Podobno to kobiety działają pod wpływem impulsu. Jeśli to prawda, to muszę zacząć myśleć, jak we własnych oczach uratować swój obraz stuprocentowowego faceta. Już wiem! Jak każdy stuprocentowy facet jestem wzrokowcem, a przecież to wrażenia wizualne spowodowały, że bez najmniejszej chwili zastanowienia wysupłałem prawie 150 złotych na grę. W tym akurat nie byłoby może nic nadzwyczajnego, ale ja to zrobiłem po przypadkowym zobaczeniu jednego screenshota, bez przeczytania choćby jednej zdawkowej recenzji. Na szczęście okazało się, że akurat tej podejmowanej na wariata decyzji nie muszę żałować.
Obrazek, który zobaczyłem, przedstawiał młodego chłopaka o nieco indiańskim wyglądzie, budzącego się na plaży, nad którą w oddali górują tajemnicze budowle z białego kamienia. Wszystko w kolorowym, komiksowym stylu. Wystarczyło. Momentalnie cofnąłem się o 15 lat, do czasów PlayStation 2, GameCube, lepszych gier, lepszych filmów, lepszych książek, zimniejszej… coca-coli, ładniejszych dziewczyn i wieczorów, które w całości mogłem przeznaczać na granie. Krótko mówiąc – zobaczyłem siebie grającego w „Ico” oraz „The Legend of Zelda: The Wind Waker”. Oczywiście nawet przez moment nie pomyślałem, że sprzedawana za 3/4 normalnej ceny gra może mi dostarczyć podobnych przeżyć jak tamte, ale… Cholera, dzisiaj nie pogardziłbym choćby namiastką emocji, jakie wówczas wywoływały u mnie gry. Impuls od mózgu do ręki trzymającej kartę kredytową popłynął szybciej, niż u miłośnika zakładów sportowych obstawiającego „pewniaka”.
Króciutka początkowa animacja pokazuje morze podczas sztormu. Następnie rozpoczyna się gra. Chłopak budzi się na słonecznej plaży, fale obmywają mu stopy. Wstaje, rozgląda się i w tym momencie przejmujemy nad nim kontrolę. Żadnego wstępu, wprowadzenia, napisów, głosu narratora, niczego. Sam sobie graczu wymyśl, dokąd masz zmierzać i o co właściwie chodzi. Nasz bohater nic nie mówi, zresztą nie ma do kogo. Może wznieść okrzyk, który w różny sposób oddziałuje na przedmioty w najbliższym otoczeniu. Może biec, podnosić i przesuwać przedmioty, wspinać się, pływać, nurkować i… to by było na tyle. Po przejęciu nad nim kontroli i małym rekonesansie stwierdzamy, że znajdujemy się na oblewanej oceanem wyspie. W oddali dostrzegamy tajemnicze, starożytne budowle, z górującą nad nimi gigantyczną wieżą, zwieńczoną symbolem przypominającym dziurkę od klucza. Z braku lepszego pomysłu ruszamy w stronę budowli. W pewnym momencie dostrzegamy obserwującą nas z daleka tajemniczą postać w czerwonym płaszczu, która jedna wciąż przed nami umyka i nigdy nie znajduje się w miejscu, do którego akurat docieramy. Z czasem zaczyna nam towarzyszyć mały lisek, który szczekaniem podpowiada nam, w którą stronę powinniśmy się udać. Odnajdowane malowidła na ścianach oraz sny chłopaka zaczynają sugerować nam coś na kształt historii tajemniczej wyspy i samego bohatera. Olbrzymia wieża okazuje się być celem naszej wędrówki ale zdradzę, że dotarcie do niej nie będzie oznaczać jej zakończenia, a dopiero prawdziwy początek przygody.
Na początku gra wydaje się nieco infantylna, dzięki jaskrawej kolorystyce, dziecięcemu bohaterowi i sympatycznemu zwierzakowi. Z czasem opowieść z kolorowej i pogodnej staje się bardziej oniryczna, nawet delikatnie niepokojąca i jakby psychodeliczna. Obok oczywistych skojarzeń z „Ico” w mojej głowie pojawiły się też wspomnienia związane z „Księżniczką Mononoke” i „Spirited Away” Miyazakiego. Samo zakończenie… Nie zdradzę oczywiście, ale napiszę, że nadaje ono zupełnie nowy sens całości. Dawno nie siedziałem tak oczarowany i zamyślony przed konsolą po ujrzeniu napisów końcowych.
Praktycznie cały gameplay oparty jest na eksploracji częściowo zasypanych piaskiem, porośniętych dżunglą albo zalanych wodą ruin oraz na rozwiązywaniu zagadek. Nagrodą za to jest odblokowanie przejścia do kolejnego obszaru wyspy. Zagadki nie są specjalnie skomplikowane i na pewno nie można zakwalifikować „RiME” do kategorii klasycznych gier przygodowych. Szukamy przejść, wspinamy się po rozległych ruinach, coś przesuwamy, przełączamy, uruchamiamy, itd. Nie mamy jednak inwentarza, działamy z tym co mamy w danym momencie pod ręką. Dodatkowo, po pewnym czasie spędzonym z grą, po przejściu do kolejnej komnaty lub obszaru domyślamy się od razu, co powinniśmy w danym miejscu zrobić, a do rozgryzienia zostaje jeszcze tylko JAK to zrobić.
Kolejnym elementem ułatwiającym grę jest fakt, że chłopak nie ginie. W zasadzie to może zginąć spadając w przepaść ale natychmiast „budzi się” w tym samym miejscu. Postać nie ma paska życia, nie toczymy żadnych walk, poza nielicznymi wyjątkami nie działamy pod presją czasu. Sterowanie jest intuicyjne a kamera nigdy nie zawodzi, jeśli nie liczyć bardzo okazjonalnych problemów, gdy wleziemy do jakiegoś kąta. Widać, że założeniem twórców nie było stresowanie graczy a raczej ich intrygowanie, wprowadzenie w nastrój itd. Świadczy o tym także muzyka, którą po zamknięciu oczu można pomylić z nagraniami relaksacyjnymi w gabinecie psychoanalityka. Tzn. nigdy nie byłem w gabinecie psychoanalityka, ale tak sobie wyobrażam muzykę, którą mógłby puszczać pacjentom ;). Rozgrywkę urozmaica zbieranie skrzętnie poukrywanych artefaktów (rozbitych medalionów, drewnianych zabaweczek itp.), z czym związany jest oczywiście cały system trofeów/osiągnięć. Podczas pierwszego przejścia gry, które zajęło mi ok. 10-11 godzin udało mi się znaleźć może połowę bonusów, a wydawało mi się, że gram raczej nieśpiesznie i uważnie. Niestety, zbieranie jest zabawą samą w sobie i nic istotnego nie wynika z niego dla głównej rozgrywki.
W momencie gdy piszę te słowa, „RiME” w wersji na PS4 kosztuje w Store 145 zł, w wersji na PC (za którą odpowiadało polskie studio QLOC) na Steam – 35 euro. Wspominam o tym, bo trudno oceniać produkt w oderwaniu od jego ceny. Biorąc pod uwagę długość rozgrywki, grafikę, emocje towarzyszące grze można śmiało uznać „RiME” za dużą i poważną produkcję, na dodatek niebanalną i skłaniającą do refleksji i dociekań. Naprawdę trudno mi stawiać zarzut za podobieństwo do klasyka sprzed kilkunastu lat, czyli „Ico” w sytuacji, gdy półki sklepów z grami uginają się od setek sztampowych, podobnych jedne do drugiej produkcji. Z drugiej strony nie da się zaprzeczyć że gra, pomimo całej swojej urody, oferuje dość jednostajny gameplay i że w obrębie przyjętych przez dewelopera założeń można było wymyślić i zaoferować graczom znacznie więcej. Bardzo długo myślałem, że wystawię grze „siódemkę” ale totalnie zaskakująca (przynajmniej dla mnie) i łapiąca za serducho końcówka zaważyła na tym, że dodałem jedno oczko. Ostatecznie najwięcej będzie zależeć od nastawienia i oczekiwania konkretnego gracza. Ja szukałem odprężającej, nastrojowej gry na letnie wieczory i zakup uważam za bardzo udany. Graczom, którzy lubią bardziej intensywną i bardziej urozmaiconą rozgrywkę lub naprawdę trudne zagadki, „RiME” może nie przypaść do gustu. Mimo wszystko zachęcam, żeby dać tej grze szansę na zaskoczenie nas, jeśli nie teraz, to na pewno po jakiejś przecenie.
RiME
-
Ocena Voo - 8/10
8/10
Namówiłeś 😉
kolejny tytuł, zaraz po Firewatch-u od razora, który dopisuje do listy „warto zagrać na emeryturze” 😉
Po przeczytaniu leadu o 100 procentowym facecie przypomniał mi się stary żart, że od seksu z kobietą bardziej męski jest tylko seks z drugim facetem, bo wtedy bierze w nim udział 100% mężczyzn.
dodam do wishlisty na steamie – ale 35 euro za gre to o jakies 30 euro za duzo… (chyba ze to wiedzmin 😛 )