Czasem bywa tak, że w dziełach marnych i nieudolnych odnaleźć można pasję ludzi, którzy je stworzyli. Czasem historie powstania takich tworów, albo wręcz całe biografie ich twórców, służą w przyszłości za kanwę znacznie lepszych i ciekawszych opowieści. Tak było z Edem Woodem, brawurowo sportretowanym przez Johnny’ego Deppa, zanim jeszcze postanowił zniszczyć sobie karierę, czy Tommym Wisseau, gdzie kręcenie jednego z najgorszych filmów świata zainspirowało Jamesa Franco do tego stopnia, że otarł się o Oscary. Netflix postanowił pójść podobną drogą. Wziął na warsztat kultowy klasyk kina blaxploitation – opisywany jakiś czas temu przeze mnie Dolemite, zatrudnił do pisania scenariusza zaprawiony w bojach duet Scott Alexander – Larry Karaszewski (Ed Wood, Skandalista Larry Flint, Człowiek z księżyca), dorzucił do kompletu nieco zapomnianego już aktora (Eddie Murphy) i dał pieniądze na zrobienie z tego biograficznego komediodramatu.
Murphy wciela się oczywiście w postać legendarnego Rudy’ego Ray Moore’a, czarnoskórego (ha!) komika, który wpada na pomysł powołania do życia Dolemite’a – scenicznego alter-ego, wulgarnego i nieszanującego żadnych świętości osobnika, stworzonego na podstawie zasłyszanych przez Moore’a knajackich opowieści i anegdot. Kiedy pomysł chwycił i stand-upowe występy Rudy’ego przyniosły mu pewien rozgłos, wymyślił sobie, że naturalną koleją rzeczy będzie nakręcenie filmu. I tak powstał Dolemite, a potem jeszcze Human Tornado, Disco Godfather oraz parę innych klasyków Kina Niezbyt Dobrego. Nazywam się Dolemite w niezwykle zgrabnej i skondensowanej formie prezentuje te wydarzenia i z radością przyznaję, że robi to dobrze.
Po pierwsze jest to film bardzo poukładany i sprawnie napisany. Scenarzyści podążyli utartymi ścieżkami, prezentując klasyczną drogę od pucybuta do króla parkietu i showbiznesu, z obowiązkowymi kłopotami po drodze. Odhaczyli przy okazji większość anegdot i historyjek, krążących od dawna wokół postaci Moore’a, poskładali to w ciąg przyczynowo-skutkowy i voila. Okazuje się, że można zrobić w ten sposób fajną, sensowną fabułę, a nie zbitek przypadkowych scen, mających poruszać w widzu czułą strunę nostalgii (na was patrzę twórcy Bohemian Rhapsody).
Po drugie jest to film odpowiednio zabawny. Moore to postać wybuchowa, gotowa w każdej chwili rzucić jakimś bon motem i na pozór nieznająca żadnego tabu, co rodzi mnóstwo okazji do dowcipnych dialogów i gagów. W celu rozkręcenia kariery, a potem zorganizowania ekipy filmowej i środków na kręcenie swojego wiekopomnego dzieła, odbywa pielgrzymkę po różnych wytwórniach, sponsorach i artystach, a swoją bezpośredniością i bezpretensjonalnością zjednuje sobie sympatię wielu, ale również doświadcza niejednego zawodu i wzgardy. Z reguły wszystko udaje się jednak obrócić w żart i okazuje się, że taka pogoda ducha może zdziałać cuda. Amerykański sen w pełnej krasie, można by powiedzieć, że ładny aż do zemdlenia, a mimo to nie czuje się, że ktoś coś próbuje widzowi wepchnąć nachalnie do głowy. Wręcz przeciwnie, jest lekko, czasem po bandzie, lecz przede wszystkim śmiesznie.
Po trzecie jest to film dobrze zagrany. Eddie Murphy po dłuższej nieobecności wraca do Hollywood i to od razu rolą na miarę swoich najbardziej lubianych wcieleń sprzed 30 lat. Cały Dolemite to w zasadzie jego solowy popis, a postać Moore’a przez cały czas jest w centrum uwagi. I widać, że to rola pisana specjalnie dla niego, dająca mu możliwość zaprezentowania pełni swojego talentu, zarówno komediowego, jak i dramatycznego. Jestem przekonany, że atmosfera na planie była bardzo dobra, bo po prostu widać, jak dobrze wszyscy bawią się swoimi postaciami. A od momentu, kiedy na ekranie zaczyna się kręcenie Dolemite’a i ci wszyscy aktorzy muszą udawać amatorów, którzy brali udział w jego powstawaniu, efekt jest przekomiczny. Na drugim planie błyszczy inna mocno wyblakła gwiazda. Wesley Snipes w roli D’Urville’a Martina, podstępem zwabionego do piastowania stanowiska reżysera, jest po prostu bezbłędny. Jako jedyna osoba w ekipie, mająca jakiekolwiek doświadczenie w Hollywood, na tle wszystkich zarażonych optymizmem Moore’a naturszczyków wypada przezabawnie. W tle przewijają się jeszcze takie postacie jak Chris Rock, czy Snoop Dogg i wszyscy zdają się znakomicie bawić przed kamerą.
Ciężko znaleźć w Nazywam się Dolemite jakieś poważne słabe punkty. Puryści mogą narzekać, że historia jest mocno naciągnięta na potrzeby scenariusza. Choćby fakt, że w filmie pokazano niby kręcenie pierwszego Dolemite’a, a w kinie widać fragmenty Human Tornado. Z tego filmu pochodzi również przezabawna scena łóżkowa, której nagrywanie może przyprawić widza o skurcz przepony. Zresztą w ogóle ciężko traktować obraz Craiga Brewera jako prawdziwą biografię. Scenarzyści nad prawdę historyczną przedłożyli dobrą zabawę oraz przebojowość, i chwała im za to. Nie ma co spodziewać się zwrotów akcji, fabuła jest klasyczna i przewidywalna do bólu. To nie film, który ma zaskoczyć formą, czy strukturą. Dziwić może za to fakt pojawienia się kilku scen, które mogą mocno urazić wojowników o równość i braterstwo. Ot, chociażby fragment, kiedy Moore z przyjaciółmi są zniesmaczeni, że w oglądanym przez nich filmie nie ma żadnych czarnoskórych aktorów. Ani gołych cycków. Ani karate. Podobnie jak w przypadku występów Moore’a, przekaz jest dość jasny: czarna widownia oczekuje humoru kloacznego, prostackiego i wulgarnego. Nie dla nich wysublimowane żarty i literacka angielszczyzna. Mnie to jakoś mocno nie raziło, ale w dobie walki na śmierć i życie o poprawność polityczną całkowity brak reakcji na takie treści wydaje mi się z lekka zastanawiający.
Jeśli jeszcze niewystarczająco zachęciłem do seansu Nazywam się Dolemite, muszę wspomnieć o przefantastycznej ścieżce dźwiękowej pełnej pulsującego funku i soulu autorstwa artystów takich jak Funkadelic, Booker T & the M.G.’s, Marvin Gaye, Sly & the Family Stone, The Commodores, czy Kool & the Gang. Absolutnie wybuchowa mieszanka i wiele scen jest zbudowanych wokół tej muzyki. Sam Moore zresztą pracuje w sklepie płytowym, co rodzi sporo zabawnych sytuacji i świetnych dialogów z właścicielem, granym przez wspomnianego wcześniej Snoop Dogga.
Nazywam się Dolemite to obraz przemyślany, precyzyjnie zaplanowany i zrealizowany. Sprawdza się zarówno jako luźna biografia barwnej i ciekawej postaci, która odcisnęła trwałe piętno na amerykańskiej popkulturze, jak i komedia w starym dobrym znaczeniu. Film pełen błyskotliwych dialogów, zabawnych gagów, pięknie nawiązujący do kultowego “dzieła” sprzed lat, stworzony z dużym dystansem, ale i szacunkiem dla Rudy’ego Moore’a. Nie skłoni raczej nikogo do zadumania się nad sensem istnienia, ale z pewnością dostarczy kilku miłych chwil. W kategorii filmów lekkich i przyjemnych zdecydowana czołówka mijającego roku.
-
Ocena Crowleya - 8/10
8/10
Murphy niczym Cage zawsze powstanie z popiołów. Już w 'Dreamgirls’ to udowodnił.
Cieszą takie powroty do formy i do łask producentów. Oby tylko Murphy nie przestrzelił z powrotami do dawnych pomysłów. Kręci w tej chwili chyba kontynuacje Księcia w Nowym Jorku i Gliniarza z Beverly Hills. Oby znowu nie zabrnął w coraz głupsze komedie.
Fakt, uwielbiam Eddiego. Świetny aktor i podobno dobry człowiek.
I do tego genialny aktor dubbingowy. Bez niego nie byłoby Osła ze Shreka, ani Mushu z Mulan. Obie role przewyborne i obie znakomicie spolszczone i zagrane po naszemu przez Jerzego Stuhra.
Oglądaliście „Pół wieku poezji później” – jest szansa na recenzję? Dla mnie gniot, ale jestem ciekaw opinii ekspertów. Wiem, że to film fanowski, ale jednak jakiś poziom to powinno trzymać jeśli chce zaistnieć w świecie.
Niektórzy oglądali, ale nikt nie pali się do recenzowania. 😉
Bo to po prostu film pod praktycznie każdym względem fatalny. Bez historii, bez gry aktorskiej, o scenach walki nie wspominając, żarty beznadziejnie niskich lotów. Wstyd i zmarnowane CZTERY lata pracy, jeśli naprawdę tyle zajęło im przygotowanie tegoż „filmu”.
Ja jeszcze nie oglądałem, więc nie wiem na ile słuszne są tak niskie oceny tego dzieła. Zawsze jednak powtarzam, że jeżeli nie jesteśmy w stanie pokazać czegoś naprawdę dobrze (wszystko jedno – z powodów budżetowych czy braku talentu), to lepiej nie pokazywać tego wcale. Myślę, że dałoby się zrobić jakiegoś bardzo kameralnego „Wiedźmina” z kilkoma, ale za to dobrymi, aktorami i bez konieczności inwestowania w drogą scenografię, kostiumy, liczne sceny walk, itp. Podstawą sukcesu jest dobra fabuła, nie wodotryski. Przykładem niech będzie „Ja,Klaudiusz” czy wiele spektakli teatru telewizji.
Jedno się zgadza, twórcy osiągnęli to na co chyba liczyli, odsłony na youtubie. 900k wyświetleń w ciągu dwóch dni (?). I te komentarze (naprawdę ludzi z księżyca) – ten film oddaje klimat nie to co ten serial netfliksa, albo, że ten film na pewno przebije serial na głowę. Szanujmy się. Scena pani Lelek Marcjanny (bardziej znanej jako Natalka z M jak Miłość), która pojawia się tylko po to żeby się rozebrać i nie wnieść absolutnie nic, a wcześniej wydaje mi się, że pojawia się jako jedna z czarodziejek (sztuczna próba przyciągnięcia uwagi), tak samo jak te bluzgi, sztuczne, rodem z najgorszego blokowiska. I nie wiem czemu (to znaczy chyba wiem, bo twórcy tego serialu wzorowali się w 90% na grze, a może w 10% na książkach) wiedźmini używają powiedzonka Leo B. (okrutnika i mordercy) „graj muzyko”, zresztą dodatkowo robią to drętwo i beznadziejnie. Gwałt na uniwersum wiedźmina i to dość brutalny gwałt.
akurat tekstu „graj muzyko” używał w książce bonhart przed walką, o ile dobrze pamiętam, a w grze używa też geralt 😛
To właśnie napisałem. W książkach powiedzonka używa Leo B. czyli Bonhart. W grach nie wiedzieć czemu robi to Geralt. W filmie robią to wszyscy wiedzmini i robią to groteskowo.
Problem polega na tym że wiedzmin się głównie opiera na scenach walki, gdyby wyciąć walki z książek to co by zostało?
Nie mówię, żeby w ogóle nie było scen walk. Dać jedną, dwie, ale za to porządne. Jakość, nie ilość. A naprawdę dobrą jakość można osiągnąć tylko wtedy, gdy skoncentrujemy się na jednym zadaniu, nie dziesięciu. Tak zresztą skonstruowane jest większość opowiadań Sapkowskiego. Najpierw mamy wprowadzenie fabularne, a walka jest dopiero w finale.