Trzecia filmowa trylogia Gwiezdnych wojen oraz inne nowe filmowe projekty z odległej galaktyki okazały się tak ogromnym sukcesem, że trzeba było szybko wymyślić coś nowego, co odwróciłoby uwagę gawiedzi od niezbyt przyjemnego zapachu unoszącego się nad całym tym przedsięwzięciem. W czasie kiedy Dave Filoni z uporem maniaka tworzy seriale, które ludzie po prostu lubią, Kathleen Kennedy wymyśla coraz to głupsze sposoby na ostateczne pogrzebanie Gwiezdnych wojen. Tak właśnie powstał projekt pt. “Wielka Republika” (w oryginale “The High Republic”). Miało być nowe otwarcie, nowy rozdział w historii zakonu Jedi, nowi bohaterowie, nieznane wcześniej czasy. Miała być nowa jakość, książki, komiksy, crossovery, a potem również seriale i filmy. Pompa przy okazji ogłaszania startu całego projektu była ogromna, a w Disneyu chciano chyba powtórzyć, albo przebić sukces Starej Republiki, wykreowanej na potrzeby najpierw gier wideo, a później różnych papierowych mediów. Trzeba więc było zacząć z przytupem, od trzęsienia ziemi. Żeby ludzie zapomnieli o Skywalkerach , Yodach i innych Vaderach.
Na pierwszy ogień poszła więc powieść pt. “Światło Jedi”. Ponad 200 lat przed narodzeniem Luke Skywalkera w Galaktycznej Republice panuje spokój, ład i dobrobyt. Zakon Jedi strzeże pokoju, cywilizacja dociera na Zewnętrzne Rubieże, o Sithach nikt nie słyszał od setek lat. Sielanka. Dobry nastrój burzy kosmiczna katastrofa, kiedy pewien cywilny statek zostaje zniszczony w czasie lotu w hiperprzestrzeni. Wypadek zabija mnóstwo ludzi i kosmitów oraz powoduje gigantyczne straty materialne, a nawet zagraża istnieniu całego układu planetarnego. Tylko wspólne wysiłki sił Republiki i zakonu Jedi będą w stanie zażegnać kryzys, a potem odkryć tajemnicę jego przyczyny. Oczywiście za wszystkim stoją mroczne siły, tym razem kosmicznych piratów, zwących siebie „The Nihil”, którzy co prawda bardziej śmieszą niż straszą, ale przynajmniej, zgodnie z tradycją i jak przystało na czarne charaktery, noszą maski i dużo gadają.
Zdarzyło mi się w przeszłości przeczytać kilka książek ze świata Gwiezdnych wojen. Zarówno tych ze skasowanego przez Disneya „Expanded Universe”, jak i tych nowych. Nie wiem, po co to robię, bo w najlepszym przypadku są to książki przeciętne, a w większości to po prostu beznadziejna amatorska grafomania, ale co poradzić? Lubię ten świat, lubię czasem przeczytać lub zobaczyć coś złego, żeby docenić inne, lepsze pozycje. Czasami jednak trafiam w ten sposób na coś naprawdę złego. Coś, czego czytanie sprawia nieprzyjemne uczucie popełniania fatalnego błędu i bezpowrotnej, bezsensownej straty czasu. Takie uczucie dominowało podczas lektury Światła Jedi. Męczyłem to w ślimaczym tempie, jakby to była tysiącstronicowa perła rosyjskiej literatury, czekając niczym bohaterowie filmu „Chłopaki nie płaczą”, aż wreszcie coś zacznie się dziać, lecz nie doczekałem się.
Pierwsze 30% treści skupia się wokół wspomnianej katastrofy. Ginie mnóstwo mieszkańców galaktyki, pożoga trawi planety, sporo jak na szczątki jednego frachtowca. Wszyscy są ogromnie przejęci całą sytuacją, zagrożenie zdaje się tak wielkie, że w konsekwencji kanclerz Republiki postanawia zamknąć hiperprzestrzeń. Tyle że tego zagrożenia w ogóle nie czuć. Mam uwierzyć, że w świecie, gdzie wojny na międzygwiezdną skalę są normą, trochę fruwającego złomu miałoby sparaliżować życie połowy galaktyki? Albo że wystarczy wrzucić w gwiazdę trochę paliwa rakietowego, żeby wysadzić cały układ słoneczny w powie… w próżnię? Wiem, że tradycja wybuchania planet ma w tym uniwersum wyjątkowo długą tradycję, ale niech to ma jakiś sens, jakieś poczucie skali i rozmach. Zresztą jeśli tak łatwo byłoby narobić aż tak wielkich szkód, to wszystkie późniejsze wydarzenia z całą sagą Skywalkerów w zasadzie tracą sens. Po co męczyć się z budową wielkiej floty, czy innych Gwizdów Śmierci, skoro wystarczy trochę rozpędzić kosmiczny tankowiec i osiągnąć ten sam efekt?
Poza tym Światło Jedi cierpi oczywiście na problem większości prequeli. Wiemy, że z nowinek w niej prezentowanych, za 200 lat nie zostanie absolutnie nic. Kiedy Anakin hasał po Tatooine, nie było już w galaktyce tych groźnych Nihilów, nikt nie poruszał się w poprzek szlaków hiperprzestrzennych, a Republika przetrwała w niezmienionej formie dwa wieki. To ostatecznie zniszczyło według mnie poczucie jakiegokolwiek zagrożenia, czy wręcz zaciekawienia nowościami. Nie oszukujmy się przy tym – tak naprawdę Wysoka Republika nie różni się praktycznie niczym od Starej Republiki, czy Republiki epoki wojen klonów. Trochę bardziej przypomina może utopijną wizję galaktycznej Unii Europejskiej, której wyznawcy niczym zombie powtarzają bezmyślnie “we are all the Republic”. Wielkość tej starej, będącej jakoby u szczytu potęgi organizacji przejawia się w tym, że sypie kasą biednym regionom galaktyki i buduje kosmiczną bazę na Zewnętrznych Rubieżach. Wiecie, w świecie, gdzie stacje kosmiczne są tak powszechne jak u nas stacje benzynowe. Wszystkim dowodzi obowiązkowo pani kanclerz, w kontrze do swoich niesławnych następców będąca wzorem uczciwości i idealizmu, przy którym Padme wygląda, jakby pochodziła z Polski a nie z Naboo. Jest też mistrzynią w wygłaszaniu pustych i wzniosłych frazesów. Cała polityczna otoczka jest tak wyjątkowo naiwna, że chyba nawet dziesięcioletnie dziecko będzie miało wątpliwości, czy aby rządzenie galaktyką(!) może wyglądać tak banalnie.
To zresztą ogólna przypadłość tej powieści. Jeśli lubicie jak w książce autor wyjaśnia zasady działania różnych rzeczy, albo podaje przemyślaną dawkę szczegółowych informacji o świecie przedstawionym, to trafiliście pod zły adres. Tu liczy się skala. Ma być (na pozór) spektakularnie i emocjonalnie, ale bez wdawania się w detale. Ktoś rzuca rozkaz dotyczący opodatkowania szlaków handlowych i już. Nie wiadomo, jak to działa, a być może byłby to fajny pomysł na poszerzenie wiedzy o odległej galaktyce. Podczas kosmicznej walki pada wręcz taki rozkaz: “niech ⅓ naszych sił zaatakuje tamten statek”. Tom Clancy w kosmosie to nie jest, na pewno. Wygląda to po prostu tak, że Charles Soule dostał od wydawcy listę z wytycznymi do napisania, odhaczył ją punkt po punkcie i tyle. Nie ma miejsca na budowanie świata, jakieś bardziej szczegółowe, a już na pewno nie oryginalne opisy. Świat w Świetle Jedi to tekturowe dekoracje, za którymi nie ma kompletnie nic. Mam wrażenie, że kiedyś czytając jakieś “Opowieści łowców nagród” czy inne “Ja, Jedi”, miałem do czynienia z próbą wzbogacenia świata znanego z filmów. Jego rozbudowy, tworzenia na znanych fundamentach czegoś więcej, nawet jeśli niezbyt udanie, to chociaż z odrobiną fantazji i pomysłu. Tu widzę półprodukt marnej jakości.
Sytuacji nie ratują tytułowi rycerze Jedi. Wysoka Republika ma być okresem świetności zakonu, poznajemy więc kilkunastu miłośników kolorowych latarek, którzy… niczym nie różnią się od swoich kolegów za 200 lat. Jest nawet Yoda, chociaż na szczęście jedynie wspomniany, ale na pewno gotowy, żeby pojawić się w późniejszych produkcjach. Potęga starych Jedi polegać ma chyba na tym, że potrafią skakać z samolotów bez spadochronu i kolektywnie poruszać statkami kosmicznymi na odległość. Mieczy świetlnych używają zaś do kierowania swoimi pojazdami, przypominającymi pierwszowojenne samoloty, a nie do odcinania członków. Poza tym są całkowicie pozbawieni osobowości i cech szczególnych. Próbowałem w czasie czytania zapamiętać choćby połowę postaci, ale do samego końca pozostali dla mnie zupełnie anonimowi. To zadziwiające, jak bardzo nijacy i niegodni zapamiętania są wszyscy ci fantastyczni i potężni Jedi. Może to dlatego, że poza wspomnianym miękkim lądowaniem w stylu Kapitana Ameryki i grupowym poruszaniem dużych przedmiotów nie robią nic ciekawego, ani tym bardziej spektakularnego. Gadają tylko farmazony o mocy, godne Paulo Coelho i ani przez moment nie przejmowałem się o któregokolwiek z bohaterów. Nawet jak giną, to w ciągu jednego zdania i nikt się tym nie przejmuje. Porażka na całej linii.
Obrazu katastrofy dopełniają wspomniani Nihilowie (Nicowie? Nie wiem, jak przetłumaczono tę nazwę na polski). Banda kosmicznych piratów, wzbudzających strach na Zewnętrznych Rubieżach, chociaż przez całą książkę nic im nie wychodzi. Spotykają się w jakiejś przestrzeni poza znanym wszechświatem, niczym w holodecku ze Star Treka i gadają, gadają, gadają… Robią groźne miny, wzajemnie na siebie warczą i knują za plecami plany tak zawiłe, że ich geniuszu nie da się w ogóle dostrzec. Potrafią także poruszać się w hiperprzestrzeni poza ogólnie znanymi szlakami, co czyni ich nieuchwytnymi i… też nic z tego nie wynika. W jaki sposób mają stanowić zagrożenie dla istnienia całej galaktyki, pozostaje dla mnie zupełnie niepojęte, ale w Disneyu ostatnio panuje moda na niewydarzonych antagonistów, więc wszystko pasuje do schematu.
Czy w takim razie Światło Jedi jest pozbawione zalet? Niestety tak. Nie znajduję nic, co by usprawiedliwiało istnienie tej powieści. Na pierwszy rzut oka widać, że została stworzona jako produkt mający stanowić początek czegoś nie do końca określonego i nieprzynoszącego żadnych rozwiązań. Problem w tym, że taki sam efekt można było osiągnąć kilkoma fiszkami, prostą animacją, albo jakimś opowiadaniem. Nie było potrzeby mordowania czytelników kilkuset stronicami przerażająco nudnej i pustej opowieści, wypchanej po brzegi całkowicie anonimowymi postaciami. Ciężko opisać bałagan, jaki tworzy kilkanaście poplątanych ze sobą wątków, obserwowanych z perspektywy różnych bohaterów, zwłaszcza że ta historia zupełnie nie angażuje i wydaje się po prostu zbędna. Jeśli cały projekt Wysokiej Republiki będzie stał na podobnym poziomie, to znowu czekają nas pokrętne tłumaczenia Kennedy i jej popleczników, że rynek nie zrozumiał geniuszu ich pomysłu, a wszystkiemu winni są internetowi mizogini, nieczuli na piękno mocy (która, jak wiadomo, jest kobietą). Nie czytajcie tej książki. Idźcie na lody, do zoo, albo na plażę. Poczytajcie gazetkę z pobliskiego marketu, lub rozkład jazdy pociągów. A jeśli chcecie poczuć magię Gwiezdnych wojen, obejrzyjcie Wojny klonów, Rebeliantów, lub The Bad Batch. Wielka Republika zemrze zanim ktokolwiek zdąży zauważyć, że w ogóle się pojawiła.
-
Ocena Crowleya - 2/10
2/10
Ponieważ na gwiezdnych wojnach się nie znam chciałbym zapytać o coś delikatnie tylko powiązanego. Książki na podstawie innych dzieł kultury. Czy ktoś czytał i czy warto sięgać po takiego na przykład Assassin Creed, albo Warhammera? Ostatnio na półce w Empiku widziałem nawet książkę na podstawie gry Atylla TW. Czy to się jakoś fabularnie broni?
Czytałem książkę napisaną na podstawie drugiej części Assasina i nie polecam. Nudne i nijako napisane. Zupełnie jakby ktoś próbował opisać fabularnie przejście gry.
Chyba nie wszystkie książki z serii Assassin’s Creed są opisem fabularnym. Z tego co pamiętam, do gry AC: Unity jest książka o Elise, dziewczynie Arno. I jeszcze jest książka do AC: Origins, która dzieje się chyba na rok przed fabułą książki.
Czytałem kiedyś opowiadanie ze świata Warhammera i było całkiem zgrabne. Wciągająca łotrzykowska historyjka bez żadnych MacGuffinów, co jest najczęstszym grzechem kiepskiej fantasy.
Kolega mi kiedyś polecał Warhammer: Bitwy Kosmicznych Marines, sprawdzałem opinie, były całkiem pozytywne, więc wrzuciłem na listę rzeczy do przeczytania kiedyś, ale wciąż jeszcze nie sprawdziłem.
Przyznam się Wam do czegoś. Jak Disney ogłosił, że kasuje Expanded Universe to ja się cieszyłem. Wszak to było kilkadziesiąt lat grafomanii nad którą nikt nie panował. Zwłaszcza, że w tym czasie założenia zmieniały się kilkukrotnie. Uważałem, że czego jak czego, ale ta franczyza potrzebuje resetu. Zwłaszcza, że książki i komiksy ze szczegółami opisały dzieje Odległej Galaktyki na ponad wiek wprzód i nie było jak w to wszystko wpasować Sequele. Niestety, ale wystarczyło kilka lat pod zarządami Kennedy by ten świat stał się jeszcze większym grochem z kapustą niż jak go dziedziczyła. Ech, w życiu się nie spodziewałem, że doprowadzą Gwiezdne Wojny do takiego stanu, że Filoni będzie najlepszym twórcą…
Mam podobnie. Zawsze bawiło mnie, że przez tysiące lat istnienia republiki nie działo się zbyt wiele, a od Mrocznego Widma nagle w kilkadziesiąt lat galaktykę nawiedził gazylion kryzysów i wielkich konfliktów. Niestety Disney pokazuje, że nie umie w Gwiezdne Wojny.
To co mi się podobało zawsze podobało mi się w Gwiezdnych Wojnach to to, że w przeciwieństwie do Marvela i DC był opowieścią wielopokoleniową. Dzięki temu taki Luke się rozwijał, realizował w różnych rolach i starzał dzięki czemu mógł oddać nowej generacji Galaktykę inną niż ta, którą zastał. Zupełnie inne podejście niż komiksy superbohaterskie katujące w kółko te same postacie w ramach niezmiennego stanu rzeczy.
I to był grzech pierworodny Trylogii Sequeli. Abrams zanegował zakończenie RoTJ, cofnął character development Big Trio i przywrócił Galaktykę do status quo z ANH tylko po to by opowiedzieć jeszcze raz to samo. Nie, nie tak ta franczyza działa.
TAK! Dokładnie tak. Żadna z głównych postaci z sequeli nie rozwinęła się przez trzy długie filmy. Co najwyżej w magiczny sposób z zera stają się superbohaterami.
Recenzja jest super, ja samej książce daje 4 lub 5 gdyż ona jest tak naprawdę tylko wprowadzeniem do reszty nowych star wars, przez co dostajemy wielu bohaterów, bezwzględnie zbędnych w tej powieści ale pewnie dalej rozpisanych w innych mediach, fabuła jest prostacka i śmierć która spotyka tak wiele osób a zwłaszcza jedi jest bezsensu, jestem ciekaw jak dalej to będą prowadzić bo się martwię że star wars popadnie w totalne rozczarowanie jak ostatnie 3 filmy gdzie przy 2 pierwszych byłem w kinie na premierze a ostatniej do dziś nie obejrzałem bo miałem tego dość
Wiele nie straciłeś. Trzeci film nie jest może tak irytujący jak Ostatni jedi, ale za to kompletnie nic z niego nie zostaje w głowie.
A ja będę bronił Ostatniego Jedi 😉
Polegniesz.
Nie idźmy tą drogą. 😉
Dlaczego nie? Ostatniemu Jedi daleko od ideału, ale jeszcze dalej mu do abominacji, na jaką go kreują. No, ale co zrobisz? To już fanowska tradycja, że każda kolejna część jest najgorszą rzeczą jaka spotkała Gwiezdne Wojny XD Ja jednak nie zamierzam się jej trzymać i powiem, że jest to zdecydowanie najlepszy epizod Trylogii Sequeli i jeden z dwóch dobrych filmów SW jakie powstały pod Disneyem.
Zgodziłbym się gdyby Ostatni Jedi był osobnym filmem ale że się łączy z resztą trylogii to jest to słaby film ale bardziej tu winie scenarzystów bo fabuła jest całkowicie bezsensu, Disney na tą chwilę ma tylko seriale które ratuje ich markę
Nie do końca rozumiem zarzut. To co zobaczyliśmy w TLJ albo wynikało z decyzji podjętych w TFA (Luke-pustelnik), albo dobrze z nimi współgrało (Rey nie będąca nikim). Jasne, wszystko się rozjechało w TRoS, ale to nie wina Riana. Zwłaszcza, że Kennedy miała na biurku scenariusz Trevorrova, który spinał wszystko w jedną całość, ale podstanowiła wyrzucić go do kosza i kazać Terrio napisać fanserwis od zera.
To chyba SithFrog dał najlepsze podsumowanie TLJ, dobry pomysł słabe wykonanie 😉
Bo same założenia były ciekawe (zrezygnowany Luke, pochodzenie Rey, zdrada Kylo, poświęcenie Finna, to że ten haker okazał się zdrajcą). Tylko te ambitne pomysły albo zastały zaraz cofnięte, albo nic z nich nie wynikło (prócz pokazania głupoty bohaterów).
Kylo zabija tego złego, po czym bezrefleksyjnie zajmuje jego miejsce. Rey okazuje się nikim i to w żaden sposób nie zmienia jej postępowania. Finn zawala sprawę i chcę się odkupić, ale mu nie wychodzi. Poe i dowództwo rebelii tylko pogarszają wszystko …
Tam zagrano w ciekawe nuty, ale zabrakło odwagi żeby je dokończyć
Jeśli nie przeszkadza rynsztokowy momentami humor i dość specyficzna maniera, to w poniższym filmie jest całkiem niezłe podsumowanie, czemu Ostatni Jedi to zły film:
https://www.youtube.com/watch?v=f83D18xL7VE
TLJ jest nieoryginalny bo zrzyna z Imperium Kontratakuje.
Dodatkowo stanowi jego parodię w stylu Kosmicznych Jajów. Dekompozycję, dekonstrukcję i denaturyzację stanowi.
Powoli dociera to do społeczności, np. Biblioteki Ossusa. Pojawiają się filmy pokazujące nędzę tej produkcji filmowej.
Najważniejsza akcja, czyli zajęcie Galaktyki przez Porządek dzieje się w napisach.
Po Przebudzeniu Mocy dało się to może jako-tako pociągnąć ale TLJ przekreślił szanse na uratowanie sekłeli.
Dlaczego nie mogły się spotkać z takim entuzjazmem jak finał Mando? Dlaczego – pytam się??? Przeanalizowałem absurdy z początku TLJ. Jak ktoś jest chętny to niech się odezwie wyślę linka.
Generalnie Poe na początku jest słuszny a przypierniczenie się do niego przez Holdo jest niesłuszne. Leia zeszmacona.
Czy to tu występuje skała?
Dalej mają fioła na punkcie kopiowania Gwiazdy Śmierci. Kiedy będzie 3 część audycji o SW?
Swoją drogą to są książki. Mogą dać takie ufoki jak im się zamarzą. A dają ludzi, pomalowanych ludzi, owłosionych ludzi i kamień. Co za impotencja twórcza.
Skała? Nie zauważyłem, ale może to kwestia tłumaczenia, bo czytałem jeszcze przed polską premierą, po angielsku.
Nie ma Gwiazdy Śmierci, przynajmniej na razie. Tyle dobrego.
3 część już była, a 4 jest jak Duke Nukem Forever – done when it’s done. 😉
„Swoją drogą to są książki. Mogą dać takie ufoki jak im się zamarzą. A dają ludzi, pomalowanych ludzi, owłosionych ludzi i kamień. Co za impotencja twórcza.”
Niestety to prawda. To wszystko jest nudne i do bólu zachowawcze. Chociaż ponoć później mają się pojawić jakieś roślinopochodne stworzenia, z którymi będzie trzeba walczyć.
Skała o imieniu Skała i statek o nazwie Statek, występują w tej drugiej książce, Into the Dark niejakiej Gray.
>>> Zresztą jeśli tak łatwo byłoby narobić aż tak wielkich szkód, to wszystkie późniejsze wydarzenia z całą sagą Skywalkerów w zasadzie tracą sens. Po co męczyć się z budową wielkiej floty, czy innych Gwizdów Śmierci, skoro wystarczy trochę rozpędzić kosmiczny tankowiec i osiągnąć ten sam efekt?<<<
Oni muszą coś zrąbać. Zawsze. Jak to robią?
Czy ktoś tutaj czytał może kanoniczną książkę Star Wars – Mroczny uczeń opartą na niezrealizowanym story arku z Wojen Klonów? Zastanawiam się czy warto kupić, bo słyszałem mieszane opinię na jej temat. Jeszcze zadam to samo pytanie o książce Darth Plagueis z Legend, bo o niej chyba krążą całkiem pozytywne opinie.
Mrocznego ucznia nie, ale tego Plagueisa mam na Kindlu do przeczytania.
Czytałem książka może nie wybitna, ale na plus czyta się szybko i przyjemnie. Może fabuła nie porywa, ale dlatego że zna się wydarzenia z filmów i losy niektórych bohaterów nam są dobrze znane. Najciekawsza w niej jest relacja Asajj Ventress i Quinlan Vosa , ciekawym zakończeniem.