FilmyRecenzje Filmowe

Mandy (2018)

Nie zdziwię się, jeśli nazwisko Kosmatos nic wam nie mówi. Jego filmowy debiut pod tytułem “Za czarną tęczą” to obraz nietuzinkowy, przepiękny wizualnie i koszmarnie ciężki do obejrzenia, bo pełen metafizycznego bełkotu. W dodatku pewnie trudny do znalezienia gdziekolwiek. Narobił jednak trochę szumu, głównie z uwagi na świetną ścieżkę dźwiękową i niesamowity nastrój. Po ośmiu latach mamy okazję poznać nowe dzieło Panosa Kosmatosa i znowu mamy do czynienia z czymś nietuzinkowym, powalającym wizualnie i… całkiem ciężkim do obejrzenia. Ale po kolei.

Mandy, czyli źródło zamieszania.

Mandy wraz z ze swoim partnerem Redem mieszka gdzieś w środku lasu, w drewnianej chatce, pędząc szczęśliwe życie. On rąbie drzewa, ona pracuje na stacji benzynowej, a po godzinach czytuje fantastykę i rysuje. Wieczorami obydwoje prowadzą pełne metafizycznego bełkotu rozmowy o sensie życia. Pech chce, że Mandy wpada w oko szefowi gangu porąbanych sekciarzy, trochę w stylu „rodziny” Mansona (oni też strasznie lubią metafizyczny bełkot), którzy ją porywają i robią krzywdę, co z kolei prowadzi do krwawego odwetu ze strony wspomnianego Reda. Właśnie opowiedziałem wam cały film, więc od razu przepraszam, jeśli komuś zepsułem seans. Sęk w tym, że nie historia jest w Mandy najważniejsza. Tu chodzi o formę, a ta nie przypomina niczego, co do tej pory widziałem (poza debiutem Kosmatosa ma się rozumieć).

Red, czyli Nicolas Cage w swoim żywiole.

Już od pierwszych sekund nasze zmysły atakują niezwykłe sceny. Otwierającej, tajemniczej sekwencji wyrębu lasu towarzyszy monumentalny utwór grupy King Crimson – takie rzeczy od razu powodują pojawienie się uśmiechu na mojej twarzy. Rysunki Mandy zdają się ożywać w coraz to dziwniejszych i bardziej niepokojących scenach, pełnych nieoczywistych ujęć, przepuszczonych przez różnokolorowe filtry.  Dowiadujemy się, że obłęd, w którym tkwią porywacze i ich przywódca, to efekt działania potężnych narkotyków. Niebo przybiera krwistą barwę, las przemierzają dziwaczne istoty, sen miesza się z jawą. W ogóle cały film, a w szczególności pierwsza część, to psychodeliczny odjazd, jakiego na co dzień się w kinie nie ogląda. Nie wiadomo, co jest na serio, co autor miał na myśli, ale w jakiś sposób jest to fascynujące. Na pewno nie każdy zaakceptuje takie dziwactwa, bo Mandy bliżej do artystycznego performance’u, niż tradycyjnego filmu. Nie powiem, żeby mnie to w stu procentach przekonało, chwilami miałem po prostu dość tych absurdów i zdecydowanego przerostu formy nad treścią, ale w takim szaleństwie tkwi jakiś pierwiastek geniuszu, który nie pozwolił mi się oderwać od ekranu.

Ojciec Jeremiasz i jego apostołowie, czyli ci źli.

Pierwsze 60 minut to właśnie taki pokaz naćpanego dziwactwa. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak kiedy Red rozpoczyna vendettę. W tym momencie twórcom puściły hamulce w zupełnie innym miejscu i otrzymaliśmy pełną komiksowej przemocy mieszaninę Mad Maxa, Rambo i He-Mana. Ciężko opisać słowami, jak bardzo absurdalna jest ta druga część, nie będę też podawał szczegółów, żeby nie psuć nikomu zabawy. Dość powiedzieć, że jatka jest dziwnie satysfakcjonująca, a przy tym pełna odniesień, nawiązań i parafraz do innych filmów i książek. Tak przynajmniej mi się wydaje, chociaż nie mam żadnej pewności co do intencji reżysera i scenarzysty. Efekt jest tym bardziej mocny, że pierwsza część snuje się bardzo powoli, niemal usypiając, natomiast jej rozwinięcie uderza z siłą huraganu. Taka eskalacja groteskowej przemocy w ciągu ostatnich 30 minut może szokować. Na pewno warto dotrwać do końca, nawet jeśli początek zupełnie wam nie podejdzie, chociaż lojalnie uprzedzam, że jeśli chcecie tylko obejrzeć Nicolasa Cage’a walczącego piłą łańcuchową, to będziecie musieli uzbroić się w cierpliwość.

Nie należy zadzierać z drwalami.

Jeśli już przy bratanku Francisa Coppoli jesteśmy, to w internecie pojawiły się głosy, że po latach staczania się na filmowe dno, Nicolas Cage w końcu zabłysnął pełną mocą i wrócił z filmowych zaświatów. Patrząc na jego ostatnie dokonania, można faktycznie przyjąć, że odbił się od dna, ale powiedzmy sobie szczerze – nie był to żaden wyczyn. W Mandy tak naprawdę ma do zagrania kilka scen, w których wrzeszczy i złorzeczy, wygłasza jeden genialny one-liner, wciąga kilogram narkotyku i macha różnymi ostrymi przedmiotami. Można powiedzieć: odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Nie podzielam zachwytów, ale i nie ganię, fajnie się oglądało Cage’a w nie-gniocie. Reszta obsady, w całej swej groteskowości, trzyma poziom – są uroczo dziwaczni.

Najfajniejsza filmowa broń od czasu działka obrotowego z Terminatora 2.

Dużą rolę w kreowaniu surrealistycznego klimatu filmu Kosmatosa mają świetne zdjęcia autorstwa Benjamina Loeba. Ziarnisty obraz, przywodzący na myśl filmy sprzed 30 lat, bajeczne krajobrazy, feeria barw, oświetlenie uwydatniające kontrasty, jest tu wszystko. Wiele ujęć można by sobie oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Jeszcze lepsza jest natomiast ścieżka dźwiękowa, chyba ostatnia, jaką skomponował przed śmiercią Jóhann Jóhannsson. Mieszanina mrocznych ambientowych muzycznych pejzaży pożeniona z dużą ilością syntezatorowej elektroniki oraz przesterowanych gitar genialnie buduje nastrój retro horroru, czy też campowej groteski, kiedy potrzeba. Pewnie nie ma co na to liczyć, ale ja tu widzę kandydata do Oscara.

Operator wyraźnie lubi wszelkie odcienie czerwieni.

Mandy to filmowa jazda bez trzymanki. Dwugodzinny narkotykowy odjazd, który dla wielu na pewno będzie zbyt hermetyczny i męczący. Film wyraźnie podzielono na dwie części, diametralnie od siebie różne, a mimo to dopełniające się. Odniosłem wrażenie, że gdyby którejś z tych składowych było więcej, cały efekt by się posypał i skończyłoby się niestrawnością (tak jak to miało miejsce w koszmarnie nudnym debiucie Kosmatosa). Tymczasem otrzymaliśmy coś absolutnie nietuzinkowego i szalonego. Jednych ten film znudzi i zniesmaczy. Zarzucą mu postmodernistyczne odtwórstwo różnych motywów. Innych zachwyci cudownie zwariowaną formą i bezkompromisowością. Ja stanę gdzieś po środku ale ze wskazaniem na opcję numer dwa. Podobał mi się, pomimo ewidentnych wad. Owszem, dłużyzny mnie znużyły, ale wiele innych elementów je zrównoważyło, a szukanie ukrytych nawiązań i smaczków dostarczyło sporo frajdy. To na pewno kino odważne i w pełni autorskie, które według mnie ma to coś, co intryguje i nie pozwala się oderwać, nawet jeśli chciałoby się przerwać seans i wrócić do pożytecznych zajęć. Każe śledzić przyszłe dokonania Panosa Kosmatosa, bo jedno jest pewne: nie będą to zwyczajne filmy. I dobrze, zwyczajnych filmów mamy pod dostatkiem.

Mandy (2018)
  • Ocena Crowleya - 7/10
    7/10
To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 9

  1. Czy reżyser tego filmu to jakaś rodzina Georga Pan Cosmatosa (tego od „Ucieczki na Atenę”)?

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  2. Ale mnie zachęciłeś! Gdzie to można zobaczyć? W kinach na śląsku nie grają w tym tygodniu.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. Ale super, że pojawiła się recenzja tego filmu! Bardzo, bardzo fajnie to opisałeś 🙂 Dla mnie odlot totalny: 9/10.

    Mały trop interpretacyjny. To jest film fantasy. Wszelkie znaki szczególne tego gatunku można tam znaleźć: rycerz, miecz, zły mag. W jednej ze scen Mandy czyta jakąś książkę z gatunku fantasy. Czytany w tym kluczu film jeszcze zyskuje.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  4. swietny film, pierwsza jego czesc to odlot totalny a ta druga mogla byc ciut lepsza, czulem niedosyt gdy sie skonczyl ;c ale soundtrack genialny, wysmienity, bede go od teraz sluchac codziennie xD

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button