Czasami historie bywają proste: ktoś pisze książkę, opowiadanie lub nowelę, potem ktoś inny ją ekranizuje. Bywa, że filmowa adaptacja staje się bardziej znana od literackiego pierwowzoru, chociaż częściej wszyscy wieszają psy na filmowcach, którzy kastrują bez serca materiały źródłowe. W przypadku wydanego w tym roku Cosia sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Wszyscy kinomani znają, a znaczna część, w tym niżej podpisany, uwielbia słynny film Johna Carpentera, który był luźnym remakiem filmu Istota z innego świata („The Thing from Another World”), który z kolei bardzo luźno bazował na noweli (albo dłuższym opowiadaniu) pt. „Kim jesteś?” („Who Goes There?”) autorstwa Johna W. Campbella, redaktora naczelnego kultowego periodyku Astounding Science Fiction. „The Thing” Carpentera był zdecydowanie bliższy wizji Campbella niż tekturowo-paździerzowej, charakteryzującej film z lat 50. To jednak nie koniec. Okazało się bowiem, że „Who Goes There?” to skrócona wersja nigdy niewydanej noweli pt. „Frozen Hell”. Jej maszynopis udało się przypadkiem odnaleźć w archiwach Uniwersytetu Harvarda i dzięki internetowej zbiórce, za przyzwoleniem rodziny Campbella wydano w formie papierowej i elektronicznej. Niecały rok później, dzięki staraniom wydawnictwa Vesper, również polscy czytelnicy dostali szansę zakosztowania antarktycznej grozy. Zazwyczaj jestem bardzo ostrożny przy okazji premier materiałów wykopanych z różnych szuflad i strychów, bo niestety na ogół są to rzeczy swojego czasu uznane za zbyt słabe, żeby nadawały się do publikacji. „Kim jesteś?” ma jednak renomę jednej z najbardziej klasycznych i udanych wczesnych powieści grozy, więc do lektury zasiadłem z umiarkowanym optymizmem.
Zacznę może nietypowo, bo nie od treści, ale formy polskiego wydania „Cosia”. Nowela nie jest długa, raptem ok. 150 stron niezbyt drobnego tekstu, do przeczytania w jeden wieczór. Ubranie tego w twardą oprawę i sprzedawanie w cenie “pełnej” powieści mogłoby więc wydawać się naciąganiem klienta. Wystarczy jednak wziąć książkę do ręki i zajrzeć do środka, żeby w sercu każdego bibliofila rozlało się przyjemne ciepełko. Wydawnictwo Vesper oprócz dania głównego zaserwowało czytelnikowi przedmowę Aleca Nevala-Lee, opisującą historię dzieła oraz przybliżającą postać autora; wprowadzenie Roberta Silverberga, w którym porównuje „Frozen Hell” z „Who Goes There?”; kilka rozdziałów nieukończonej powieści, mającej stanowić kontynuację noweli; a na koniec posłowie Piotra Goćka. Tradycyjnie też całość zdobią ilustracje Macieja Kamudy, chociaż “zdobią” to niezbyt trafne określenie. Grafiki zarówno wewnątrz, jak i na okładce są doprawdy przerażające i odpychające. Dodaje to lekturze niesamowitych wrażeń i klimatu, jawnie nawiązując do słynnej ekranizacji, ale muszę przyznać, że pierwszy raz musiałem się trochę kryć z czytaniem przed własnym synem, żeby nie zaserwować mu przypadkiem jakiegoś nocnego koszmaru. Nieodzownie też wewnątrz znajdziemy oryginalną, tematyczną i bardzo solidną zakładkę. Jakość wydania określiłbym więc słowem: “obłędna”. Rzadko widuje się tak pieczołowicie przygotowane dzieła, które w dodatku nie kosztują półtorej nerki.
A co z samą nowelą? Czy broni się po ponad 80 latach i milionie mniej lub bardziej udanych pozycji spod znaku science-fiction? Jeszcze jak! Carpenter zekranizował ją dość wiernie, więc kto zna film, nie będzie zaskoczony przebiegiem akcji, może poza samym początkiem, w którym nie ma Norwegów. Załoga amerykańskiej stacji badawczej na Antarktydzie odnajduje zagrzebany w lodzie tajemniczy obiekt, a w jego wnętrzu istotę nie z tego świata. Nieświadomi zagrożenia przenoszą truchło, które okazuje się nie być do końca martwe, do bazy i dopiero tam dowiadują się, że kosmita stanowi zagrożenie dla całego gatunku ludzkiego. Dalej mamy próby zrozumienia istoty kosmicznego zła oraz desperacką i pełną paranoi walkę o przetrwanie.
Trzeba powiedzieć, że z racji swojej objętości nowela dość szybko prześlizguje się po kolejnych wątkach. Nie ma tu miejsca na skomplikowane portrety psychologiczne, ani nawet szczegółowe opisy walki z cosiem. Naukowcy zaskakująco łatwo odkrywają istotę jego postępowania, a akcja szybko zmierza ku efektownemu końcowi. W zamian za to autor zgrabnie przemycił w syntetycznej formie ciekawe przemyślenia na temat przybyszów z kosmosu kompletnie odmiennych od nas, wyobcowania, czy samą istotę świadomości. Z jednej strony mamy klimat paranoi i wzajemnych podejrzeń – stwór potrafi przybrać postać każdego innego organizmu żywego, z drugiej zamiast wybuchowej akcji i strzelania na lewo i prawo próby naukowego zrozumienia sytuacji i rozwiązania problemu. Podobało mi się to, że bohaterami tej powieści są właśnie naukowcy, a nie postacie udające naukowców, a w rzeczywistości superbohaterscy żołnierze. Nie, tu pomimo zagrożenia wymykającego się ludzkiemu pojmowaniu, wszystko jest tak przyziemne, jak tylko się da. Oczywiście chciałoby się większego rozbudowania wątków, więcej dialogów, więcej kosmity, a nawet więcej opisów, ale taki to już urok krótkich form literackich, że siłą rzeczy są skoncentrowane do granic możliwości.
Zdziwiło mnie również, że sama opowieść i jej język naprawdę dobrze zniosły próbę czasu. Może to kwestia nowego tłumaczenia, a może po prostu Campbell miał autentyczny dar do pisania w sposób ponadczasowy. Wszak to on spopularyzował dzieła takich legend jak Robert Heinlein czy Isaac Asimov. Podobno był jednym z najlepszych redaktorów w dziejach amerykańskiego przemysłu wydawniczego i literatura fantastyczna była miłością jego życia. „Coś” nie jest pulpową, głupkowatą opowiastką o zielonych ludkach i dzielnych Ziemianach w cynfoliowych skafandrach strzelających promieniami bziu-bziu. To osadzona w naukowych realiach, mroczna, klaustrofobiczna wizja walki z czymś niepojętym. Wizja pełna grozy, momentami makabryczna, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że Carpenter w swojej interpretacji poszedł w kwestii straszenia i obrzydliwości o krok dalej. Albo o sto kroków.
Każdego miłośnika filmowego „The Thing” namawiam do sięgnięcia po literacki pierwowzór tego fantastycznego filmu. To jeden z najlepszych przykładów, że stare utwory science-fiction mogą do dziś trzymać w napięciu i nie muszą trącić zbyt mocno myszką. Popkulturowa klasyka w najlepszym tego słowa znaczeniu, do tego wydana u nas w bardzo bogatej formie. Można jedynie żałować, że nie udało się wrzucić w te same okładki późniejszej wersji tej historii, czyli wspomnianego opowiadania „Kim jesteś?” Z tego, co wiem, ukazało się ono w Polsce jedynie w czasopiśmie Fenix prawie 30 lat temu. Byłoby świetnie móc porównać ze sobą oba dzieła.
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
W ramach ciekawostki czytelnikom znającym język angielski polecam opowiadanie jednego z najciekawszych autorów s-f ostatnich lat: Petera Wattsa, pod tytułem „The Things”. To historia masakry w stacji arktycznej opowiedziana z perspektywy kosmity (kosmitów(?)). Frapująca lektura, nominowana swojego czasu do nagrody Hugo. Można ją przeczytać na TEJ STRONIE.
Egzemplarz do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Vesper.
Opowiadanie The Things zostało opublikowane po polsku i to w dwukrotnie.
Tak, jest w zbiorze Odtrutka na optymizm.
John Campbell był świetnym redaktorem, a jednak nie odkrył talentu Ursuli Le Guin (o której Lem powiedział, że w sci-fi są tylko dwa wielkie nazwiska: Philip K.Dick i Ursula Le Guin). Wysyłała mu swoje opowiadania i żadnego nie wydrukował.
Zakładka do książki w klimacie książki. To powinien być standard – w końcu to tylko kawałek kartonika, koszt minimalny a frajda czytelnika spora 🙂
Prawda? Niby taki drobiazg, a od razu człowiek jest pozytywnie nastawiony. Różne sklepy i wydawnictwa dorzucają od siebie zakładki, a Vesper daje spersonalizowane chyba do wszystkich swoich książek, niezależnie od wydania. Miałem zarówno te w twardej, jak i miękkiej oprawie i zakładka zawsze w nich była. Ta z Cosia jest zresztą najlepsza z nich, bo gruba i podobnie jak okładka taka jakby powleczona czymś gumowatym. Klimat! 🙂
„Cosia” w duecie z „Bronią ostateczna wydał jeszcze w 2014 Wojtek Sedeńko w ramach Galaktyki Gutenberga