Muszę przyznać, że dość długo broniłem się przed birmańską przygodą z Davidem Leanem. Ciężko przywołać bardziej klasyczny film wojenny od Mostu na rzece Kwai, ale z takimi filmowymi pomnikami bywają problemy, bo nie zawsze dorastają do swojej sławy, dlatego czasami po prostu ich nie dotykam, wyrzucając sobie filmowe ignoranctwo. Chociaż z drugiej strony, kiedy w końcu człowiek zbierze się na odwagę i odpali taki klasyk w XXI wieku, ma okazję zobaczyć go w wersji zrekonstruowanej, z odświeżonym i pokolorowanym obrazem, w wysokiej rozdzielczości i oczyszczonym dźwiękiem. Pełen nadziei ale i obaw, czy film nie okaże się przestarzałą ramotą, której nie da się oglądać, zasiadłem więc kilka lat temu do kanapowego seansu. Mając słabość do widowisk historycznych i do twórców-perfekcjonistów, którzy dbają o każdy szczegół tworzonego obrazu, liczyłem po cichu na coś wielkiego i na szczęście się nie zawiodłem.
David Lean na przełomie lat 50-tych i 60-tych stworzył trzy produkcje, które znajdują się w czołówce wszelkich rankingów najlepszych filmów wszech czasów. Pierwszym z nich jest właśnie Most na rzecze Kwai, który otworzył przed reżyserem drogę do realizacji Lawrence’a z Arabii i Doktora Żywago. Mamy więc rok 1957 z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kino wojenne niemal bez krwi, trochę teatralne aktorstwo (ale do tego jeszcze wrócę) i fantastyczny rozmach. Scenariusz oparto na powieści francuskiego pisarza Pierre’a Boulle, autora wydanej w 1963 roku Planety małp. Boulle był w czasie wojny więźniem wojennym i jego debiutancka powieść zawiera elementy autobiograficzne, zaś sama adaptacja dość wiernie trzyma się papierowego oryginału.
Akcja filmu ma miejsce w Birmie, w czasie drugiej wojny światowej, gdzie Japończycy budują rękami jeńców wojennych linię kolejową do Indii. Do obozu pracy trafia tam oddział Anglików, mający wybudować tytułowy most pod okiem pułkownika Saito, który byłby na pewno sadystycznym mordercą, gdyby film powstał 20 lat później. Dalej mamy kilka wątków, z których każdy mógłby spokojnie posłużyć za kanwę oddzielnego filmu. Są cyniczni Amerykanie, którzy pogodzeni z nieuchronnością losu próbują przetrwać w obozie, lub z niego uciec. Grzebią zmarłych z wycieńczenia kolegów i przekupują Japończyków, żeby dostać się do szpitala i odpocząć od pracy. Jest konflikt angielskich oficerów z Saito, ponieważ ci pierwsi odmawiają pracy fizycznej. Wątek, który pięknie pokazuje archaiczną tęsknotę Anglików do przemijających czasów kolonializmu i konfrontację dwóch przedstawicieli kompletnie różnych kultur – pułkowników Nicholsona i Saito. Jest też cała historia akcji sił specjalnych, które mają ten nieszczęsny most wysadzić w powietrze, zanim przejedzie po nim jakikolwiek pociąg. Wszystko w jednym, niemal trzygodzinnym filmie. Nagromadzenie wątków i wielowątkowa fabuła dodają z pewnością rozmachu, ale ciężko nie zauważyć, że niektóre fragmenty udały się lepiej od innych. Najmniej zajmująca była chyba paradoksalnie ostatnia ze wspomnianych historii, czyli ucieczka, rekonwalescencja, a następnie powrót do Birmy majora Shearsa. Z powodzeniem można ją było skrócić, zostawiając finałowy segment, bo jest on w znacznej mierze oderwany od pozostałych i trochę wybija widza z rytmu tropikalnej obozowej rutyny.
To jednak tylko drobny zgrzyt, nie mający większego wpływu na odbiór całości, tym bardziej że ponowny splot wszystkich wątków i momenty kulminacyjne w fabule nakręcono tak, że widz zapomina o wszelkich mankamentach obrazu. Finałowe sceny to jedno z najlepszych zakończeń, jakie kiedykolwiek widziałem, a ponieważ nie znałem tej historii, w tym jej zakończenia, przez ostatnie 20 minut siedziałem z rozdziawioną gębą, nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Lean dawkuje napięcie w mistrzowski sposób, a ostatnie słowa, jakie padają na planie to klasyk nad klasykami, idealnie zamykając całą historię. Fabularnie jest to więc naprawdę świetne kino, na którym wzorowało się później wielu wielu innych twórców. W konfrontacji z nowszymi obrazami, może się wydawać, że historia jest opowiedziana w trochę przestarzały sposób, ale tak naprawdę to Most na rzecze Kwai był chyba pierwszym nowoczesnym filmem wojennym, z którego długo jeszcze będzie czerpał cały gatunek.
Osobną sprawą jest realizacja. Pomimo ponad 60 lat na karku Most na rzece Kwai nadal robi ogromne wrażenie. Przede wszystkim autentyczne lokacje (Birmę udawała Sri Lanka), dekoracje i hordy statystów. Widać, że na potrzeby realizacji obrazu naprawdę zbudowano w dżungli domki, obóz, most i zapędzili tam dziesiątki ludzi do statystowania. Rozmach pełną gębą i brak kompromisów. Tam, gdzie ma być epicko, jest epicko. Druga sprawa to cudowne zdjęcia. Mnóstwo szerokich kadrów, uwydatniających wspomniany przepych, długie ujęcia, dużo scen z udziałem kilku i więcej aktorów, którzy ze sobą rozmawiają i odgrywają role, a nie odczytują dialogi z kartki. Coś pięknego. Esencja profesjonalnej filmowej roboty. Do tego operator często tak komponował kadry, że jest w nich kilka oddzielnych planów, co w HD na dużym ekranie wygląda niemal jak 3D. Warto przy tym podkreślić znakomicie zrobiony remastering obrazu, odtworzonego z oryginalnych taśm, które zeskanowano w rozdzielczości 4K i poddano wielu zabiegom naprawczym. Skorygowano kolory, oczyszczono obraz z niedoskonałości, przycięto zniszczone klatki, a dźwięk zmiksowano w 6 kanałach. Ilość włożonej pracy widać m.in przy przejściach między ujęciami, gdzie jeden obraz przenika w drugi i kiedy widać oryginalne kolory. Różnica jest kolosalna.
Wypada jeszcze wspomnieć o tych, którzy pociągnęli film na swoich barkach, czyli odtwórcach głównych ról. Krótko mówiąc Alec Guinness i Sessue Hayakawa dali prawdziwy aktorski koncert i pokazali, jak będą wyglądały nadchodzące lata w Hollywood. Można powiedzieć, że pod tym względem film również był przełomem. Zamiast teatralnych gestów i przemówień, mamy autentyczne, żywe dialogi i w większości przypadków bardzo naturalną grę. W roku 1957 nie była to wcale oczywistość, bo kino było zupełnie inne niż w kolejnych, bliższych nam dekadach. Niektórzy wtedy jeszcze tęsknili pewnie za filmem niemym, a kolorowe zdjęcia były stosunkowo niedawnym wynalazkiem. Najważniejsze, że Most na rzece Kwai ogląda się dziś zaskakująco dobrze i lekko, bez brania poprawki na realia historyczne. Ciężko mówić o tym, że się zestarzał, bo to film jak porządny klasyczny samochód. Nie ma kontroli trakcji i systemu multimedialnego, ale oddałbyś wiele, żeby takim pojeździć.
-
Ocena Crowleya - 9/10
9/10
Grandę cinema. Fajny tekst! Uwielbiam czytać o klasykach, szkoda że tak mało tego macie.
Teraz Lawrence z Arabii 🙂
Z Lawrencem mam trochę problem, bo nie przepadam za tytułową postacią i rolą O’Toole’a. Jakoś mi Olbrychskim momentami zalatywał. Ale realizacyjnie ten film powala i wgniata w fotel jak żaden inny. Absolutnie monumentalny, gigantyczny, totalny film.
Ze wstydem przyznaję za to, że nie widziałem Doktora Żywago. Kiedyś nadrobię.
To może jakaś inna klasyka kina wojennego? Na przykład „Parszywa dwunastka”, „Na zachodzie bez zmian”, „Najdłuższy dzień”, albo „Waterloo”.
Nie wykluczam, nie zaprzeczam.
Trudno mi się nie zgodzić z werdyktem szanownego recenzenta, choć sam film widziałem dobre kilkanaście lat temu. Co do końcówki to potwierdzam, że to jedna z najlepszych jakie miałem okazję oglądać.
Widziałem miejsce, gdzie kręcili, robi to wrażenie, zwłaszcza, że fragmenty mostu (oczywiście nie drewniane, a metalowe) jeszcze tam są.
Ale piszesz o planie filmowym na Sri Lance, czy moście w Tajlandii, który nie jest tym mostem, o którym wiele osób myśli, że jest? 😀 Historia z mostami jest trochę pokręcona.
Podczas czytania recenzji zaleca się gwizdać Colonel Bogey March 🙂
Zaczęłam lekturę od sprawdzenia oceny. Na dziesiątkę na FSGK trzeba się naprawdę napracować…
Według Filmwebu na ponad 1500 ocenionych filmów, 10/10 filmom pełnometrażowym wystawiłem 32 razy. 😉
Gdzie dostępny jest film w tej wersji o której mowisz?
Ja oglądałem oryginał w latach 90tych ale chętnie zobaczę w lepszej jakości. Co do oceny, nie ma co dyskutować, to jest właśnie to co chce oglądać.
Na Blurayu. Jest chyba nawet wersja 4K.
Bardzo się cieszę, że została umieszczona recenzja tego filmu na tej stronie. O filmie dowiedziałem oglądając odcinek „Topgear” jak Clarkson i ferajna próbowali dokonać podobnego wyczynu. Po obejrzeniu uznaje, że w filmie zagrało wszystko, może poza tym wspomnianym wątkiem planowania sabotażu. Realizacyjnie jest dla mnie nielicznym z filmów, które mogłbym z czystym sumieniem dać 10/10. Świetne scenerie, aktorstwo, dobra fabuła. Film do dzisiaj świetnie się ogląda, czego tego samego nie mogę powiedzieć o rodzimym Faraonie o niektórych współczesnych filmach nie wspominając.