Moskwa. Przejście stu metrów w niewłaściwą stronę to pewna śmierć. Bieda popycha ludzi w objęcia dawno już zapomnianych, obłędnych ideologii politycznych. Samotność oznacza utratę zmysłów i powolną agonię. Nawet człowiek otoczony drużyną uzbrojonych w kałasznikowy żołnierzy nie może czuć się tu panem swego losu. To świat rozkładu, braku wiary w jutro i grozy czającej się za każdym rogiem. A gdzieś za murami Kremla kryje się złowieszcza, hipnotyzująca siła…
Tak jest dzisiaj. A w roku 2033 będzie jeszcze gorzej, bo ludzie będą mieszkać w tunelach metra.
Do tego przynajmniej próbuje nas przekonać Dmitrij Głuchowski, autor bestsellerowej, postapokaliptycznej powieści sci-fi – Metro 2033. I trzeba mu oddać, że przynajmniej na etapie budowania świata nie zawiódł. Jego metro tętni życiem, a zarazem umiera. Jest mroczne i przerażające, a jednocześnie stanowi ersatz domu. W miarę lektury zaczynamy z nostalgią wspominać odwiedzone dawno temu stacje, a z niepokojem – ale i ciekawością – wpatrywać się w tunel przed nami. Podobno połowa sukcesu pisarza science-fiction, to kreacja świata. A to Głuchowskiemu się udało.
Ciężko natomiast zgodzić się z mocno lansowaną tezą, iż „Metro 2033” to fenomen rosyjskiej fantastyki, zwiastun nadchodzącej ze wschodu nowej fali sci-fi pisanej przez pokolenie wyrosłe na grach komputerowych i operujące językiem zrozumiałymi dla zachodniego czytelnika. Mnie lektura „Metra 2033” nasuwała skojarzenia raczej z „Piknikiem na Skraju Drogi” braci Strugackich niż z „Falloutem”. I nie jest to w żadnej mierze zarzut. Autor jest na wskroś rosyjski i tak jak poprzedzające go olbrzymy rosyjskiej science-fiction przepełnia każdą kartkę swojej powieści egzystencjalizmem. Owszem, jest to egzystencjalizm dość płytki, owszem przeplata się on z obowiązkowymi scenami akcji, tudzież kliszami z literatury młodzieżowej. Ale w gruncie rzeczy Głuchowski oferuje nam ten sam pesymistyczny wgląd w naturę człowieka, jaki rosyjska literatura fantastyczna oferowała nam od… chyba od zawsze.
Warsztatowo książka napisana jest dobrze, choć nierówno. Autor nie zmarnował świetnego pomysłu jakim było przeniesienie akcji w tunele moskiewskiego metra, ale wydaje się mieć momentami problem z wybraniem gatunku i konwencji dla swojej powieści. Niewątpliwie Głuchowski ma spory talent do horroru, zresztą setting Metra służy wszystkim, nawet wyświechtanym chwytom horrorowym. Coś się jednak w tej koncepcji psuje mniej więcej po powrocie naszego protagonisty – Artema – z powierzchni. Głuchowski przestaje podsycać poczucie trwogi, a zamiast tego dość rozpaczliwie szuka sposobu na zakończenie fabuły. Te same tunele, które jeszcze 200-300 stron wcześniej wydawały się niepojęte i przerażające jak lovercraftowskie Góry Szaleństwa, teraz stają się po prostu trasą, którą bohater musi pokonać by dotrzeć do następnej sceny akcji. Zakończenie, które w zamierzeniu miało być dwuznacznym i zaskakującym, staje się w rzeczywistości do bólu przewidywalne na dobre 100 stron przed końcem powieści. Jest to wszystko – jak sądzę – skutkiem dość dziwnych okoliczności, w jakich powstawała książka. Oryginalne Metro było rodzajem multimedialnej, odcinkowej historii publikowanej na stronie www autora i dopiero po internetowym sukcesie, oraz szeregu poprawek jakie wymogli fani i wydawnictwo – trafiło do druku.
Nie znaczy to, że „Metro 2033” to książka zła. Wprost przeciwnie – to solidna porcja typowo rosyjskiej fantastyki, a wziąwszy pod uwagę, iż jest to literacki debiut, można mieć naprawdę dobre przeczucia co do Głuchowskiego. Ja w każdym razie mam już na półce sequel – Metro 2034. I planuję w te wakacje schować się przed upałem w chłodnych tunelach moskiewskiej kolei podziemnej. Czego i Wam życzę.