“Panie Martinie, jak długi będzie pana najnowszy film?” – zapytali producenci.
“Tak.” – odpowiedział Martin Scorsese i poszedł dogadywać szczegóły z DiCaprio i De Niro. Producenci zaś wypisali czek na 200 milionów amerykańskich dolarów i zaczęli liczyć straty.
Na początku XX wieku w Oklahomie odkryto ogromne złoża ropy naftowej. Pechowo zdarzyło się to na ziemi należącej do plemienia Osedżów, którą ci kilka dekad wcześniej odkupili od rządu Stanów Zjednoczonych, co dało im prawo do czerpania zysków z każdej wydobytej baryłki. Uczyniło to członków plemienia bajecznie bogatymi, a do nowo powstałego stanu masowo zaczęli zjeżdżać biali. Większość jako siła robocza potrzebna do prowadzenia naftowych biznesów, część zwabiona wizją łatwego zarobku w niekoniecznie uczciwy sposób. Obowiązujące prawo (napisane oczywiście w trosce o dobro Indian, którzy nie potrafili sobie poradzić z nadmiarem łaski boskiej, jaki na nich spłynął) zakładało konieczność ustanowienia kuratora, który pośredniczył w wypłacaniu dywidend. Prawa do ziemi i tego co w niej były dziedziczne w obrębie rodzin, nie dziwota więc, że kobiety z plemienia stały się szybko najlepszymi partiami do wzięcia.
Tyle rysu historycznego, przedstawionego pokrótce na samym początku filmu. Szybki skok naprzód, do roku 1919, poznajemy Ernesta Burkharta, weterana pierwszej wojny światowej, powracającego z frontu, żeby zamieszkać na ranczu swojego wuja Williama Halla – przyjaciela Osedżów, lokalnego dobroczyńcy, przedsiębiorcy i polityka, pieszczotliwie zwanego Królem. Ernest nie grzeszy inteligencją (delikatnie mówiąc), ale za to kocha pieniądze. Król zaś, dla odmiany, też kocha pieniądze, nawet bardziej od rdzennej ludności. Szybko przekonuje więc siostrzeńca, że najlepsze, co ten może zrobić w życiu, to zakochać się i ożenić z niejaką Molly Kyle. Ona, jej matka i trzy siostry były posiadaczkami całkiem pokaźnego majątku. Trzeba więc było zadbać, żeby ten majątek nie wpadł w niepowołane ręce, w razie gdyby paniom coś się stało. A działo się wtedy wiele niedobrego, co Martin Scorsese pokazuje z bolesną dosłownością.
Czas krwawego księżyca to dziwny film. Sam reżyser określa go jako swój pierwszy western, ale zdziwi i zawiedzie się ten, kto spodziewa się wartkiej akcji, strzelanin i porywającej przygody. Owszem, trup ściele się gęsto, ale nie ma w tym krzty romantyzmu. Jest bestialstwo, odrażający ludzie i historia, która wydaje się zbyt ohydna, żeby mogła być prawdziwa. Przez ponad trzy godziny śledzimy losy bohaterów niby w jakiejś kronice. Scenariusz jest o tyle nietypowy, że nie zawiera w zasadzie zwrotów akcji, nie stopniuje napięcia zgodnie z utartymi zasadami. Wprowadza raczej permanentny, podskórny niepokój, sprawiając, że widz ciągle czuje się nieswojo. Niestety w zasadzie od pierwszych minut wiadomo, jak potoczy się historia, kto jest czarnym charakterem i jakie są jego plany. Grany przez Roberta De Niro William Hale wprost wykłada Ernestowi swoje zamiary i nie bawi się przy tym w subtelności. Kiedy więc przez te trzy godziny giną kolejni Osedżowie i wszyscy zdają się bezsilni wobec tajemniczej epidemii samobójstw, zatruć i dziwnych zbiegów okoliczności, czułem dziwny dysonans. Widz dostaje kolejne elementy układanki podane na tacy, niejako zza kulis. Co dziwne, to działania organów ścigania owiane są tajemnicą i długo nie wychodzą na jaw, a kiedy już to się dzieje, rozwiązane zostają zagadki, które zagadkami nie były. Jakże inaczej by się to oglądało z perspektywy któregoś z nieświadomych mieszkańców Fairfax, dowiadując się o knowaniach Hale’a i jego bandy dopiero w trakcie filmu.
To chyba największy zarzut, jaki mogę postawić Scorsesemu. Drugi, znacznie mniejszy to oczywiście czas trwania. Owszem, Czas krwawego księżyca to kawał porządnego, dopracowanego filmu i każdy kinoman będzie się cieszył z obcowania z tak dobrym warsztatem. Fabuła nie usprawiedliwia jednak aż 206 minut, to po prostu przerost formy nad treścią. Idealnym przykładem jest scena z przesłuchania jednego z oprychów, który ze szczegółami opisuje w sądzie przebieg morderstwa jednej z kobiet, a kilka minut później na ekranie widzimy tę scenę pokazaną w retrospekcji słowo w słowo taką, jak opisał ją wspomniany człowiek. Tu i tam można to było trochę przyciąć i zamknąć się w rozsądnych trzech godzinach. Może wtedy ludzie nie wychodziliby z kina. Pierwszy raz coś takiego widziałem i szczerze mówiąc byłem zniesmaczony, ale być może ci nieszczęśnicy musieli w sobotę rano iść do pracy? Fakt, seans skończył się mocno po północy, a sam film daje fizycznie w kość, ale mimo wszystko jest to jednak obraz na najwyższym poziomie i nie wyobrażam sobie, że z powodu bólu siedzenia i zdrętwiałych nóg, miałbym sobie odmówić przyjemności obejrzenia go do końca. Niezaprzeczalnym plusem tej monstrualnej długości jest za to fakt, że większość chrupaczy zdążyła pożreć swoje naczosy w ciągu pierwszych trzydziestu minut i kolejne trzy godziny można było oglądać w spokoju.
Trzeba przyznać, że było co oglądać. Może niesłusznie zasugerowałem, że film mi się niezbyt podobał, ale to absolutnie nieprawda. Od strony audiowizualnej i aktorskiej nowy Scorsese to klasa sama dla siebie. Zaczynając od świetnych zdjęć, przez odtworzone z pieczołowitością miasteczko, wszelkie dekoracje, rewelacyjne kostiumy, wykrzywione mordy typów spod ciemnej gwiazdy, niesamowitą pulsującą muzykę, a skończywszy na kreacjach aktorskich wszystko układa się w prawdziwą ucztę dla zmysłów. Jest tu coś z tej starej dobrej szkoły, co sprawia, że już po paru pierwszych minutach wsiąka się w klimat i całkowicie zatapia w świecie przedstawionym, a wszystko to jest takie “filmowe”. Sposób świecenia, ustawienia kamery, która czasem wisi w jakimś dziwnym miejscu, a kiedy indziej fantastycznie porusza się za aktorami, zawsze pokazując co trzeba, kapitalnie zrealizowane udźwiękowienie, znakomite dialogi, często grane w długich ujęciach. To są detale, składające się na prawdziwie profesjonalną robotę. To film w duchu tej wybitnej strony Hollywood, gdzie najlepsi fachowcy z branży czasami tworzą coś wielkiego.
Podobnie jest z aktorami. Przewrotnie zacznę od drugiego planu, bo galeria oryginałów, jaka się na niego składa jest wspaniała. Ilu tam się przewija brudnych popaprańców, pijaków, typów spod ciemnej gwiazdy i zwykłych bandytów, a co jedna gęba to bardziej charakterystyczna i jeszcze brudniejsza. Smród i bałagan aż wysypują się z ekranu i często przeciwstawione są szlachetnym, schludnym Osedżom. Kontrast oczywiście zamierzony, bo Scorsese nie kryje się ze swoimi intencjami. Ten film to jednoznaczne oskarżenie białych najeźdźców, którzy z ubłoconymi buciorami i naładowaną bronią weszli do domów tych, którzy żyli na tych ziemiach od wieków. Podłość i zbydlęcenie były w tym przypadku tak jednoznaczne i jednostronne, że nie można reżysera posądzać o stronniczość, a raczej posmutnieć na myśl o tych mrocznych czasach.
Oczywiście całe to przedstawienie ciągną na swoich barkach główni aktorzy widowiska. Legendarny Robert De Niro pod batutą Scorsese jak zwykle zachwyca naturalnością, skupieniem i fantastycznie łączy postać dobrotliwego ranczera z bezwzględnym bandytą, który potrafił oszukać niemal wszystkich. Oglądanie go znowu w dramatycznych rolach zamiast w głupich komediach to balsam na duszę. Leonardo Di Caprio być może zagrał kolejną “najlepszą rolę w karierze”, jak to robi w zasadzie w każdym nowym filmie, ale muszę przyznać, że jestem trochę zmęczony jego manierą i sposobem grania. Jest dobry, widać też stuprocentowe zaangażowanie i wejście w rolę, ale on jest już tak charakterystyczny, że zaczynam zastanawiać się, czy już przeszarżował, czy to po prostu taka kreacja. Sytuacja identyczna jak z Meryl Streep, która prawdopodobnie dostałaby oscarową nominację, nawet gdyby zagrała krzesło. Postać Burkharta to też niezła zagwozdka. Przez większość filmu ciężko wyczuć, czy jego ograniczenie umysłowe jest aż tak wielkie, że nie jest w stanie pojąć oczywistości, czy może jednak jest wyrachowanym i bezwzględnym śmieciem. Przy całej jego niegodziwości, uczucia do żony wydają się być w jakiś pokraczny sposób szczere, ale tym bardziej rzutuje to na skutki, do jakich doprowadziły jego działania. No i jest jeszcze Lily Gladstone. Zdziwię się, jeśli w lutym nie będzie cieszyć się z pierwszej statuetki złotego rycerza w kolekcji. Moly w jej wykonaniu jest hipnotyzująca, tajemnicza, z pozoru wyniosła, ale w rzeczywistości bardzo uczuciowa. Jednocześnie silna i niesamowicie krucha, bo otoczona bezlitosnymi szakalami, świadoma widma zagłady, które nad nią krąży i Gladstone to wszystko zagrała bez jednej fałszywej nuty.
W ramach ciekawostki wspomnę jeszcze o Jessem Plemonsie, pojawiającym się w ostatniej części filmu jako agent Biura Śledczego, które wtedy nie nazywało się jeszcze “Federalnym”. Plemons jak zwykle kradnie te krótkie urywki, kiedy pojawia się na ekranie, ale mam w związku z jego postacią pewną teorię. Otóż pierwotnie to DiCaprio miał grać agenta Thomasa White’a, a Lily Gladstone wspominała w wywiadach, że Scorsese bardzo mocno zmienił koncepcję filmu w trakcie jego kręcenia. Tymczasem sama książka, na podstawie której powstał scenariusz, ma podtytuł: “The Osage Murders and the Birth of the FBI” (podkreślenie moje). Jestem gotów założyć się o paczkę draży Korsarz, że pierwotnie film miał opowiadać o śledztwie prowadzonym przez FBI z perspektywy śledczych. Było to pierwsze duże dochodzenie agencji związane z morderstwem i sposób, w jaki agenci zinwigilowali grupę Hale’a, z pewnością byłby świetnym materiałem na zupełnie inny film. Tymczasem stało się inaczej, Scorsese nakręcił to po swojemu, a efekt jest taki, że kto jest gotów spędzić trzy i pół godziny na oglądaniu niespiesznego dramatu w hrabstwie Osage, ten powinien iść do kina i dać się przenieść w inny świat. Nie będzie łatwo ani przyjemnie, a do domu wrócicie przybici i zmęczeni, ale w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku.
-
Ocena Crowleya: - 8/10
8/10
Czy ten obraz nie przypomina czasem słynnych Wrót Niebios? Obejrzę, ale ze względu na długość raczej dopiero, gdy trafi do telewizji. A po tym opisie nie sposób nie zgodzić się ze starą prawdą, że lepiej mieć własne państwo, choćby małe, niż polegać na „opiece” jakiegoś” kolejnego Związku Radzieckiego, Unii Europejskiej czy Stanów Zjednoczonych. Choć na korzyść Jankesów trzeba zaznaczyć, że gdyby podobna sytuacja przytrafiła się w Związku Radzieckim to Indiańców po prostu by wywieziono na Sybir i słuch po nich by zaginął.
Film na pewno o niebo lepszy od Irlandczyka, ale nie wiem czy prędko Martinowi uda się namówić kogoś na kolejnego takiego molocha. Film ważny, opowiadający w sposób kapitalny o sporych rozmiarów problemie, ale czy to na 8, jednak mimo wszystko jego długość to problem nad, którym nie można przejść do porządku dziennego. Przez ostatnie 40 minut filmu czułem niemal fizyczny ból i ciężko było mi się skupić na oglądaniu, w głowie miałem tylko myśl niech to się już skończy, zwłaszcza, że druga połowa filmu już prawie niczym nie zaskakuje, a każda scena musi wybrzmieć i brzmieć, brzmieć i brzmieć po kilka razy. De Niro chyba wreszcie w swoim żywiole, Lili obłędna, ale Di Caprio totalnie przerysowany, mimika, gra, tempo, te nadmuchane policzki i opuszczone kąciki ust, przez większą część sensu jak go widziałem, miałem Marlon Brando „Ojciec Chrzestny” vibe.
Tło filmu jest kapitalne, drugi plan obłędny a brutalność i bezwzględność białych ludzi pokazana w sposób mistrzowski (wystarczy tylko wspomnieć sceny kiedy o indiańskich żonach wyrażają się per KOCE).
To mógł być jeden z dwóch, trzech najlepszych filmów roku, no tylko czterdzieści minut krócej panie Scorsese. Przy Oppenhaimerze czułem się tak jakbym mógł siedzieć w kinie jeszcze godzinę, tutaj uciekłem z niego jak najszybciej. Nie ma się co oszukiwać psuje to odbiór filmu. Kawał dobrej roboty z dość dużym minusem za jej rozwleczenie.
Na koniec, u mnie w mieście w kinie seans rozpoczynał się o 19 więc aż tak późno się nie skończył no i jest całkowity zakaz wnoszenia jedzenia.
Od kilku filmów Scorsese mam wrażenie, że ogląda się je właśnie z obowiązku lub po prostu szacunku dla tak kultowego reżysera. Zastanawiam się co by było, gdyby ten sam film nakręcił zupełnie nieznany twórca… Z racji obecności Di Caprio pewnie i tak zobaczyłoby go sporo osób, ale to już nie ten sam poziom satysfakcji co przy Taksówkarzu, Królu komedii czy Gangach Nowego Jorku.
Coś w tym jest. Ciężko winić 81-latka, że nie odkrywa Ameryki, ale należy mu oddać, że nie nagrywa „do kotleta”. Owszem, ostatnie filmy nie są ani brawurowe, ani tym bardziej przełomowe, ale pod względem rzemiosła i warsztatu ciężko im cokolwiek zarzucić. To jest stara hollywoodzka szkoła i poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Ja nigdy nie miałem do Scorsesego stosunku bałwochwalczego. Jedynie Kasyno i Wściekłego byka uważam za filmy naprawdę wybitne. Uważam jednak, że jego styl jest bardzo wyrazisty i nie sposób go pomylić z żadnym innym reżyserem, a to nieczęste ostatnio w amerykańskim kinie.