Pixar Studios to obecnie największe i najbardziej szanowana wytwórnia animacji na świecie. Dzieła wychodzące spod ręki fachowców z Kalifornii niemal z każdą premierą zdobywają serca publiczności oraz szereg prestiżowych wyróżnień, z Oscarami włącznie. Studio, założone w 1979 roku jako część konglomeratu George’a Lucasa, wykupione jeszcze w latach 80. przez Steve Jobsa, a obecnie pozostające w rękach Disneya, pomimo zawirowań właścicielskich, regularnie utrzymuje wysoką jakość tworzonych przez siebie filmów. Dość powiedzieć, że od początku marca Pixar ma na swoim koncie dziewięć statuetek Filmowej Akademii dla Najlepszej Animacji, a licząc z innymi kategoriami – łącznie zgromadziło dziewiętnaście Oscarów. Dzisiaj przyglądamy się ich najnowszemu laureatowi – zwycięskiemu „Coco”, który pokonał m.in. polsko-brytyjskiego „Twojego Vincenta”, fenomenalnie zrealizowaną historię wyjętą żywcem z obrazów Van Gogha.
„Coco” pod względem tematycznym należy do kategorii „poważniejszych” produkcji Pixara. Tej samej, której przedstawicielami są chyba najwybitniejsze długometrażowe animacje w historii kina, czyli trylogia „Toy Story”, „Wall-E”, czy „Odlot”. Motywem przewodnim tych filmów jest szeroko pojęty upływ czasu – smutek i melancholia związana z przemijaniem, którą studio umiejętnie zestawiało z lekkością przekazu i pozytywnym wydźwiękiem opowiadanych historii. Ten własnie nurt stanowił od zawsze o świetności twórców Pixara – znakomite połączenie trudnej tematyki z przyjemnym tonem opowieści, która równie łatwo wpisuje się w rozrywkowe potrzeby najmłodszych widzów, jak i pobudza do wartościowej refleksji dorosłych odbiorców.
Tytułową bohaterką filmu jest mama Coco – prababcia Miguela, nestorka meksykańskiej, tradycyjnej rodziny, w której nieszczęśliwie urodził się główny bohater – chłopiec obdarzony talentem i kochający muzykę. Nieszczęście polega na tym, że Miguel nie może realizować swojej pasji do grania na gitarze – w tej konserwatywnej i szanującej rodzinne wartości familii obowiązuje całkowity zakaz jakiegokolwiek kontaktu z instrumentami muzycznymi. Ten dziwaczny dyktat znajduje swoje wytłumaczenie w historii rodziny i samej babci Coco, ale nie chcę tutaj zdradzać szczegółów fabularnych. W wyniku splotu kilku niezbyt fortunnych czynników, Miguel przenosi się do świata zmarłych, w którym – jak się szybko okazuje – koniecznym warunkiem dla dalszej egzystencji dusz jest pamięć o ich ludzkim życiu, pielęgnowana przez żyjących potomków. Możliwe, że w tak lakonicznym opisie fabuła filmu wydaje się nieco groteskowa, ale zapewniam: sposób jej przedstawienia spełnia wszelkie wymogi niezobowiązującej bajki dla dzieci i dorosłych, a sama tematyka od początku seansu narzuca widzowi emocjonalne podejście do sprawy Miguela i prababci Coco.
Film jest utrzymany w latynoskim, meksykańskim klimacie i w wyraźny sposób ma również za zadanie prezentację szerokiej publiczności obyczajów i wartości panujących w meksykańskiej kulturze. Motyw śmierci i przemijania, w europejskim kręgu kojarzony zwyczajowo ze smutkiem i żałobą jest tutaj prezentowany w zdecydowanie łagodniejszym tonie – film roi się od pstrokatych kolorów i tryska feerią wielobarwnych szczegółów, momentami przypominając festiwal, czy hucznie świętowaną fiestę. Wszystkiemu towarzyszy skomponowana na klasycznych gitarach ścieżka dźwiękowa. Trzeba więc oddać kulturze mariachich, co meksykańskie – przygotowane kompozycje łatwo wpadają w ucho, pomimo że minimalistyczne – ciekawe i zrożnicowane. Muzyka jest silną stroną filmu, pomaga w budowaniu jego oryginalnej atmosfery. A ta – zgodnie z kulturowym zakorzenieniem produkcji, przepełniona jest meksykańską radością z życia i nawet w obliczu śmierci i pożegnania z bliskimi – pomaga w pogodzeniu się z nierzadko okrutnym losem. Tylko jedna uwaga, w sprawie Oscara dla Piosenki Filmowej Roku – to jednak była pomyłka. Statuetka dla „Remember me” – chałupniczo zagranego utworu na kilka akordów stanowił niemiłe zaskoczenie, zwłaszcza w kontekście silnej konkurencji na tym polu („Call me by your name” i mój osobisty faworyt „Mudbound”).
I to właściwie największa zaleta najnowszej produkcji Pixara. Po raz kolejny udało im się stworzyć film, który wywołuje wzruszenie, emocjonuje widza i przypomina mu o nieuchronności śmierci, przy okazji zachowując bajkową strukturę i przyjemność odbioru. Fabularnie jest to propozycja dopracowana niemal do perfekcji – scenariusz znakomicie balansuje pomiędzy powagą podjętej tematyki, co jakiś czas rozluźniając widza komediowymi fragmentami i lawirując wokół głównej intrygi dotyczącej pochodzenia głównego bohatera. Przedstawia siłę wartości rodzinnych, demaskując przy okazji ich ograniczenia i słabość niektórych, pozornie silnych więzi. Kolejny raz studio udowodniło, że jest prawdziwym ekspertem w realizowaniu projektów ambitnych tematycznie i jednocześnie łagodnych pod względem formalnym.
Jeżeli chodzi o kwestie techniczne, to animacje stosowane przez Pixara nie stanowią wielkiego zaskoczenia – do wysokiego poziomu współczesnych grafik komputerowych zdążyliśmy się przecież przyzwyczaić. „Coco” jest pod tym względem całkowicie satysfakcjonujące – w modelach postaci widać charakterystyczną „rękę” (a może „myszkę”?) studia, również detalicznie dopracowana, wiekowa mama Coco będzie przywoływać skojarzenia z innymi wytworami studia – chociażby głównym bohaterem „Odlotu”. Animacja jest bardzo naturalna w swojej bajkowości, a śmiało stosowane, kontrastujące ze sobą kolory i charakterystycznie pstrokate modele zwierząt-opiekunów pojawiające się kilkukrotnie podczas seansu, stanowią miłe urozmaicenie tej mozaiki meksykańskiej kultury z poszukiwaniami oryginalnego designu modeli.
Uczciwie jednak muszę przyznać, że pod względem wizualnym „Coco” – chociaż jest bardzo ładny – nie dorównuje imponującym wrażeniom wywoływanym przez „Twojego Vincenta”, który został ręcznie namalowany farbą olejną przez zastępy artystów. Siłą produkcji Pixara jest raczej warstwa fabularna, która zbliża się momentami do bajkowego wyciskacza łez – w przypadku polskiego filmu akurat ten element na kolana nie powalał. Dlatego nie podejmę się ostatecznych rozstrzygnięć – kto na Oscara zasługiwał bardziej, zwłaszcza, że realnych szans na pokonanie dysponującego ogromnymi zasobami marketingowymi i „lobbingiem” studia po prostu nie było. Prywatnie jednak skłaniam się ku monumentalnej próbie przeniesienia i ożywienia twórczości wybitnego malarza w zupełnie inne medium – „Twój Vincent” wydaje mi się przede wszystkim genialnym osiągnięciem produkcyjnym, którego wartość przewyższa znakomitości serwowane w „Coco” – jednym z lepszych, choć z pewnością nie najlepszym filmem Pixara.
Reasumując, „Coco” to znakomita animacja wpisująca się w ambitny, melancholijny nurt produkcji studia i nieodstająca znacząco od jego największych dokonań. Po nieco rozczarowującym „Inside Out”, którego zapowiedzi obiecywały więcej, niż znalazło się w ostatecznym produkcie, a także niekoniecznie udanych próbach sequeli „Gdzie jest Dory?” i „Auta 3”, wydaje się, że kalifornijskie studio należące do Disneya powróciło na właściwe tory. „Coco” spełnia wszelkie wymogi udanego produktu pokoleniowego, zapewniającego wystarczającą ilość rozrywki by efektywnie bawić najmłodszych, jednocześnie oferującego wiele dorosłym, których może wprowadzić w nieco melancholijny, lecz wciąż utrzymany w pozytywnym tonie nastrój. Polecam!
Coco (2017)
-
Ocena Pquelima - 8/10
8/10
„“Coco” – jednym z lepszych, choć z pewnością nie najlepszym filmem Pixara.”
a jaki jest najlepszy?
Dla mnie zdecydowanie Wall-E.
Ale te lzejsze bajki od Pixara tez byly fajne. Klasyczne Disneyowskie historie przeniesione na grafike komputerowa.
Chociaz thebest animacja ever jest dla mnie Shrek. Bez dwoch zdan.
Shrek jest super. Raczej na pewno mój ulubiony, ale czy obiektywnie najlepszy? Animacji jest dużo, a jeśli będziemy pamiętać o anime, to już w ogóle…
wall-e to byla kupa o ile pamietam, przynajmniej jak dla mnie xD
Odlot
Trudno byłoby mi się zdecydować.
Ale wybierałbym pomiędzy którąś częścią „Toy Story” (pytanie którą też nie jest łatwe), a wspomnianymi w tekście „Oldotem” i „Wall-E”. Wszystkie są znakomite, chociaż w przypadku flagowej trylogii trochę kieruje mną sentyment. Zawsze jednak imponowała mi lekkość poważnych tematów podejmowanych przez Pixara w ich filmach, to jest naprawdę duża sztuka.
Zwykle nie wierzę w teorie spiskowe, z drugiej strony – nie oglądałem tych filmów. Patrząc jednak na warsztat i świeżość (co w tym przypadku świeżością, jest pójście krok w tył – do etapu malowania), mam prawo podejrzewać, że została ta nagroda nam skradziona… I nie chcę tu używać słów, które postawiłyby mnie po którejś stronie barykady. Ale! To był zły moment na odbieranie wyników.
Nie wiem: kiedy było głosowanie, ile mają do powiedzenia lobby, ale jako typowy Ferdek – w głowie mi się nie mieści, że „nasz, polski, ambitny The Artist/LaLaLand/Czarny łabędź”, poległ z „Coco”. I obym się mylił!
„ich zróżnicowanie nie pozwala wiele do życzenia” Nie pozostawia?
spolerowałem język, żeby lepiej oddać o co mi chodzi. Dzięki za uwagę.
Nie oglądałem, ale odrobinę boję się tego filmu. Z jednej strony rozważania o śmierci, a z drugiej szkielety tańczące do latynoskich rytmów? Jeśli udało się to dobrze wyważyć to pewnie niezły film. Religia w Meksyku jest dość interesująca z ciekawym połączeniem mistycyzmu, elementów indiańskich i głębokiej wiary, ale może to utrudniać Europejczykowi odbiór filmu. Nie wiem jak wygląda Coco, ale będę musiał obejrzeć – jednak po Twoim Vincencie, bo zwyczajnie lubię Van Gogha.
Warto obejrzeć oba. Jestem ciekaw Twojej opinii.
„Dlatego nie podejmę się ostatecznych rozstrzygnięć – kto na Oscara zasługiwał bardziej”
Hahaha, poważnie? xD
Tylko część Polaków miała nadzieje na Oscara dla Vincenta i tylko oni mogą napisać taką bzdurę xD
Coco był pewniakiem i wygrał zasłużenie. Dlaczego? Bo to najlepszy FILM animowany, a Oscara dostaje najlepszy FILM animowany. Może efekty i sama technika wykonania Vincenta robią wrażenie, ale ma średni scenariusz i jako film jest co najwyżej dobry lub poprawny. Coco jako film wygrywa o kilka długości. Gdyby Vincent został zakwalifikowany jako zwykły film to może dostałby nominację w jakiejś technicznej kategorii, ale nawet wtedy mogłoby się skończyć na nominacji.
Oscary juz w kategoriach glownych pokazaly, ze nie wygrywa sie jakoscia filmu tylko okolicznosciami i wlasnie technicznymi kwestiami.
Dla mnie Twoj Vincent > Coco, Pq dobrze napisal o wiekszym wyzwaniu producenckim. Gdyby to nie byl rok dobrego Pixara, zwyciestwo mielibysmy w banku.
Gdyby to był film bułgarski lub rumuński to nikt by się w tej recenzji nawet nie zająknął na temat Vincenta
scenariusz > „wyzwanie producenckie”
To nagrody filmowe, a nie dla nowatorskich technik. Gdyby tak było jak piszesz to kino poszłoby w kierunki sztuki nowoczesnej i wkrótce Oscara dostałby film złożony z 35 tysięcy obrazów, gdzie wszystko jest namalowane kałem
Uzywasz glupiomadrych argumentow.
Gdyby to byl film bulgarski, to pewnie nikt by o nim tutaj nie napisal, ale na bulgarskich portalach takie slowa bylyby tak samo uprawnione jak tutaj. Fakt, skad pochodza tworcy filmy nie ma zadnego zwiazku z jego jakoscia.
Podobnie jak niszowosc i slabosc sztuki wspolczesnej, ktora nigdy nie opanuje mainstreamu ze wzgledu na swoje ograniczenia.
Techniczna strona Twojego Vincenta to majstersztyk, a fabularnie film jest dobry i nie bez powodu dostal juz dziesiatki innych nagrod na calym swiecie. Zostal tez najczesciej ogladanym polskim filmem za granica – przebil box office oscarowej Idy.
Takze nie widze powodu zeby zakladac zakompleksione, zasciankowe okulary i porownywac sie do bulgarow. Takie podejscie jest coraz popularniejsze, ale to nie zmienia faktu, ze imho jest slabe i zalosne.
Akurat w tym roku widziałem wszystkie nominowane animacje. „Fernando” to klasyczna, oklepana bajka o zwierzaku. Bardzo fajny był „Dzieciak rządzi”, ale to nie ta sama półka co „Coco”, czy „Twój Vincent”, który wyróżnia się ze stawki gatunkiem kryminalnym. Animacją innego typu jest też kanadyjsko-irlandzki „The Breadwinner”, który choć warty uwagi i również wymieniany wśród ewentualnych kontrkandydatów „Coco” w kontekście Oscarów, to jednak nie zrobił na mnie dużego wrażenia.
A gdyby był na tej liście film bułgarsko-rumuński, to na pewno też bym obejrzał. Breadwinner nie znalazł się u nas w ogóle w dystrybucji, może pojawi się na DVD.
Dziwne, że nikt o tym nie napisał, więc zrobię to ja. Tylko dwa słowa: Księga życia.
Mało znany film chyba 🙂
ale też fajny. chociaż „Coco” ciut lepsze.
Ja znalem, ale zapomnialem, a teraz znow pamietam 🙂
Trzeba bedzie zobaczyc, bo pochlebne opinie o nim krazyly te pare lat temu.
Może lepsze, może gorsze. Ale skojarzenie konceptu działa na niekorzyść 'Coco’. O plagiacie nie ma mowy, ale w 'Book of life’ wątek meksykańskiej kultury śmierci wybrzmiał lepiej. Osoby niezaznajomione w temacie zauważyły podobieństwa. Starczy porównać zwiastuny.
Powielaja utarte schematy 🙂 to co, jednak nas okradli? 😛
Bardzo dobry film i fajnie napisana recenzja, która zachęciła mnie do obejrzenia 😉 Dzięki! I na pewno nadrobię tego Vincenta.