Zapewne większość z Was ma listę filmów do jak najszybszego obejrzenia. Lub listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Albo listę krajów do zwiedzenia w następne wakacje. Ja mam taką listę wypełnioną grami – więc gdy tylko zobaczyłem, że Epic Games Store będzie rozdawał grę, która tę listę otwiera, uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały dzień. Wspomniana gra to Kingdom Come – Deliverance.
Jest to komputerowy RPG z perspektywy pierwszej osoby, wyprodukowany przez czeską firmę Warhorse Studios, a wydany przez Deep Silver na komputery osobiste, PlayStation 4 i XBOX One w walentynki 2018 roku. Nic dziwnego, że gra skradła mi serce. Jej fabuła toczy się wokół najazdu na Skalicę przez wojska węgiersko-kumańskie w roku 1403. Całe tło gry oparte jest więc na historycznych wydarzeniach – umiera Karol IV, Stary Król, który dla pospólstwa zrobił więcej niż kilku poprzednich władców razem wziętych. Karol IV miał syna i dziedzica, Wacława IV. Problem polega na tym, że syn nie przypominał ojca: uwielbiał przebywać z kobietami i pić trunki, nie pojawił się na koronacji Cesarza i miał złe relacje z papieżem. Jego gnuśność doprowadziła do konfliktów ze szlachtą, a w konsekwencji do elekcji przez nich nowego władcy. Wybór padł na przyrodniego brata Wacława – Zygmunta, króla Węgier. Zygmunt, w celu umocnienia swojej pozycji, porwał brata i zmusił go do abdykacji, a następnie, wykorzystując chaos, zebrał wojska i zaczął plądrować ziemie swego przyrodniego brata. Część tej armii – dowodzona przez Markwarta z Ulic – miała za zadanie zaatakować Skalicę, zamek i przylegającą do niego osadę położoną tuż obok kopalni srebra. Bogactwo Skalicy było potrzebne Zygmuntowi do opłacenia kumańskich najemników. Tak się jednak składa, że w napadniętej Skalicy mieszkał wraz z matką i ojcem-kowalem nasz protagonista, Henryk. Tych zaś, którzy z historią mieli nie po drodze w szkole, uspokajam – tego wszystkiego dowiecie się na samym początku gry w oknie ładowania.
I tak właśnie zaczyna się nasza historia. Opowieść na przynajmniej 60 godzin zabawy i to tylko w głównej linii fabularnej. Dodając do tego płatne DLC, zadania poboczne i ‘’maksowanie’’ Henryka, by osiągnął finalny, dwudziesty poziom w każdej z dyscyplin, rozgrywka może trwać nawet 130 godzin. Czemu aż tyle? Powodów jest kilka. Po pierwsze: otwarty świat. Mapa, na jakiej gramy, to około 9 km kwadratowych, a najszybszy środek transportu to koń. Więc samo przemieszczanie się zajmuje trochę czasu. Po wtóre: duża część questów opiera się na wyprawach do innych miejscowości (niestety) w celu pozyskania informacji, bądź zdobycia mniej lub bardziej ważnych przedmiotów. Po trzecie: nawet jak wybierzemy się w podróż do innego miejsca, nikt nie może zagwarantować, że dotrzemy tam cali i zdrowi – na nasze życie dybią grupy zbójców, rzezimieszków i Kumanów. Sam nie wiem, która opcja jest tą najgorszą. Ale wiem jedno – w tej grze każda wyprawa z jednej wioski do drugiej, z jednego zamku do innego, jest autentyczną przygodą, do której trzeba się dobrze przygotować.
Chciałbym również utemperować wszystkich tych, którzy już widzieli siebie oczyma wyobraźni, jak koszą mroczne plugastwa płonącym mieczem niczym zboże przed dożynkami – KCD jest grą turbo-realistyczną. Nie znajdziecie tutaj komputerowo generowanych lochów, nie napchacie sobie ekwipunku w nieskończoność, a mnich nie nauczy Was rzucania kul ognia na lewo i prawo. KCD dosłownie przenosi gracza do późnośredniowiecznych Czech. Z wszystkimi tego urokami. Jedzenie szybko się psuje, głodni i zmęczeni gorzej walczymy, a jeśli zbyt długo będziemy unikać kąpieli, zostaniemy o tym dość wulgarnie poinformowani.
Realistyczne jest też przedstawienie NPC-ów. Każdy z nich ma swój dom połączony z zakładem produkcyjnym i swój rytm dnia. Wszyscy kupcy mają inne ceny, a także ofertę, dlatego sprzedawanie wzmocnionej podwójnej brygantyny karczmarce nie jest dobrym pomysłem. Szlachta nie zajmuje się niczym innym niż chodzeniem na polowania, piciem i doglądaniem poddanych. Parobkowie całe dnie pracują w polu, w stajniach lub przy wypalaniu węgla drzewnego. Mnisi działają według ówczesnych reguł zakonnych, a wszyscy ludzie (z wyłączeniem miejskich strażników) udają się na nocny spoczynek – dlatego należy wstrzymywać się z ukończeniem zadań przynajmniej do brzasku.
Realizm tej gry jest niewyobrażalny i jest jej największą zaletą. Pozwólcie, że zilustruje to przykładem z mojej rozgrywki: musiałem udać się na drugi skraj mapy. Podróż daleka, więc przydałoby się odwiedzić szewca i naprawić koński osprzęt. Przy okazji postanowiłem kupić mały zestaw naprawczy, by w drodze samemu zreperować buty. Analogicznie postąpiłem u krawca, miecznika i płatnerza. Odwiedziłem też karczmarza, by kupić suszone jadło na drogę i dowiedzieć się, czy aby ktoś nie potrzebuje mojej pomocy. Po zapewnieniu, że wszyscy sobie dobrze radzą, usłyszałem dzwon, który zwiastował skończenie dnia i rozpoczęcie ‘’ciszy nocnej’’. Korzystając z sytuacji, że byłem w tawernie, pyknąłem sobie partyjkę w kości z chłopem, niestety przegrywając aż 50 groszy. Z racji tego, iż miałem zamiar dnia następnego wcześnie wyruszyć, opuściłem Rataje i udałem się do domu zaprzyjaźnionego młynarza Peszka i jego siostrzenicy Teresy, której to kompletnie nie miałem zamiaru uwieść ( ͡° ͜ʖ ͡°). Tam zaś założyłem się o setkę groszy ze starym młynarzem, że uda mi się wygrać następny Turniej Ratajski, po czym udałem się do izby zjeść potrawkę z kuchni. Najedzony i spełniony udałem się na nocny spoczynek. Wszystko to zajęło popołudnie i cały wieczór w świecie gry, czyli godzinę czasu rzeczywistego… Wszystko to na nic, gdyż zabiła mnie pierwsza grupa rzezimieszków, czająca się na gościńcu. Ech, ciężkie mieli to życie w średniowieczu.
Moja śmierć sprawiła, że musiałem wrócić do ostatniego miejsca z zapisu, a to… Wspominałem już o innowacyjnej mechanice zapisywania stanu gry? Nie? Och, wybaczcie moją zapominalskość. Gra zapisuje się gdy śpimy, odwiedzamy ‘’domy rozkoszy’’ lub gdy wypijamy ‘’Zbawienny Sznaps’’ – trunek alkoholowy oparty na winie, wilczej jagodzie i pokrzywie. Możemy go uwarzyć sami lub kupić u alchemików, lub u leśnych szeptuch w cenie (przynajmniej na początku) zaporowej. Jak widać, mocne ograniczenie zapisywania zmusza do niecodziennych rozwiązań – łapałem się na tym, że po trudnym queście lub ciężkiej walce specjalnie odwiedzałem łaźnie miejskie, by nie utracić zapisu gry.
Tym, czym Kingdom Come przyciągnie waszą uwagę na dłużej, jest również nowe spojrzenie na system walki. Ciosy możemy zadawać (i otrzymywać) z pięciu kierunków przez pięć głównych rodzajów broni: długi i krótki miecz, młot bojowy, topór i kordelas. Do tego dochodzi jeszcze łuk i opcjonalnie tarcza. Gdzie jest haczyk? Cały system walki można określić jako: ‘’easy to learn, difficult to master’’. Mimo to, że szybko poznacie podstawy, przez pierwsze 20-25 godzin kampanii będziecie skakać wokół przeciwnika, licząc tylko i wyłącznie na kontrataki. Jeden źle wymierzony atak to gwarancja utraty połowy punktów życia. A mówimy tutaj tylko o walce jeden na jednego. Możecie absolutnie zapomnieć o najeżdżaniu wrogich obozów w pojedynkę – przynajmniej przed rozegraniem 50 godzin, zdobyciem świetnego uzbrojenia i po prostu nabyciem doświadczenia. Dwóch, trzech przeciwników, którzy atakują jednocześnie, to po prostu pewna śmierć. To samo tyczy się turniejów – jestem człowiekiem, który stara się podążać przez życie w sposób stoicki, lecz dosłownie rozwaliłem klawiaturę przez źle wyprowadzony atak, który kosztował mnie porażkę, zarówno w rundzie jak i w całym turnieju.
Gameplay stoi na naprawdę wysokim poziomie, a jak to wygląda z grafiką i dźwiękiem? Estetycznie: pięknie. Czesi z silnika CryEngine wyciągnęli naprawdę dużo. Nie jest to zremasterowany Crysis, ale nadal pod względem wizualnym górna półka. Malownicze pola, które ciągną się od lewa do prawa; gościniec, który wijąc się w kierunku horyzontu, testuje raz po raz cierpliwość gracza; masywne czeskie góry, dumnie grożące śmiałkom. Na tym można zawiesić oko. Lasy również trzymają poziom wiejskich krajobrazów – jednak powtarzalność drzew, jak i lasu jako całości, staje się widoczna w dłuższej kampanii, szczególnie gdy zajmiemy się łowiectwem na pełen etat. Najgorzej sytuacja wygląda w miastach, czy może raczej w budynkach. Widać, że developerzy mieli tylko kilka modeli chałup i kurczowo się ich trzymają. I jeszcze ta bieda w środku: w zdecydowanej większości domostw nawet nie ma co kraść, tak bardzo jest biednie. Co zaś się tyczy dźwięku, twórcy poszli w swojskość i przaśność. Bębny, trąby i proste instrumenty strunowe zwiększają imersję. Lista piosenek jest spora, więc nie można narzekać na nudę. Na plus należy zaliczyć niezauważone przejścia z muzyki zwykłej na muzykę bojową, gdy wplątujemy się w walkę.
Jednak pomimo wielu pozytywów, KCD nie jest grą doskonałą. Po pierwsze: ma bugi. Ludzie blokujący się w drzwiach, zwierzyna spawnująca się pod naszym nosem, kluczowi NPC-e ginący w czasie rozgrywki… Tego naprawdę jest sporo. Z tego, co można przeczytać w internecie, granie w pierwszym miesiącu po premierze była męczarnią. Bugi i błędy w grze skutecznie odstraszały graczy od dłuższych sesji. Oczywiście wydawcy nie zostawili klientów na lodzie i w pierwszym tygodniu po premierze wyszła pierwsza aktualizacja usprawniająca grę. Czy się udało? Tak, ale nie do końca. Sztuczna inteligencja sojuszników nieraz pozostawiała mnie samego na polu walki przeciwko hordzie przeciwników, śmierć kluczowego NPC-a blokowała możliwość ogrywania dalszej fabuły, zdarzył się też przypadek, w którym to zegar służący do odmierzania snu, zamiast zakończyć swój bieg po siedmiu godzinach, zaczął kręcić się dosłownie w kółko, nie budząc mnie wcale.
Wadą jest też liniowość gry, przynajmniej na początku. By w pełni cieszyć się otwartym światem, trzeba wypełnić kilka misji, których zamierzeniem jest wprowadzenie w realia gry. Założenia szczytne, lecz kompletnie niepotrzebne. Liniowe jest też zakończenie. Tak, erpeg na ponad 100 godzin ma tylko i wyłącznie jedno zakończenie. Jeżeli któraś z finałowych misji Wam się nie powiedzie, zostajecie o tym poinformowani i wrócicie do ostatniego zapisu. Bardzo często będziecie też to przerabiać w głównym ciągu fabularnym – musicie albo wykonać to zadanie, albo umrzeć w trakcie jego wykonywania. Nie zrozumcie mnie źle – KCD może szczycić się tym, że przynajmniej kilkadziesiąt zadań da się wykonać więcej niż jedną metodą. Jednak twórcy mogli dodać do gry inne zakończenia. To jedyne, jakie gracz widzi, zostało robione perfidnie pod kontynuację (która musi nastąpić – sukces tej gry był zbyt duży, by nie ciągnąć akcji dalej) i zostawia nas z ciepłem w serduchu. Jednak gra tylko by zyskała, gdyby w filmowym zakończeniu ukazać, jakie skutki miało nasze niewypełnienie jednego z finałowych zadań lub śmierć kluczowej postaci niezależnej.
Ale pomimo tych zgrzytów Kindgom Come: Deliverance jest niezapomnianym przeżyciem growym, stawiającym prawdziwe wyzwanie. W mojej ocenie, gra jest naprawdę warta wydania na nią pieniędzy i spędzenia w średniowiecznych Czechach wielu godzin.
Kingdom Come: Deliverance
-
Ocena Gambita - 9/10
9/10
Mała poprawka, rok 1403* 🙂 oprócz tego to muszę się przyznać – uwielbiam KCD ^^ Warto wspomnieć, że mapa bardzo dokladnie odpowiada rzeczywistym miejscom i uksztaltowaniom terenu, biegom rzek i strumieni, więc można samem zwiedzić te zamki niedaleko Pragi, jak i ja zrobiłem w tym roku ^^ na dodatek sama nieliniowość questów robi wrażenie – jeśli jakieś zadanie ma dwa rozwiązania, a do głowy przychodzi ci jeszcze trzecie, to pewnie też zadziała (po co mam namawiać npca do pójścia ze mną, wykonywać dla niego kolejne zadania, nie mogę go po prostu ogłuszyć i porwać?). W nocy jest ciemno choć oko wykol, gwiazdy odpowiadają swojemu rzeczywistemu położeniu, jajko ugotowane zepsuje się szybciej niż surowe itd. Mi podstawka bez dlc zajęła 130 godzin, ale pewnie dlatego, że uwielbiałem po prostu eksplorować i jeździć po mapie zamiast używać „szybkiej” podróży.
Pojadę klasykiem – momenty są? 😉
To chyba najbardziej pochlebna dla gry recenzja z tych, które czytałem. Przyznam jednak, że większość czytałem zaraz po premierze, przed wszystkimi poprawkami. Pewnie już dawno bym w to zagrał gdyby nie ten system zapisu, który mnie odstraszał. Plus to, że grasz jako cienias, dla którego dwóch przeciwników to bariera nie do przejścia. Wiem, że to realistyczne ale w grach nie zawsze lubię realizm 😉 Gra jest teraz już bardzo tania więc może jednak… Tylko jakaś kwarantanna by się przydała 🙂
Ja mam, bo dawali za darmo chyba na Epicu (to uczciwa cena!), ale nie próbowałem, bo właśnie znajomi mówili, że na każdy rewelacyjny patent przypadają dwa babole, przez które odechciewa się żyć. Poza tym to trzeba być na emeryturze, żeby mieć czas grać w takie kobyły.
Ja potwierdzam słowa Gambita – gra jest świetna. Tylko to jest chyba nawet bardziej immersive sim (jak Thief, Deus Ex czy System Shock) niż klasyczny erpeg. Ale jak się odpowiednio nastawisz, to niesamowicie wciąga. A ten turborealizm sprawia, że niektóre „wyczyny”, pozornie proste, nabierają niesamowitego heroizmu. Na przykład na stosunkowo wczesnym etapie gry udajesz się na polowanie, w trakcie którego patrol Kumańców porywa Twojego towarzysza. Możesz ich wyśledzić i znaleźć obozowisko. Jest ich tylko dwóch. Ale to dwóch uzbrojonych mężczyzn i nie będą się certolić. Jak jeden zacznie z Tobą walczyć, to drugi pośle Ci strzałę albo zajdzie od tyłu i wbije miecz w plecy. Więc trzeba to zaplanować tak, żeby zaskoczyć jednego i go zatłuc zanim drugi dobiegnie. A zresztą i z jednym walka jest trudna. Za to gdy potem jesteś nagradzany za to dokonanie i wszyscy mówią, że w sumie to jesteś niezły kozak, to absolutnie nie sprawia to wrażenia takiego „gierkowego” rozwiązania. Naprawdę czujesz, że zrobiłeś coś niesamowitego.
Inny przykład – jedziesz sobie gościńcem, kiedy nagle jakiś koleś na skraju lasu prosi o pomoc, bo jego żona zasłabła. Zatrzymasz konia i dopytasz o co chodzi? OK, to by było po rycersku. Tylko, że jak się zatrzymasz, to zza drzew może (ale nie musi!) wyjść kilku zbójów. To dodaje niesamowitą warstwę napięcia do czegoś tak banalnego jak przyjęcie przypadkowego questu.
Nawiasem mówiąc szermierka jest bardzo realistyczna, ale tak naprawdę to… w tej grze nie walczy się aż tak dużo. Wyjąwszy jakieś drobne utarczki na pięści czy tam treningi, to przypuszczam, że walka wypada średnio tak raz na 2 godziny gry. I to też dodaje grze uroku.
Tych dwóch kumanów nie trzeba pokonywać, udało mi się odejść z Ptaszkiem niepostrzeżenie. Za to w Przybysławicach nie umiałam potajemnie zatruć zupy, o podpaleniu strzał nie wspominając, więc wybiłam wszystkich w obu obozach i zrobiłam sabotaż na spokojnie.
Zgadzam się w 100%. Ta misja z Ptaszkiem była naprawdę trudna, mało pada nie rzuciłem xD.
Co do gry, dla mnie to jedna z najlepszych gier tej generacji(a właściwie poprzedniej). Jest bardzo dobrze przemyślanym produktem. Choć na pewno w trakcie produkcji wywalono kilka pomysłów do kosza, to wiele się ostało. Wiele innych producentów zrobiłoby siekę AAA bez klimatu w średniowieczu, gdzie już pierwszego bossa pokonalibyśmy w 5 minut na hardzie. Wolę rozwiązanie z sznapsami, które umożliwiają zapis w dowolnym momencie, niż jakieś g@#$% autosavy, gdzie w niektórych momentach muszę się męczyć nasty raz, ponieważ checkpoint został ustawiony w miejscu wybitnie beznadziejnym(pozdro Remedy i przereklamowane Control). Jedyna gra w tej generacji z otwartym światem, która naprawdę sprawia wrażenie, że to co robię, mogłoby mieć miejsce naprawdę. Nie da się przykładowo sprzedać skradzionych rzeczy osobie, którą się okradło dzień później. Chwale również ograniczenie możliwości noszenia złomu, dzięki czemu już w pierwszej godzinie gry nie stajemy się bogaci po ograbieniu trupów z ekwipunku i zbroi.
Bardzo doceniam to, że Heniek na początku nie może nosić ciężkich zbroi, że jego walka nawet przy wykonaniu odpowiednich ruchów nie jest jeszcze efektywna. Z czasem to się zmienia, Heniek jest potężniejszy… ale nie dajcie się zwieść, jak ruszycie na kilku uzbrojonych przeciwników sami to wciąż możecie dostać wciry.
Co zaś się tyczy turborealistyczności, dość dobrze kojarzę questa z ratowaniem chorego w Sazawie. Musimy dostarczyć jakieś zioła… lecz mamy ograniczony czas. I ja, przyzwyczajony do każdej innej gry nie zabrałem się za to od razu… i w pewnym momencie, gra przypomniała, że jak nie ruszę swojej rzyci to biedak umrze. Miałem słabego skilla w zielarstwie, więc znaleźć kwiatków na czas mi się nie udało i biedak umarł. Świetna nauczka, aby nie przyjmować zadań, które są poza naszymi możliwościami a jak coś naprawdę jest pilne to trzeba to wykonać. Takie rozwiązanie jest spoko, jak to są niektóre questy – w KC: D jest właśnie tylko takich kilka. W innych grach chory mógłby spokojnie czekać wieki aż Pan Rycerz w końcu przyniesie kwiatki.
Co do fabuły – podoba mi się jej dojrzałość. Zwłaszcza zakończenie, bo nie jest sztuką zrobić zakończenie, które kończy się wypełnieniem określonego celu. Sztuką jest zrobić zakończenie, w którym
[spoiler]nie udaje się nam dorwać głównego sprawcy śmierci ojca i matki, odzyskać miecza a i tak być nim w pełnym sensie spełnionym. Bo jak Radzik mówił – zemsta jest ważna ale sama w sobie – to beznadziejny cel, po którego spełnieniu byłaby tylko pustka. Zwłaszcza, jeśli w tym celu zmieniłybyśmy się w jakiegoś potwora, takiego samego jak nasz oponent. Ile gier AAA na podobne zakończenie by się odważyło? Jak bardzo prawdziwe są słowa Radzika, potwierdza zakończenie wątku Connora w AC:3, gdzie cel osiągamy, lecz poza tym nie ma już nic, po drodze by je wypełnić Connor staje się nawet ojcobójcą.[/spoiler]
A występuje tu może słynny Ścibor ze Ściborzyc?
Nie. Ale cieszy mnie to pytanie 🙂
Szkoda, ale i tak chyba przysiądę nad tym w święta. Po husyckich książkach Sapkowskiego polubiłem te klimaty. Dawniej ta część Europy w ogóle nie kojarzyła mi się z etosem rycerskim. 🙂
„zdarzył się też przypadek, w którym to zegar służący do odmierzania snu, zamiast zakończyć swój bieg po siedmiu godzinach, zaczął kręcić się dosłownie w kółko, nie budząc mnie wcale”
Realizm tej gry zaskakuje nawet wśród błędów.