Stephen King należy do najczęściej ekranizowanych autorów w historii. Ba, zdaje się, że w tej kategorii dzierży palmę pierwszeństwa i jeszcze długo żaden pisarz mu nie dorówna – dość powiedzieć, że w samym 2017 roku mieliśmy dwie duże premiery filmów na podstawie jego prozy. I o ile przypadek „Mrocznej Wieży” raczej nie zapisze się w pamięci widzów pozytywną zgłoską, a producenci pewnie za chwilę będą udawać, że „dzieło” tego pokroju nigdy nie zostało przez nich sfinansowane, o tyle druga tegoroczna propozycja to produkt zdecydowanie wart uwagi. Kilkunastu złotych na bilet do kina również.
„To” jest jedną z bardziej udanych powieści Mistrza Grozy, którego – prywatnie, na własny użytek – wolę nazywać Mistrzem Niewykorzystanego Potencjału. I to podejście wymaga pewnego wyjaśnienia. King nie ma bowiem problemu z budowaniem znakomitej atmosfery swoich książek, odmalowywaniu skomplikowanej warstwy psychologicznej swoich bohaterów i naprawdę oryginalnymi pomysłami na historie. Mimo to wykłada się przeważnie w momentach kluczowych, suspensach – w których często nie odnajdywałem satysfakcji, a serwowane zakończenia pięknie tkanych historii potrafiły dość brutalnie zweryfikować zdolność autora do konkretnej puenty. Przynajmniej takie miałem wrażenie obcując z kilkunastoma pozycjami jego bibliografii, choć w tym przypadku to próba jest dość niewielka – wszak pisarz z Portland wydał ponad setkę książek! Oczywistym jest, że nie wszystkie mu się udały. Podobnie było z ekranizacjami: dzięki Kingowi doświadczyliśmy takich filmowych klasyków jak „Lśnienie”, „Skazani na Shawshank”, czy równie interesujących „Carrie”, „1408” oraz „Mgły”. Z drugiej strony pisarz stworzył też podwaliny pod kiczowatą serię horrorów pt. „Dzieci Kukurydzy” (siedem części!). Mało udane – w najlepszym wypadku przeciętne – były próby ekranizacji „Smętarza dla zwierzaków”, „Chudszego” oraz „Sklepiku z marzeniami”.
W którą z tych kategorii wpisywać się będzie film o walce grupy młodocianych uczniów z wielkim złem, czyhającym na mieszkańców pozornie spokojnego miasteczka? Zdecydowanie jest to jedna z najlepszych ekranizacji Kinga. I przy okazji jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat. Ale po kolei.
Derry jest ulubionym miejscem akcji autora, archetypem zapyziałej małej mieściny, do której nie dotarły ani wzniosłe ideały wolności i kapitalizmu, ani sukces gospodarczy i szeroko pojmowany „American Dream”. Jego mieszkańcy to zwykli ludzie, everymani z rutyną codzienności we krwi. Każdy ma swoją mroczną historię, niektórzy w większym, inni w znikomym stopniu, ale jednak zawsze – jawią się widzom jako postaci na swój sposób posępne, przesiąknięte czymś niemoralnym, złem nieokreślonym.
Zło objawia się w postaci demonicznego klauna Pennywise, którzy – spoiler, choć nieistotny – nawiedza mieścinę raz na dwadzieścia siedem lat, powodując trwogę i porywając miejscowe dzieciaki. I tutaj dochodzimy do głównych bohaterów dramatu. Grupka wyklętych przez szkolnych liderów uczniaków, nazywających samy siebie Frajerami („loosers”), w wyniku splotu kilku wydarzeń, w trakcie których poznajemy bohaterów oraz ich motywację, staje do walki z niebezpieczeństwem.
Dzieciaków jest szóstka, a wśród nich wprawne oko widza dostrzeże na przykład Richiego Toziera, który portretowany jest przez Finna Wolfharda – chłopaka zaangażowanego do pierwszej serii Stranger Things (recenzja autorstwa Sithfroga do przeczytania tutaj). Nieformalny liderem jest Billy (Jaeden Lieberher), próbujący poradzić sobie z rodzinną traumą sprzed kilku miesięcy. Trafia się również czarnoskóry młokos z problemami natury motywacyjnej (Chosen Jacobs), dziewczyna z niesławną opinią na szkolnych korytarzach (Sophia Lillis), czy nowy w mieście, otyły Belch (Jake Sim), którego problemy adaptacyjne stają się niczym wobec wyzwań stawianych mu przez nowych „kolegów” ze środowiska.
Generalnie cała paczka sprawia wrażenie bardzo dobrze rozpisanej – każdy jest inny, każdy również ma dość silną motywację, którą nie jest jedynie potrzeba akceptacji i brak asertywności, by powiedzieć „nie” na forum całej grupy. Dzieciaki nie raz i nie dwa dyskutują nad sensem podejmowanych działań, ich dialogi są bardzo dynamiczne, często przeradzają się w kłótnie. Ogromnym plusem jest tutaj warsztat młodych aktorów – może żaden z nich nie wybija się ponad skalę, ale wszyscy są wiarygodni. Duże brawa należą się osobom odpowiedzialnym za casting, bo źle dobrane postaci dziecięce położyły w kinie już niejedną, świetną historię.
Osią fabuły jest walka ze Złem, chociaż nie zawsze chodzi tutaj o wspomnianego klauna Pennywise. Reżyser Andy Muschietti bardzo wiernie oddał w filmie wielość jego źródeł. Z jednej strony jest zło wyimaginowane, opierające się na strachu i dziecięcych lękach. Z drugiej złem przesiąknięta jest zwykła codzienność bohaterów, zamknięta w czterech ścianach rodzinnego domu, lub w oczach innych uczniów. Gdyby ten wątek był mocniej eksploatowany w filmie, moglibyśmy mówić o znakomitej propozycji z pogranicza dramatu i thrillera psychologicznego. Ale tak nie jest – „To” pozostaje horrorem. I to żaden przytyk, ani zarzut z mojej strony – bo jako horror sprawdza się co najmniej przyzwoicie.
Kapitalny jest klimat filmu. Wszystkim znającym „Stranger Things” właściwie nie muszę nic tłumaczyć, wystarczy odwołać się do tego serialu. Specyficzny klimat przełomu lat 80. i 90., szarość ulic i brud na ścianach budynków, wszystko skręcone za odpowiednim filtrem, nadającym obrazowi kolorystyki podobnej do kaset VHS. Kiedy na ekranie pojawia się Pennywise, a robi to bardzo często, atmosfera zagęszcza się jeszcze bardziej. Postać klauna, w którego wcielił się urodzony w 1990 roku (czyli dokładnie w roku akcji filmu) Bill Skarsgard, to najbardziej przerażający i psychodeliczny element filmu. Razem z nim wkracza groza i niepewność, chaos i przerażenie. A wszystko to doprawione jest dozą szaleństwa rodzącego w widzu pytanie, czy to się aby na pewno dzieje naprawdę. Muschietti swoją umiejętnością budowania klimatu udowodnił, że jest pierwszorzędnym reżyserem.
Warsztat w „To” jest mocny, jego uderzenia wbijają w fotel, horror przeraża w wymiarze niemal somatycznym – tym bardziej, że metody stosowane przez reżysera nie dają widzowi zbyt wiele czasu na odpoczynek. „To” jest w zasadzie festiwalem „jump scare”, ale tym razem nie jest to tylko i wyłącznie nieznośnie wysilona próba przestraszenia widza, ale raczej umiejętne wykorzystanie konwencji i warsztatu aktorów. Nie będę jednak ukrywał, że ilość scen, w których dosłownie wszystko każe oczekiwać na kolejne „uderzenie” prosto w uszy, oczy i serce, jest jak dla mnie nieco przesadzona. Film trwa ponad dwie godziny, a seans dosłownie co pięć-dziesięć minut dostarcza nam kolejnego starcia z nerwami. Co wrażliwszych widzów może to wyprowadzić z równowagi, ostatecznie powodując niemal fizyczne objawy. Mnie jednak zauroczyła różnorodność warsztatu Muschiettiego – za każdym razem, kiedy wiedziałem „co i jak” się szykuje, próbowałem się przygotować, biorąc zbliżającą się „jump scare” za pewnik… I prawie zawsze przegrywałem. Chylę czoła, bo niełatwą sprawą jest wystraszyć widza, który ostatni raz trwożył się w kinowym fotelu tak dawno, że sam tego nie pamięta.
W osiąganiu zamierzonego efektu, porównywalnego do palpitacji serca, wydatnie pomagają Muschiettiemu obraz i dźwięk. Wykreowane przez scenografów lokalizację, chociaż nie wychodzą poza znany i oklepany standard horroru, robią naprawdę spore wrażenie. Domek, w którym historia znajduje swój finał to jeden z najbardziej przerażających opuszczonych dworów jakie widziałem. Gra światłem to kolejny duży plus, chociaż ponownie – nikt tu prochu wymyślić nie próbował. Podobnie z dźwiękiem – dostajemy po uszach mocnym basem, przesterowanymi samplami przypominającymi lekko dubstep, innymi słowy – wszystko jest typowe dla współczesnych horrorów, ale w bardzo dobrym wykonaniu.
Sama historia, pomimo długiego seansu, nie sprawia wrażenia rozwleczonej. Chociaż, patrząc z dalszej perspektywy widać, że od punktu wyjścia do zakończenia, niewiele się w niej dzieje. Na szczęście, mnogość interesujących bohaterów i związane z nimi wątki poboczne sprawnie wypełniają lukę głównego scenariusza, podobnie jak to miało miejsce w książce. Seans mija zatem w przejmującej walce o zapanowanie nad własnymi nerwami, co fanów gatunku powinno tylko zachęcić.
Zachęcam i ja, chociaż lojalnie ostrzegam wrażliwszych widzów, że jest to kawał porządnego, horrorowego mięcha przyrządzonego w bardzo ostrym sosie. Z niecierpliwością czekam na kontynuację, w której zekranizowana zostanie druga część powieści Kinga. „To” jest prawdopodobnie najlepszą, należącą do klasycznego gatunku horroru ekranizacją powieści Kinga w ostatnich latach, a w kwestii budowania klimatu i straszenia odbiorcy – być może nawet lepszą, niż sama książka. Zdania są podzielone. Ale jeśli jesteście zainteresowani książką, to zapraszam do zapoznania się z jej recenzją autorstwa Razorblade’a.
To (2017)
-
Ocena Pquelima - 8/10
8/10
Film bardzo dobry. Mocno wbijał w fotel i powodował u mnie niekontrolowane drgania kończyn, a jednocześnie pozostałe wątki sprawiały, że film był ciepły, romantyczny, wrażliwy trochę usypiał czujność widza i tu nagle BAH! creepy klaun i palpitacja serca. Należą się również wielkie brawa dla aktorów, Bill Skarsgard 10/10, reszta dzieciaków również 10/10. Tylko trochę się obawiam o kontynuację, chyba bym wolał żeby tego w kolejne części nie ciągnęli.
To kwestia książki a nie chęci pójścia na łatwiznę robiąc sequele – obecnie zwyczajnie sfilmowana jest połowa powieści. Więc na bank dokończą, zwłaszcza ze część pierwsza ekranizacji zbiera tak rewelacyjne opinie. Iiii… uważam że jeśli się zbytnio nie rozpędzą, to nie powinno być z nią żadnego problemu 🙂
„Stephen King należy do najczęściej ekranizowanych autorów w historii. Ba, zdaje się, że w tej kategorii dzierży palmę pierwszeństwa i jeszcze długo żaden pisarz mu nie dorówna”
Jednak nie 🙂 Sam w pierwszym momencie pomyślałem o Conan Doyle ale po małym googlaniu okazało się, że zapomniałem o takich tuzach jak Szekspir, Dickens czy Hugo 🙂
Natomiast King ma najwięcej ekranizacji spośród żyjących autorów.
Co do samego filmu to wciąż dobrze wspominam mini-serial z lat 90-tych, który oglądałem wtedy na VHS i który autentycznie napędzał mi stracha. Coś musi być w tej książce…
Dzięki za wyjaśnienie!
Bardzo ciężko mi się pogodzić z Twoją recenzją. I nie mówię tutaj o ocenie – jestem w stanie się z nią zgodzić. Uważam natomiast, że film ten w ogóle prawie nie jest straszny.
I nie chcę, żeby to zabrzmiało na przechwalanie się kozaka. Mówi to człowiek, który wyszedł z seansu „Egzorcysty”, bo nie był w stanie sobie dać rady. Ewentualnie, który nigdy prawie nie ogląda horrorów, bo potem nie może zasnąć w nocy. Postanowiłem spróbować shajpowane „To” i nie bałem się w ogóle. Prawda, przy paru jump scarach podskoczyłem w fotelu, ale to tani sposób na zbudowanie lęku.
Sam film, jest bardzo fajny – nienawidzę dziecięcych aktorów, ale Ci mnie kupili. Na parę nieścisłości w fabule jestem w stanie przymknąć oko i ogólny efekt jest świetny. Każdy z paczki zagrał dobrze i przekonująco, unikając sztuczności, która się często zdarza przy próbach odwzorowania relacji dzieciaków.
Jeśli chodzi o stronę techniczną filmu – nie znam się na tym na tyle, by się kompetentnie wypowiadać, natomiast nie mam żadnych zastrzeżeń. Niektóre ujęcia był fantastyczne i tyle potrafię powiedzieć. 😀
Ja bym dał dwa oczka niżej – 6/10, no może 7/10. Z prostego powodu – poszedłem na horror, a dostałem bardzo dobry i solidny film, który, no, nie jest horrorem. Byłem na nim z dziewczyną, która też uznała, że film nie był bardzo straszny. Ani razu od obejrzenia nie bałem się Pennywise’a za rogiem – a powinienem. 😀
No cóż… masz pełne prawo do swojej własnej, subiektywnej opinii i bardzo fajnie, że zdecydowałeś się nią tutaj podzielić.
Prawdopodobnie należysz do tej kategorii odbiorców, których zastosowana w „It” metodologia strachu po prostu zupełnie nie ruszała. Jump scare to jeden z wielu sposobów budowania atmosfery grozy, nawet ja osobiście do tej pory nie uważałem jej za zbyt skuteczną, więc jestem w stanie zrozumieć Twoje podejście. Mnie film pochłonął na tyle, że przez większośc seansu zupełnie nie odczuwałem problemu „prymitywnego” warsztatu użytego do osiągnięcia celu. Ale totalnie rozumiem, że mogło Ci nie podejść właśnie pod tym względem.
Dobra recenzja! Myślę, że po jej przeczytaniu pewnie wybrałabym się do kina… gdyby nie to, że już jestem po seansie 🙂
Jeśli chodzi o sam film, to dałabym ocenę 7/10, ale Pennywise i dzieciaki podbijają moją ocenę do 8/10. Zdecydowanie jest to wersja bardziej podrasowana niż ta z lat 90′ (Pennywise straszniejszy, dzieciaki śmieszniejsze, balonik bardziej czerwony), i choć do tamtej mam duży sentyment, to ta faktycznie podobała mi się bardziej. A do tego ten cudowny klimat małego, zapyziałego amerykańskiego miasteczka! Kilkukrotnie podskoczyłam na kinowym fotelu, chociaż w drugiej połowie filmu 'jump scarów’ pojawiało się tak dużo, że zaczęły trochę powszednieć. Zabrakło mi rozwinięcia wątku genezy tego „Zła”, które nawiedza miasteczko, ale to pewnie furtka dla twórców żeby popłynąć w tym aspekcie w kolejnej części.
Ja tam mam nadzieje ze nie poplyna tylko wezma historie pojawienia sie „Tego” z ksiazki 😉
dziękuje za dobre słowo, sam chciałbym obejrzeć dla porównania miniserię z .90 roku, jak również dokończyć kiedyś książkę, ponieważ to ponadtysiącstronnicowe tomiszcze nieco mnie swego czasu odrzuciło 🙂
Też mam nadzieję na wyjaśnienie genezy Pennywise’a, chociaż już w końcowych scenach opisanej wyżej części było kilka wskazówek.
Zachecony recenzja siegnalem na polke po ksiazke i wybralem sie do kina. Okazalo sie to zlym pomyslem, bo ksiazki czytac juz nie musze, natomiast film mnie jednak troche rozczarowal. Za duzo bylo tych strachow, doslownie co kilka minut kolejna akcja… chyba nie lubie takiego straszenia.
Ale przy okazji film ma taki magiczny klimat dzieciecej niewinnosci i jest w jakis sposob, mimo tych przerazaczy… cieply. Na pewno jedna z lepszych pozycji w gatunku, ktory przezywal jeszcze niedawno potezny kryzys. A w tym roky bylo juz bardzo dobre Get Out, a teraz To.
Ode mnie 7/10. Jak zwykle znajduje fajne pomysly filmowe na tej stronie. Ciesze sie, ze na Was wpadlem 🙂
Get Out to taki „mniejszy” horror, bardziej thriller z zacięciem.
Coś tam się w gatunku zaczeło ruszać, chociaż nadal mamy wysyp siedemnastych części „Pił”, „Rec-ów”, czy kolejne kiepskie franczyzy w stylu „Annabelle”.
Horrory warte uwagi z ostatniej dekady mogę policzyć na palcach jednej ręki. „To”, obie „Obecności”, może jeszcze pierwszy „Insidious”… chociaż nie, nawet się nie umywa.
a Dom w Głębi Lasu widzieli? też super horror! jeszcze „Coś za mną chodzi”, no a „Annabelle” pierwsza część była super straszna.
trzy razy nie.
Horror to bardzo wymagający gatunek, a współczesne z nim eksperymenty (Cabin in the Woods, It follows), jakoś mnie do siebie nie przekonały. Momentami bywają interesujące, jednak jako całości wydają się przekombinowane, no i nie zapadły mi w pamieć.
A „Annabelle” to przeciętniak jakich setki.