FŚGK: Przez lata zajmowałeś się naprawdę wieloma wielkimi rzeczami. Byłeś naczelnym kultowego „Świata Gier Komputerowych”, przewodziłeś ekipie tworzącej komputerową grę „Hellion”, ale także osobiście pisałeś teksty i scenariusze, by obecnie spełniać się jako współczesny trubadur. Jak jednak zacząłeś swoją przygodę z planszówkami?
Piotr Pieńkowski: Bardzo, bardzo wcześnie, choć na początku były to jakieś absurdalne „Grzybki”, „Człowieku nie irytuj się” czy „Monopol”, a także warcaby, warcaby gotyckie i szachy, bo to przecież także gry planszowe. Potem były gry Encore’u (najbardziej wtedy przypadł mi do gustu „Labirynt śmierci” i „Gwiezdny kupiec”), a jeszcze później – w samej końcówce lat 90. – moi przyjaciele, Asia i Tomek Kołodziejczak, pokazali mi nowoczesną i jak dla mnie zupełnie wtedy odlotową grę pt. „Tikal”. Od tego czasu dostałem już maksymalnego hopla na tym tle i obok grania w gry komputerowe, maniakalnie zacząłem grać także w planszowe, karciane, a nawet RPG.
Jakie planszówki najbardziej zapadły Ci w pamięć. Tak pozytywnie, jak i negatywnie?
Zacznijmy od tych, które mi się podobały. Do tytułów, które już podałem, mógłbym jeszcze dodać karcianki: „Star Wars”, „Thorgal”, a przede wszystkim „51. Stan” i jego pochodne, zaś do planszówek: „Small World”, „Gra o tron”, „Neuroshima Hex”, „Twilight Struggle”, „Shogun” i „Tezeusz”. Jak widać, lubię ostra jazdę i bezpośrednie starcia. Z lekkich tytułów podobają mi się „Dixit” (bo gadam przy tym, jak najęty, z czego ponoć inni mają niezły ubaw) oraz „Mall of Horror” (bo tu z kolei mało mówię, za to tak kretyńsko kombinuję, że najczęściej ginę w dramatycznie głupich okolicznościach, co też ponoć wywołuje niezły ubaw). O złych tytułach mówić nie będę, bo nie lubię krytykować czegoś, co kocham. I tyle.
W chwili obecnej więcej grasz w planszówki czy na komputerze/konsoli?
Hmm.. A wiesz, że trudne pytanie? Chyba gram po równo, jak tak na to obiektywnie spojrzeć. W sumie, zawsze tak było i nic się w tym względzie nie zmieniło. No może poza wczesnym okresem ŚGK, kiedy trochę więcej grałem w gry komputerowe.
Jak oceniasz rozwój rynku gier planszowych w ostatnich latach i jak widzisz jego przyszłość.
To na pewno branża rozwojowa, która wciąż prze do przodu i końca nie widać. Przez jakiś czas był mały zastój i pomysły jakby zaczęły krążyć wokół tych samych rozwiązań i pomysłów, ale już jest dobrze, a twórcy znów są w przysłowiowym siodle. Mam za to o co innego żal – o totalny bałagan gatunkowy w tej branży. Mam wrażenie, że nikt nigdy nie poważył się, aby porządnie skategoryzować gry i ponazywać gatunki i podgatunki. To okropnie utrudnia orientację, zwłaszcza początkującym graczom. Przypomnę czasy gier komputerowych, kiedy to właśnie ŚGK, jako jeden z pierwszych, podjął się takiego zadania w grach komputerowych. Usystematyzowaliśmy całość, określiliśmy, ponazywaliśmy i potem już było łatwo powiedzieć, że to jest strategia, ale turowa, a nie RTS, to zaś gra zręcznościowa, ale z rodzaju pierwszoosobowych strzelanek, a nie platformówka. I tak, pewnie nie był idealny podział, ale mam wrażenie, że dzięki wprowadzeniu takiego systemu ludziom po prostu łatwiej było podejmować decyzje o wyborze ulubionych gier.
W co grywasz ostatnio?
W gry komputerowe czy planszowki? Bo w przypadku tego pierwszego, to w kilka tytułów równocześnie. Jak zawsze. Właśnie skończyłem „Outlasta”, który jakoś tak mi przemknął niezauważony, a wcześniej – „The Walking Dead: Season Two”. Teraz zabieram się za serię „Metro” oraz chcę dokończyć „State of Decay: Lifeline”.
A w przypadku planszówek?
Tutaj sprawa jest oczywista – w „Atak zombie”. Musiałem, żeby wszystko doszlifować. Prawdę mówiąc, chwilami nie mogę już patrzeć na tę grę i marzy mi się, żeby zasiąść do czegoś nowego – zwłaszcza nieswojego.
Wydawcą gry jest firma Fox Games
Czy „Atak zombie” to Twoje pierwsze twoje podejście do gier planszowych?
Może cię zaskoczę, ale nie. Wiele lat temu – 35? przerażające! – wymyśliłem coś na kształt hybrydy RPG z planszówką. Rzecz działa się w kosmosie, a gracze – każdy na własna rękę – podróżowali od systemu do systemu, usiłując przetrwać, ale też odkryć tajemnicę związaną z pewną starożytną, wymarłą cywilizacją. Co ciekawe, w sesjach prowadziłem drużynę, która składała się z mojego młodszego brata i… babci! Takie to były czasy. Potem skupiłem się na literaturze i pisaniu opowiadań oraz powieści, które niestety w ogromnej większości wylądowały w szufladzie (notabene mam nadzieję, że następnym moim krokiem będzie powrót do tej miłości – bo i takie mam plany), a do tworzenia gier wróciłem już jako Naczelnik ŚGK. Wymyślałem wtedy różne drobnostki na swój własny użytek, dla odprężenia, a jedna z nich pojawiła się nawet w „Cybermyszy” – naszym beniaminku wykreowanym przez zespół na jednej z tych dziwacznych narad, które dały początek także wielu innym pomysłom.
Wróćmy do „Ataku zombie”. Na czym właściwie będzie polegać rozgrywka?
To coś, co na swój własny użytek nazwałem „Survival game”. Gracze wcielają się w szefów grup, które muszą za wszelka cenę przetrwać dwa tygodnie w skrajnie trudnych warunkach, przy czym wiele zdarzeń i sytuacji ma charakter maksymalnie realny, na ile oczywiście realna jest apokalipsa zombie. Inaczej mówiąc, gra jest symulacją, a gracze testerami tej symulacji. Oczywiście, jak łatwo się spodziewać, w grze chodzi nie tylko o robienie zapasów, karmienie i leczenie swoich ludzi czy odpieranie ataków zombie, ale także o prowadzenia dyplomacji z innymi grupami, bronienie się przed ich zakusami, a czasem i okradanie ich oraz – w wersji dla zaawansowanych – zabijanie. Notabene z góry ostrzegam, że w „Ataku zombie” obowiązują bardzo surowe reguły, bowiem wyjść cało z opresji i wygrać może tylko jeden gracz, co oznacza, że głaskanie po głowie nie wchodzi tu w rachubę.
Nie boisz się porównań do innych gier o żywych trupach? Tytułów jest przecież całkiem sporo – tak małych, jak i całkiem sporych.
Nie, nie boję się. Wiem, co jest na rynku i wiem, że takiej gry, jak „Atak zombie”, po prostu nie ma. Najprościej mówiąc, AZ to planszówkowy wariant „The Walking Dead” (gdzieś tak z sezonu 3 i 4), rzecz absolutnie na serio. Nie ma tu żadnego czarnego humoru czy groteski, nie ma też zamykania się w jednym domu, błądzenia po parkingu czy kooperacji. Jest nieustanne borykanie się z brakami, walka na barykadach i przepychanka w mieście, są podstępy, kradzieże i zabójstwa, jest blef i szantaż, są nawet narkomani i czarne wdowy (ludzie, którzy rekrutują innych, żeby ich potem zagłodzić na śmierć i zabić, wcześniej okradając z dobytku). Każdy z tych aspektów (jako strategia lub dosłowna akcja) został w tej grze uwzględniony, choć może przy pierwszej partii widać tego nie będzie. Inna sprawa, czy takie podejście przypadnie komuś do gustu. Tu akurat – i to przyznaję bez bicia – spać z nerwów nie mogę. Bo przecież ktoś może powiedzieć, że zombie go nie ruszają i AZ to klasyczna głupota albo wręcz przeciwnie – że wciąż jeszcze za mało tu realizmu i okrucieństwa. Ale to w końcu tylko gra planszowa…
Zanim przejdziemy do szczegółów gry, powiedz jeszcze tylko, jaki jest Twój ulubiony film o zombie?
Na pierwszym miejscu jest oczywiście „The Walking Dead”, ale to serial telewizyjny, a nie film. Z filmów podobają mi się „28 dni później”, „28 tygodni później”, „Zombieland”, „Świt żywych trupów” (2004), „Opętani”, „Exit Humanity” i „Rommbock”. Dokładnie w tej kolejności. Inna sprawa, że ja w ogóle lubię filmy apokaliptyczne, a że sporo ich oglądałem, mógłbym tu podać trzy razy dłuższą listę tytułów wartych obejrzenia. Na przykład „Otwarty grób” („Open Grave”) – obejrzyj, a będziesz w szoku.
Przejdźmy teraz do szczegółów i mechaniki, która jest zdecydowanie najważniejszym elementem gier nieelektronicznych i w większości wypadków stanowi o ich być albo nie być.
W „Atak zombie” może grać od 2 do 4 graczy, przy czym każdy z nich prowadzi inną grupę. W pudełku znajdą się 4 plansze siedzib, w których wspomniane grupy się schronią, a także jedna plansza miasta oraz mnóstwo żetonów towarów (żywność, leki, paliwo i amunicja) i zombiaków, dwie talie kart (znaleziska i wydarzenia) plus 4-ścienna kostka. Zawartość, jak za te 129,90 zł powinna zatem zrobić wrażenie. Gra toczy się przez 15 tur (dwa tygodnie plus dzień rozstrzygnięcia). Podczas zwykłych dni gracze będą przydzielać swoim ludziom zadania do wykonania, a wieczorem zastawione przez nich pułapki będą unieszkodliwiać kolejne fale zombie, natomiast w dniach niezwykłych, kiedy przez okolicę będzie się raz na jakiś czas przetaczać horda żywych trupów, trzeba będzie osobiście stawić czoła przeciwnikowi i modlić się, żeby zabezpieczenia w tych ekstremalnych warunkach podołały nawale. Po drodze czeka nas sporo trudnych wyborów, intryg i planowania, jakby tu oszukać pozostałych i samemu zostać uratowanym. To tak w w megaskrócie.
autorami ilustracji są Tomasz Larek oraz Mariusz Gandzel
Jak skomplikowane będzie gra?
Prawdę mówiąc, ciężko mi na to pytanie sensownie odpowiedzieć, bo po prostu nie mam do „Ataku zombie” dystansu. Już nie – po tych dziesiątkach testów. Mogę tylko stwierdził, że w wersję łagodną grałem z 11-letnimi dzieciakami i złapały reguły w lot. Nawet szybciej, niż dorośli. Tak więc w moim odczuciu gra nie jest trudna, choć pewnie łatwa, jak bierki, też nie. Po prostu większość zasad na pozór może wydać się w pierwszym zetknięciu skomplikowana (głównie przez ilość faz i możliwości), szybko jednak się okazuje, że całość jest banalnie prosta, głównie przez swój racjonalny charakter, a także dlatego, że sporą część działań gracze mogą wykonywać równolegle, co przyspiesza tempo rywalizacji. No nie wiem, dla mnie w swoich założeniach jest to gra prosta, nawet za prosta – ale też taka miała być, bo chciałem, żeby ludzie skupili się na eksperymentowaniu z różnymi strategiami, a przede wszystkim na chłonięciu klimatu.
Jak wygląda w grze kwestia szczęścia? Jest jakiś element losowy czy wszystko jest jednym wielkim planem prowadzącym do zwycięstwa?
Nie lubię gier, w których zwycięstwo jest wynikiem wyłącznie własnych działań. Nawet w realnym życiu występuje przypadek i ma on kolosalne znaczenie dla naszego losu, dlatego w grze, która to życie ma symulować, przypadek także musiał się pojawić. Pierwszym elementem są karty wydarzeń, które losowane są na początku każdej zwykłej tury, a także wspomniana już 4-ścienna kostka, która z kolei decyduje o kilku sprawach, a przede wszystkim o liczbie zombie, jaka co noc podchodzi pod nasze barykady. Niemniej żywe trupy podchodzą także z innych powodów, a do tego nawet te nocne inwazje modyfikowane są przez pewien istotny współczynnik, zaś działanie niektórych kart wydarzeń można neutralizować, nie mówiąc o przygotowaniu się na ich wystąpienie. Czyli znowu, jak w życiu – przypadek istnieje i ma znaczenie, ale można pewne sprawy przewidzieć.
Ostatnimi czasy największą popularność zyskują familijne „eurogry” gdzie gracze niemal sobie nie przeszkadzając, konkurują ze sobą w zdobywaniu punktów. Rozumiem jednak, że gra o przetrwaniu w świecie postapokalipsy nie może być przyjazna… Jak wygląda więc kwestia negatywnej interakcji?
Nie może być przyjazna? Ależ skąd. W „Ataku zombie” wszyscy będą żyć zgodnie, wzajemnie sobie pomagać i radośnie podążać ku zbawieniu. Żartowałem. Nic z tych rzeczy. Gra jest tak skonstruowana, że choć z początku będzie się wydawało, że cała ta apokalipsa to jakiś spacerek, to jednak im dalej w las, tym gorzej. W końcówce, jeśli gracze naprawdę wejdą w klimat, wszystkich czeka dosłownie gonitwa o życie. Sam parę razy wpadłem w złość, widząc, jak mojego rywala unoszą wojskowe helikoptery, że będę mówił obrazowo, a moich ostatnich ludzi zjadają otępiałe zombiaki. Ta gra emocjonalnie potrafi dać w kość, choć pewnie nie każdy „wejdzie” w ten świat i pozwoli sobie na utratę dystansu do rzeczywistości. Przypominam także, że „Atak zombie” w lekkiej wersji jest faktycznie nieco mniej stresujący oraz że rozmaite strategie sprawiają, że faktycznie można się nieco łagodniej ze sobą obchodzić. No, ale jeśli wygrać może tylko jedna grupa, to każdy gracz wie, co to oznacza w finale.
Mamy więc już całkiem niezły obraz gry. Powiedz tylko jeszcze ile czasu może trwać jedna rozgrywka?
To zależy. Osiowo określiliśmy ten czas na 60-90 min. Ale wiadomo, jak to jest przy tego typu grach. Spory i kłótnie, intrygi i złośliwości, gadanie i analizowanie, co zrobię, jeśli on zrobi to, czego ja nie zrobię – wszystko to z pewnością może przedłużyć rozgrywkę. I wtedy nawet równoległe przeprowadzanie niektórych działań, na co reguły w niektórych przypadkach zezwalają, nie pomoże. Jak w życiu – niektóre rzeczy można przeżyć błyskawicznie, a niektóre ciągnąć się będą, jak flaki z olejem. Jedno jest pewne: końcówka to piekło. Z powodu niemocy, dostrzeżenia swoich dotychczasowych błędów, wkurzania się, że wcześniej się odpuszczało (zwłaszcza w temacie ataków na rywala) i zawistnego spoglądania na partnera/partnerów, że oni przetrwają.
Na koniec jeszcze szybkie pytanie związane z Twoją trzecią pasją, o której jeszcze nie rozmawialiśmy… Planujesz może nagrać jakąś piosenkę, na podkład do „Ataku zombie”?
Oj, nie – broń boże! Nawet boję się pomyśleć, jakby to miało wyglądać! Te dwa światy w tym konkretnym przypadku jednak się nie spotkają. Co innego planszówka i literatura – tutaj być może coś dałoby się zrobić. Tyle że ja mam już inny, całkiem fajny i napoczęty projekt. I mówię tak o powieści, jak i grze planszowej.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję i pozdrawiam Forumowiczów!Gra planszowa – Atak Zombie trafia do sklepów w chwili publikacji tego wywiadu.
gra planszowa – Atak Zombie trafia do sklepów w chwili publikacji tego wywiadu
O grze Atak Zombie dyskutujemy na FORUM.