Sprzęt w tym tygodniu będzie maleńki, więc i recenzje nie osiągną pokaźnych rozmiarów. Ale by nie pozostawiać niedosytu, minirecenzje będą aż trzy!
Raspberry Pi 3B+
Być może niektórzy z Was nie wiedzą jeszcze czym jest Raspberry Pi – śpieszę więc z wyjaśnieniem. W największym skrócie, Raspberry Pi to prawdziwy mikrokomputer – pojedynczy obwód drukowany o raptem kilkunastu centymetrach kwadratowych powierzchni, wyposażony w procesor, pamięć operacyjną, a także całą masę portów i gniazd – od ethernetu po złącze kart SD. To komputer, który dzięki swojej niskiej cenie ma trafić pod strzechy, służyć do nauki programowania, poszerzania wiedzy informatycznej, czy wreszcie jako sterownik do robotów własnej konstrukcji.
Raspberry Pi jest przy tym komputerem bardzo tanim. Jak tanim? Otóż najbardziej okrojona jego wersja (Raspberry Pi Zero), była swego czasu dołączana za darmo do jednego z pism komputerowych na Wyspach Brytyjskich. Z kolei najdroższe i najbardziej „obajerowane” modele, kosztują – bez peryferiów i obudowy – poniżej 200 złotych. Korzystając z faktu, że premierę miała właśnie czwarta wersja Raspberry Pi, i ceny poprzednich edycji komputera nieco spadły, postanowiłem zakupić komputerek w wersji 3B+ wraz z kilkoma dodatkami, wydając łącznie 300 złotych. Co weszło w skład tego zestawu? Przede wszystkim sam komputer z 64-bitowym, czterordzeniowym procesorem ARM-8 Cortex-A53, taktowanym zegarem 1,4 GHz. Komputer ma 1 GB pamięci taktowanej zegarem 900 MHz, 4 porty USB 2.0., wyjście HDMI oraz kompozytowe (choć z tego drugiego nie zamierzałem korzystać), wyjście audio (jack), wyjście ethernetowe, kartę wifi i złącze microSD służące za „dysk twardy”. Do mojego zestawu była też dołączona obudowa z chłodzeniem, zasilacz i karta SD z systemem operacyjnym (dystrybucją Linuksa). Innymi słowy – za 300 złotych miałem w rękach pełnoprawny komputer, który po podłączeniu do monitora, klawiatury i myszy mógłby spokojnie zaspokoić 60% moich komputerowych potrzeb (a w przypadku 90% użytkowników – pewnie wszystkie). Ale oczywiście nie po to dokonałem zakupu, w końcu pod biurkiem stoi nie tak dawno temu złożony i całkiem mocny pecet. Miałem dla Raspberry Pi bardziej przemyślne zadanie.
Ciekawi Was co zrobiłem z nowym nabytkiem? Zbudowałem robota? Chciałem się nauczyć zasad działania układów scalonych? Potrzebowałem kontrolera dla urządzeń smart w domu? Nie. Postanowiłem emulować Amigę. Sposobów na to, by takie jak ja dinozaury pamiętające lata 90. mogły nostalgicznie wrócić do zabawy na tym fantastycznym komputerze jest oczywiście kilka. Ludzie z zasobnymi portfelami i ogromną cierpliwością (do pewnych – jak by nie patrzeć – archaicznych niedostatków Amig) mogą po prostu zakupić całą kolekcję legendarnych przyjaciółek od Commodore’a i cieszyć się w stu procentach autentycznym doświadczeniem obcowania z komputerem i wachlowania dyskietkami. Równie zasobni, acz mniej cierpliwi, zapewne skorzystaliby z różnego rodzaju nowoczesnych rozwiązań sprzętowych, które dedykowane są „udawaniu” Amigi na sterydach (do najpopularniejszych należy nowa wersja akceleratora Vampire). Dla mnie jednak emulacja Amigi jaką umożliwia system Amibian na Raspberry Pi okazała się w sam raz.
Uruchomienie Amigi na mikrokomputerze jest bajecznie proste. Potrzebujemy tylko rzeczonego Amibiana, który można ściągnąć z internetu oraz oryginalnych ROM-ów z Kickstartem Amigi (do kupienia i ściągnięcia na stronie amigaforever.com). No i oczywiście ROM-ów z grami i programami. Ale jeśli ktoś miał w domu Amigę na początku lat 90., to zapewne z radością przyjmie do wiadomości informację, że software spiracony przed wejściem w życie Ustawy o ochronie praw autorskich i własności intelektualnej z 4 lutego 1994 roku jest jego legalną własnością. Niech żyje utrzymujący się przez pierwsze lata transformacji ustrojowej relikt PRL-u!
I co tu dużo mówić – sprzęt działa tak, jak sobie wyobraziłem. Raspberry Pi 3B+ to komputer śmiesznie tani, o całkiem sporych możliwościach, w dodatku spełniający marzenia miłośników starych 16-bitowców. W najbliższym czasie zamierzam jeszcze z komputerkiem eksperymentować, chciałbym uruchomić na nim Amiga OS-a, a może nawet pobawić się w emulację popularnych automatów z salonów do gier. Jedno jest pewne – dostarczy mi ten komputerek masy uciechy. I gorąco go Wam polecam!
Transcend microSDXC 330S
Tak się sympatycznie złożyło, że krótko po kupnie Raspberry Pi, w moje ręce trafiła też bardzo ciekawa karta microSD firmy Transcend (dostarczona do testów dzięki uprzejmości firmy Sarota PR). Cóż takiego ciekawego może być w karcie microSD? Wydawało mi się, że niewiele. Sam korzystam z kart microSD od czasów pradawnych (czyt. od momentu kiedy przesiadłem się z iPhone’a 4 na telefon z Androidem), i miałem wrażenie, że będę to robić w coraz mniejszym zakresie. Kiedyś trzymałem na karcie microSD pliki mp3, ale dziś muzykę streamuje się bezpośrednio z internetu. Zapisywałem na niej zdjęcia, ale dziś to niepotrzebne, bo pamięć wewnętrzna smarfonów wciąż rośnie, poza tym zdjęcia i tak idą w chmurę. W zasadzie przez ostatni rok korzystałem z karty microSD tylko do audiobooków. I niechcący nie zwróciłem uwagi na małą rewolucję, która przeszła mi przed nosem. A karta Transcend to tej rewolucji wyjątkowo błyskotliwe dziecko.
Przez parę lat byłem przekonany, że tzw. klasa 10 kart microSD to złoty standard, pozwalający na wygodną pracę, słuchanie muzyki, a nawet nagrywanie obrazu w Full HD. Tyle tylko że klasa 10 z prędkością zapisu 10MB/s to już przeżytek. Transcend 330S to nośnik klasy V30, Technicznie oznacza to, że powinien oferować zapis z prędkością 30MB/s, ale tak się składa, że producent był bardzo skromny, bo karta wyprzedza wymagania standardu w sposób prawdziwie pokaźny, umożliwiając zapis z prędkością 85MB/s i odczyt z prędkością 100MB/s. Przekładając z technicznego na język polski – ta karta jest szybsza od większości dysków twardych kręcących się z prędkościami 7200rpm. Jasne, nie dorównuje prędkościom dyskom SSD, ale – na Kroma! – to jest nośnik wielkości paznokcia.
Co taka prędkość oznacza w praktyce? Na przykład możliwość zapisu obrazu 8K przy 60 kl/s, albo 4K przy 120 kl/s. Czyniłoby to kartę idealną dla wszystkich pragnących nagrywać obraz w wysokiej rozdzielczości i zwolnionym tempie. Sam producent spodziewa się jednak innego zastosowania, dedykując kartę przede wszystkim posiadaczom konsol Nintendo Switch. I rzeczywiście, przy odczycie 100MB/s i pojemności 128 GB microSD od Transcend wydaje się doskonałym nośnikiem danych dla popularnej konsolki. Jako, że nie miałem Switcha pod ręką, postanowiłem najpierw pobawić się kartą na Raspberry Pi… tylko po to, by przekonać się, że przy moim zastosowaniu komputerka nie miało to większego sensu. Nośnik był po prostu zbyt duży i zbyt szybki jak na skromne potrzeby systemu (cała moja amigowa kolekcja gier, programó i dem zmieściłaby się na karcie 2GB).
Ale znalazłem dla karty inne, alternatywne zastosowanie. Kupiony niedawno Chromebook – tani laptop pracujący pod kontrolą leciutkiego systemu ChromeOS. Z racji niewielkiej ilości pamięci wewnętrznej (16 GB) mój Chromebook miał być po prostu noszoną wszędzie maszyną do pisania. Podłączanie do niego dysku zewnętrznego nie miało sensu – przy rozmiarach akumulatorka w Chromebooku po prostu zajechałbym mu baterię. I tu ujawniła się zaleta pamięci Flash. Karta Transcend zmieniła go Chromebook… no może nie w pełnoprawnego laptopa, ale na pewno w urządzenie, które można wykorzystywać do większości normalnych zadań – oglądania filmów, przechowywania zdjęć, a nawet instalowania aplikacji. Dzięki prędkości odczytu oferuje naprawdę wysoką kulturę pracy. Cóż, Ameryki może tym stwierdzeniem nie odkrywam, ale najwyraźniej dożyliśmy czasów, w których twardy dysk nie zużywa prądu, mieści się na paznokciu i kosztuje niewiele ponad 100 złotych. Jeśli więc należycie do którejś z trzech kategorii odbiorców (filmowcy z upodobaniem do slow motion, posiadacze Switchów, użytkownicy Chromebooków), to kartę Transcenda z czystym sumieniem Wam rekomenduję.
Gamepad z AliExpress
Pierwszy z recenzowanych dziś gadżetów chciałem kupić już od dawna. Drugi był zaskoczeniem podesłanym przez sympatyczną firmę PR-ową. A trzeci to zakup impulsywny, jakiego dokonałem otrzymawszy na moje emailowe konto „spamowe” wiadomości następującej treści:
Kupisz to XXXXXXXXXXX (tu moje imię i nazwisko – przyp. DaeL), szczęście będzie!
1 x Retro Super dla Nintendo SNES kontroler USB dla PC dla komputerów MAC kontrolerów zamknięte
Cechy:
Graj w swoje gry komputerowe w starej szkoły/Retro-czuć! To sterowanie USB przez g-tron pozwala ty wobec grać w swoje ulubione
Gry na PC po prostu podłączając kontroler USB! To takie proste! Po prostu podłącz n 'play bez dodatkowych sterowników!
Super 16 bit kontroler posiada 8 łatwe do osiągnięcia przyciski w kontroler zaprojektowane tak, aby pasowały do konturu twoje ręce.
Więcej przycisków pozwala na większą kontrolę nad grą, a nawet więcej gry emocji, niż kiedykolwiek wcześniej.
Będziesz w stanie grać na komputerze z kontrolera układu SNES! 3rd Party, nie oryginalny.
Kompatybilny z Win98/ME/2000/2003/XP/Vista/Windows 7/Windows 8!
Kompatybilny z 32-bit i 64-bit komputerów!
Kompatybilny ze wszystkimi systemami operacyjnymi Mac!
Przewód wynosi około 40 cm/4.59ft długi
Plug and Play, bez dodatkowych sterowników! (Proszę spróbować innego portu USB, jeśli komputer nie rozpoznaje)
Pakiet zawiera:
1 x wymiana kontrolera
Na tak skonstruowaną zachętę (szczęście będzie! Retro-czuć!) nie mogłem odpowiedzieć odmownie. Nie kliknąłem wprawdzie w linka z maila (bo jednak nie chcę sobie przypadkiem jakiegoś syfu ściągnąć), ale wyszukałem produkt i tak reklamującego się sprzedawcę w serwisie AliExpress. I postanowiłem się skusić na jego gamepada. Naturalnie, z myślą o moim Raspberry Pi i emulatorze Amigi. Prawdę powiedziawszy to jestem raczej miłośnikiem cyfrowych joysticków, nie gamepadów. Lecz cyfrowych joysticków, z ich cudownymi pstrykającymi mikroprzełącznikami w zasadzie kupić się nie da – wyjąwszy oczywiście arcade’owe fightsticki, które nie dość że sporo kosztują, to jeszcze zabierają kupę miejsca. Owszem, dostaniemy gdzieniegdzie joysticki używające klasycznego 9-pinowego portu Atari (wykorzystywanego od końca lat 70. do połowy lat 90. przez cały szereg konsol i komputerów różnych firm), ale przez USB podłączymy tylko współczesne joysticki analogowe. A one frajdy w zręcznościówkach nam nie dadzą.
Postanowiłem więc zamówić sobie ów chiński klon oryginalnego kontrolera z konsoli Super Nintendo. Wrażenia? Mniej więcej takie, jak można się było spodziewać. Plastik jest najgorszej możliwej jakości. Sprzęt trochę trzeszczy. Człowiek ma momentami wrażenie, że pad mu pęknie w rękach. Ale… działa. I to nieźle, bo bez lagu charakteryzującego wiele tanich kontrolerów. D-pad daje może nie nadaje się do kręcenia półokręgów, ale jako że nie jestem fanem Street Fightera 2, zbytnio mi to nie przeszkadzało. Za to fakt, że zarówno pecet, jak i Raspberry Pi rozpoznały sprzęt, bardzo mnie ucieszył. Podobnie jak fakt, że wszystkie sześć przycisków (cztery pod kciuk i dwa spusty) działa bez zastrzeżeń. Dało się nawet pograć w Sensible Soccer. Jasne, wziąwszy do rąk oryginalny pad Nintendo i towar prosto z Chin od razu rozpoznamy podróbkę. Ale wiecie co? Zważywszy na cenę tego pada (12 złotych), jestem zadowolony z wydatku. Nawet gdyby miał się w ciągu miesiąca popsuć. To będzie już trzecia (i ostatnia) dzisiejsza rekomendacja.
Pierwszy?
do pieca!