FilmyKlasyka Kina

FilmoBiografia Kubricka – Barry Lyndon (1975)

FilmoBiografia Kubricka to cykl artykułów poświęcony jednemu z najwybitniejszych najwybitniejszemu reżyserowi wszystkich czasów, Stanley’owi Kubrickowi. Tematem przewodnim serii jest życie i twórczość nowojorskiego artysty, w głównej mierze jego 11. filmów pełnometrażowych, z których każdy zostanie poddany osobnej analizie. Celem cyklu jest nie tylko przedstawienie widzowi opinii na temat filmów należących już dzisiaj do klasyki kina, ale też przybliżenie postaci Kubricka, poszczególnych etapów jego kariery, a także ciekawostek z życia zawodowego i osobistego. W pracy nad tekstami autor posiłkuje się różnorakimi źródłami internetowymi, a także wiedzą zaczerpniętą z publikacji książkowych dotyczących reżysera i historii kina.


FBK wraca na łamy naszego portalu, po zdecydowanie zbyt długiej przerwie. Wszystkich oczekujących na kolejne odcinki naszej podróży przez filmografię Stanleya Kubricka chciałbym po ludzku przeprosić – za kolosalną zwłokę w publikowaniu. Nie czas to ani miejsce na tłumaczenia, zresztą na swoje usprawiedliwienie nie miałbym niczego odkrywczego: ot, przerosły mnie wszystkie moje zobowiązania, włącznie z przygotowaniem niniejszego tekstu. Proponuję więc zhejtować autora w komentarzach przejść do rzeczy. Dziś na tapecie ląduje jeden z najciekawszych utworów Mistrza. Film najdłuższy (circa 180 minut), będący owocem bolesnego kompromisu, pomiędzy marzeniami Kubricka o historycznej epopei, a realiami, w których musiał się odnaleźć. Przy okazji – film najwyraźniej doceniony przez Akademię Filmową, która przyznała mu cztery Oscary, a jednocześnie najchłodniej przyjęty przez widzów.

#8: Barry Lyndon (1975)

Dzięki poprzednim projektom, przede wszystkim wzbudzających ogromne dyskusje „Odysei kosmicznej” i „Mechanicznej pomarańczy”, pozycja Stanleya Kubricka w branży filmowej zdawała się być niepodważalna. I niepozbawiona rys na wizerunku wizjonera. Reżyser, ze względu na swój charakterystyczny styl pracy związany z pietyzmem i dążeniem do perfekcji w każdej przygotowywanej przez siebie scenie, stanowił z jednej strony łakomy kąsek dla producentów, a z drugiej – potencjalne zagrożenie dla tempa realizacji powierzanych mu projektów. Mimo tych wątpliwości natury praktycznej, z całą pewnością nie można powiedzieć, że po „Mechanicznej” Kubrick narzekał na brak możliwości realizacji swojego talentu.

Napoleońskie egzorcyzmy

Łączono go z wieloma projektami, chociaż – jeśli wierzyć ostałym się informacjom z branżowych publikacji – kolejne studia producenckie podchodziły do współpracy z mistrzem z rezerwą. Wieść gminna niesie, że w 1972 roku Warner Bros. zaproponowało mu wyreżyserowanie „Egzorcysty” – ekranizacji literackiego bestsellera spod ręki Williama Petera Blatty’ego. Kubrick zapalił się do pomysłu, przygotował wstępne szkice scenariusza i – swoim zwyczajem – rozpoczął już wstępne rozmowy z kandydatami do obsady filmu. Ostatecznie, wytwórnia odpowiedzialna za projekt zdecydowała się na zerwanie rozmów – górę miały wziąć obawy przed perfekcjonizmem Stanleya, który mógł doprowadzić do ogromnych opóźnień w produkcji. Trzeba przyznać, że wnioski tego typu nie należały do nieuprawnionych – większość swoich poprzednich filmów Kubrick produkował co najmniej 2-3 lata, a Warner Bros. zapowiedziało premierę wyczekiwanego hitu na 1973 rok.

Ostatecznie na stołku reżyserskim „Egzorcysty” zasiadł William Friedkin – świeżo nobilitowany twórca, odpowiedzialny za ogromny sukces „Francuskiego łącznika”. Jak się później okazało, Friedkin niespecjalnie różnił się od Kubricka w podejściu do pracy na planie – zdjęcia do „Egzorcysty” realizował niemal cały okrągły rok (226 dni!). Z premierą na 1973 jednak zdążył, a dalszą część tej historii znamy wszyscy – do dziś pierwszy „Egzorcysta” jest uznawany za najwybitniejszy horror w dziejach kina.

W obliczu bezczynności, Kubrick powrócił do swojego wymarzonego projektu – filmu o Napoleonie, z którego musiał zrezygnować jeszcze przed „Mechaniczną pomarańczą”, ze względu na klapę napoleońskiego filmu „Waterloo” Siergieja Bondarczuka z 1970 roku, która wzbudziła nieufność producentów do finansowania podobnych projektów. Scenariusz był w bardzo zaawansowanym stadium, zaplanowane miał Kubrick również plenery i lokalizacje, w których chciał nakręcić monumentalne sceny batalistyczne. Wiele z tych prac nad „Napoleonem” zostało wykorzystanych na potrzeby zrealizowanego projektu, którym – jak postanowił jesienią 1973 roku – została powieść Williama Makepeace’a Thackeraya.

Brytyjski dziennikarz, pisarz i satyryk jest jednym z najważniejszych twórców XIX wieku. Zasłynął powieścią „Targowisko próżności” („Vanity Fair”), która była krytycznym portretem współczesnego pisarzowi społeczeństwa Wielkiej Brytanii. Do dzisiaj należy do najważniejszych powieści swojej epoki. I to właśnie ją początkowo chciał zekranizować Kubrick. Ostatecznie uznał, że próba przeniesienia tak opasłego dzieła (polskie wydanie dostępne obecnie w księgarniach liczy sobie niemal 900 stron) jest niemożliwe.

W tej sytuacji Kubrick zdecydował się na „Przypadki Szanownego Pana Barry’ego Lyndona” – opowieść o nieszczęsnym żołdaku, który podczas Wojny Siedmioletniej♠ próbuje zdobyć powszechne uznanie i pozycję społeczną. Ta przewrotna satyra stała się kanwą scenariusza, nad którym Kubrick pracował sam. Film ostatecznie otrzymał skrócony tytuł „Barry Lyndon”, chociaż początkowo… nikt nie wiedział, nad czym konkretnie nowojorczyk pracuje. Tytuł i tematyka „najnowszego projektu Kubricka” były utrzymywane w ścisłej tajemnicy, nawet przed finansującą go wytwórnią braci Warner. Ze względu na swoją pozycję, Kubrick bez większych problemów uzyskał finansowanie dla tego projektu w kwocie 10 milionów dolarów.

Jedynym warunkiem, jakie Warner Bros. postawiło przed Kubrickiem, było zatrudnienie w głównej roli kogoś z listy 10 najbardziej dochodowych aktorów w 1973 roku. Początkowo miał być nim ówczesny numero uno – Robert Redford. Bożyszcze Ameryki odrzuciło propozycję współpracy, a jakże, jako powód podając apodyktyczny styl pracy Kubricka. Ostatecznie Barrym Lyndonem został więc Ryan O’Neal. Aktor, dla którego początek lat 70. okazał się okresem krótkiej, lecz intensywnej prosperity na samym szczycie showbiznesu. W 1970 roku zagrał w legendarnym „Love Story”, po czym szybko zagościł na okładkach bulwarówek i innych branżowych tabloidów. Jego sława nigdy później nie sięgnęła ówczesnych rejestrów, ale – co trzeba przyznać – ze względu na atrakcyjną aparycję i delikatny głos, do głównej roli u Kubricka nadawał się znakomicie.

Ryan O’Neal – niespełniona gwiazda Hollywood, nominowany do Oscara za pierwszy plan w kultowym „Love Story”. Po wystąpieniu u Kubricka właściwie zniknął z pola widzenia opinii publicznej: dwa lata po „Barrym Lyndonie” zaliczył jeszcze drugoplanowy występ w „O jeden most za daleko” Richarda Attenborougha, i to by było na tyle. Dzisiaj sporadycznie występuje w serialach i dostaje epizody w filmach, jak np. „A Knight of Cups” Terrence’a Mallicka z 2015 r.

Główną obsadę filmu dopełniała kolejna gwiazda tamtych czasów, dzisiaj już zapomniana Marisa Berenson – nominowana do dwóch Złotych Globów w 1973 roku (pierwszy plan kobiecy i debiut roku) za kreację w obsypanym nagrodami (osiem Oscarów!) musicalu „Kabaret” Boba Fosse’a. Berenson wcieliła się w rolę ukochanej głównego bohatera. Jak to u Kubricka często bywało, jest to kreacja ewoluująca w trakcie seansu tej historycznej epopei, z której młoda gwiazda wywiązała się bardzo dobrze. Na uwagę zasługuje również świetna postać Kawalera du Balibari – początkowo oprawcy, później dobroczyńcy i przyjaciela, a ostatecznie również i ofiary Barry’ego Lyndona. W tej barwnej roli świetnie sprawdził się brytyjski gigant i legenda tamtejszego kina Peter Magee – znany przede wszystkim ze swoich interpretacji szekspirowskiego króla Leara (zarówno w pełnym metrażu, jak i sześcioodcinkowym miniserialu telewizyjnym), uchodził za wybitnego aktora dramatycznego, który swoje talenty najlepiej prezentował na deskach londyńskich teatrów.

Tragiczny los hipokryzji

Fabuła tej trzygodzinnej opowieści opowiada o przewrotnym losie głównego bohatera, a także o czasach osiemnastowiecznej brytyjskiej socjety przywiązanej do konwenansów i klas społecznych. To także – wzorem poprzednich toposów kubrickowskich – historia o bezsensowności wojny, nieuchronności losu oraz o tym, że pewne wydarzenia w życiu każdego człowieka pozostają poza jego jurysdykcją. Ton filmu bardzo wiele czerpał ze scenariusza do filmu o Napoleonie, którego Kubrick uważał za postać tragiczną, z góry skazaną na ostateczną klęskę i zapomnienie. Takim samym bohaterem jest Barry Lyndon – młody chłystek próbujący wyrwać się z biedy domu rodzinnego, imający się wielu oszustw i pogodzony z hipokryzją swoich czasów, starający się wykorzystać wszystkie zaistniałe okoliczności, aby tylko ratować skórę i budować swoją pozycję.

Echa napoleońskich fantazji Kubricka – sceny batalistyczne, w których udział miało wziąć dogadane z reżyserem pół wojska Rumunii… w „Barrym Lyndonie” obserwujemy znacznie okrojone wersje. Mimo to, trudno odmówić tym scenom wartości – dzięki dokładnemu oddaniu osiemnastowiecznych sposobów walki, podczas seansu jeszcze mocniej wybrzmiewa reżyserska teza o bezsensowności toczenia wojen.

Jeśli traktować historię opowiedzianą w „Barrym Lyndonie” jako kubrickowski komentarz do egzystencji człowieka, należy zwrócić uwagę, że – podobnie jak w „Mechanicznej pomarańczy” – reżyser decyduje się na wyraźnie oddzielenie dwóch, kontrastujących ze sobą, etapów życia. Pierwsza część filmu, prezentująca „karierę” Barry’ego w anglosaskiej, a później pruskiej armii, utkana jest wieloma nieetycznymi decyzjami, które ostatecznie prowadzą do osiągnięcia założonych celów. Lyndon może nie grzeszy przesadną inteligencją, lecz z pewnością wykazuje się sprytem, odpowiednio wykorzystywanym oportunizmem, nie opuszcza go również łut szczęścia. W tej części film skupia się wokół realizacji własnych planów i marzeń, które według Kubricka zdają się być uzależnione od zdolności do łamania utartych konwenansów: porzucenia lojalności wobec dobroczyńców, egoizmu, wspomnianego oportunizmu i zasadniczego braku poszanowania dla wartości etycznych, czy moralnych.

W drugiej części Kubrick rozlicza swojego bohatera, czyniąc z niego ofiarę okoliczności i splotu wydarzeń, na które wpływ częściowo miały dokonane wcześniej wybory. Lyndon, po uzyskaniu odpowiednich zasobów (zarówno materialnych, jak i duchowych), zatapia się w swoim zwycięstwie z rzeczywistością, jednak nie przyjdzie mu cieszyć się nim zbyt długo. Los dopada go i jest bezlitosny w swojej konsekwencji, sukcesywnie odbierając zarówno zdobyte dobra, miłość i szacunek otoczenia, jak i  – ostatecznie – zdrowie fizyczne oraz psychiczne. To gorzka dekonstrukcja fabularna, utrzymana w konwencji fatalizmu, choć trzeba wspomnieć, że nie jest ona pozbawiona pierwiastka czarnej komedii i satyry, z której słynął zarówno twórca literackiego pierwowzoru, jak i autor ekranizacji. Film w wielu momentach wywołuje uśmiech, zestawia kontrastujące ze sobą: treść i obraz, odwraca role przypisywane bohaterom i złoczyńcom. Nade wszystko jednak: „Barry Lyndon” zachwyca pod względem wizualnym.

Wiele kadrów z „Barry’ego Lyndona” śmiało nadaje się na tapetę Waszego pulpitu. A jeszcze inne spokojnie mogłyby się znaleźć w muzeum fotografii.
Odmalowana epoka

Film jest największym przedsięwzięciem produkcyjnym w karierze Kubricka. Reżyser kontynuował swoją podróż w poszukiwaniu nowatorskich rozwiązań na planie filmowym, nie licząc się z kolosalnym rozmachem zaplanowanych scen. Pod względem technicznym film ponownie wyprzedzał konkurencję o kilka epok, chociaż może celniejsze byłoby sformułowanie, że po prostu wykraczał poza jakiekolwiek standardy produkcji kinematograficznej.

Kubrick na planie filmu, przy swoim „gwiezdnym” sprzęcie.

Zdjęcia realizowano w naturalnych warunkach, pieczołowicie wyselekcjonowanych zamkach, szlacheckich posiadłościach, plenerach, wrzosowiskach i wzgórzach Wielkiej Brytanii oraz Irlandii. Monumentalne ujęcia krajobrazów zrealizowano przy pomocy trzech obiektywów Zeiss Planar – tych samych, które NASA wykorzystywała do sfotografowania niewidocznej strony Księżyca. Obiektywy te posiadały ogniskową 50 mm przy jednoczesnej średnicy przesłony f/0,7 – oznacza to, że były najbardziej światłoczułym sprzętem, jaki kiedykolwiek wykorzystano w filmie. Użycie tego sprzętu było uzasadnione faktem, że Kubrick postanowił nakręcić „Barry’ego Lyndona” w stylu całkowicie oddającym realia tamtejszej epoki. Oznaczało to między innymi brak wspomagania oświetlenia planu jakimikolwiek lampami elektrycznymi. Wyjątkowo światłoczuły sprzęt od NASA pozwalał na rejestracje zdjęć przy użyciu naturalnego światła słonecznego, a w scenach realizowanych w zamkniętych pomieszczeniach – światła generowanego przez ustawione na planie świece. Rzecz jasna, był to pierwszy w historii film realizowany w ten sposób. A gwoli ścisłości należy dodać, że reflektory zostały jednak w filmie wykorzystane – jako imitacja zachodzącego Słońca, w scenie pojedynku pomiędzy Lyndonem a lordem Bullingdonem. Lampy ustawiono poza planem – oświetlały od zewnątrz ściany budynku, w którym scena ma miejsce.

To właśnie ta scena. Wykorzystanie elektrycznych lamp zdradza niebieska barwa światła przebijająca się zza szczelin ściany.

Świetne parametry sprzętu optycznego użytego przez Kubricka, zaowocowały możliwością dokonania kolejnego przełomu w plastyce i kompozycji filmowego kadru, który dzisiaj przypisuje się właśnie „Barry’emu Lyndonowi”. Wiele ujęć filmu rozpoczyna się od kadru prezentującego bohaterów lub elementy scenografii, które są jedynie fragmentem całej sceny. Później następuje powolne oddalenie kamery, które ukazuje całość kompozycji – efekt przypomina sytuację, w której przyglądamy się szczegółowo fragmentom jakiegoś monumentalnego obrazu, by ostatecznie objąć wzrokiem jego całość (spróbujcie w ten sposób „pooglądać” sobie np. „Bitwę pod Racławicami” Jana Matejki). Kompozycje kadrów Kubrick realizował ze starym znajomym, operatorem Johnem Alcottem. Alcott pojawił się już w ekipie realizacyjnej „Odysei Kosmicznej”, a oficjalnie debiutował jako główny operator „Mechanicznej pomarańczy”. Przy omawianym filmie panowie inspirowali się autentycznym malarstwem epoki – między innymi obrazami Williama Hogartha, Thomasa Gainsborougha, czy Daniela Chodowieckiego. Zresztą w tym przypadku najlepiej przyjrzeć się dostępnym w sieci zestawieniom dzieł malarskich i skomponowanych przez reżysera odpowiedników:

Efekt tych wielkoformatowych kompozycji zachwycił odbiorców – najsłynniejszy chyba na świecie krytyk filmowy, nieodżałowany już dziś Robert Ebert, napisał po premierze, że to „prawdopodobnie najpiękniejszy film, jaki kiedykolwiek nakręcono”♣.

Niebagatelną rolę w budowaniu osiemnastowiecznej atmosfery purytańsko-oportunistycznej opowieści odegrała również muzyka. Kubrick i tym razem zaskoczył – początkowo planował powierzenie ścieżki dźwiękowej talentowi wielkiego Ennio Morricone, jednak ostatecznie wycofał się z tego pomysłu. Muzykę skomponował Leonard Rosenman, pod czujnym okiem samego Stanleya, który osobiście wyselekcjonował kompozycje z epoki mające służyć za podstawę soundtracku. Wiodącym utworem została „Sarabanda”  Jerzego Fryderyka Haendla, która przewija się – w zróżnicowanych aranżacjach i przy wykorzystaniu wielu instrumentów – przez wszystkie części filmu.

W „Barrym Lyndonie” Kubrick zaprezentował się również jako mistrz suspensu. Powyższa scena pojedynku Barry’ego z absztyfikantem ukochanej Lady Honorii należy do najbardziej wyrazistych i najmocniej zapadających w pamięć. Inspiracje nią są bardzo widoczne np. w hołubionych dzisiaj filmach Quentina Tarantino.

Trzeba przyznać, że pod względem muzycznym „Barry Lyndon” w żaden sposób nie odstaje od najwyższego poziomu osiąganego przez Kubricka w poprzednich dziełach pokroju „Odysei Kosmicznej” czy „Mechanicznej pomarańczy”. W zastosowanych utworach uwidacznia się fascynacja reżysera epoką, w którą chciał za pomocą obrazu i dźwięku dosłownie „zanurzyć” swoich widzów. Muzyka, w połączeniu z wyrafinowaną i monumentalną stroną wizualną produkcji, tworzy spójną całość, do której nie można się przyczepić. „Barry Lyndon” to pocztówka, krajobraz i portal do osiemnastowiecznej Europy: pełen wizualnego artyzmu i krytycznej treści, w którym przebrzmiewa reżyserska tęsknota do niezrealizowanego filmu o Napoleonie, ale również zupełnie świadoma chęć ucieczki od współczesności, nowoczesnych technologii i pełnego napięć okresu zimnej wojny.

Pyrrusowe zwycięstwo

„Barry Lyndon” powstawał dwa lata, oficjalna premiera odbyła się 18 grudnia 1975 roku. Film okazał się wielkim, triumfem formalnym,  ale nie przełożyło się to na sukces finansowy. Krytycy docenili zarówno stronę wizualną widowiska, jak i specyficzny, chłodny i oddalony od bohaterów styl narracji, jakim Kubrick się zwykle charakteryzował. Ta wielowątkowa i nieco kwaśna opowieść o zepsuciu i przewrotności natury ludzkiej doczekała się wielu wyróżnień branżowych: zdobyła aż 4 statuetki Oscara, chociaż dla Kubricka przyniosła 3 nominacje zakończone rozczarowaniem. Stanley był nominowany w „standardowych” dla siebie kategoriach Reżyserii, Scenariusza oraz za Film Roku jako współproducent filmu. We wszystkich przegrał z „Lotem nad kukułczym gniazdem” Milosa Formana. Zwycięstwo świętowali natomiast współpracownicy Kubricka odpowiedzialni za zdjęcia, scenografię, muzykę i kostiumy.

Piękna Marisa Berenson – najpierw niewinna i egoistyczna podlotka, później oddana ukochana, a w finale… trzeba zobaczyć. Kubrick w wielu swoich produkcjach ustanawiał żeńskie postaci i ich miłość jako drogę do odkupienia głównych bohaterów. W niewielu przypadkach (poczekajmy na „Oczy szeroko zamknięte”) jego protagoniści z tych możliwości korzystali.

W świetle powszechnego uznania branżowych ekspertów, publiczność kinowa tym razem nie dopisała Mistrzowi. Film był przez widzów krytykowany za te same elementy, za które chwalili go krytycy: wierność i zatopienie formalne w epoce postrzegane były jako nudna archaiczność, a wysublimowany i chłodny styl narracji nie wywoływał emocji, powodując znużenie. Widownia w kinach dopisała na tyle, że ledwo udało się zwrócić koszty produkcji – przy około 12 milionach dolarów budżetu, w USA „Barry Lyndon” zarobił nieco ponad 20 mln$. Różne są estymacje dotyczące wpływów zza granicy, jednak nawet najbardziej optymistyczne dane nie przekraczają 10 milionów dolarów♥.

Stanley Kubrick zdawał się być rozczarowany powszechnym odbiorem swojego filmu, chociaż w materiałach dotyczących jego twórczości trudno w ogóle znaleźć jakieś konkretne wypowiedzi na ten temat. Początkowe owianie tajemnicą całości projektu, połączone z niezbyt spektakularnymi wynikami po premierze doprowadziły do tego, że w większości polskojęzycznych publikacji na temat Kubricka „Barry Lyndon” jawi się jako film pominięty, ewentualnie jako przykład jednej z nielicznych porażek reżysera.

Naturalne światło świec i niezwykle czuła przesłona Lunara firmy Zeiss – to dzięki tym zabiegom mogły powstać takie kadry. Po Kubricku (z profilu z lewej) następnym wielkim twórcą, który – podobno – nie skorzystał z oświetleń swojego planu filmowego był Alejandro Iñárritu w „Zjawie”.

Skromnym zdaniem wyżej podpisanego, prawda leży zupełnie w innym miejscu. Po pierwsze, jest to film stanowiący autorską próbę zmierzenia się z rozmachem planowanym na potrzeby „projektu Napoleon” i w tym kontekście należy zdecydowanie podkreślić, że Kubrick wyzwaniu podołał z nawiązką. Rozwiązania formalne zaproponowane w „Barrym Lyndonie”, podobnie jak w przypadku „Odysei Kosmicznej” na nowo przeformułowały ograniczenia medium filmowego; udowodniły, że przy odpowiedniej determinacji i nakładach finansowych, możliwe jest stałe i nieskrępowane przekraczanie gatunkowych granic i poszerzanie możliwości technicznych.

Jeżeli chodzi o fabularną stronę filmu, również należy podkreślić, że Kubrick przede wszystkim zrealizował swoją autorską wizję na opowiedzenie historii Thackeraya. Efekt nie odbiegał zbyt daleko od satyryczno-ironicznego stylu pierwowzoru. Jest to, obok „Ścieżek Chwały”, jedna z najwierniejszych ekranizacji materiału źródłowego, jaka wyszła spod ręki Kubricka. Oddzielną sprawą pozostaje kwestia aktualności poruszanych w filmie wątków, a także umiejscowienia jego akcji w epoce bardzo rzadko eksploatowanej w światowej kinematografii. Moim zdaniem, to właśnie niewielki potencjał atrakcyjności zarówno tematyki, jak i historycznych proweniencji „Barry’ego Lyndona”, zdecydował o niewielkiej – jak na Mistrza – popularności tej produkcji.

Za każdym razem kiedy oglądam ten kadr, mam wrażenie, że został namalowany pędzlem.

Nie zmienia to jednak faktu, że dzisiejszemu widzowi „Barry Lyndon” dostarczy dokładnie takich samych, znakomitych wrażeń estetycznych, jakimi mógł się raczyć prawie pół wieku temu. Jest to film w wielu miejscach zbliżony do sztuki pięknej, a konkretnie do osiemnastowiecznego malarstwa klasycystycznego, w którym kompozycje i kolorystyka odgrywają kluczową rolę. Pod względem fabularnym również ma wiele do zaoferowania: posługuje się motywem tragicznego losu bohatera, przygląda się mu z bliska, ze szczegółami referując czyny i motywację prowadzące do zwycięstwa i ostatecznej zguby. To pożyteczna lekcja, którą zwykliśmy wyciągać z kart klasycznych lektur stanowiących współczesny kanon literatury.

Specyficzną cechą tego projektu jest też wrażenie towarzyszące przez cały seans, że oto „Barry Lyndon” więcej ma w sobie z malarstwa i literatury pięknej, niż z medium filmowego. Czyż nie jest to ponadczasowe osiągnięcie, warte choćby jednego wieczoru poświęconego tak skomponowanej twórczości? Odpowiedź może być tylko twierdząca.

W wyniku chłodnego przyjęcia swojego najnowszego filmu, nowojorski reżyser zaszył się w swoich brytyjskich rezydencjach – najpierw w Abbot’s Mead, a od 1978 roku zamieszkał wraz z żoną Christine w rezydencji Childwicksbury Manor (Harpenden, 40 km od Londynu). Wydaje się, że brak sukcesu ostatniego filmu wywołał u Kubricka niepewność co do kierunku, w którym powinien podążać ze swoimi kolejnymi projektami. Niepewność, która przerodziła się w ostrożność i niezdecydowanie w wyborze projektów do realizacji. Zaowocowała też znaczącym obniżeniem efektywności pracy. Kubrick-filmowiec po premierze „Barry’ego” milczał niemal pięć lat. A po nim zrealizował jeszcze tylko trzy pełne metraże.
To już jednak historie, które wypełnią kolejne odcinki FBK. Do przeczytania.

 

Barry Lyndon (1975)
  • Ocena Pquelima - 8/10
    8/10
8/10

Box Office Note

Budżet: 11-12 mln $
Przychód (świat): ~30 mln $
Różnica: 245%
Zysk netto: ~6 mln $


♠ – Wojna Siedmioletnia (1756-1763) – bywa również przez niektórych historyków nazywana Pierwszą Prawdziwą Wojną Światową, bowiem jej zasięg rzeczywiście miał charakter globalny. Formalnie w konflikcie stronami były wojska Wielkiej Brytanii (a więc angielskie, irlandzkie oraz te zza oceanu, należące do tzw. Ameryki Brytyjskiej), Prus i Hanoweru, walczące naprzeciw wojskom Francji, Austrii, Rosji, Szwecji i Saksonii. Wojna miała dwutorowy przebieg – w Europie walczono o dominacje nad… Śląskiem (tzw. III wojna śląska, Korona Polska pozostała w tej sprawie neutralna), równolegle Wielka Brytania i Francja toczyła rywalizację o panowanie w koloniach amerykańskich.

♣ – Ebert R., „Barry Lyndon”, Chicago Sun-Times, 10 września 1975 r. Tekst dostępny w Sieci na stronie RobertEbert.com.

♥ – opieram się w tym przypadku na informacji z portalu imdb.com, który podaje, że w ogólnoświatowej dystrybucji film zarobił 30 milionów dolarów.


Poprzedni odcinek: FBK #7 – Mechaniczna Pomarańcza
Następny odcinek: FBK #9 – Lśnienie
Wszystkie odcinki FilmoBiografii Stanleya Kubricka.

To mi się podoba 0
To mi się nie podoba 0

Related Articles

Komentarzy: 29

  1. Mniam!
    Obejrzalem ten film juz jakis czas temu, w oczekiwaniu na ten tekst. Powiem szczerze, ze jak na Kubricka film jest bardzo 'klasyczny’ – troche jak wczesniejszy 'Spartakus’, tylko occzywiscie tematyka i epoka zupelnie inne.

    Bardzo mi sie podobal, chociaz wciaz mialem wrazenie, ze brakuje mu teggo 'czegos’ czym sie Kubrick zwykle charakteryzowal. Jest kilka zapadajacych w pamieci scen (pojedynek na rewolwery to taka inspiracja dla taranitno, tu sie zgadzam), ale chyba przez znajomosc poprzednich Wielkich Dziel (Mechaniczna, Odyseja, strangelove), oczekiwalem czegos wiecej i bylem ostatecznie nieco zawiedziony.
    Ale 8/10 to uczciwa ocena. Miec taki film w dorobku, to zadna ujma.

    Pod wzgledem wizualnym autentycznie majstersztyk!

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  2. Nareszcie!
    Film czeka pół roku na półce w oczekiwaniu na recenzję!
    Plan na wieczór: Film, FilmoBiografia, wybór nowej tapety 😉
    A już wrótce Lśnienie

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
  3. „Muzyka, w połączeniu z wyrafinowaną i monumentalną stroną wizualną produkcji, tworzy spójną całość, do której nie można się przyczepić”.

    Dlaczego „spójną”?

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Pewnie chodzi o to, że zgodną z duchem epoki – zarówno pod względem obrazu jak i dźwięku. Ja przynajmniej tak to zrozumiałam.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
  4. Ale żeby taki fan Kubricka nazwał najlepszym horrorem wszechczasów 'Egzorcystę’…

    Zabrakło mi wspomnienia o Johnie Alcottcie. Było nie było to on był autorem tych wybitnych zdjęć. Chyba, że uważasz go za figuranta albo pomagiera Mistrza.

    Artykuł świetny. Film też, chyba mój ulubiony Stanley, obok 'Lśnienia’.

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Zdecydowanie uważam „Egzorcystę” za najlepszy horror wszechczasów. Mogę nawet spróbować to obiektywnie udowodnić!

      Do „Lśnienia” mam inne podejście. Też majstersztyk, ale czy jest przerażający sensu stricto? Chyba jednak nie.
      No i ta metodologia Kubricka, na którą niektórzy narzekają – w „Lśnieniu” jest mocno widoczna. To w sumie taka popisówka reżyserska wielkiego twórcy. Potrafi zmęczyć ten film, oj potrafi!

      Może i masz rację z Alcottem. Nie sądzę, żeby miał tam duzo do powiedzenia, ale nazwisko mogłem wymienić.

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0
      1. na marginesie dodam, że Kubrick Alcotta zatrudnił juz do „Odysei Kosmicznej”, robili razem też Mechaniczną i Lśnienie. Sądzę, ze faktycznym operatorem w wielu scenach był Stanley, a John po prostu wykonywał jego polecenia/dobrze rozumiał i odtwarzał jego zamiary.

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
        1. Alcott pokazał się też z dobrej strony robiąc zdjęcia do 'Greystoke’, 'Bez wyjścia’ i 'Pod ostrzałem’. Więc radził sobie bez Kubricka. Poza tym dziwnie niewielką karierę zrobił, ale będę się wciąż dopraszał o szacunek dla niego. Ciekaw byłbym, co mówią na ten temat źródła, jaka była ich relacja. Może nie partnerska, ale nie wierzę, by to Kubrick robił wszystko sam, a JA wykonywał polecenia.

          Temat drugi.
          ’ odmiana fantastyki polegająca na budowaniu świata przedstawionego na wzór rzeczywistości i praw nią rządzących po to, aby wprowadzić w jego obręb zjawiska kwestionujące te prawa i nie dające się wytłumaczyć bez odwoływania się do zjawisk nadprzyrodzonych’- definicja horroru za wikipedią. Inaczej mówiąc: horror to konwencja i nie powinno się go wartościować na zasadzie straszy bardziej / straszy mniej. Bo to szalenie subiektywne jest.

          Może 'Egzorcysta’ przeraża bardziej, tego nie da się ocenić, zależy od widza. Za to 'Lśnienie’ jest lepszym filmem i lepszym- bo głębszym, mającym ciekawsze pole do interpretacji- horrorem. IMHO nawet w kwestii przerażania 'Lśnienie’ jest lepsze. Zło w 'Egzorcyście’ jest jakieś takie zewnętrzne, jakiś demon z piekła. Zło w 'Lśnieniu’ siedzi wewnątrz człowieka, jest bliższe i z tego powodu bardziej złowrogie.

          Jakby Kubrick nie pominął wątku złej alkoholowej przeszłości Torrance’a byłoby idealnie i nie byłoby wątpliwości, że zrobił to lepiej niż King. Wiem, że powinienem to pisać pod artykułem o 'Lśnieniu’, ale zważając na przerwy w FBK mogę o swoich racjach zapomnieć 🙂

          A poza tym uważam, że 'Dziecko Rosemary’ też jest lepsze od 'Egzorcysty’.

          To mi się podoba 0
          To mi się nie podoba 0
          1. Wtrace sie, ale Dziecko Rosemary jak dla mnie ma straszne tempo i zamula wrecz niemilosiernie. Film jest niezly, ale przez to rozwleczenie ani razu nie poczulem w nim zadnej grozy, a teraz zawsze jak leci w tv to mam taka mysl 'a moze dac szanse’, po czym odpalam na 10-20 min i stwierdzam, ze to bez sensu.
            Nigdy nie rozumialem zachwytow nad tym filmem.

            Za to 'egzorcyste’ uwazam za najstraszniejszy horro w zyciu. Nie wiem jak 'Lsnienie’ ale tam po prostu wszystko wygladalo bardzo realistycznie i prawdopodobnie, chyba stad takie wrazenie. Poza tym jest swietnie nakrecony, ma ujecia ktore zapadaja w pamiec (z rosemary nie pamietam nic).
            No egzorcysty bede bronil.

            A na 'lsnienie’ poczekam do tekstu, o ile sie doczekam. Ksiazke znam i mnie nie porwala. Klasyczny King: dobry poczatek i skopana koncowka. Jestem ciekaw co zrobil z tego SK.

            To mi się podoba 0
            To mi się nie podoba 0
            1. Nie bez kozery podałem definicję horroru. Horroru nie ocenia się pod względem straszności, a pod względem wykorzystania konwencji gatunku. 'Straszność’ to zbyt subiektywne odczucie. Jednego straszy to, drugiego co innego.

              Z mojej perspektywy wygląda to tak, że najlepszym horrorem byłby 'Ring’ Nakaty. Po scenie z telewizorem spać nie mogłem! Do dziś drżę na to wspomnienie. Poważnie. Ale to nie oznacza, że 'Ring’ to lepszy horror od 'Lśnienia’ czy 'Rosemary’.

              Te dwa aspekty należy rozdzielić. Straszności zmierzyć się nie da, każdego straszy co innego. Ale jakość filmu zmierzyć można i tu NAJLEPSZY film Kubricka wygrał.

              Mój top, specjalnie dla Pq:
              1. Lśnienie
              2. Dr. Strangelove
              3. Barry Lyndon
              .
              .
              .
              4. Odyseja
              5. Pomarańcza.
              6. Spartakus
              7. Reszta. Kolejność dowolna.

              To mi się podoba 0
              To mi się nie podoba 0
            2. O książce.

              Jakby Kubrick dał do głównej roli lepszą aktorkę i- przede wszystkim!- szerzej pokazał przeszłość Jacka i jego rodziny, to by nie było wątpliwości kto to starcie wygrał. Wywalenie czachy z finału i tworów z żywopłotu i wstawienie na to miejsce finalnego labiryntu to wielki sukces Kubricka i/lub porażka Kinga.

              Cały ten konflikt autorski przypomina casus 'Solarisa’. Pisarz marudzi, bo nie potrafi się pogodzić z faktem, że filmowy adaptator okazał się lepszy.

              To mi się podoba 0
              To mi się nie podoba 0
  5. dzięki, dzięki tylko żeby teraz nie trzeba było znowu czekać cały rok na kolejny odcinek… 🙂

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
      1. brutusie, widze ze łatwo Cie przekabacili na swoja strone, ot czegoż tu było się spodziewać. natura ludzka zmienna jest 🙂

        To mi się podoba 0
        To mi się nie podoba 0
  6. A może by tak skupić się na bohaterze dzisiejszego odcinka? Ten film trzeba oglądać na wielkim ekranie i dać się nim oczarować – cudowny wizualnie i dźwiękowo, dowcipny i smakowity tekstowo. W sposób oczywisty obraz zainspirowany malarstwem, ale w załączonym filmiku przykłady trafiają kulą w płot tak, że tylko irytują naciąganymi porównaniami.. Dziękuję za ciekawą analizę tego i pozostałych arcydzieł Mistrza i przybliżenie ich dzisiejszej publiczności!

    To mi się podoba 0
    To mi się nie podoba 0
    1. Prawda, że przykłady na YT niespecjalnie trafione, ale nie mogłem znaleźć lepszego zestawienia. Przyznaję, ze myślałem nawet aby samemu zmontować podobny film i wrzucić na nasz kanał… ale wtedy na powyzszy odcinek czekalibyśmy pewnie kolejne miesiące 🙂

      Bardzo dziękuję za miłe słowa. Zapraszam do lektury innych moich tekstów, jak i również regularnego odwiedzania naszej strony 🙂

      To mi się podoba 0
      To mi się nie podoba 0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button