Stare dobre małżeństwo czy „Sielanka o domu”?
W 2010 roku powstał film, o którym się nie mówi, nie jest specjalnie propagowany. A szkoda, bo pada w nim wiele uniwersalnych, ukrytych na pierwszy rzut oka mądrości.
O czym właściwie jest Blue Valentine? O miłości. O jej najdziwniejszych odcieniach, przemocy emocjonalnej, dziwnym teatrze udawanych uczuć, wmawianiu sobie poświęcenia, chorobliwym braku ambicji, po części też o alkoholizmie, pragmatyzmie i chłodnej kalkulacji w związkach.
Za dużo? Na szczęście reżyser Derek Cianfrance potrafi umiejętnie tym wszystkim żonglować. Towarzyszymy parze Cindy (Michelle Williams) oraz Dean’owi (Ryan Gosling) w ich codziennym, powolnym życiu. W międzyczasie dowiadujemy się, jak to wszystko się zaczęło i dlaczego teraz jest tak, a nie inaczej.
Sens życia według Blue Valentine
Zaczynamy podróż przez niełatwą historię związków. Już na początku możemy zobaczyć, jakim człowiekiem jest Dean. Dorosłe dziecko, zakochany bez pamięci w swojej córeczce, przy okazji dość lekceważąco traktujący żonę. Jego opryskliwość, chamstwo i nieumiejętność komunikacji wyziera z ekranu.
W tym miejscu należy wskazać świetną charakteryzację Ryana Goslinga, który w niczym nie przypomina przystojniaka z innych produkcji. Kanadyjczyk niesamowicie wczuł się w swoją rolę – każdy powolny gest, flegmatyczna postawa, zaakceptowanie codzienności – to wszystko widać.
Po drugiej stronie jest Cindy, próbująca stąpać twardo po ziemi osoba, która chce od życia trochę więcej. W trakcie licznych retrospekcji dowiadujemy się o jej ciężkiej sytuacji domowej, gdzie nikt nie ma dla nikogo za grosz szacunku. Młoda studentka patrzy z przerażeniem na swoich nienawidzących się rodziców i zastanawia, czy każdy związek czeka taka przyszłość. My jeszcze tego nie wiemy, ale wszystko zmierza w jednym kierunku.
Już było dobrze
Zostawmy na chwilę teraźniejszość i skupmy się na retrospekcjach. Widzimy, jak wspaniałym i wielkodusznym człowiekiem był kiedyś Dean. No nie da się go nie lubić. Uczynny romantyk, nieco naiwny, delikatnie opóźniony. Nie bojący się fizycznej pracy, na pewno nie leniwy i nie głupi. Taką postać misternie buduje dla widzów Ryan Gosling.
Tymczasem Cindy ukojenia od codziennych problemów szuka w opiece nad swoją babcią. Spędza z nią czas, dopytuje ją o prawdziwą miłość, szuka pozytywów, dzieli się swoimi obawami co do związków. Są to bardzo dobrze napisane i bardzo dobrze zagrane sceny wprowadzające w klimat.
Na uwagę zasługuje idealnie dopasowana muzyka, która niejako nakreśla nam panujący nastrój. Można więc nie tylko oczami, ale i uszami chłonąć smutną historię o tym, że w życiu piękne są tylko chwile.
Klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia
Wydaje się, że takich historii było w kinie pełno. Dwoje ludzi, ich romantyczna podróż i na koniec szczęśliwe zakończenie. Nic bardziej mylnego. Blue Valentine co i rusz okłada człowieka po głowie potężnymi młotkami. Wcześniej jednak scenariusz wiedzie nas przez pierwsze randki, przez poszukiwania i próby. Jakież to jest wspaniałe, takie miłe i przyniosło mi czystą radość.
Wydaje się, że Dean i Cindy to idealnie dobrana para. Wszystko się tu zgadza. On jest dla niej miły, opiekuje się nią, ma dla niej niezwykłą dawkę wyrozumiałości. Jest po pierwsze prawdziwym przyjacielem, a dopiero na drugim miejscu partnerem. Ze strony Deana widać szaloną miłość, zdolność do nieprawdopodobnego poświęcenia. Ze strony Cindy jest zauroczenie i wdzięczność. I to właśnie ten delikatny rozdźwięk zwiastuje późniejsze problemy.
Miłość pomylona z wdzięcznością
Wracamy do teraźniejszości. W każdej rozmowie między małżonkami widzimy, że coś nie gra. Zdania się nie kleją. Dean rzuca dziwne aluzje do żony. Non stop ma do niej ukryte, dobrze zakamuflowane pretensje. Każda jego wypowiedź to tak naprawdę to samo pytanie: „dlaczego ja cię kocham taką, jaką jesteś, a ty mnie nie?”. Zastanówmy się chwilę. Jak można nie kochać człowieka, który od rana pije alkohol, zachowuje się jak duże dziecko, a całym jego życiem jest bycie ojcem i mężem?
Dean uważa, że jeśli nie bije żony i nie wyzywa jej, to znaczy to, że jest dla niej dobry. Myśli, że o nią dba, bo pragnie jej bezpieczeństwa (np. zawsze uważa, by miała zapięte pasy podczas jazdy). W teraźniejszości nie ma za grosz dawnej chemii pomiędzy Deanem a Cindy. Kobieta jest na skraju, praktycznie nienawidzi swojego męża. Nie potrafi już z nim rozmawiać, ale wciąż jest mu wdzięczna. Wciąż ma z nim dobre wspomnienia, których nie sposób odrzucić.
Ten film zadaje widzowi pytanie. Czy dobre wspomnienia wystarczą? Czy to, że partner/partnerka kiedyś był/była dobrym człowiekiem, wystarczy? Czy warto trwać w związku, gdzie jedna ze stron jest absolutnie wypalona?
Dean tego nie rozumie. Choć wielokrotnie powtarzał, że nigdy nie chciał być mężem ani ojcem, to z biegiem czasu tymi dwiema rolami zaczyna sam siebie definiować. Uznaje, że zrobił już wszystko, że już nie musi się starać. Uważa, że poświęcił się dla żony i córki. Film zadaje w końcu to pytanie: Czy można mówić o poświęceniu w momencie, kiedy osoba rzekomo się poświęcająca, tak naprawdę znajduje w tym poświęceniu swoją dziwną strefę dziwnego komfortu?
Subtelna niesubtelność
W kilku miejscach film ociera się o mistrzostwo realizmu. Dostajemy niemal namacalny przykład tego, przez co przechodzi kobieta decydująca się na aborcję. Jedna z najmocniejszych scen całego przepełnionego emocjami filmu. Kilka świetnie napisanych dialogów, powolne odkrywanie przed widzem prawdy.
To, co dzieje się w gabinecie lekarskim, jest czymś niezwykłym. To, jakie emocje temu wszystkiemu towarzyszą. Każda sekunda krzyczy do widza: nie powinno cię tu być, to zbyt prywatne doświadczenie, zbyt intymne. A jednak to działa, oddaje. Zostawia człowieka z drżącymi dłońmi, z przeświadczeniem, że był świadkiem czegoś, w czym nigdy nie przypuszczał, że będzie uczestniczył.
Widzimy te sceny z dwóch perspektyw. Deana, który nieprawdopodobnie to przeżywa i cały czas chce być obok, by wspierać partnerkę. Cindy, która to wsparcie odbiera za przejaw miłości tak wielkiej, że wystarczy jej dla ich obojga. Daje się złapać w nieświadomie zastawioną pułapkę. Daje się wciągnąć w spiralę niekończącego się, emocjonalnego szantażu.
Rozczarowujące marzenie, czyli obsesja przeciętności
Dean z teraźniejszości nie potrzebuje od życia wiele. Sam mówi, że w zasadzie chodzi do pracy tylko po to, by zarabiać pieniądze na rodzinę. Nie widzi nic złego w swoim zamiłowaniu do porannego piwka, nie chce przyznać się przed samym sobą, że nawet nie starał się czegoś w życiu osiągnąć. Nie poniósł porażki, bo nie stanął do żadnej walki. Dobrze mu z tym, że zrezygnował z nauki.
Dean ma własne pomysły na rozwiązywanie problemów i nie widzi żadnej przestrzeni na dyskusję. Nie potrafi argumentować swoich racji, ale jednocześnie nie dochodzą do niego racje innych. Teraźniejszy obraz postaci granej przez Goslinga jest nieoczywiście negatywny. Wielu widzów mogłoby zbagatelizować te drobne szpile wbijane w żonę, tą głęboko ukrytą, zadającą niewidzialne rany przemoc. To czarny charakter z radosnym uśmiechem na ustach, to ściągający bliskich w dół człowiek, który w porę nie zdał sobie sprawy z tego, kim tak naprawdę jest.
Koncert na dwie dusze. Pokój przyszłości czyli anatomia kłótni
Największą zaletą filmu jest sposób przedstawiania mniejszych i większych awantur. W każdej kłótni między bohaterami jest coś realistycznego. Trudno uwierzyć, że to aktorzy, a nie prawdziwi ludzie. To jest tak bardzo bliskie codziennemu życiu, że aż nieprawdopodobne, że ktoś mógł to odwzorować na ekranie 1 do 1 nie mając w sobie tych uczuć.
Wyjazd do motelu i sceny w „pokoju przyszłości” to jest jakby film w filmie. Zamknięty w pigułce cały związek, wzloty, upadki, godzenie się i rozrywanie na kawałki. Towarzyszy temu coś, co jest chyba marzeniem każdego twórcy – wytworzenie w widzu klaustrofobicznego poczucia przytłoczenia.
Jesteśmy świadkami zaburzeń w grawitacji. Powolne przyciąganie się i odpychanie dwóch ciał. One zbliżają się do siebie niekiedy naprawdę blisko, by w jednej chwili wystrzelić w przeciwnych kierunkach z prędkością światła. Mamy sceny z pogranicza gwałtu, zarówno tego fizycznego, jak i psychicznego.
Kobieta w pewnym momencie oddaje mężczyźnie swoje ciało, ponieważ ten przekonał ją, że tak należy, że skoro jest dla niej dobry, to wymaga tego samego. On z żoną nie rozmawia, on ją kupuje. A ona mimo, że nie chce, sprzedaje mu swoje ciało, bo kiedyś coś dla niej znaczył.
Wszystkie kolejne kłótnie prowadzą nas do finału. Nim jednak do niego dochodzi, film daje niejasne sygnały, że może jednak to skończy się inaczej. Widzimy natomiast jedno: Deanowi niewiele potrzeba, by zadziałał pod wpływem impulsu, i już po sekundzie żałował swoich decyzji.
Do bólu smutni, zagubieni wrażliwcy
Finał Blue Valentine to arcydzieło stworzone przede wszystkim z doskonałej gry aktorskiej. Tu nie ma już znaczenia, co mówią, liczy się tylko ich mimika, bijące z ekranu emocje. Przestają mieć znaczenie pojedyncze słowa. Wyrok został wydany, nie ma od niego odwrotu. Płacz Goslinga rozbraja, łamie serce, rozkłada na łopatki. Michelle Williams natomiast pozostaje twarda, wreszcie nieprzejednana, po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że doszła do ściany.
Ktoś mógłby powiedzieć, że scenarzyści i reżyser zastosowali najtańszy z możliwych chwytów. Użycie dziecka do wzbudzenia jeszcze większych emocji. Absolutnie nie mogę się z tym zgodzić. To, jaki balans w tym zachowano, jak nie przesadzono z żadnym składnikiem, to właśnie czyni zakończenie – a co za tym idzie, cały film – wielkim.
Właśnie takie filmy warto oglądać. Zmuszające do refleksji, nie bojące się odsłaniać bolesnej prawdy, trafiające w czułe punkty. Mądre, ale nie przeintelektualizowane, zawierające skomplikowany obraz człowieczeństwa, ale nie moralizujące na siłę. Zostawiające w pamięci ten ślad, poczucie, że właśnie przeżyło się kolejną niezapomnianą podróż.
Blue Valentine (2010)
-
Ocena kuby - 10/10
10/10
Ja to bym w końcu chciał zobaczyć film o tym jak źle traktowani są mężczyźni. Kobiety zdecydowanie częściej rozbijają związki, mają egoistyczne podejście do miłości oraz zwykle tylko przyjmują a dają niewiele. Tymczasem ciągle portretuje się je jako idealne co jest skrajnie nierealistyczne. Ba…w wielu filmach kobieca zdrada i niestabilność się pojawia, ale nie są nawet przedstawiane jako coś złego, a durny facet jeszcze stara się ją odzyskać. Typowe dla filmów z Goslingiem
Przychodzą mi do głowy Zwierzęta nocy. Bardzo mocny i nieprzyjemny, ale według mnie genialny film z Amy Adams i Jakem Gyllenhaalem.
W American Beauty też był taki wątek.
O, jeszcze Hannah i jej siostry Woody’ego Allena.
Jakie typowe filmy z Goslingiem masz na myśli?
Zróbcie coś z tym Kubą bo zaraz obejrzy nowego Batmana i też da 10/10 spuszczając się nad genialnością i arcydzielosicą przekazu…
Blue Valentino dobry, ale nie ma startu do gigantów kina obyczajowego, przez takie bałwochwalcze nastoletnie recenzje ta strona traci na prestiżu i naraża się na śmieszność.
Podasz tych gigantów kina obyczajowego?
https://www.afi.com/afis-100-years-100-passions/
Tutaj sobie sam możesz poszukać.
A jeśli mam Ci coś polecić z xxi wieku to chociażby Revolutionary Road gdzie titanicowa para bije Goslinga i Williams z BV na łeb na szyję. Albo trylogię Linklatera która mimo drewnianego Hawka naprawdę potrafi opowiedzieć coś wartościowego o życiu i miłości.
Bez obrazy, ale Good Year i BV 10/10 to po prostu brak umiejętności analizy krytycznej, a trochę się do tego przyzwyczaiłem wchodząc tutaj. Żeby jeszcze te teksty do tego zachęcały, żeby obejrzeć, zainspirować. A to jak jakieś dyktatorskie 'ten film nie ma wad’ – no właśnie, że ma! Tylko Ty ich nie widzisz i na siłę próbujesz wcisnąć to innym.
Gdzie próbuje coś komuś wcisnąć? Rozumiem, że recenzja jest dobra tylko wtedy kiedy się z nią w 100 procentach zgadzasz? Dla ciebie Di Caprio Winslet zagrali lepiej niż para z tego filmu i próbujesz mi to wcisnąć na siłę? Moja recenzja to moje zdanie o filmie, który obejrzałem dokładnie, zwracając uwagę na szczegóły i detale. Dla mnie nie ma wad i dlatego tak napisałem. Czy to jest dyktatorskie? Wydaje mi się, że nie. Nie rozumiem ani jednej Twojej uwagi.
Recenzja jest dobra kiedy autor potrafi argumentować a ostateczna ocena wynika z jej treści i ma jakiś związek z filmem. Ty wciskasz swoich ulubieńców, ale nie poddajesz ich żadnej analizie. Jesteś bezkrytyczny, a uprawiasz krytykę filmowa. Zresztą, przejrzałem Twoje inne teksty i cóż… Nawet jak krytykujesz to niezbyt zgrabnie i bez backgroundu, bez związków przyczynowo-skutkowych. Wybacz, ale jako krytyk powinieneś znać konteksty, odczytywać intencje, a Ty jedyne co robisz to wciskasz ludziom swoje własne emocje. Jak w pamiętniku.
Recenzja jest dobra jeśli po prostu jest dobra. A fakt, że nie rozumiesz moich uwag tylko potwierdza wg mnie, że kiepsko Ci idzie przyjmowanie krytyki. Jeszcze raz – Blue Valentine to dobry film, ale z Twojego tekstu nie wynika ani jeden argument, poza Twoimi opiniami, dlaczego zasługuje na 10/10.
I może się czepiam, ale mam do tego takie samo prawo jak Ty do wystawiania takich przeszarzowanych hołdów.
Imho sporo jeszcze musisz obejrzeć i poczytać, a przede wszystkim sporo pomyśleć nad stylem i językiem, bo zdania że finał jest stworzony z gry aktorskiej, albo pierwsze następne „Tu nie ma już znaczenia, co mówią, liczy się tylko ich mimika, bijące z ekranu emocje” – pogubiony podmiot i niepoprawna fleksja. A dosłownie przesunąłem na pierwsze lepszy fragment.
Sorry, ale.po prostu nie lubię takiego wciskania na takim poziomie, przypomina mi to wypociny z film.org.pl
Żeby coś tracić, najpierw trzeba to mieć. 😀
Kuba robi wakacyjny przegląd swoich ulubionych filmów w ramach rekonwalescencji po The Boys, ale spokojnie, badziewia też będziemy opisywać.
A no to wszystko jasne. Next time poproszę info, że to jest przegląd wakacyjny ulubionych filmów Kuby, bo ja jednak myślałem że recenzje tu publikujecie.
Przecież masz napisane na samej górze kto napisał tekst. Oburzyłeś się bo tobie się ten film nie podobał. Przepraszam, że nie trafiłem w Twój gust. Jest mi naprawdę przykro.
Będzie recenzja Światła między ocenami?
Chyba nie 🙁
A mi się spodobała rencenzja i dodam film do zakładek