Boom na wszystko, co japońskie związany z zakończonymi kilka tygodni temu igrzyskami olimpijskimi sprawił, że postanowiłam sięgnąć do szuflady. Od 2008 roku skrywam tam zestaw 5 płyt DVD z pewnym amerykańskim miniserialem z 1980 roku, który kilka lat później i w Polsce zrobił furorę. Włączenie filmu to był błąd, bo naprawdę powinnam wtedy robić co innego. Ale nie mogłam już się oderwać, choć trzeba zaznaczyć, że nie jest to idealne źródło informacji o Japonii z końca XVI wieku. Jest to za to moim zdaniem znakomita, porywająca adaptacja wciągającej powieści Jamesa Clavella (który był zresztą producentem wykonawczym serialu).
Szogun w reżyserii Jerry’ego Londona był mi oczywiście znany, choć nie mogę powiedzieć, bym wiele pamiętała albo rozumiała z czasów jego premierowej emisji. Prawdę mówiąc, nie wiem, jakim cudem udawało mi się go oglądać (notabene rozpiętość ograniczeń wiekowych zależnie od kraju jest zaskakująca – od 7 do 15 lat). Prawdopodobnie wykorzystując to, że wszyscy członkowie rodziny byli zapatrzeni w ekran, towarzyszyłam im, przycupnąwszy gdzieś za ich plecami. No, ale teraz już wszystko wiem.
Angielski pilot-nawigator John Blackthorne wraz ze zdziesiątkowaną załogą holenderskiego statku Erasmus, ostatniego ocalałego z wyprawy, dociera do wybrzeży Japonii – nieznanego świata, w którym panują zupełnie inne reguły, a język jest całkowicie niezrozumiały. Statek zostaje zarekwirowany, a załoga uwięziona. Przetrwanie i odzyskanie Erasmusa okazuje się tym trudniejsze, że Blackthorne, jako Anglik i protestant znający tajny dotąd portugalski szlak przez Cieśninę Magellana, zaczyna realnie zagrażać prosperującym na tym terenie jezuitom. Jednocześnie wzbudza zainteresowanie feudalnego władcy Toranagi i zostaje wezwany przed jego oblicze. Próbując zachować życie i wrócić do ojczyzny, Blackthorne zmuszony jest nieustannie podejmować ryzykowne decyzje, z których każda może okazać się ostatnią, i mimowolnie trafia w samo centrum nadciągającej wojny domowej. Bohaterowi nie brak inteligencji i śmiałości, ale jak dalece rozumie to, co dzieje się wokół?
Miłośnicy intryg i gier o tron powinni być usatysfakcjonowani. Kto jest przyjacielem? Kto wrogiem? Czy komuś można zaufać naprawdę? Polityczne rozgrywki, konflikty interesów i skomplikowane relacje czynią motywacje postaci zrozumiałymi, przez co trudno dokonać podziału na jednoznacznie dobrych i złych. No, może nie dotyczy to kapitana Czarnego Statku i gubernatora Macao, który jest wyjątkową kanalią nie budzącą najlżejszych nawet pozytywnych uczuć. W tej roli ze zdumieniem odkryłam Polaka, Władysława Sheybala. Zaskoczyło mnie, że nie znam wcale historii jego kariery. Wyjazd bez znajomości angielskiego do Londynu, a później nauczanie aktorstwa w Oxfordzie i Royal Academy of Dramatic Arts m.in. Anthony’ego Hopkinsa robią wrażenie. Sheybal w serialu jest należycie odrażający i o to chodziło. Jego obcy akcent z pewnością pozwalał Amerykanom identyfikować się z tą postacią jak najmniej.
Zaczynanie od Sheybala w przypadku obsady Szoguna to bez wątpienia dość oryginalny pomysł. Richard Chamberlain, Toshirō Mifune i Yōko Shimada to nazwiska, których nie sposób zapomnieć nawet po 36 latach. Chamberlain świetnie gra niezłomnego Blackthorne’a, znakomicie pokazując jego determinację, dumę i odwagę. Mifune po włożeniu kostiumu podobno przeobrażał się w Toranagę do tego stopnia, że wśród ekipy budził taki sam respekt jak jego postać. Nieprzypadkowe ujmowanie go z dzikimi zwierzętami potęguje tylko wrażenie, jakie ma wywierać. „Kochałem Mariko Todę” wyznaje ktoś na Youtube’ie pod przypisanym postaci Shimady utworem ze ścieżki dźwiękowej. Ten ktoś nie jest odosobniony, bo podobne komentarze są też po rosyjsku i niemiecku.
Drugi plan także jest znakomity. Aktorzy są nieprawdopodobnie wiarygodni w swoich rolach. Chyba ani przez chwilę nie myślałam, że oglądam Frankiego Sakai, Yukiego Meguro czy Damiena Thomasa. Patrzyłam na Yabu, Omiego, ojca Alvito… George Innes jako Vinck dostał jedną scenę tylko dla siebie i zrobił ją kapitalnie. Kariera Rhysa-Daviesa zaczęła się właśnie od Szoguna – trudno od razu nie polubić klnącego jak szewc, hałaśliwego Rodriguesa, który miota się między własnymi sympatiami, a poczuciem patriotycznego obowiązku. Swoją drogą Amerykanie mieli chyba jakiś problem z romańskimi nazwiskami: Hiszpan powinien się nazywać Rodriguez, a nie Rodrigues, a Portugalczyk Fereira, a nie Ferriera. Nie pamiętam już, czy tak w pierwowzorze napisał Clavell, bo powieść czytałam dawno temu, ale też gorąco ją polecam (niezależnie od onomastycznych zawirowań).
Za jedną z wielkich zalet serialu uważam, że tchnie on autentycznością. Nie wiem tego, ale jestem prawie pewna, że wyprodukowany wiele lat później Ostatni samuraj był inspirowany Szogunem. I tam występuje rzucony przez los między Japończyków bohater, który z czasem zaczyna doceniać pewne aspekty ich obcej mu najpierw kultury; uczy się języka, zostaje samurajem i nawet nosi taką samą brodę i fryzurę jak Blackthorne… Może i Ostatni samuraj jest historycznie bliższy rzeczywistości, ale kiedy go oglądam, widzę Toma Cruise’a i pola Nowej Zelandii, a wszystko zalewa hollywoodzki melodramatyzm i patos. Blackthorne Chamberlaina mimo wspierania Toranagi i miłości do Mariko nie zmienia się w powszechnie akceptowanego Japończyka. Do samego końca jest Anglikiem z uporem próbującym wrócić na morze, ostrożnym i bystrym, ale nieświadomym, kto pociąga za sznurki. W tle rozciągają się prawdziwe japońskie krajobrazy, oszałamiające kostiumy są uszyte ręcznie przez Japończyków, a scenografia zbudowana i namalowana przez nich tradycyjnymi metodami.
Rewelacyjnym pomysłem było pozostawienie japońskich dialogów bez tłumaczenia, żeby zachodni widz czuł się równie obco jak główny bohater. Oczywiście jest wiele filmów, gdzie wybrzmiewają dialogi w języku dla docelowej widowni obcym, ale ich liczba, długość i prawie całkowicie konsekwentny brak napisów są chyba unikatowe. Do tego wygłaszają je rodowici Japończycy, a Mifune poprawiał je ponoć, żeby lepiej pasowały do przedstawianej epoki. Słuchając wywiadów z twórcami filmu, miałam wrażenie, że oni też czuli się w Japonii jak załoga Erasmusa, co ostatecznie doskonale zrobiło filmowi.
Z drugiej strony wszyscy nie-Japończycy rozmawiają po angielsku, co dla zachodniej publiczności jasno rozkłada akcenty – to są „nasi”. A przecież mamy tam mieszankę przedstawicieli narodów słynących z odkryć geograficznych – Anglika, Holendrów, Portugalczyków, Hiszpanów. Ale ta swobodna komunikacja nie urąga logice, bo są to albo duchowni – ludzie wykształceni, albo bywali w świecie żeglarze – praktycy, którzy z niejednego pieca chleb jedli.
Serial niespecjalnie się zestarzał, co częściowo jest przywilejem produkcji kostiumowych. Chyba tylko muzyka towarzysząca niektórym sekwencjom na morzu znienacka przenosiła mnie na moment (celowo?) w czasy Ben Hura i Spartakusa. Pozostałe tematy muzyczne szybko wpadają w ucho i tworzą klimatyczne tło dla opowieści. Nic dziwnego, bo kompozytorem był zdobywca trzech Oscarów Maurice Jarre, ojciec Jeana-Michela.
Scenariusz jest nieprzewidywalny jak Toranaga. Opowiada w końcu o zderzeniu kultur, więc słusznie nie wiadomo, czego można się spodziewać. Bywa poważnie, śmiesznie, wesoło, smutno, a przejście od jednego nastroju do drugiego następuje czasem dość nagle – jak w scenie, gdy podchmielony Blackthorne zaczyna tańczyć albo gdy dwaj rywale w uprzejmej konwersacji licytują się, który jest lepszy. W dialogach padają nieraz świetne bon moty, z których jeden wszedł błyskawicznie do mojego domowego kanonu: „W Japonii są tylko japońskie sposoby, Anjin-san”.
Z japońskiej perspektywy nie ma swoistej magii wynikającej z niezrozumiałości dialogów, dyskutowanym problemem są za to historyczne niezgodności i kontrowersyjne sceny. Gotowanie żywcem, ścięcie za brak ukłonu, armia ninja. „Źli Japończycy, od razu seppuku”, „Biały człowiek nazywa Japończyków małpami”, „Czy japońscy aktorzy tacy jak Mifune nie mogli nic powiedzieć?!” protestują wzburzeni widzowie na japońskich stronach internetowych. W końcowej sekwencji pojawia się informacja, że wydarzenia przedstawione w serialu są fikcyjne, ale nikt nie ma wątpliwości, że Blackthorne i Toranaga to właściwie odpowiedniki historycznych postaci Williama Adamsa i Ieyasu Tokugawy. Twórcy przyznają, że z jednej strony pozwalali sobie na pewne odstępstwa od prawdy dla uzyskania konkretnego efektu (jednolite stroje samurajów, żeby pokazać, kto jest czyim podwładnym), a z drugiej – trzymali się dość wiernie literackiego pierwowzoru, którego autor tę prawdę także naginał do swoich celów.
Późniejsze kino – Braveheart, Władca pierścieni, Gra o tron – rozpieściło publiczność widowiskowymi scenami batalistycznymi. Dlatego czuje się niedosyt, że bitwy pod Sekigaharą w Szogunie nie zobaczymy. Ale tak, tak, będą się bili, rzezali i strzelali, także grupowo. Niezależnie od wszelkich niedostatków serial ma w sobie tę moc popularyzatorską, że widz zaczyna poszukiwać informacji „czy to wszystko tak naprawdę było”. I to wystarczy. Z mojego punktu widzenia „Szogun” to podwójna podróż w czasie – do XVI wieku i lat 80-tych XX jednocześnie. Kto nie widział, powinien zobaczyć.
-
Ocena Brienne - 8/10
8/10
Nie czytałem, ale chętnie poszukam. Na seriale nie mam jakoś weny.
Kiedyś czytałem serię książek Chrisa Bradforda osadzonych w tym samym czasie, których bohaterem jest angielski chłopiec, syn okrętowego pilota, uratowany przez rodzinę samurajów i później uczący się na samuraja i (w kolejnych częściach) ninję. Zapewne kolejna inspiracja 'Szogunem’, choć w lżejszej wersji, dla młodzieży.
„Za jedną z wielkich zalet serialu uważam, że tchnie on autentycznością.”
Rozumiem, że to taki żart autorki? Bo ostatnią rzeczą jakiej bym szukał w produkcjach typu „Shogun” czy „Ostatni Samuraj” byłaby autentyczność. To tak naiwny, zamerykanizowany i cepeliowski obraz dawnej Japonii, że aż zęby bolą. Boże, jak ja nie znoszę tych wszystkich „Ostatnich Samurajów” i innych bzdetów, gdzie przemądrzały białas trafia między Japończyków/Indian/Murzynów i oczywiście finalnie zostaje lepszym samurajem/myśliwym/wojownikiem od ludzi żyjących tam od wieków. Normalnie David Carradine wiecznie żywy. :/ Na szczęście to już wymierający gatunek filmowy. Tym, którzy rzeczywiście chcieliby się czegoś dowiedzieć o Japonii okresu Sengoku polecam raczej klasykę – filmy Kurosawy i Kobayashiego.
Tym niemniej jako familijne oglądadło na niedzielny obiad u mamusi nadaje się znakomicie. Pamiętam dobrze to shogunowe szaleństwo podczas pierwszej emisji w naszej telewizji. Niespecjalnie się też zestarzał, o ile kogoś nie razi czołówka, identyczna dla wszystkich seriali lat 80 i początku 90. Jest wprawdzie trochę antykatolicki, ale wynika to raczej z typowej dla Anglosasów ignorancji, dzięki której nic z tej religii nie rozumieją, niż z wrogości. Oraz z anglocentrycznego sposobu postrzegania świata, w którym to zawsze oni mają rację, a inni mogą być pozytywnymi postaciami tylko, gdy z nimi kolaborują. Mnie jednak uroda pani Mariko jakoś nie zachwyciła. Wyglądała strasznie staro, jak na postać, którą grała. Były tam lepsze. 🙂
Czegoś nowego się jednak dowiedziałem. Nigdy nie zwróciłem uwagi, że grał tu Władek Schejbal, czyli nasz człowiek w najlepszej części Bonda. 🙂
Nie powiedziałbym że w „Ostatnim samuraju” Cruise staje się nagle lepszym wojownikiem od reszty 😉
Podobnie w „Tańczącym z wilkami nie staje się super indianinem. Tam bardziej chodzi o zderzenie kultur oraz o zderzenie postawy nastawionej na zrozumienie oraz konfrontacje. No i taki wątek jest w tych filmach poprowadzony bardzo dobrze.
A że przedstawia perspektywę amerykańską, no coż to jednak kino amerykańskie dla amerykańskiego widza z amerykaninem jako głównym bohaterem. Ciężko wymagać innej perspektywy.
A że Kurosawa lepszy, to nie ma dyskusji 🙂
Nie chodzi mi stricte o umiejętności walki. A raczej nie tylko. Mówiąc że staje się lepszym samurajem od prawdziwych samurajów, mam na myśli stosunek do samurajskich ideałów. Ich postrzeganie i przestrzeganie.
Nie żartowałam, chociaż pisząc o autentyczności miałam na myśli trochę co innego. Na samym początku wspomniałam oględnie, że nie jest to najlepsze źródło informacji na temat Japonii z tego okresu. Zgadzam się co do “Ostatniego samuraja”, co do “Szoguna” – nie. Mnie też przy tym pierwszym bolą zęby. Pierwowzór postaci Blackthorne’a, William Adams, istniał naprawdę. Ten białas rzeczywiście został samurajem i niezwykle wpływową osobą. Nie powiedziałabym, że Blackthorne jest w filmie przemądrzały albo że na koniec staje się lepszy od innych. Otóż to właśnie nie ten schemat. Blackthorne bywa arogancki, ale jego arogancja często zostaje ukarana. Co rusz popełnia błędy, za które musi drogo płacić. O zakończeniu nie napiszę, bo byłby to okropny spoiler, ale to właśnie ono jest najlepszym argumentem przeciw zaszufladkowaniu „Szoguna” jako historii anglosaskiego białasa, ostatecznie kładącego wszystkich pod swoje stopy. Nie ma ani jednej sceny, w której Blackthorne okazałby się nagle nadzwyczajnym szermierzem. Uważam, że jest świetnie skonstruowaną postacią – tak, trochę butną, ale myślę, że ewoluuje, uczy się pokory, wykazuje niezwykłym hartem ducha i jako taki protagonista jest ciekawy. A autentyczne są krajobrazy, scenografia, język. I poraziło mnie wrażenie, że ekipa filmowa tak jak białasy z serialu mimo upływu tylu wieków kręciła go z przekonaniem, że Japończycy to jakiś inny gatunek, a ci drudzy myśleli to samo o ekipie. O tym właśnie myślałam.
Jezuici nie są pokazani jako źli, choć oczywiście uwikłani w interesy, którymi duchowni teoretycznie nie powinni się zajmować. Tworzenie Kościoła na obcej ziemi niezależnie od polityki było nierealne. Taką próbę można sobie zobaczyć w genialnym, na 10, filmie “Misja”.
„Niespecjalnie się zestarzał” – nie znaczy, że nie zestarzał się w ogóle. Zgadzam się, czołówka jest natychmiastową teleportacją do lat ’80.
„Familijne oglądadło na niedzielny obiad u mamusi” uważam za wspaniałe określenie, mieszczące w sobie maksimum zjadliwości. Zastanawiam się, czy tyle samo, czy mniej niż „jednak” w przedostatnim zdaniu. Przyjemnie czytać komentarze kogoś tak sprawnie wyrażającego myśli.🙂
Co do Mariko, to oczywiście jeszcze się taka nie urodziła, która podobałaby się wszystkim. Cieszę się, że moja recenzja wzbudziła tyle (choć raczej negatywnych) uczuć Roberta Snow.🙂
„Cieszę się, że moja recenzja wzbudziła tyle (choć raczej negatywnych) uczuć Roberta Snow.”
Bynajmniej. To serial uważam za… hmm, może nie tyle słaby co strasznie pretensjonalny. Natomiast recenzja jest bardzo dobra. Rzeczowa, wyczerpująca i napisana z zaangażowaniem. Przepraszam jeżeli uraziłem autorkę. Nie było to moim zamiarem. Widocznie nie wyrażam myśli aż tak sprawnie jakbym chciał. 🙂
„Nie żartowałam, chociaż pisząc o autentyczności miałam na myśli trochę co innego.”
Widocznie źle zrozumiałem. W takim razie jeszcze raz przepraszam.
„Pierwowzór postaci Blackthorne’a, William Adams, istniał naprawdę.”
To że William Adams był postacią prawdziwą, nie znaczy, że serial też jest. Już książka Clavella nie była przecież biografią Adamsa tylko powieścią licentia poetica. A w serialu pewnie jeszcze wiele pozmieniali, jak to filmowcy. Zresztą nie będę w to wnikał, za słabo znam tę historię. Serial oceniam więc wyłącznie przez pryzmat artystyczny.
„Nie ma ani jednej sceny, w której Blackthorne okazałby się nagle nadzwyczajnym szermierzem.”
Wyjaśniałem już koledze powyżej, że nie chodzi o szermierkę. Zarówno bohater „Ostatniego Samuraja”, jak i „Shoguna”, często okazuje się lepszym samurajem i Japończykiem niż wielu rodowitych Japończyków – powodowanych chciwością, rządzą władzy, często zapatrzonych na Zachód. Wierniejszym tradycyjnym zasadom oraz ideałom samurajskim. Może nie mam racji? A w takim razie jednak wpisują się w schemat i „szufladę”, choć pewnie subtelniej niż David Carradine czy Van Damme. 🙂
„Jezuici nie są pokazani jako źli, choć oczywiście uwikłani w interesy, którymi duchowni teoretycznie nie powinni się zajmować.”
To amerykański serial ich tak pokazuje. Trzeba na to brać poprawkę. Chyba jednak duchowni najgorzej się nie sprawili skoro chrześcijaństwo przetrwało w Japonii do dzisiaj, mimo iż wyznawcom często groziła śmierć. „Misja” to świetny film, dotyczy jednak innego świata, którego porównywać z Japonią nie sposób.
“Familijne oglądadło na niedzielny obiad u mamusi” uważam za wspaniałe określenie, mieszczące w sobie maksimum zjadliwości.”
Bez przesady, zjadliwość nie była moim celem. Po prostu „Shogun” leciał akurat w niedzielne popołudnia i z takimi okolicznościami do dziś mi się kojarzy. 🙂 Dodam, że to przyjemne skojarzenie, bo jestem rodzinnym człowiekiem.
„Co do Mariko, to oczywiście jeszcze się taka nie urodziła, która podobałaby się wszystkim.”
Tutaj pełna zgoda. Mówiłem tylko za siebie. 🙂
Autorka pamięta niedziele z „Szogunem”, więc jest za stara, żeby czuć się urażona komentarzem🙂 Raczej wdzięczna za możliwość podyskutowania. I za miłe słowa o recenzji.
Mam wrażenie, że mimo wszystko widziałeś serial dość dawno i też skojarzył Ci się z „Ostatnim samurajem”, co do którego doskonale pasują mi wszystkie Twoje zarzuty. Film z Cruisem popada właśnie w odrażający schemat, o którym pisałeś. „Szogun” oczywiście nie jest serialem biograficznym. Ale jeśli zadamy sobie pytanie, jakim człowiekiem musiał być Adams, żeby osiągnąć w Japonii to, co mu się udało, to książkowa/filmowa koncepcja postaci wydaje się naprawdę niezła. I myślę, że znowu zarzut o byciu lepszym samurajem niż potomkowie samurajów bardziej pasuje do postaci Cruise’a niż Chamberlaina. Nie przypominam sobie żadnej takiej sceny. Właśnie to mi się podobało w odróżnieniu od „Ostatniego samuraja” – Blackthorne jest do końca człowiekiem Zachodu, wiele się nauczył, ale nie zmienił. Aha, żeby nie było wątpliwości – Chamberlain jest dla mnie równie atrakcyjny jak Mariko dla Ciebie, więc bronię postaci (świetnie zagranej).🙂
Skojarzenie z „Misją” wzięło mi się stąd, że Blackthorne wspomina o traktacie z Tordesillas. Tokugawa kazał krzyżować katolickich misjonarzy, bo postrzegał ich jako forpocztę wojsk zachodnich imperiów, które przypłyną ten traktat realizować także w Japonii. Moja prywatna opinia o duchowieństwie z pewnością nie wpisuje się we współczesne trendy.😉
Zastanawiałam się nad kwestią „oglądadła”. „Szogun” jest na pewno kinem popularnym, nie artystycznym. Przypomina mi się opinia Gombrowicza o książkach Sienkiewicza: „Mówimy: to dosyć kiepskie, i czytamy dalej. Powiadamy: ależ to taniocha – i nie możemy się oderwać”. Fabuła, która jest w stanie zająć całą familię przy obiedzie, jest dobra. W XVII wieku nie było wprawdzie kina, ale o teatrze były podobne dysputy. Sztuki, które podobały się plebsowi, oceniamy po stuleciach jako znakomite. A Kurosawa to po prostu inna liga. Myślę, że „Szogun” w swojej lidze jest dobry. Może warto sobie przypomnieć?😉
To prawda, serial oglądałem wieki temu i wielu rzeczy mogę nie pamiętać. Pamiętam, że Blackthorne do końca nie zrezygnował z marzeń o opuszczeniu Japonii, co częściowo potwierdzałoby Twój punkt widzenia. Ale pamiętam też, jak często powtarzał z dumą: „jestem samurajem i hatamoto!” (do tego stopnia, że moi rówieśnicy używali tego zwrotu dla jaj przy różnych okazjach), więc chyba jednak nie było u niego tak do końca z tym „człowiekiem Zachodu”. 🙂 Ale fakt, nie byłoby źle powtórzyć sobie serial. Być może wiele rzeczy przypisuję mu niesłusznie, zniechęcony późniejszymi produkcjami typu „Ostatni Samuraj”.
Anglosasi lubią przypominać o tym traktacie z Tordesillas, jakby oni nigdy nie mieli kolonii, a w Indiach, Ameryce, Afryce i dziesiątkach innych miejsc zjawili się tylko po to, żeby rozdawać miejscowym cukierki. :/ Traktat zawarto, żeby katolickie Hiszpania i Portugalia nie brały się za łby o kolonie, a dla państw protestanckich (jak Anglia i Holandia) był on i tak bez znaczenia. Nie był też w żaden sposób wiążący dla takich państw, jak Japonia. Hiszpania i Portugalia nigdy nie próbowały podporządkowywać sobie rozwiniętych organizmów państwowych. Czas pokazał, że Japończycy postawili na złego konia. To ze strony protestantów przyszło im w przyszłości przeżywać upokorzenia.
Tak tylko gwoli małego czepialstwa: „Hiszpania i Portugalia nigdy nie próbowały podporządkować sobie rozwiniętych organizmów państwowych”. No nie wiem, co by na to powiedzieli Aztekowie i Inkowie…
Ale poza tym generalnie zgoda.
Inkowie oraz Aztekowie tworzyli jedynie struktury plemienne (choć rozległe i lokalnie potężne). Wedle 16-wiecznych standardów nie można ich uznać za rozwinięte organizmy państwowe, jak Japonię czy Chiny. Nie stworzyli niezależnej administracji państwowej, stałych systemów prawnych, nie nawiązywali stosunków dyplomatycznych. Być może , gdyby mieli jeszcze te 200/300 lat na rozwój, stworzyliby te instytucje. Ale nie zdążyli, a w momencie przybycia Hiszpanów byli jedynie wyrosłymi ponad zwykłą miarę dzikusami.
„Jestem samurajem i hatamoto!”
Ha! Pisałam, że niektóre teksty świetnie się sprawdzają na co dzień😉 „W Japonii są tylko japońskie sposoby” też jest używane u mnie w domu dla jaj. Bycie mocnym tylko w gębie to typowo zachodnia cecha, co doskonale ilustruje jedna z początkowych scen, kiedy Blackthorne mówi: „powiedz mu, że szczam na niego, jego kraj i pana Yabu”. Ciekawa jestem Twoich wrażeń po powtórce z serialu🙂
Oj, raczej nie stanie się to szybko. 🙂 Na razie nie mam gdzie tego obejrzeć. Musiałbym chyba poszukać na torrentach.
cda;)
Niestety, ze względów technicznych nie korzystam. Ale poszukam torrentów. 🙂
Serial „Shogun” z 1980 roku jest znacznie bliżej klasykom o samurajach od Kurosawy, Kobayashiego, Mizoguchiego, Iganakiego niż „Ostatni samuraj” 2003, który jest całkowicie Hollywodzki.
Może nie „znacznie”, ale pewnie bliżej.
John Rhys-Davies w 1976 r. zagrał w „Ja, Klaudiusz” Makrona, więc chyba jego kariera zaczęła się wcześniej niż po roli w „Szogunie”.
A sam serial „Szogun” jest dla zbyt jednostronny, jeśli chodzi o przedstawienie Anglików i katolików. Anglicy są dobrzy, papiści są źli. Jest to wyjątkowo nachalne. Tym bardziej, że z historii wiemy, że w epoce Edo, a więc szogunatu Tokugawa, w Japonii mogli handlować wyłącznie kupcy holenderscy, a więc protestanci. Był to więc konflikt o interesy i zdobycie monopolu na handel z Japonią
Rhys-Davies grał w filmach już w 1973, ale były to raczej mniejsze role. Że „Szogun” był dla niego trampoliną do kariery, powiedział sam w nagranym po latach dodatku do serialu.
Tak, to amerykańska perspektywa, jak już była mowa wyżej, i katolicy nie zostali przedstawieni w najlepszym świetle, choć nie są jednoznacznie źli. W serialu rzecz dzieje się jeszcze przed szogunatem Tokugawów i konflikt interesów właśnie zaczyna się rodzić. Ale monopol Holendrów zacznie się dopiero za czasów wnuka serialowego Toranagi (zarówno Ieyasu Tokugawa jak i William Adams już wtedy nie żyli).
„John Rhys-Davies w 1976 r. zagrał w “Ja, Klaudiusz”
Swoją drogą świetny serial (a i rola Rhys-Daviesa zauważalna). I w odróżnieniu od „Shoguna” powtórkę robiłem sobie całkiem niedawno. 🙂
John Rhys-Davies grał Ryszarda Lwie Serce w serialu Robin of Sherwood ale to niemal na pewno było po 1976
a o tym jak anglosasi jadą po 'papistach’ w kontekście podboju/kolonizacji Ameryk to moznaby książkę napisać i nejedną napisano > w skrócie to jest to po części a może i większości wybielanie własnych win – jak się przyjrzysz strukturze populacyjnej w krajach Ameryki Łacińskiej to od razu widać że Indianie i/lub Metysi (mieszańcy biało-indiańscy) stanowią większość społeczeństwa w wielu tych krajach a w Ameryce Płn – w Usa i Kanadzie mieszka łącznie ile ze 330 mln ludzi? a potomków Indian to jest z 5mln… i bynajmniej nie dlatego że w Am Północnej był gorszy teren do życia , nikt tam nie mieszkał i zajmowano 'pustostany’ > nie stary , przytłaczającą wiekszość tych różnych Abenaków, Kiowów, Szaunisów, itp wycięto w pień – 'dobry indianin to martwy indianin’ jak mówi stare kowbojskie przysłowie, obecnie niepoprawne politycznie
ł
To widać już po samych sposobach kolonizacji, który bardzo się różniły u Hiszpanów (także u Portugalczyków) i Anglików. O to w jaki sposób wykorzystywano gospodarczo te kolonie. W uproszczeniu można by powiedzieć, że Hiszpanie chcieli Indianami rządzić (przy okazji ich chrystianizując), kiedyś mieli oni stać się nowymi poddanymi korony. Zaś Angole chcieli się ich pozbyć, zastępując europejskimi osadnikami. Nie robiono niczego w kierunku asymilacji, spychając ich tylko coraz dalej. A gdy nie było już dokąd zepchnąć, pozamykano w rezerwatach. Zresztą Indianie i tak mieli szczęście w porównaniu choćby do takich Aborygenów. Tych nie uważano nawet za zwierzęta, raczej za jakieś szkodniki, na które polowano jak na psy Dingo. To cud, że w ogóle jakaś populacja Aborygenów przetrwała.
Przestań bronic katolickich zbrodniarzy.
no bo co?
Katolicy to dno.
I jak tu gadać z lewacką kretynką?
Nie lepiej powiedzieć osoboosobą inteligentną inaczej?
Eee, takie zwroty też już są passe, bo zakładają istnienie różnych poziomów inteligencji, a co za tym idzie dyskryminują. Może lepiej brzmiałoby osoba inteligentna niebinarnie? 🙂
ok
[Hiszpan powinien się nazywać Rodriguez, a nie Rodrigues, a Portugalczyk Fereira, a nie Ferriera. Nie pamiętam już, czy tak w pierwowzorze napisał Clavell, bo powieść czytałam dawno temu, ale też gorąco ją polecam (niezależnie od onomastycznych zawirowań).]
w książce Rodrigues jest 100% Portugalczykiem > w książce cała ”strona katolicka” to albo Portugalczycy albo Japończycy nawróceni na katolicyzm (Mariko Toda , Ojciec Alvito, Miura, bosman Pesaro, szef jezuitów ,daymio Kyiama)> z jednym wyjątkiem > hiszpanem jest franciszkanin siedzący w japońskim pierdlu
Akurat Szogun nie jest gorszy od Kurosawy. Genialny serial, genialna książka od, której się oderwać nie można. Ostani Samuraj to dno. O co chodziło z autentycznością autorce artykułu , zrozumiałam bez problemu. Książkę uwielbiam oderwać się nie można, od serialu też zresztą.
„Akurat Szogun nie jest gorszy od Kurosawy.”
Ręce opadają… :/