Jest XXIII wiek. Zjednoczona ludzkość kolonizuje odległe systemy gwiezdne i odkrywa istnienie obcej rasy insektoidalnych stworów – Arachnidów. Tymczasem na Ziemi, trójka absolwentów szkoły średniej w Buenos Aires postanawia zaciągnąć się do wojska – to w końcu jedyny sposób na uzyskanie pełnego obywatelstwa i praw wyborczych. Johnny Rico (Casper Van Dien), jego dziewczyna Carmen (Denise Richards) i najlepszy kumpel Carl (Neil Patrick Harris) trafiają jednak do zupełnie różnych formacji. Świetnie uczący się Carl zostaje wcielony do wywiadu, równie inteligentna Carmen rozpoczyna szkolenie jako pilot statków kosmicznych, a Johnny… cóż, jemu pisana jest rola szeregowego żołnierza piechoty. Rozstanie wystawi na próbę ich przyjaźń. Ale prawdziwa chwila wyzwania nastanie, gdy wysłane przez Arachnidów asteroidy uderzą w Ziemię…
Nie lubię zaczynać recenzji od tłumaczenia się z używanego tytułu, tym razem jednak ma to głębszy sens. Film Paula Vehrhoevena Starship Troopers jest w Polsce nazywany Żołnierzami Kosmosu. I w zasadzie jest to tłumaczenie dość zgrabne, które z chęcią bym przyjął, gdyby nie drobny szkopuł. Otóż dzieło to jest jednocześnie adaptacją książki Roberta A. Heinleina, którą w Polsce przetłumaczono (już mniej zgrabnie) jako Kawalerię Kosmosu. Aby więc uniknąć nieporozumień, pozostanę przy tytule oryginalnym. Tym bardziej, że książka i film, choć dzieli je bardzo wiele, mają cechę wspólną. Zostały źle zrozumiane i niemal zrujnowały karierę swych twórców. To wyjątkowa ironia, co zresztą sam, drogi czytelniku zrozumiesz, gdy nakreślę niezbędne tło.
Zacznijmy więc od książki i jej autora. Robert A. Heinlein to jeden z najwybitniejszych twórców amerykańskiej fantastyki naukowej. A jednocześnie pisarz wyjątkowo kontrowersyjny, przez długie lata traktowany w swym środowisku z ostracyzmem. Heinlein na pozór wydawał się pasować do innych, mocno lewicowych autorów amerykańskiej sci-fi. Był zdeklarowanym antyrasistą i przeciwnikiem segregacji. Popierał prawa kobiet i wyzwolenie seksualne. Ale miał też w oczach swych, noszących kwiaty we włosach, kolegów wady niewybaczalne. Nie tolerował komunizmu i pacyfizmu. Heinlein, który sam był w młodości żołnierzem, wzburzył się szczególnie przeczytawszy apel Narodowego Komitetu Racjonalnej Polityki Nuklearnej, wzywający do jednostronnego zaprzestanie testów nuklearnych przez Stany Zjednoczone. Pisarz nazwał to działanie głupotą i sabotażem, po czym założył Ligę Patricka Henry’ego, mającą na celu wspieranie amerykańskiego programu nuklearnego. Postanowił też napisać Starship Troopers, książkę, poddającą krytyce demokrację liberalną i postulującą inny model sprawowania władzy, promującej ideał żołnierza-obywatela (Heinlein wzorował się tu na ustroju Szwajcarii). Dość powiedzieć, że uznany od lat pisarz science-fiction musiał z powodu książki zerwać współpracę z dotychczasowym wydawnictwem, które po prostu odmówiło tej publikacji. A jednak kiedy książka już się ukazała, zdobyła ogromną przychylność czytelników i inspirując naśladowców stworzyła cały podgatunek science-fiction, nazywany fantastyką militarystyczną.
Ale przejdźmy już do filmu. Otóż jego twórca – Paul Vehrhoeven – najzwyczajniej książki nie lubił. A ekranizacji podjął się w celu sparodiowania powieści i wyszydzenia prezentowanej w niej ideologii. A że z Vehrhoevena, odpowiedzialnego m.in. za pierwszego Robocopa, jest bestia wyjątkowo uzdolniona, wyszło mu to genialnie. Pomysły Heinleina mają w filmie ewidentnie faszystowską nutkę. Ale każdy kij ma dwa końce. Vehrhoeven mylnie (albo wprost nieuczciwie) zinterpretował Heinleina. Ale i Vehrhoevena mylnie (albo wprost nieuczciwie) zinterpretowali krytycy filmowi. Tuż po swojej premierze w 1997 roku, film zbierał koszmarne recenzje, a jego reżyserowi obrywało się za promowanie quasi-faszyzmu, skrajnej prawicowości i ksenofobii. Krytycy nie zrozumieli, że Starship Troopers to satyra.
Mam jednak nadzieję, drogi czytelniku, że Ty to zrozumiesz. I że – bez względu na Twoje poglądy polityczne – dostrzeżesz jak wartościowy jest to film. Bo moim zdaniem Starship Troopers to najbardziej niedoceniana produkcja lat 90. Film przepełniony jest klasycznym „vehrhoevenowskim” humorem, znanym chociażby z „Robocopa”. Co i rusz oglądamy więc przerywniki w postaci filmów propagandowych, pokazujących jak bezmyślna i brutalna jest machina państwa. Jest to humor dość gorzki i cyniczny, ale skuteczny. Jeszcze bardziej gorzka jest ogólna wymowa. Na pierwszy rzut oka film kończy się happy endem – bohaterowie osiągają swoje cele, zarówno w walce z obcymi, jak i w życiu osobistym. Ale jeśli zastanowimy się nad tym, co tak naprawdę w obu przypadkach osiągnęli (i jakim kosztem) to przejdzie nas dreszcz. Konstrukcja zakończenia to naprawdę autentyczny majstersztyk, i aż mnie korci, by napisać o nim coś więcej. Ale spróbuję się powstrzymać.
Powiem za to o jeszcze jednym aspekcie produkcji. Przesłanie przesłaniem, satyra satyrą, ale Starship Troopers to także fenomenalne kino akcji. Film trzyma w napięciu, obcy są realnym zagrożeniem, trup ściele się gęsto, a strona audiowizualna wręcz powala. Ten tytuł zestarzał się mniej niż produkcje o dekadę późniejsze. Ogromna w tym zasługa efektów specjalnych. Otóż statki kosmiczne nakręcono przy pomocy miniaturowych modeli – i była to bodaj ostatnia wysokobudżetowa produkcja, która korzystała z nich w takiej skali. W latach 90. technologia ta została wyparta przez tańsze i wygodniejsze CGI. Ale twory grafików komputerowych nie dorównywały jeszcze dobrze nakręconym modelom. Mamy więc w Starship Troopers okazję oglądać ostatni – i kto wie czy nie najlepszy – popis prawdziwych rzemieślników. Oczywiście CGI też tutaj zaprzęgnięto, ale wyłącznie do tworzenia Robali. I znów, ze względu na charakterystyczną, insektoidalną i nierealistyczną budowę kosmitów, ujęcia te nie zestarzały się tak jak efekty komputerowe w innych filmach z tej epoki. Vehrhoeven miał naprawdę wyjątkowego nosa.
Dlatego właśnie warto Starship Troopers obejrzeć. To kawał dobrego kina akcji sci-fi. To film autentycznie śmieszny. Na dodatek oglądając happy end będziecie mieć nietęgie miny. A gdy już przetrawicie pacyfistyczną propagandę Vehrhoevena, to sięgnijcie po… nie, nie sequele. Te są dramatycznie złe. Sięgnijcie po książkę Heinleina. Bo warto poznać również przeciwny punkt widzenia. To skrajnie odmienne dzieła, ale oba zasługują na rekomendację.
PS. Choć gwoli ścisłości – George R.R. Martin twierdzi, że książka jest świetna, a film fatalny 😉
Starship Troopers
-
Ocena DaeLa - 8/10
8/10
Poniżej wklejam oficjalny zwiastun. I uprzedzam – nie oddaje przesłania filmu.
Martin się myli. Książka jest tylko dobra, a film niezły. 🙂 W zasadzie mam tylko jedno poważne zastrzeżenie, którego nie sposób wytłumaczyć konwencją przyjętą przez obu autorów. Mianowicie sposób prowadzenia tych „gwiezdnych wojen”. Przecież to brednie. Daleka przyszłość, technika pozwalająca na międzygwiezdne podróże, a oni po staremu zrzucają tę piechotę z automatami. Nie wiadomo po co i na co. Chyba jako żarcie dla obcych. 🙂
Cóż, taka konwencja. Po prostu, taki sposób prowadzenia narracji przez autorów jest ,, lepszy” i ,, fajniejszy”.
Tak samo dlaczego Tolkien wysłał drużynę pierścienia do Mordoru, skoro mógł wysłać tam orły? Konwencja tego wymaga. Bohater też musi swoje odcierpieć.
To fakt. Najbardziej boli brak skoordynowanego działania kilku rodzajów wojsk według planu operacyjnego/wytycznych, istotnych podstaw taktyki i elastycznego dostosowania względem terenu i przeciwnika, samego zrozumienia przeciwnika i walki z nim (na rój patykowatych insektoidów lepiej poskutkowałyby eksplozje i broń chemiczna zamiast zwykłych pocisków o ograniczonej skuteczności ognia: sile obalającej, penetracji i szybkostrzelności)
Być może to: wygodna kontrola populacji, cięcie kosztów, zastój gospodarczy i/lub naukowy opierający się (w obu wersjach tego świata przedstawionego) na elitarystycznych patologiach uderzających w zasoby, potencjał decyzyjny, twórczy i intelektualny.
Najpewniej to: filmowość (dramat i akcja) i ograniczenia medium, „swoboda” twórców.
kontrola populacji byla tam za pomoca pozwolen na dziecko o czym jest mowa nawet w filmie, wiec nie potrzeba sztucznego zmniejszania.
Jak pisze DaeL powyżej – autor (oryginału) chciał przedstawić pewien system. Co miało pośrednio być jego głosem w politycznej dyskusji tamtych czasów. Miało być jego spojrzeniem na to, jak widziałby „idealne” społeczeństwo.
Pewnie oczywiście „aż takich” poglądów nie ma, jakie serwuje nam w świecie powieści, ale on chciał przede wszystkim – jak można wywnioskować – uderzyć w niektóre „nadmiernie” naiwnie lewicujące poglądy części społeczeństwa.
Całe przesłanie książki – jak teraz tak to analizuję (bo przypominam – książka to co innego, niż film) sprowadzać się chyba miało do klasycznego: „Chcesz pokoju – to szykuj się na wojnę. (A nie na jednostronne rozbrojenie nuklearne.)”
Całość miała być więc taką swego rodzaju paralelą rzeczywistości, w jakiej żył. Więc i sposób prowadzenia wojen, jaki był jemu współczesnym znany, musiał być taki sam w świecie jego powieści. Potrzebował dla swoich celów tego typu punktu odniesienia.
A akcję osadził w kosmosie dla uatrakcyjnienia dla czytelnika.
Ale i zapewne również trochę po to, by przynajmniej częściowo zminimalizować krytykę.
Chciał uderzyć w pewne postawy, a nie – co zapewne w innym wypadku, niż wojna z abstrakcyjnymi Robalami z Kosmosu, by mu zarzucano – w jakąś konkretną grupę etniczną czy narodową – i dlatego musiał umieścić akcję w kosmosie – ale sposób prowadzenia wojen przeniósł już jeden do jednego wprost ze swoich czasów.
A reżyser przecież nie mógł zmienić sposobu prowadzenia walki, bo wtedy już całkowicie nie dałby rady przedstawić żadnego przesłania – ani swojego, ani tego odwrotnego – nieintencjonalnego.
A podsumowując ostatecznie te zarzuty o bezsensowny styl prowadzenia wojny przez super-uber zaawansowanych ludzi – Ludzie! To space-opera! A nie jakieś hard s-f! Tu nie o analizy futurystycznych doktryn taktycznych się rozchodzi! Tylko o rozwałkę totalną – karabiny vs wielkie robale!
A zarazem – jak tłumaczę powyżej – głos w dyskusji autora z pacyfistami swoich czasów, a nie – powtórzę jeszcze raz na koniec – hard s-f, analizujące najnowsze zdobycze techniki.
Pierwotnie u Verhovena, tak samo jak w książce, żołnierze mieli mieć do dyspozycji nowoczesne pancerze wspomagane, ale podobno nie starczyło kasy.
E tam fabuła i inne takie.
Dizzy Flores (Dina Mayer) to była moja „bohaterka” przy wkraczaniu w dorosłości wiek 🙂
Co jest dosyć intrygujące – moim zdaniem – to fakt, że już za pierwszym razem, gdy oglądałem ten film, to pomimo tego, iż dostrzegałem co prawda dosyć wyraźnie parodystyczny wydźwięk tych wszystkich filmików propagandowych przewijających się przez ten cały seans, przez co również właśnie w ten sposób postrzegałem jego przesłanie – jako krytykę takich społeczeństw, jakie zaprezentowano nam w tym tytule – to w ostatecznym rozrachunku nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, że reżyser „rozprawił się” z postawami prezentowanymi przez bohaterów swojego filmu.
Bo cała konstrukcja tych wszystkich wstawek totalitarystycznych oraz faszystowsko-podobnych niewątpliwie ma za zadanie dać odbiorcy do zrozumienia, że reżyser chce co najmniej polemizować z poglądami Rico i spółki, a momentami wręcz jest jawną krytyką strony ludzkiej w tym konflikcie.
Miejscami się to udaje. Jak na przykład na koniec, kiedy w końcu udaje się złapać tego „bidnego” Masterminda Robali – gdzie faktycznie ciężko nie postrzegać go – przynajmniej w tym momencie – jako ofiarę, a ludzików go łapiących jako dzikich, zadowolonych z siebie prymitywów.
Jednakże w innych momentach – co do których tak lewicujący reżyser powinien chyba mocniej się przyłożyć, żeby „wyszło na jego” – pomimo jego starań, ciężko nie zgodzić się z Rico i jemu podobnymi.
Dobrym przykładem jest mem, który umieściłeś. Jeśli dobrze pamiętam (a oglądałem dawno temu), to tam dziennikarz bodajże łazi po statku i wypytuje żołnierzy w stylu, czy są pewni słuszności tej wojny, czy nie lepiej byłoby spróbować się dogadać, „zrozumieć drugą stronę”, wypracować dialog i zrozumienie i takie tam.
(Swoją drogą – film jest sprzed 2001 roku – a dzisiaj również takowe pytania są pierwszymi, od jakich lewicowi dziennikarze zaczynają swój wywód po każdym zamachu. Można by rzec – cóż za zdolność przewidywania u reżysera…)
Ale wracając do przykładu. W takich momentach tak lewicowy reżyser powinien chyba postarać się przedstawić to tak, żeby faktycznie odbiorca zadał sobie takowe pytania. A pomimo tego, ciężko jest nie zgodzić się właśnie z Rico (który tutaj ma odgrywać chyba w zamyśle rolę młodego, zaślepionego nienawiścią żołdaka) i nie uznać właśnie owego dziennikarza za idiotę, szczególnie w danej sytuacji i okolicznościach.
Zastanawia mnie w tym momencie, czy wynika to z tego, że:
a) reżyser się nie przyłożył do tak ideologicznie ważnej kwestii, jak zakwestionowanie w takich momentach racji Rico?
b) czy właśnie się przyłożył, a i tak pomimo jego starań i lewicowego podejścia, nie jest po prostu w stanie zaprzeczyć suchym faktom?
Tak właśnie w ostatecznym rozrachunku zawsze postrzegałem ten film.
Jako ewidentną parodio-polemiko-krytykę wobec postaw totalitarno-imperialistycznych ludzkości, ale zarazem – przynajmniej częściowe – przyznanie prezentowanym przez bohaterów postawom racji. W dodatku najwyraźniej nieintencjonalne.
Co w ostatecznym rachunku – bo film, pomimo starań, pozostaje jednak niejednoznaczny – wyjaśnia krytykę. 😉
Na Filmwebie dałeś 7/10. 😀 Ja oceniłem tak samo, ale w pełni zgadzam się, że to bardzo niedoceniony i rewelacyjnie zrobiony film. Tylko trzeba trochę dorosnąć, żeby wychwycić tę całą ironię Verhoevena i mieć duży dystans do młodej obsady.
A jakość efektów specjalnych do dziś jest powalająca. Rzadko który film się tak dobrze starzeje. To jest ten sam poziom co Gwiezdne wojny, Obcy, czy Terminator 2 i jeden z ostatnich przedstawicieli starej szkoły w tej dziedzinie.
Mi ten film w młodości bardzo się podobał, a i parę lat temu obejrzałem go z sentymentem. Czy wam też się on wiąże, jakby był wstępem do książki Gra Endera?
Wstępem to może nie, ale rzeczywiście podobieństwo rzuca się w oczy. Orson Scott Card pożyczył parę pomysłów od Heinleina.
Książki nie trawię, uważam, że w „Billu, bohaterze galaktyki” została trafnie i słusznie wyszydzona. Natomiast film podobał mi się i wciąż bardzo podoba ale mam podobne wątpliwości jak Biohazard. Jeśli film miał być satyrą na militaryzm to jest ona zdecydowanie za mało ostra. Albo inaczej – szybko zapominamy o takim przesłaniu i zanurzamy się w wojnę z robalami.
Aha, choć książki nie lubię to muszę przyznać, że z polskim tytułem to był strzał na miarę „Szklanej pułapki”. Kawaleria kosmosu brzmi zdecydowanie ciekawiej od hmm… Kosmicznego komando? Kosmicznych desantowców? 😉
A no i jeszcze jedno – film staje w jednym szeregu z klasykami filmowego SF także dzięki charakterystycznej ścieżce dźwiękowej. Baczność! Basil Poledouris. Spocznij 🙂
Basil uber alles!
A z tą satyrą to nie wiem. Mi się ona wydaje aż nadto widoczna. Te przerysowane filmiki propagandowe, pranie mózgów w szkole i akademii oraz gorzkie zakończenie są nie do przeoczenia. A że jest też (albo głównie) o strzelaniu do robali? Ja to postrzegam też trochę jako rozróżnienie militarystycznego nacjonalizmu w sensie ogólnym od braterstwa broni tych, którzy ten system mają wprowadzać w życie. Coś jak spojrzenie na Powstanie warszawskie – ogólnie nic dobrego nie przyniosło, ale nie można umniejszać heroizmu tych, którzy w nim uczestniczyli. No i oczywiście chodziło o zrobienie wyniku finansowego w kinach, ale to się rozumie samo przez się.
Chętnie bym zobaczył porządnie zrobioną ekranizację innej powieści Heinleina: Luna to surowa pani. Rzecz o rebelii na księżycowej kolonii. Mógłby z tego nawet być fajny krótki serial.
Nie bez powodu ten film był nominowany do Oscara za efekty specjalne.
Jakieś szanse na „recenzje” Flasha Gordona i Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy 🙂