Anglia, koniec XII wieku. Robin z Loxley, syn zamordowanego anglosaskiego rycerza, popada w konflikt z prawem (reprezentowanym przez Guya z Gisburne, sługusa szeryfa z Nottingham). Udaje mu się jednak uciec z lochu i po wizji, w której duch lasu – Hern Mysłiwy – powierza mu zadanie chronienia ludu Anglii, formuje bandę ludzi wyjętych spod prawa. Ta wesoła kompania, pod wodzą Robina, Człowieka w Kapturze, będzie bronić ludu i jego pradawnych obyczajów przed nową, normańską szlachtą oraz… innymi siłami.
Polska, początek lat 90. DaeL spędza ferie zimowe u swojej babci. Po dniu ekstremalnej jazdy na sankach wraca do domu późnym popołudniem i odpala dwójkę na czterokanałowym telewizorze marki Unitra (model Helios, 26 cali – potężne, kineskopowe bydło). Zaczyna się serial nazwany po polsku Robin Hood (choć anglojęzyczny tytuł to Robin of Sherwood). Nie jest to pierwsza emisja tego serialu – pojawił się on na polskich ekranach jeszcze w PRL-u, ale DaeL był wówczas za mały, by cokolwiek pamiętać. No więc naiwny DaeL spodziewa się po prostu przygodowego serialu ze strzelaniem z łuku. Ale to, co pojawia się na ekranie telewizora, powoduje kompletny opad pełnej mleczaków szczęki.
To Robin Hood zupełnie inny od produkcji, o których mały chłopak słyszał. To nie jest opowiastka o dobrym zbóju, co zabierał bogatym i dawał biednym. To widowisko pełne pomysłów, które kompletnie oszałamiają. Podłożem serialu są konflikty pomiędzy Anglikami (czyli Anglosasami) a Normanami, po lasach łażą dziwne istoty będące wcieleniem pogańskich bóstw czy duchów, wioski są palone, ludzie mordowani, a jeden ze złoczyńców czci szatana, czaruje naszyjnikiem z pentagramem i jeszcze chce składać ofiary z ludzi. A wszystko przesiąknięte jest tym niesamowitym klimatem głębokich, angielskich lasów, równie magicznych, co mrocznych. Kompletny opad szczęki. DaeL ogląda wszystkie odcinki. Wszystkie? Nie, tak naprawdę to tylko 13 odcinków – pierwsze dwa sezony. Bo ta emisja Robina z Sherwood kończy się na drugim sezonie. W momencie, który wywołuje silne pocenie się oczu.
Przez lata żywiłem się tym wspomnieniem o Robinie z Sherwood jako o absolutnym serialowym majstersztyku, ale jednocześnie obawiałem się, że ponowne obejrzenie angielskiej produkcji zniszczy to wyobrażenie. Czułem, że nawet nostalgia nie pozwoli dalej uwielbiać tej opowieści, a piedestał, na którym stał Robin Hood z mojego dzieciństwa, zostanie obalony. No, ale skoro w dobie epidemii – tak jak w średniowieczu – po lasach hasają ludzie wyjęci spod prawa, pomyślałem, że warto do serialu wrócić.
Od razu wspomnę, że niektóre z moich obaw były zasadne. Serial cierpi chociażby ze względu na sztywne wymogi epizodyczności. Młodsi czytelnicy mogą tego nie pamiętać, ale dawno temu, przed streamingiem, a nawet przed płytami DVD i kablówkami z setkami kanałów tematycznych, istniało przekonanie, że każdy odcinek serialu musi tworzyć zamkniętą całość. Widz nie zawsze miał możliwość obejrzenia serialu od początku, dlatego nawet epizody w połowie serii musiały pełnić funkcję swoistych pilotów. Co więcej, stacje telewizyjne często puszczały odcinki w kolejności innej niż zaplanowana przez twórców (np. gdy wydarzenia losowe zmusiły je do zmiany ramówki – taki los spotkał właśnie Robina z Sherwood, prowadząc do kilku błędów w chronologii wydarzeń). Serial o przygodach banitów z lasu Sherwood próbuje połączyć wszystko w jedną całość, ale widocznie na tej epizodyczności traci. A najbardziej tracą chyba postacie takie jak jeden z antagonistów – Guy z Gisburne – który zbyt często jest sprowadzany do roli komediowego pomagiera szeryfa, choć pojedyncze odcinki zdradzają, że scenarzyści chcieliby uczynić tę postać kimś ciekawszym, mającym własne ambicje.
Oczywiście skala produkcji, choreografia walk, i generalnie wszystkie aspekty związane z wielkością budżetu, również wypadają gorzej niż to sobie zapamiętałem. Ale tu w zasadzie te drobne korekty do wyidealizowanego obrazu Robina z Sherwood się kończą. A my możemy przejść płynnie do zalet. No bo wspomniałem, że budżet jest mniejszy niż we współczesnych produkcjach historycznych, ale odwzorowaniem realiów serial bije produkcje nowsze o jedną, dwie, a nawet trzy dekady na głowę. Nie jest idealnie, ale przynajmniej inteligencja widza nie jest obrażana na każdym kroku. Mamy przełom XII i XIII wieku, więc rycerze (a tym bardziej zbrojni) nie popylają w zbrojach płytowych, ale przeszywanicach, brygantynach i kolczugach. Zamki wyglądają stosunkowo realistycznie, bo i serial kręcony jest w prawdziwych zamkowych wnętrzach, nie studyjnych rekonstrukcjach. Nawet stroje z epoki wyglądają całkiem zgrabnie, o wiele lepiej niż we współczesnych produkcjach, które próbują nas przekonać, że wszyscy w średniowieczu nosili worki na ziemniaki albo trącące klimatami sado-maso skórzane zbroje. Doceniam takie drobiazgi. Nie twierdzę, że historyczni puryści będą zadowoleni – w paru miejscach wyraźnie za kolczugę albo kaptur kolczy robi jakaś wełniana atrapa pomalowana na kolor stali. Ale ogólnie, wziąwszy pod uwagę budżet i czas produkcji – rzecz wygląda bardzo dobrze. Tak samo doceniam fakt, że Robin z Sherwood to bodaj pierwsze przedstawienie legendy, które nie wybiela Ryszarda Lwie Serce. Prawowity król nie jest zbawcą Anglii, to człowiek lepszy od swego brata… ale tylko odrobinkę.
Ale prawdziwie urzekły mnie te rzeczy, które w dzieciństwie bardziej chłonąłem, niż rozumiałem. Chociażby to, jak wspaniale serial czerpie z legend i mitów wysp brytyjskich. Wszyscy zapamiętaliśmy oczywiście Herna Myśliwego, postać będącą średniowieczną kontynuacją wcześniejszych celtyckich bóstw, ale przecież podobnych smaczków jest tu znacznie więcej (że tylko wymienię anglosaskiego boga Wolundra, w serialu nazywanego Waylandem). I to nie tylko smaczków. Serial jest przesiąknięty koncepcjami czerpanymi z pogaństwa, no i wreszcie monomitem, podróżą archetypicznego bohatera…
Łącznie z jej zakończeniem. Wspomniałem o wyciskaczu łez na koniec drugiego sezonu. Otóż Robin z Loxley wypełnia także dziewiętnasty element monomitu wyszczególniony przez lorda Raglana – po wypełnieniu woli swego „ojca” i stworzeniu swego „królestwa”, ginie, zamordowany przez złych ludzi na wzgórzu. Jego dzieło kontynuują inni.
Odnoszę wrażenie, że Robin z Sherwood wykorzystuje elementy fantastyki i mitologii w sposób perfekcyjny, niedościgniony przez inne produkcje. Magia jest miękka, nie ma jasno określonych zasad, ale opiera się w dużej mierze na elementach chrześcijaństwa (czarna magia to służba Lucyferowi – i zaręczam, że odcinki z jego wyznawcami należą do najlepszych!) oraz wierzeń pogańskich (duchy/bogowie Wysp z ich magicznymi artefaktami, wizjami i czempionami). Jest to też system z magią „niską”. Nikt nie rzuca kul ognistych, zaklęcia służą raczej subtelnej kontroli nad innymi ludźmi, tudzież dokonywaniu rzeczy przekraczających możliwości normalnego człowieka. Do serialu, który próbuje przekonać nas do swojej „realistycznej” wizji średniowiecza, pasuje to fantastycznie. Bo niby czarują, ale widz nawet przez moment nie ma wrażenia, że za chwilę na scenę wkroczą orki albo smoki.
Fantastycznie wypadają też aktorzy, na czele z Michaelem Praedem w roli Robina, Judi Trott jako lady Marion, Nicholasem Gracem świetnie grającym szeryfa… Właściwie powinienem tu wymienić całą obsadę, bo większość postaci wryła się w moją głowę jako ikoniczne przedstawienia legendarnych bohaterów. I teraz psują mi radość z oglądania innych ekranizacji przygód wesołej kompanii, bo zawsze żałuję, że nie mam przed oczami twarzy z serialu z lat 80.
Aczkolwiek muszę przyznać, że nie przypadł mi do gustu Jason Connery (nb. syn Seana), który wciela się w Roberta z Huntingdon, czyli drugiego Robin Hooda. Nie potrafię ocenić, czy był w tej roli słaby, czy po prostu nie byłem w stanie pogodzić się ze śmiercią pierwszego Robina. A chyba nie pomógł też fakt, że sezon trzeci był po prostu nieco słabszy od dwóch poprzednich, no i historia Roberta nie została poprawnie dokończona.
Ale to jeszcze nie wszystko. Na koniec zostawiłem pochwałę największą. I wypowiadam ją z pełną świadomością. Robin z Sherwood ma najlepszą ścieżkę dźwiękową w historii seriali telewizyjnych. Dziesięć utworów stworzonych przez Clannad – irlandzki zespół folkowo-newage’owy – to nie tylko świetna muzyka. To element nieodłączny, wrośnięty w istotę serialu, budujący jego atmosferę w równym stopniu co kreacje aktorskie. A może nawet bardziej. Nie wyobrażam sobie Robina z Sherwood bez Clannad. I nie wyobrażam sobie, jak można przejść obok tej ścieżki dźwiękowej obojętnie.
I tak oto dotarliśmy do kresu tej recenzji. Czym jest Robin z Sherwood? Dla mnie przede wszystkim częścią dzieciństwa. Ale to również fantastyczna opowieść, warta poznania nawet dziś. Owszem, pewne elementy warsztatu twórczego z lat 80. działają na niekorzyść tej produkcji, ale jej zalety zdecydowanie górują nad słabościami. A nie znać tej opowieści o banitach z lasu Sherwood i nie wysłuchać choć raz soundtracku, to po prostu wstyd.
Robin z Sherwood
-
Ocena DaeLa z DaeLowa - 8/10
8/10
A na koniec zostawiam Was z tytułową piosenką (nawiasem mówiąc nie jest to mój ulubiony utwór z serialu – wszystkie są świetne, ale Now Is Here, Together We, Darkmere i Strange Land pobić się nie da).
Pamiętam, jak z bratem ciotecznym rozkładaliśmy w okolicach 10 Bitwę na Polach Pelenoru (może ktoś pamięta taką planszówkę). Graliśmy na własnych zasadach (dopóki żyje ostatni żołnierz) by po sprzątnięciu (z przerwą na obiad) o 17 zasiąść do Robina. Tak spędziłem całe tamte ferie.
Dla mnie wtedy to było 10/10. Biegałem z łukiem po podwórku czekając na kolejne odcinki emitowane bodajże o 16:00 czy 16:30 na TVP. Świetny serial, świetny klimat. No i teraz dowiedziałem się dopiero, że to był Guy z Gisburn, a nie Gajs Gizborn 😀
To „Gizbern”był!😃
eee.. nie znaju ;(
Pamiętam dobrze ten serial, który i na mnie zrobił duże wrażenie. Najbardziej zapadł mi w pamięć odcinek z templariuszami, których według mnie potraktowano nieco zbyt stereotypowo. Warto pamiętać, że Małego Jona zagrał Clive Mantle, którego zobaczyliśmy potem w „Grze o tron” w roli Greatjona Umbera.
Wydaje mi się, że przynajmniej od czasów „Ivanhoe” w opowieściach o czasach Ryszarda Lwie Serce „zły templariusz intrygant” (jeszcze najlepiej z francuskim nazwiskiem) to taki sztampowy „villain”. Brian de Bois-Guilbert, Lucas de Beaumanoir, Reginald Front-de-Boeuf…
W zasadzie można powiedzieć, że Templariusze to taki odpowiednik Krzyżaków u Sienkiewicza.
W latach 2005-2006 serial wydano na DVD. Kupiłam bez wahania, obejrzałam i przekonałam się, że tak, to nie była tylko kwestia magii dzieciństwa. I dla mnie też już na zawsze prawdziwa wesoła kompania ma twarze Praeda, Winstone’a, Ryana… (dlatego już i Connery się nie nadawał). Notabene na DVD można dodatkowo zobaczyć, jak te twarze wyglądały w 2005, co robi wrażenie☺ Serial bez Clannadu rzeczywiście nie do pomyślenia, ale będę teraz intensywnie się zastanawiać, czy tytuł najlepszej serialowej ścieżki dźwiękowej to jednak nie przesada. Może i 8/10, ale trochę z obawy, czy nostalgia nie rzutuje na ocenę. Chyba sobie obejrzę w święta po tej recenzji☺
Soundtrack, klimat, postacie i choreografia walk w tym serialu to poziom 10/10, nie 8/10. Żaden soundtrack serialowy nie robi takiego wrażenia jak ten z RoS. Zarówno utwory i udźwiękowienie choćby przy uderzeniu miecz o miecz czy strzelaniu z łuku. Choreografia walk to mistrzostwo, bo grano bez dublerów i używano prawdziwej broni białej, gdy w innych produkcjach w trudniejszych sekwencjach walczą dublerzy i używa się mieczy z plastyku. Postacie szeryfa i Gisburna wypadły genialnie. Ich duet jest nie do podrobienia. Na plus też Will, Nasir, pierwszy Robin czy Much. Charyzmatyczne i wyróżniające się postacie. Klimat średniowiecza z domieszką fantasy jest genialny. Na tym polu właściwie inne seriale kostiumowe nie mają nawet startu. W dużej mierze zasługa w tym zdjęć, muzyki, całego udźwiękowienia, brudu. Patrz jak serial WIedźmin od Netflix pod tym względem źle wypadł i nie było czuć żadnego brudu, zgnilizny, brutalności, bo wszystko było krystalicznie czyste i świeciło się więc dominowała sztuczność.
Z tego co pamiętam to była przynajmniej jedna historia rozpisana na dwa odcinki. Ta o mieczach Waylanda. Te odcinki zawsze ryły mi beret (jeźdźcy!).
Dla dzieciaków z komuny ten serial miał siłę rażenia niewiele mniejszą od Gwiezdnych Wojen, możecie mi wierzyć 😉
Oj tak!
https://www.youtube.com/watch?v=mcCdhegvjew
oprócz tego jeszcze pierwszy Czarownik to też dwuodcinkowa historia, a z 3 sezonu z Jasonem to pierwszy i ostatni (Syn Herna i chyba Czas wilka) też miały po 2 części.
Oglądałem jeszcze za komuny. Podobał mi się, ale jakiegoś szczególnego wrażenia nie zrobił. Byłem chyba po prostu w nieodpowiednim wieku. Za stary, żeby bezwarunkowo zachwycić się po dziecięcemu i za młody, żeby zrozumieć i docenić. Dziś, kiedy mam już jako taką wiedzę o fantasy i mitologii, podoba mi się znacznie bardziej. Epizodyczność nigdy mi nie przeszkadzała (podobnie jak w mojej ulubionej Xenie), a na choreografię walk i sprawy budżetowe przymykam oko. To nie jest serial, który ogląda się dla fajerwerków wizualnych. Zastanawiam się, dlaczego zamieniono głównych aktorów? Było to działanie zamierzone czy nie planowali trzeciego sezonu i zbyt pochopnie skasowali Robina?
Trochę tak, to znaczy na początku nie zakładano takiego sukcesu – miał być tylko jeden sezon. Ale czytałem jakiś czas temu, że ostatecznie zaważył fakt, iż Michael Praed (czyli pierwszy Robin) miał już wcześniej zobowiązania kontraktowe na Broadwayu i nie mógł dalej grać. A tak przy okazji – jak zmieniono aktora, to plan był na nakręcenie kolejnych dwóch sezonów. Ale pod koniec realizacji sezonu trzeciego firma producencka wpadła w kłopoty finansowe i w ostatnich odcinkach trochę zaimprowizowali takie zakończenie ad hoc. Mało satysfakcjonujące.
Szkoda. Podobna sytuacja jak z serialem Rome, kiedy projekt rozpisany na kilka sezonów muszą przykrócić do sezonu jednego, lub wręcz do paru odcinków. Chyba jeszcze nikomu nie udało się czegoś takiego satysfakcjonująco pokazać.
Serial cały wszystkie 3 sezony pierwszy raz emitowała TVP w 1986 co niedzielę. Drugi raz TVP w 1991 w ferie zimowe puściła pierwsze 2 sezony. Później na innych stacjach, ale ja powracałem sobie później już w innej formie na DVD z polskimi napisami zamiast lektora, który zakłóca. Także seriale oglądałem w 1986, 1991, 2004 2007, 2011. Magia.
Dael zzy jesteś wampirem? W odbiciu telewizora jest łóżko, zasłona, kamera, ale ciebie brak…
Hieh… ale to nie ja robiłem to zdjęcie. Niestety tamten telewizor z domu mojej babci, to już przepadł jeszcze chyba w ubiegłym tysiącleciu. Ale zapamiętałem go na tyle dobrze, by wyszukać foteczkę na wikipedii. A czy zrobił ją wampir? Tę kwestię pozostawmy otwartą.
Moja babcia miała taki sam telewizor! 😀
Jeszcze te plastikowe zębatki ukryte w środku by ręcznie wyszukać kanał 😀
Samego serialu nie kojarzę, jak byłem mały to uważałem Robina za frajera który oddaje hajs zamiast kupić sobie dużo zabawek 😉
lata temu to oglądałem,więc jeśli coś pomyliłem to przepraszam
1 złole – chyba wszystkich (szeryf, opat, Lwie Serce, templariuszy, Jana Bez Ziemi itd) nie odbierałem jako płaskie tekturowe charaktery tylko ludzi którzy stali po złej stronie ze względu na własne cechy charakteru, ambicje, pozycję społeczną,cele które sobie postawili itp
2 sporo odcinków kończyło się niejednoznacznie a jednocześnie hmm realnie ? pierwszy z brzegu przykład > w jednym z odcinków ekipa Robina to już liczy z kilkadziesiąt chłopa ,yeomani z łukami, rządzą Sherwood i okolicą och ach… i szeryf robi im wjazd na chatę oddziałem regularnego wojska (głównie zbrojnych) no i najważniejsze postaci – Robin, Will, Marion itp wychodzą z tego cało (czyli 'moralnie’ wygrywają) ale ekipa Robina dostaje ostry w…. od zawodowców
3 historia z mieczami Weylanda (Waylanda?) to na bank 2 odcinki , każdy z nich tworzy zamknięty epizod na swój sposób ale jednak > były świetne, 'jeźdźcy’, ta główna satanistka ”A teraz psy będziecie szczekać dla mnie” , przepowiednia ”słudzy Lucyfera zdobędą Albion (miecz Robina) ..’gdzieśtam’ i tak się stanie i Robin to wie ale i tak idzie z ekipą pomóc jakimś wieśniakom przeciwko jeźdźcom i przepowiednia się spełnia
4 'przejście’ z Robina na Roberta to przynajmniej 2 odcinki >ostatni z Robinem i pierwszy z Robertem jako nowym Robin Hood’em i potem na swój sposób Robert nie raz 'gra siebie’ w pewnych sytuacjach – nie Robin Hood’a tylko Roberta z Huntington – bogatego szlachcica normańskiego pochodzenia, szeryf wita się z nim jak ze swoim ziomem itd do czasu aż wszyscy się zorientują że Robert jest Robin Hood’em (w ogóle to głównie używają terminu w tym serialu Man in The Hood ale głowy nie dam)
5 Nasir > też mam wrażenie że był odcinek w którym zasugerowano i to tak dość mocno że Nasir ma 'przeszłość’ która może mu wybuchnąć w twarz i potem jest odcinek że Nasira próbują wykończyć asasyni z Bliskiego Wschodu bo najwyraźniej Nasir w przeszłości sobie 'nagrabił’
6 odciek z tym baronem/hrabią/księciem – satanistą (jedno z zdjęć w artykule) > niby ten satanista już wygrał, bo Hern zginął (tzn oficjalnie, przecież to duch/postać mityczna;) ) – i się okazuje że owszem satanizm itepe ale cały odcinek prowadzi do momentu symboliczngo, moralnego, osobistego triumfu barona-satanisty nad Hernem > 'strzała Herna zabije Jego syna(Robina)’ > Hern tą strzałę przechwytuje a potem (chyba telepatycznie, magicznie czy coś) 'mówi’ sataniście i to tak z drwiną czy wręcz niedowierzaniem 'Czy Ty naprawdę myślałeś że możesz Mnie pokonać ?’
7 Gisburne – j.w jeśli coś pokręciłem to mnie poprawcie :
– odcinek z żydowskim kupcem, szeryf wisi temu kupcowi dużo kasy i próbuje się wykręcić ze spłaty długu, w pewnym momencie się okazuje (tak to odebrałem) że Gisburne ma w d.. swojego szefa bo jest, i to tak na serio , zakochany w córce tego kupca (i w miarę swoich możliwości zrobi wszystko żeby Ją chronić)
– w innym odcinku okazuje się że Gisburne i Robert (oni się od początku nie lubią) > teoretycznie kolesie których łączy tylko to że są szlachcicami i blondynami – są braćmi ? mieli tego samego ojca czy matkę nie pamiętam dokładnie
– odcinek z księciem Janem (Jan Bez Ziemi brat Lwiego Serca)> Jan od razu op..la Gisburna, 'Oczekiwałem że mnie przywitasz na dziedzińcu’ i takie tam np. 'A to że jesteś protegowanym szeryfa(Notinghama) o ile w ogóle jesteś Jego protegowanym to g… mnie obchodzi’ > a potem się okazuje że Gisburn zainstalował swojego szpiega w ekipie Robina ale sytuacja w odcinku jest tego typu : jest jakiś ważny szlachcic, krewny Robina czy Marion czy samego Ryszarda LSerce, i ten ważniak chce się dostać do Francji żeby zakapować Lwiemu Sercu jakie to ziółko z Jana Bez Ziemi i ekipa Robina temu ważniakowi pomaga, Gisburne każe swojemu szpiegowi wykończyć tego ważniaka oczywiście szpieg zostaje powstrzymany, zabity , ekipa Robina wygrała…. taa
ważniak płynie do Francji ale chwilę wcześniej do Nottingham(gdzie jest Jan Bez Ziemi) dociera info że Ryszard Lwie Serce umarł >>> ważniak płynie do Francji a nałożone jest na to skandowanie całego Nottingham od hrabiów po służące z Gisburnem na czele 'Long live king John!’ 'Long live king John!’ 'Long live king John!’ 'Long live king John!’
– była jeszcze jedna jazda z udawaną bandą – takimi najemnikami czy coś w tym stylu co robili zły pijar Robinowi ale tak szczerze to nie pamiętam czy to był pomysł Gisburna czy szeryfa czy może kogoś innego (Ryszarda ?)
8 muzyka > w tym klimacie hmm 'okołoceltyckim/irlandzkim’ > no to dopiero muzyka z Ostatniego Mohikanina zrobiła na mnie podobne wrażenie , no wiele lat minęło
9 obsada > zaj…. takiego np Willa to mógłby zagrać nawet Cruise, ale dla mnie Will to na zawsze ma twarz aktora (nie pamiętam jak się ten gość nazywa) z tego serialu to samo mam z Robinem czy Tuck’iem czy Nottinghamem (Alan Rickman z tego filmu z Costnerem był przerysowany i jednocześnie świetny ale imho to nie ma porównania)
10 jak mnie obudzicie w środku nocy krzycząc Ryszard Lwie Serce! to od razu mam obraz tego Johna Jakmutam co grał Ryszarda w tym serialu
11 8/10 ? teraz może i tak> wtedy to było 10/10 bez żadnych wątpliwości
Nie wiem czy dobrze zrozumiałem autora odnośnie „Czy Ty naprawdę myślałeś że możesz Mnie pokonać ?” Wynika z tego że Hern to „mówił”. To było dawno, dawno temu ale mógłbym przysiąc, że te słowa wypowiadał ów satanista stojąc w gdzieś w oknie.
to chyba bedziemy musieli sobie obaj odświeżyć serial bo ja jestem niemal pewien że to było : satanista- baron sobie stoi (może i w oknie, nie pamiętam) i z ”offu” > głos Herne’a ew narratora ale raczej Herne’a >> 'Do You really think that You can beat me/defeat me ? ”
Znalazłem w otchłaniach internetu odcinek „The Enchantment” . Właśnie ten odcinek. Długo się wsłuchiwałem w brzmienie ostatniego zdania, porównywałem i z Hernem, i baronem-satanistą. I na postawie tego nie wyciągnąłem żadnego wniosku 😀 ale…. ostatnia scena. Robin zwyciężył bo odebrał strzałę, no i nie zginął. Wesoła kompania opuszcza zamek, Robin odwraca się czując czyjąś obecność ale rusza w ślad za towarzyszami. I teraz słowa wypowiedziane w myślach a kamera najeżdża na barona: „Robinie, kilkakrotnie ze mną walczyłeś. Raz nawet zabiłeś. A ja wciąż jestem.”
Moje wolne tłumaczenie:)
Czysto akademicki „spór”.
Co by nie było, mam w planach odświeżyć cały serial. Wciąż ma ten klimat.
oprócz tego jeszcze pierwszy Czarownik to też dwuodcinkowa historia, a z 3 sezonu z Jasonem to pierwszy i ostatni (Syn Herna i chyba Czas wilka) też miały po 2 części.
Dzięki Dael za przypomnienie tego arcydzieła z czasów młodości. W 100% zgadzam się (nie po raz pierwszy zresztą:) z Twoją recenzją. Łezka się kręci na wspomnienie jakim cudem był ten serial w tamtych czasach. Potwierdza to tylko jaką siłą są dobrze napisane postacie, konsekwentnie i z pomysłem opowiedziane historie, oparte na kanonach i wierne realiom. Mam nadzieje że nikt nie wpadnie na pomysł zrobienia nowej wersji. Już to co zrobili Scott i Ritchi to kryminał, a na samą myśl o tym kim mógłby/mogłaby być nowy R.H. przechodzą mnie dreszcze.
Genialny serial. Trzy najlepsze seriale kostiumowe jakie powstały to Robin of Sherwood, Rzym i Gra o tron choć ten ostatni zaczął psuć się od 5 sezonu. Pod względem klimatu do dziś Robin of Sherwood i Twin Peaks są poza zasięgiem innych seriali. I raczej jako nieliczne seriale nadają się wielokrotnego oglądania, a mimo, że znamy je na pamięć nie nudzą. Nawet takie giganty serialowe jak Sopranos, The Wire i Breaking Bad nie mają w moim sercu takiego miejsca jak właśnie Robin of Sherwood i Twin Peaks.
Ech… Pamiętam tę pierwszą emisję w latach ’80, kiedy z zapartym tchem czekałam na każdy odcinek. To było prawdziwe niedzielne święto, a wszystko omawialiśmy potem na przerwach. Ten serial to było objawienie, które zdeterminowało (w dużej mierze) moje późniejsze wybory literackie i filmowe. I bezkrytycznie uwielbiam do tej pory :).
A ponieważ córa osiągnęła mi już szacowny wiek ponad 10 lat, to czas najwyższy ją wprowadzić w świat Robina (czuję, że polubi – fanka MCU, Stranger Things, a ostatnio zaliczamy klasyczne japońskie animacje).
I powiem Wam, że nic nie robi tak klimatu wieczoru, jak Clanned na winylu XD…