Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Piękna i Bestia
Czyli skok Disneya na kasę numer 2. Aktorska wersja klasycznej już animacji ma mniej ambicji artystycznej nawet niż filmy Baya. Ten chociaż stara się pokazać jak najfajniejsze wybuchy. Dzieło największych mistrzów excela i targetowania na demografię ma za zadanie po prostu być nowe, żeby dało się nagonić dzieci do kina. Tylko współczynnik przy "ilość piosenek" miał złą formułę i wyszedł 4 razy za duży, bo z pół filmu to śpiewanie.
Główna bohaterka Bella jest jakaś inna. Skąd to wiemy? Wszyscy jej to mówią, chociaż zachowuje się najzwyczajniej na świecie. Znaczy się nauczyła się czytać i dlatego ją mizogoniści gnębią. Niezwykły przekaz w 2017. Przecież to wielki problem społeczny, że śmieją się ludzie z kobiet, które potrafią czytać. No, ale to może jakiś przekaz podprogowy na Bliski Wschód, albo Teksas
W każdym razie Bella żyje we Francji w tak jakby XVIII wieku. Nie do końca wiadomo czy to wioska czy miasteczko. W jednej scenie mówią, że tak, a w innej, że inaczej. W każdym razie jak na owe czasy żyją tam sami krezusi patrząc na standard życia i Paryż się nie umywa. Nie do końca wiadomo gdzie się znajduje ten zakątek dobrobytu, ale chyba gdzieś w baaardzo południowej Francji. Poznać po tym, że dokładnie 30% mieszkańców jest murzynami, którzy mają zadziwiającą właściwość. Otóż w każdej zbiorowej scenie występuje ich dokładnie 30%. Azjaci i Żydzi nie zostali uznani za important demography. Nasza główna bohaterka z kolei jak na Francuzkę przystało nie potrafi ukryć angielskiego akcentu. Fak ju, nacjonaliści!
Wow, znając poglądy założyciela studia Disneya, niewiele już obecni włodarze mogli zrobić, żeby bardziej napluć na jego grób
/heheszki
W całym filmie na plus wybija się jedynie duet Luke'a Evansa z jego pomagierem. Zagrali naprawdę fajne Disneyowskie postacie, które wystarczyłoby pokolorować i wsadzić do jakiejś animacji. Cała reszta filmu jest idealnie nijakim tworem.
Do obejrzenia w nudny wieczór.
5/10
Czyli skok Disneya na kasę numer 2. Aktorska wersja klasycznej już animacji ma mniej ambicji artystycznej nawet niż filmy Baya. Ten chociaż stara się pokazać jak najfajniejsze wybuchy. Dzieło największych mistrzów excela i targetowania na demografię ma za zadanie po prostu być nowe, żeby dało się nagonić dzieci do kina. Tylko współczynnik przy "ilość piosenek" miał złą formułę i wyszedł 4 razy za duży, bo z pół filmu to śpiewanie.
Główna bohaterka Bella jest jakaś inna. Skąd to wiemy? Wszyscy jej to mówią, chociaż zachowuje się najzwyczajniej na świecie. Znaczy się nauczyła się czytać i dlatego ją mizogoniści gnębią. Niezwykły przekaz w 2017. Przecież to wielki problem społeczny, że śmieją się ludzie z kobiet, które potrafią czytać. No, ale to może jakiś przekaz podprogowy na Bliski Wschód, albo Teksas
W każdym razie Bella żyje we Francji w tak jakby XVIII wieku. Nie do końca wiadomo czy to wioska czy miasteczko. W jednej scenie mówią, że tak, a w innej, że inaczej. W każdym razie jak na owe czasy żyją tam sami krezusi patrząc na standard życia i Paryż się nie umywa. Nie do końca wiadomo gdzie się znajduje ten zakątek dobrobytu, ale chyba gdzieś w baaardzo południowej Francji. Poznać po tym, że dokładnie 30% mieszkańców jest murzynami, którzy mają zadziwiającą właściwość. Otóż w każdej zbiorowej scenie występuje ich dokładnie 30%. Azjaci i Żydzi nie zostali uznani za important demography. Nasza główna bohaterka z kolei jak na Francuzkę przystało nie potrafi ukryć angielskiego akcentu. Fak ju, nacjonaliści!
Wow, znając poglądy założyciela studia Disneya, niewiele już obecni włodarze mogli zrobić, żeby bardziej napluć na jego grób
/heheszki
W całym filmie na plus wybija się jedynie duet Luke'a Evansa z jego pomagierem. Zagrali naprawdę fajne Disneyowskie postacie, które wystarczyłoby pokolorować i wsadzić do jakiejś animacji. Cała reszta filmu jest idealnie nijakim tworem.
Do obejrzenia w nudny wieczór.
5/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
pojechales gregor, przeciez to zwykla bajka. moralizuje dzieciaki
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przecież się nabijam Poza tym, że bez sensu kręcić w 99% film identyczny jak animowana wersja, ale wiadomo, że kasa prawie bez wysiłku
- Łapa
- zielony
- Posty: 272
- Rejestracja: 1 września 2017, o 00:22
- Lokalizacja: Swansea (taki Sosnowiec w UK)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pokot
Opis z filmweb-a:
W Sudetach dochodzi do serii morderstw, których ofiarami są myśliwi. Wobec bezradności policji śledztwo rozpoczyna emerytowana inżynierka.
Film oparty o książkę Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych".
W założeniu obraz miał być z gatunku kina moralnego niepokoju. Rezultat przypomina bardziej bajkę dla ekoterrorystów.
Wszystkie postaci są płaskie jak naleśnik, całkowicie jednowymiarowe. Nie ma cienia wątpliwości kto jest tym złym a kto tym dobrym. Nie jestem myśliwym ani nie pochwalam w żaden sposób tego co myśliwi robią, ale ten film, mimo tego był w stanie pokazać mi obraz myśliwych w oczywisty sposób oczerniający i krzywdzący. Nawet przez chwilę nie byłem w stanie uwierzyć w świat przedstawiony. Konflikt moralny i prawa zwierząt istotnym i pełnym niuansów zagadnieniem. Tutaj tego typu dywagacje zostały potraktowane walcem drogowym ideologii.
Brak głębi i idącego za nią psychologicznego realizmu bohaterów poraża. Jedyny wyjątek stanowi chyba trochę irytująca postać głównej bohaterki. W jej przypadku nierealistyczne zachowanie można zwalić na izolację i delikatne odklejenie się od rzeczywistości. Pozostałe postacie nie mają takiej wymówki. W świecie zdażają się takie przypadki, ale świat "Pokotu" zawiera tylko takich jednowymiarowych przedstawicieli stereotypów.
Jedynym pozytywnym elementem filmu były zdjęcia. Ładne kadry to jednak trochę za mało żeby uratować film.
3/10
Opis z filmweb-a:
W Sudetach dochodzi do serii morderstw, których ofiarami są myśliwi. Wobec bezradności policji śledztwo rozpoczyna emerytowana inżynierka.
Film oparty o książkę Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych".
W założeniu obraz miał być z gatunku kina moralnego niepokoju. Rezultat przypomina bardziej bajkę dla ekoterrorystów.
Wszystkie postaci są płaskie jak naleśnik, całkowicie jednowymiarowe. Nie ma cienia wątpliwości kto jest tym złym a kto tym dobrym. Nie jestem myśliwym ani nie pochwalam w żaden sposób tego co myśliwi robią, ale ten film, mimo tego był w stanie pokazać mi obraz myśliwych w oczywisty sposób oczerniający i krzywdzący. Nawet przez chwilę nie byłem w stanie uwierzyć w świat przedstawiony. Konflikt moralny i prawa zwierząt istotnym i pełnym niuansów zagadnieniem. Tutaj tego typu dywagacje zostały potraktowane walcem drogowym ideologii.
Brak głębi i idącego za nią psychologicznego realizmu bohaterów poraża. Jedyny wyjątek stanowi chyba trochę irytująca postać głównej bohaterki. W jej przypadku nierealistyczne zachowanie można zwalić na izolację i delikatne odklejenie się od rzeczywistości. Pozostałe postacie nie mają takiej wymówki. W świecie zdażają się takie przypadki, ale świat "Pokotu" zawiera tylko takich jednowymiarowych przedstawicieli stereotypów.
Jedynym pozytywnym elementem filmu były zdjęcia. Ładne kadry to jednak trochę za mało żeby uratować film.
3/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pogrub ocenę, to trafi do agregatu.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Baywatch. Słoneczny patrol (Baywatch) - Kiedy byłem młody (naprawdę młody), dokonała się w Polsce przemiana ustrojowa. Pojawiła się w telewizji "Dynastia" (taki serial, opera mydlana made in USA). To była pierwsza jaskółka zwiastująca falę, która potem zalała ekrany w naszych domach. Wraz z nią pojawił się "Słoneczny Patrol" i powiało zachodem. Piękne kobiety i dzielni mężczyźni prężyli się na plażach Kalifornii i biegali w zwolnionym tempie w rytm muzyki, okazjonalnie ratując komuś życie czy rozwiązując kryminalna zagadkę. Mam dziś świadomość jaka to tandeta, ale wtedy to było jak cząstka nowego, lepszego świata.
W 2017 roku ktoś wziął tytuł, sentyment ludzi starej daty, Zaca Efrona z Dwaynem Johnsonem i nakręcił takiego kupsztala, że głowa mała. Nie widziałem w tym roku wszystkiego, co grali w kinach, ale trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś byłby w stanie przebić Baywatch.
To nie będzie długi tekst, bo nie ma sensu marnować życia na pisanie, a Waszego na czytanie. Wystarczy, że poświęciłem równe dwie godziny na ten paździerz. Mogłem w tym czasie dłubać w nosie, drapać się za uchem albo patrzeć jak schnie farba. Każda z tych czynności byłaby lepsza niż oglądanie "Słonecznego Patrolu" anno domini 2017.
Wyobraźcie sobie komedię na podstawie lekkiego i głupawego serialu, która udaje, że wie czym jest i puszcza oko do widza. Jednocześnie nie ma ani trochę zrozumienia dla tego czym był oryginał. Serio, nie jestem pewien czy autorzy scenariusza widzieli choć jeden odcinek produkcji z lat 90tych. Zamiast tego dostajemy luźno powiązany zestaw skeczów tak słabych, że kojarzyły mi się z późnym Adamem Sandlerem. Dwa razy w ciągu dwóch godzin lekko prychnąłem i to by było na tyle jeśli chodzi o humor.
Postaci są płaskie i stereotypowe, bez żadnej głębi, bez planu na wykorzystanie ich udziału w historii. Ot, przystojny cwaniak, gruby informatyk, głupia, cycata blondynka itp. itd. Nawet Dwayne Johnson wypada tu blado i bez charyzmy. Jakby grał w dennej reklamie pasty do zębów. A już efekty specjalne... o rany! Trzymajcie się foteli! Ogień w jednej że scen jest w 100% zrobiony komputerowo i wygląda tak źle albo gorzej niż SMOK W WIEDŹMINIE z 2001 roku. Tak, dobrze widzicie. Napisałem to.
Pełnometrażowy remake "Słonecznego Patrolu" to film bardzo zły pod każdym możliwym względem i jako taki powinien zostać wycofany ze sprzedaży i wszelkich kanałów dystrybucji cyfrowej. Omijać. Nie tykać. Tam gdzie się da - aktywnie zwalczać. 2/10
http://zabimokiem.pl/dwie-godziny-zycia ... w-w-piach/
W 2017 roku ktoś wziął tytuł, sentyment ludzi starej daty, Zaca Efrona z Dwaynem Johnsonem i nakręcił takiego kupsztala, że głowa mała. Nie widziałem w tym roku wszystkiego, co grali w kinach, ale trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś byłby w stanie przebić Baywatch.
To nie będzie długi tekst, bo nie ma sensu marnować życia na pisanie, a Waszego na czytanie. Wystarczy, że poświęciłem równe dwie godziny na ten paździerz. Mogłem w tym czasie dłubać w nosie, drapać się za uchem albo patrzeć jak schnie farba. Każda z tych czynności byłaby lepsza niż oglądanie "Słonecznego Patrolu" anno domini 2017.
Wyobraźcie sobie komedię na podstawie lekkiego i głupawego serialu, która udaje, że wie czym jest i puszcza oko do widza. Jednocześnie nie ma ani trochę zrozumienia dla tego czym był oryginał. Serio, nie jestem pewien czy autorzy scenariusza widzieli choć jeden odcinek produkcji z lat 90tych. Zamiast tego dostajemy luźno powiązany zestaw skeczów tak słabych, że kojarzyły mi się z późnym Adamem Sandlerem. Dwa razy w ciągu dwóch godzin lekko prychnąłem i to by było na tyle jeśli chodzi o humor.
Postaci są płaskie i stereotypowe, bez żadnej głębi, bez planu na wykorzystanie ich udziału w historii. Ot, przystojny cwaniak, gruby informatyk, głupia, cycata blondynka itp. itd. Nawet Dwayne Johnson wypada tu blado i bez charyzmy. Jakby grał w dennej reklamie pasty do zębów. A już efekty specjalne... o rany! Trzymajcie się foteli! Ogień w jednej że scen jest w 100% zrobiony komputerowo i wygląda tak źle albo gorzej niż SMOK W WIEDŹMINIE z 2001 roku. Tak, dobrze widzicie. Napisałem to.
Pełnometrażowy remake "Słonecznego Patrolu" to film bardzo zły pod każdym możliwym względem i jako taki powinien zostać wycofany ze sprzedaży i wszelkich kanałów dystrybucji cyfrowej. Omijać. Nie tykać. Tam gdzie się da - aktywnie zwalczać. 2/10
http://zabimokiem.pl/dwie-godziny-zycia ... w-w-piach/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Barry Seal: Król Przemytu (American Made)
Ok nie kłócę się o tytuł, sam nie wiem jak można przełożyć "American Made" na język polski .
Będzie krótko. Jeśli szukacie lekkiego filmu, który nie zostawi was z zadumą nad życiem, nie zabierze snu w nocy, ale pozwoli śmiechnąć kilka razy i przyjemnie spędzić 2 godziny, gorąco polecam.
Jeśli oglądaliście Narcos, postać Barrego Seala pojawia się tam na jeden odcinek. Ten film rozwija właśnie jego historię.
Tomek Rejs jest w swoim żywiole. Wiecznie wyluzowany, wygadany cwaniaczek, który po prostu płynie ze strumieniem. CIA chce, żeby robił zdjęcia nad tajnymi obozami szkoleniowymi, spoko. Teraz Pablo Escobar chce, żeby w tym samym czasie przewoził dragi? Żaden problem. Znowu CIA chce, żeby przewoził broń i ludzi? Do póki hajs się zgadza...
Nie jest to na pewno film, który będę wspominał za kilka lat czy oglądał wielokrotnie, ale nie wyszedłem z kina zawiedziony. Szczególnie polecam dla ludzi lubiących Toma Cruisa .
7/10
Ok nie kłócę się o tytuł, sam nie wiem jak można przełożyć "American Made" na język polski .
Będzie krótko. Jeśli szukacie lekkiego filmu, który nie zostawi was z zadumą nad życiem, nie zabierze snu w nocy, ale pozwoli śmiechnąć kilka razy i przyjemnie spędzić 2 godziny, gorąco polecam.
Jeśli oglądaliście Narcos, postać Barrego Seala pojawia się tam na jeden odcinek. Ten film rozwija właśnie jego historię.
Tomek Rejs jest w swoim żywiole. Wiecznie wyluzowany, wygadany cwaniaczek, który po prostu płynie ze strumieniem. CIA chce, żeby robił zdjęcia nad tajnymi obozami szkoleniowymi, spoko. Teraz Pablo Escobar chce, żeby w tym samym czasie przewoził dragi? Żaden problem. Znowu CIA chce, żeby przewoził broń i ludzi? Do póki hajs się zgadza...
Nie jest to na pewno film, który będę wspominał za kilka lat czy oglądał wielokrotnie, ale nie wyszedłem z kina zawiedziony. Szczególnie polecam dla ludzi lubiących Toma Cruisa .
7/10
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ukryte działania (Hidden Figures) - W tym miejscu byłby tradycyjny akapit ze wstępem, w którym ciskam gromy w polskiego tłumacza tytuły. Przetłumaczyć hidden figures jako ukryte działania? No bez sensu! Niby. Bo nie będę się wyzłośliwiał. Szczerze mówiąc - sam nie mam pomysłu jak lepiej przełożyć to na nasze. Wiadomo, u nich hidden figures to bohaterowie/bohaterki drugiego planu, osoby stojące w cieniu, ale to nie brzmi jak chwytliwy tytuł. Sam bym zostawił oryginalną wersję, ale i ukryte działania dają radę.
Fabuła przedstawia wydarzenia, które naprawdę miały miejsce na początku lat 60tych XX wieku w USA. Trwa wyścig zbrojeń, zimna wojna i walka o podbój kosmosu. Kiedy ZSRR wysyła na orbitę Gagarina, amerykanie dwoją się i troją, żeby dotrzymać kroku. W tym wszystkim uczestniczą Katherine G. Johnson, Dorothy Vaughan i Mary Jackson. Pierwsza jest matematycznym geniuszem, druga ma zadatki na programistkę i szefa zespołu, a trzecia smykałkę do inżynierii. Niestety wszystkie trzy mają dwie podstawowe "wady": są kobietami, są czarnoskóre. Ich głównym wrogiem nie są niestety problemy obliczeniowe i wyzwania programistyczne. Główny problem stanowią tu rasizm, segregacja, dyskryminacja i seksizm. Mało kto dziś zdaje sobie sprawę, ale jeszcze 50-60 lat temu czarnoskórzy mieli osobne ubikacje, szkoły, miejsca w autobusie itp. W USA, krainie szczęścia, tolerancji i demokracji...
"Hidden figures" to film ładny, kolorowy i zrobiony solidnie. Przypomina trochę inny dramat na ten sam temat, "Służące". Nie ma tu fajerwerków, zwrotów akcji czy napięcia. Wiadomo jak się historia potoczy, ale nie o to chodzi. Chodzi o pokazanie odwagi i hartu ducha trzech niesamowitych kobiet, które walczyły o swoje. O pionierki, które mimo braku wsparcia nawet własnych społeczności (tak tak, może i czarnoskórzy mężczyźni walczyli z segregacją, ale kobieta inżynier to nawet dla nich było za wiele) nie bały się głośno domagać równego traktowania. Jestem pewien, że na potrzeby ekranizacji podkoloryzowano niektóre wydarzenia, ale to nie ma znaczenia. Chodzi o ideę, a nie zgodność z faktami co do joty. O oddanie hołdu niezłomności bohaterek, o pokazanie ich istotnego udziału w podboju kosmosu. Alana Sheparda, Johna Glenna czy Neila Armstronga znają wszyscy. Fajnie, że ktoś sięgnął po opowieść o tych, którzy za tym stali, siedząc setki godzin nad obliczeniami, które pomogły wystrzelić śmiałków na (sub)orbitę i sprowadzić ich z powrotem bezpiecznie na ziemię.
Wszystkie trzy aktorki wypadły bardzo dobrze. Taraji P. Henson, Octavia Spencer i Janelle Monáe stworzyły postaci wyraziste i ciekawe. Akademia nominowała nawet Spencer, ale jeśli miałbym wybierać najlepszą kreację, wyróżniłbym Henson. Kevin Costner jako fikcyjny szef "Space Task Group" robi robotę. Jest władczy, apodyktyczny, ale nie obchodzi go segregacja, liczą się wyniki i powodzenie jego misji. Na minus zaliczam pojawienie się Kirsten Dunst i Jima Parsonsa. Pierwsza ma małą rolę i wolałbym tu jakąś nieznaną twarz, a Parsons to Sheldon i gra tu tylko ciut poważniejszą wersję śmieszka z The Bing Bang Theory, co naprawdę rozpraszało mnie podczas seansu.
Denerwowało mnie też podejście reżysera - Theodore'a Melfiego - do pokazania problemów, z jakimi mierzyły się bohaterki. Momentami film zatraca swoją subtelność narracji i wali nas po głowie wielkim kijem z napisem "rasizm". Jest tu kilka scen wrzuconych trochę na siłę. Zamieszki w telewizji, protesty na ulicy, pani bibliotekarka sugerująca przejście do sekcji dla kolorowych, miejsca z tyłu autobusu, nawet kobieta z obrzydzeniem patrząca na Afroamerykanina pijącego z ulicznego kranu dla kolorowych. Sytuacje, które spotykały Kath, Dorothy i Mary w pracy były wystarczającymi przykładami pokazywanych problemów, a Melfi dokładał kolejne z życia prywatnego. Aż chciałem na głos powiedzieć "tak, rozumiem, było źle, był rasizm, była dyskryminacja, idźmy dalej z historią".
To nie są jednak wady, które mocno rzutują na ocenę końcową. "Hidden Figures" to zdecydowanie pozycja warta poświęcenia dwóch godzin. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się jak wyglądało zaplecze tak skomplikowanej operacji jak wysłanie człowieka w kosmos. Żeby zobaczyć ile kobiet miało w tym swój znaczący udział i jak wiele siły musiały w sobie mieć, żeby dopiąć swego w czasach, które nie są przecież jakąś prehistorią. 7/10
http://zabimokiem.pl/o-segregacji-i-dys ... -przemoca/
Fabuła przedstawia wydarzenia, które naprawdę miały miejsce na początku lat 60tych XX wieku w USA. Trwa wyścig zbrojeń, zimna wojna i walka o podbój kosmosu. Kiedy ZSRR wysyła na orbitę Gagarina, amerykanie dwoją się i troją, żeby dotrzymać kroku. W tym wszystkim uczestniczą Katherine G. Johnson, Dorothy Vaughan i Mary Jackson. Pierwsza jest matematycznym geniuszem, druga ma zadatki na programistkę i szefa zespołu, a trzecia smykałkę do inżynierii. Niestety wszystkie trzy mają dwie podstawowe "wady": są kobietami, są czarnoskóre. Ich głównym wrogiem nie są niestety problemy obliczeniowe i wyzwania programistyczne. Główny problem stanowią tu rasizm, segregacja, dyskryminacja i seksizm. Mało kto dziś zdaje sobie sprawę, ale jeszcze 50-60 lat temu czarnoskórzy mieli osobne ubikacje, szkoły, miejsca w autobusie itp. W USA, krainie szczęścia, tolerancji i demokracji...
"Hidden figures" to film ładny, kolorowy i zrobiony solidnie. Przypomina trochę inny dramat na ten sam temat, "Służące". Nie ma tu fajerwerków, zwrotów akcji czy napięcia. Wiadomo jak się historia potoczy, ale nie o to chodzi. Chodzi o pokazanie odwagi i hartu ducha trzech niesamowitych kobiet, które walczyły o swoje. O pionierki, które mimo braku wsparcia nawet własnych społeczności (tak tak, może i czarnoskórzy mężczyźni walczyli z segregacją, ale kobieta inżynier to nawet dla nich było za wiele) nie bały się głośno domagać równego traktowania. Jestem pewien, że na potrzeby ekranizacji podkoloryzowano niektóre wydarzenia, ale to nie ma znaczenia. Chodzi o ideę, a nie zgodność z faktami co do joty. O oddanie hołdu niezłomności bohaterek, o pokazanie ich istotnego udziału w podboju kosmosu. Alana Sheparda, Johna Glenna czy Neila Armstronga znają wszyscy. Fajnie, że ktoś sięgnął po opowieść o tych, którzy za tym stali, siedząc setki godzin nad obliczeniami, które pomogły wystrzelić śmiałków na (sub)orbitę i sprowadzić ich z powrotem bezpiecznie na ziemię.
Wszystkie trzy aktorki wypadły bardzo dobrze. Taraji P. Henson, Octavia Spencer i Janelle Monáe stworzyły postaci wyraziste i ciekawe. Akademia nominowała nawet Spencer, ale jeśli miałbym wybierać najlepszą kreację, wyróżniłbym Henson. Kevin Costner jako fikcyjny szef "Space Task Group" robi robotę. Jest władczy, apodyktyczny, ale nie obchodzi go segregacja, liczą się wyniki i powodzenie jego misji. Na minus zaliczam pojawienie się Kirsten Dunst i Jima Parsonsa. Pierwsza ma małą rolę i wolałbym tu jakąś nieznaną twarz, a Parsons to Sheldon i gra tu tylko ciut poważniejszą wersję śmieszka z The Bing Bang Theory, co naprawdę rozpraszało mnie podczas seansu.
Denerwowało mnie też podejście reżysera - Theodore'a Melfiego - do pokazania problemów, z jakimi mierzyły się bohaterki. Momentami film zatraca swoją subtelność narracji i wali nas po głowie wielkim kijem z napisem "rasizm". Jest tu kilka scen wrzuconych trochę na siłę. Zamieszki w telewizji, protesty na ulicy, pani bibliotekarka sugerująca przejście do sekcji dla kolorowych, miejsca z tyłu autobusu, nawet kobieta z obrzydzeniem patrząca na Afroamerykanina pijącego z ulicznego kranu dla kolorowych. Sytuacje, które spotykały Kath, Dorothy i Mary w pracy były wystarczającymi przykładami pokazywanych problemów, a Melfi dokładał kolejne z życia prywatnego. Aż chciałem na głos powiedzieć "tak, rozumiem, było źle, był rasizm, była dyskryminacja, idźmy dalej z historią".
To nie są jednak wady, które mocno rzutują na ocenę końcową. "Hidden Figures" to zdecydowanie pozycja warta poświęcenia dwóch godzin. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się jak wyglądało zaplecze tak skomplikowanej operacji jak wysłanie człowieka w kosmos. Żeby zobaczyć ile kobiet miało w tym swój znaczący udział i jak wiele siły musiały w sobie mieć, żeby dopiąć swego w czasach, które nie są przecież jakąś prehistorią. 7/10
http://zabimokiem.pl/o-segregacji-i-dys ... -przemoca/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Life - Nie lubię takich filmów jak "Life", ale też lubię takie filmy jak "Life". Nieźle, co? Podręcznikowa definicja mieszanych uczuć. Trochę "Alien", trochę "Coś" Carpentera, trochę "Grawitacja". Z każdego pożyczono interesujący element, ale zabrakło czegoś, co sprawiłoby, że "Life" będzie czymś więcej niż tylko niezłą mieszanką zrecyclingowanych motywów, czymś więcej niż zmarnowanym potencjałem, niedotrzymaną obietnicą na coś ekstra.
Pomysł jest stary jak świat. Mamy grupę naukowców na międzynarodowej stacji kosmicznej. Trafia im się próbka gleby z Marsa. Jest w niej komórka podobna do tej u ziemskich organizmów. Badania idą za daleko i okazuje się, że astronauci hodują sobie śmiertelnego wroga. Banał! A jednak mamy tu całkiem niezły gwiazdozbiór. Ryan Reynolds, Jake Gyllenhaal, Rebecca Ferguson czy Hiroyuki Sanada robią wszystko, żeby widz ich polubił i wiedział dlaczego warto im kibicować. Postaci są ledwie naszkicowane, ale mniej więcej wiadomo komu na czym zależy. Przynajmniej facetom, bo dwie kobiety na stacji kosmicznej najwyraźniej nie zasłużyły na głębszą motywację. Szkoda.
W każdym razie, kiedy obca istota zaczyna polowanie pojawiły się emocje, momentami nawet napięcie i strach, czyli uczucia, które były mi obce kiedy oglądałem tegorocznego Obcego z podtytułem Covenant. Autorzy pokusili się o kilka naprawdę twórczych scen, w których nasi bohaterowie stają oko w oko ze śmiertelnym zagrożeniem. Jest na co popatrzeć.
Niestety im dalej w las tym bardziej sztampowo i bez zaskoczeń. Amerykanie powiedzieliby "painted by the numbers". Czyli idziemy od awarii, przez złe decyzje i konflikty między załogantami, aż po naukowców zachowujących się jak dwulatkowie. Jak czegoś nie dotkną, nie "pomiziają" to nie mogą żyć. Nawet jeśli to obca forma życia, o której nie wiedzą nic. Nikt nie wyciągnął wniosków z miziania zębatej, uszatej waginy w "Prometeuszu"?
Mało co jest w stanie widza zaskoczyć. Jakby zabrakło trochę odwagi... albo pomysłów. Tyczy się to też głównego antagonisty. Na początku obudzony do tytułowego życia organizm z Marsa wygląda ciekawie, ale potem zamienia się w niezbyt imponujące nie-wiadomo-co. Połączenie ośmiornicy, kałamarnicy i protosa z kultowej strategii Blizzarda. Nie jest też zbyt przemyślany. Raz wmawia się nam, że to bardzo inteligentny stwór. Używa narzędzi i jest przebiegły (czemu więc naukowcy nie próbują się z nim porozumieć ?). Kiedy indziej jest po prostu kolejnym wcieleniem Aliena. Bezmyślną, ale diabelnie skuteczną maszyną do zabijania. Brak tu spójnej wizji.
Na króciutki, ale osobny akapit zasłużyli sobie ludzie odpowiedzialni za montaż dźwięku. Ta warstwa filmu zrobiona jest po prostu po mistrzowsku. Nie przesadzam. Jeden czy dwa zgony (to żaden spoiler, śmierć w horrorze to jak gag/dowcip w komedii) są przerażające, ale też hipnotyzujące właśnie przez sposób w jaki do tych scen domontowano dźwięk. Klasa światowa pod tym względem. Dałbym co najmniej nominację do Oscara.
Narzekam, ale to film zdecydowanie lepszy niż "Alien: Covenant". Coś tam mnie zaciekawiło, coś tam mnie wystraszyło, zdążyłem poznać załogę na tyle, żeby mi zależało. Szkoda po prostu szansy na nową, ciekawą wersję starego, sprawdzonego pomysłu. Nic tak nie przeraża jak coś nieznanego i niezrozumiałego. Szkoda lenistwa albo braku kreatywności scenarzystów... Podziwiam ich jedynie za pomysł na zakończenie. Całkiem odważne choć w kontekście poprzedzających je scen - nie ma nawet odrobiny sensu. Tym niemniej, jeśli lubisz takie klimaty, a "Alien: Covenant" cię rozczarował, warto zobaczyć "Life". 6/10
http://zabimokiem.pl/nie-lubie-life/
Pomysł jest stary jak świat. Mamy grupę naukowców na międzynarodowej stacji kosmicznej. Trafia im się próbka gleby z Marsa. Jest w niej komórka podobna do tej u ziemskich organizmów. Badania idą za daleko i okazuje się, że astronauci hodują sobie śmiertelnego wroga. Banał! A jednak mamy tu całkiem niezły gwiazdozbiór. Ryan Reynolds, Jake Gyllenhaal, Rebecca Ferguson czy Hiroyuki Sanada robią wszystko, żeby widz ich polubił i wiedział dlaczego warto im kibicować. Postaci są ledwie naszkicowane, ale mniej więcej wiadomo komu na czym zależy. Przynajmniej facetom, bo dwie kobiety na stacji kosmicznej najwyraźniej nie zasłużyły na głębszą motywację. Szkoda.
W każdym razie, kiedy obca istota zaczyna polowanie pojawiły się emocje, momentami nawet napięcie i strach, czyli uczucia, które były mi obce kiedy oglądałem tegorocznego Obcego z podtytułem Covenant. Autorzy pokusili się o kilka naprawdę twórczych scen, w których nasi bohaterowie stają oko w oko ze śmiertelnym zagrożeniem. Jest na co popatrzeć.
Niestety im dalej w las tym bardziej sztampowo i bez zaskoczeń. Amerykanie powiedzieliby "painted by the numbers". Czyli idziemy od awarii, przez złe decyzje i konflikty między załogantami, aż po naukowców zachowujących się jak dwulatkowie. Jak czegoś nie dotkną, nie "pomiziają" to nie mogą żyć. Nawet jeśli to obca forma życia, o której nie wiedzą nic. Nikt nie wyciągnął wniosków z miziania zębatej, uszatej waginy w "Prometeuszu"?
Mało co jest w stanie widza zaskoczyć. Jakby zabrakło trochę odwagi... albo pomysłów. Tyczy się to też głównego antagonisty. Na początku obudzony do tytułowego życia organizm z Marsa wygląda ciekawie, ale potem zamienia się w niezbyt imponujące nie-wiadomo-co. Połączenie ośmiornicy, kałamarnicy i protosa z kultowej strategii Blizzarda. Nie jest też zbyt przemyślany. Raz wmawia się nam, że to bardzo inteligentny stwór. Używa narzędzi i jest przebiegły (czemu więc naukowcy nie próbują się z nim porozumieć ?). Kiedy indziej jest po prostu kolejnym wcieleniem Aliena. Bezmyślną, ale diabelnie skuteczną maszyną do zabijania. Brak tu spójnej wizji.
Na króciutki, ale osobny akapit zasłużyli sobie ludzie odpowiedzialni za montaż dźwięku. Ta warstwa filmu zrobiona jest po prostu po mistrzowsku. Nie przesadzam. Jeden czy dwa zgony (to żaden spoiler, śmierć w horrorze to jak gag/dowcip w komedii) są przerażające, ale też hipnotyzujące właśnie przez sposób w jaki do tych scen domontowano dźwięk. Klasa światowa pod tym względem. Dałbym co najmniej nominację do Oscara.
Narzekam, ale to film zdecydowanie lepszy niż "Alien: Covenant". Coś tam mnie zaciekawiło, coś tam mnie wystraszyło, zdążyłem poznać załogę na tyle, żeby mi zależało. Szkoda po prostu szansy na nową, ciekawą wersję starego, sprawdzonego pomysłu. Nic tak nie przeraża jak coś nieznanego i niezrozumiałego. Szkoda lenistwa albo braku kreatywności scenarzystów... Podziwiam ich jedynie za pomysł na zakończenie. Całkiem odważne choć w kontekście poprzedzających je scen - nie ma nawet odrobiny sensu. Tym niemniej, jeśli lubisz takie klimaty, a "Alien: Covenant" cię rozczarował, warto zobaczyć "Life". 6/10
http://zabimokiem.pl/nie-lubie-life/
Ostatnio zmieniony 23 września 2017, o 20:41 przez SithFrog, łącznie zmieniany 1 raz.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Agent i pół (Central Intelligence) - Za każdym razem obiecuję sobie, że nie będę już komentował polskiej szkoły tłumaczeń tytułów filmów, ale po prostu czasem się nie da powstrzymać. Widzę takiego Agenta i pół na ekranie i zaczynam mieć dziwny tik na powiece. Czoło się marszczy, mózg gotuje, a z uszu zaczyna sączyć się krew. Chyba trzeba zrobić jakąś wielką akcję "po każdym takim twórczym tłumaczeniu na świecie ginie jedna panda". Nie widzę innego sposobu, ale dość o tym.
Lubię Dwayne'a Johnsona. Gość przyszedł z wrestlingu i zamieszał w kinie akcji. Ma dystans do siebie i charyzmy tyle, że mógłby ja eksportować. Okazuje się jednak, że i The Rock d...pupa gdy w scenariuszu kupa. Tym razem wciela się w agenta CIA Boba Stone'a, który ma ważne zadanie do wykonania i jednocześnie musi się zmierzyć z demonami przeszłości. Dokładniej z traumą zafundowaną mu przez kilku buraków w liceum. Pomaga mu w tym zupełnie niechcący najpopularniejszy i najzdolniejszy uczeń z tego samego rocznika, grany przez Kevina Harta księgowy, Calvin Joyner.
Nie będę owijał w bawełnę. Przez cały seans siedziałem raczej znudzony niż rozbawiony. Powinni byli przetłumaczyć tytuł jako "Żart i pół", bo tyle tu jest śmiechu mniej więcej. Kilka razy lekko drgnął mi kącik ust i to by było na tyle. The Rock dwoi się i troi, ale to wszystko na nic. Komedia miała się opierać na kontraście między głównymi bohaterami, ale postać Harta jest zwyczajnie irytująca, a nie zabawna. Coś tu mocno nie wyszło. Nie wiem jaki był zamysł autorów, wiem natomiast, że przy okazji próbują sprzedać widzowi kilka banalnych prawd o życiu. Wiecie, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, zastanówmy się nad swoim życiem, określamy co jest najważniejsze, nie poddawajmy się i inne takie mądrości. Podane i opakowane Tak subtelnie, że dwa razy sprawdzałem czy scenariusza nie napisał czasem Paolo Coelho. Żenada.
Na domiar złego dopiero co widziałem, może nie wybitnego, ale bardzo przyzwoitego "Bodyguarda Zawodowca" i przy "Central Intelligence" to jest film godzien przynajmniej nominacji do Oscara. Szkoda czasu na oglądanie, jest milion lepszych rzeczy tym gatunku, od "21/22 Jump Street", przez "Nice Guys" i "2 guns", po klasyki w stylu "Zabójczej Broni". Odświeżenie każdego z nich jest sensowniejsze niż poświęcenie czasu tej produkcji. Nie jest to co prawda tak zły film jak ostatnio recenzowany przeze mnie "Baywatch", ale to naprawdę ciężko uznać za zaletę. 4/10
http://zabimokiem.pl/zart-i-pol/
Lubię Dwayne'a Johnsona. Gość przyszedł z wrestlingu i zamieszał w kinie akcji. Ma dystans do siebie i charyzmy tyle, że mógłby ja eksportować. Okazuje się jednak, że i The Rock d...pupa gdy w scenariuszu kupa. Tym razem wciela się w agenta CIA Boba Stone'a, który ma ważne zadanie do wykonania i jednocześnie musi się zmierzyć z demonami przeszłości. Dokładniej z traumą zafundowaną mu przez kilku buraków w liceum. Pomaga mu w tym zupełnie niechcący najpopularniejszy i najzdolniejszy uczeń z tego samego rocznika, grany przez Kevina Harta księgowy, Calvin Joyner.
Nie będę owijał w bawełnę. Przez cały seans siedziałem raczej znudzony niż rozbawiony. Powinni byli przetłumaczyć tytuł jako "Żart i pół", bo tyle tu jest śmiechu mniej więcej. Kilka razy lekko drgnął mi kącik ust i to by było na tyle. The Rock dwoi się i troi, ale to wszystko na nic. Komedia miała się opierać na kontraście między głównymi bohaterami, ale postać Harta jest zwyczajnie irytująca, a nie zabawna. Coś tu mocno nie wyszło. Nie wiem jaki był zamysł autorów, wiem natomiast, że przy okazji próbują sprzedać widzowi kilka banalnych prawd o życiu. Wiecie, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, zastanówmy się nad swoim życiem, określamy co jest najważniejsze, nie poddawajmy się i inne takie mądrości. Podane i opakowane Tak subtelnie, że dwa razy sprawdzałem czy scenariusza nie napisał czasem Paolo Coelho. Żenada.
Na domiar złego dopiero co widziałem, może nie wybitnego, ale bardzo przyzwoitego "Bodyguarda Zawodowca" i przy "Central Intelligence" to jest film godzien przynajmniej nominacji do Oscara. Szkoda czasu na oglądanie, jest milion lepszych rzeczy tym gatunku, od "21/22 Jump Street", przez "Nice Guys" i "2 guns", po klasyki w stylu "Zabójczej Broni". Odświeżenie każdego z nich jest sensowniejsze niż poświęcenie czasu tej produkcji. Nie jest to co prawda tak zły film jak ostatnio recenzowany przeze mnie "Baywatch", ale to naprawdę ciężko uznać za zaletę. 4/10
http://zabimokiem.pl/zart-i-pol/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kubo i dwie struny (Kubo and the Two Strings) - "Kubo i dwie struny" jest jak kropla prawdziwej sztuki w oceanie popkulturowej papki. Obejrzałem wczoraj animację, o której słyszałem dotychczas może trzy zdania, a zakochałem się od pierwszej sceny i siedziałem na brzegu fotela aż do wzruszającego finału. To po prostu trzeba obejrzeć.
Tytułowy bohater to mały chłopiec, który ma tylko jedno oko. O drugim, jak się dowiadujemy, zabrał mu dziadek. Cokolwiek to może znaczyć. Kubo stracił tatę, a mama jest pod jego troskliwą opieką, bo też nie jest z nią najlepiej. Chłopiec zarabia opowiadając historie, powoływane do życia w formie origami, przy akompaniamencie magicznego instrumentu - shamisena. Kiedy wspomniany dziadek zgłasza się po drugie oko, Kubo musi uciekać. Musi też odnaleźć artefakty, które mają mu pomóc raz na zawsze zażegnać niebezpieczeństwo ze strony dalszej rodziny. Towarzyszyć mu będzie surowa i troskliwa małpka, niemy samuraj z origami oraz zakręcony, przerośnięty żuk.
Takich baśni potrzebujemy więcej! Takie rzeczy chcę pokazywać moim dzieciom! W filmie nie ma ani trochę lokowania produktów, żartów dla dorosłych, nie ma slapstickowego humoru i małych, żółtych tic taców gadających w dziwnym języku. Nie ma puszczania oka do widza, odniesień do popkultury i odgrywania scen ze znanych filmów. Jest za to prosta, niezbyt długa historia, opowiedziana z niesamowitym wdziękiem, z wielką wyobraźnią. Wszystko co zobaczymy po drodze ma znaczenie, nie ma tu niepotrzebnych dialogów i zbędnych scen. Interakcje między kompanami wypadają naturalnie i tam gdzie jest humor - jest naprawdę zabawnie, ale nie w sposób wymuszony. To nie są zaplanowane wcześniej żarty wrzucone losowo w kilka miejsc.
Co więcej - twórcy nie bali się pójść po bandzie. Sceny gdzie Kubo jest w niebezpieczeństwie są naprawdę straszne. Mimo, że to animacja, mogą przerazić, ale o to przecież chodzi. O wywoływanie emocji. Jako widz naprawdę martwiłem się o głównego bohatera i wcale nie miałem przekonania, że wszyscy będą "żyli długo i szczęśliwie". Przy każdej potyczce z siłami zła wiadomo jaka jest stawka. To jest przecież coraz rzadziej spotykany zabieg, a szkoda.
Mógłbym się przyczepić do przydługiego wstępu, ale to byłoby już szukanie dziury w całym. Animacja jest specyficzna, ale idealnie pasuje do klimatu baśniowego świata w stylu japońskim. Morał wynikający z historii jest podany bardzo subtelnie, nikt nie wciska go nam na siłę. Nie ma tu tandetnego patosu. Muzyka świetnie ilustruje położenie w jakim znajdują się bohaterowie. No naprawdę, szukam wad i ich zwyczajnie nie widzę. A już głosy żuka (Matthew McConaughey) i małpy (Charlize Theron) to mistrzostwo świata!
Zachwyciłem się. Kubo zabrał mnie w podróż, o której już dawno zapomniałem, że marzyłem. To piękna, cudowna i wzruszająca opowieść, którą polecam naprawdę każdemu. A jeśli macie już swoje własne dzieci - takimi pozycjami należy je częstować. Zapomnijcie o "Minionkach", piątym "Shreku" czy siódmej Epoce Lodowcowej". Ja na pewno tak zrobię, sam zresztą chętnie wrócę jeszcze nie raz do tego świata. 9/10
http://zabimokiem.pl/animacja-ktora-mus ... -dzieciom/
Tytułowy bohater to mały chłopiec, który ma tylko jedno oko. O drugim, jak się dowiadujemy, zabrał mu dziadek. Cokolwiek to może znaczyć. Kubo stracił tatę, a mama jest pod jego troskliwą opieką, bo też nie jest z nią najlepiej. Chłopiec zarabia opowiadając historie, powoływane do życia w formie origami, przy akompaniamencie magicznego instrumentu - shamisena. Kiedy wspomniany dziadek zgłasza się po drugie oko, Kubo musi uciekać. Musi też odnaleźć artefakty, które mają mu pomóc raz na zawsze zażegnać niebezpieczeństwo ze strony dalszej rodziny. Towarzyszyć mu będzie surowa i troskliwa małpka, niemy samuraj z origami oraz zakręcony, przerośnięty żuk.
Takich baśni potrzebujemy więcej! Takie rzeczy chcę pokazywać moim dzieciom! W filmie nie ma ani trochę lokowania produktów, żartów dla dorosłych, nie ma slapstickowego humoru i małych, żółtych tic taców gadających w dziwnym języku. Nie ma puszczania oka do widza, odniesień do popkultury i odgrywania scen ze znanych filmów. Jest za to prosta, niezbyt długa historia, opowiedziana z niesamowitym wdziękiem, z wielką wyobraźnią. Wszystko co zobaczymy po drodze ma znaczenie, nie ma tu niepotrzebnych dialogów i zbędnych scen. Interakcje między kompanami wypadają naturalnie i tam gdzie jest humor - jest naprawdę zabawnie, ale nie w sposób wymuszony. To nie są zaplanowane wcześniej żarty wrzucone losowo w kilka miejsc.
Co więcej - twórcy nie bali się pójść po bandzie. Sceny gdzie Kubo jest w niebezpieczeństwie są naprawdę straszne. Mimo, że to animacja, mogą przerazić, ale o to przecież chodzi. O wywoływanie emocji. Jako widz naprawdę martwiłem się o głównego bohatera i wcale nie miałem przekonania, że wszyscy będą "żyli długo i szczęśliwie". Przy każdej potyczce z siłami zła wiadomo jaka jest stawka. To jest przecież coraz rzadziej spotykany zabieg, a szkoda.
Mógłbym się przyczepić do przydługiego wstępu, ale to byłoby już szukanie dziury w całym. Animacja jest specyficzna, ale idealnie pasuje do klimatu baśniowego świata w stylu japońskim. Morał wynikający z historii jest podany bardzo subtelnie, nikt nie wciska go nam na siłę. Nie ma tu tandetnego patosu. Muzyka świetnie ilustruje położenie w jakim znajdują się bohaterowie. No naprawdę, szukam wad i ich zwyczajnie nie widzę. A już głosy żuka (Matthew McConaughey) i małpy (Charlize Theron) to mistrzostwo świata!
Zachwyciłem się. Kubo zabrał mnie w podróż, o której już dawno zapomniałem, że marzyłem. To piękna, cudowna i wzruszająca opowieść, którą polecam naprawdę każdemu. A jeśli macie już swoje własne dzieci - takimi pozycjami należy je częstować. Zapomnijcie o "Minionkach", piątym "Shreku" czy siódmej Epoce Lodowcowej". Ja na pewno tak zrobię, sam zresztą chętnie wrócę jeszcze nie raz do tego świata. 9/10
http://zabimokiem.pl/animacja-ktora-mus ... -dzieciom/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Transformers: Ostatni Rycerz (Transformers: The Last Knight) - Nigdy nie zakładałem, że będę coś pisał, a już na pewno, że regularnie i że jeszcze ktoś poza mną to będzie czytał. Zawdzięczam to z jednej strony książkom i nieistniejącemu magazynowi Świat Gier Komputerowych (świetne recenzje, doskonałe felietony), z drugiej własnemu charakterowi. Czuję potrzebę przelania swoich emocji po seansie gdziekolwiek, a jak nie ma z kim pogadać o filmie to zostaje papier/klawiatura. Są jednak takie produkcje, po których obejrzeniu zwyczajnie nie chce mi się pisać nic. W wypadku Transformers: Ostatni Rycerz to nawet pasuje, bo twórcom wyraźnie nie chciało się robić kolejnego sequela, ale wiedzieli, że trzeba, bo poprzednia produkcja przebiła bilion zielonych na świecie, a po taką kasę nie można się nie schylić.
Znów pojawia się Mark Wahlberg jako Cade Yeager. Na ziemi jest ban na Transformersy. Na Kubie postać Johna Turturro gada przez telefon. W Anglii, na zamku postać Anthony'ego Hopkinsa skrywa tajemnicę i wie jak zapobiec apokalipsie. W Stanach dziewczynka imieniem Izabella ma przyjaciela Transformera i umie go naprawić. W Oxfordzie wykłada piękna, potrójna magister czy tam doktor Vivian Wembley (szkoda, że nie Stamford Bridge) grana przez Laurę Haddock. Ma ona jakieś ważne geny czy coś. Optimus Prime leci na Cybertron gdzie spotyka swoją boginię, a ta zamienia go w prawdziwego dupka. Król Artur i jego rycerze walczą z najazdem Sasów, a pomaga im Merlin z wielkim metalowym smokiem sterowanym za pomocą lagi. Laga jest artefaktem, o który wszyscy chcą się na końcu pozabijać.
Mało? A to nie są jeszcze wszystkie wątki jakie dostajemy. Scenariusz nie trzyma się kupy. Postaci jest milion. Te, które wydają się ważne znikają na pół filmu, inne pojawiają się pozornie na chwilę, nic nie wnoszą, a potem co jakiś czas do nich wracamy. Skupienie utrzymałem przez pierwsze czterdzieści pięć minut. Potem zrozumiałem, że tego nie ogarnę, bo scenarzyści nawet nie próbowali stworzyć spójnej, koherentnej historii. Napaćkali po prostu kilkadziesiąt scen, które da się przeładować efektami specjalnymi i zrobić kolejny show CGI. Nic więcej. Chociaż - chyba pierwszy raz w tej serii - nawet ten element nie zawsze daje radę.
Dialogi to typowy Michael Bay. Albo patetyczne pierdu pierdu o wolności, poświęceniu i odwadze albo żenujące "one-linery", od których człowiek przewraca oczami bardziej niż po sucharach Strasburgera w Familiadzie. Naprawdę przy takim budżecie nie stać ich na kogoś, kto napisze przyzwoity, średnio udany scenariusz? Czy to naprawdę musi być chaos i zestaw niezwiązanych ze sobą scen i wątków, lepiony na ślinę? I te żarty, te sceny mające widza rozbawić... Przecież to nie jest zabawne nawet dla kilkuletnich dzieci. To samo z elementami, które są zaplanowane na wywołanie u widza emocji, może nawet wzruszenia. Nic nie działa, wszystko jest płaskie jak naleśnik i cały seans siedziałem odarty z jakichkolwiek ekscytacji. Miałem wrażenie, że w moim mózgu zapanowała cisza, bezruch i ciemność.
Jestem przeciwny wciskaniu na siłę zróżnicowanej obsady, żeby tylko odczepili się od produkcji wojujący "sołszal dżastys łoriors", ale Bay najwyraźniej się tym przejmuje i dał temu wyraz. Z typową dla siebie subtelnością. Czarnoskóry w tym filmie to pomocnik Yeagera, który na nic się nie przydaje, narzeka i w zasadzie jest bardziej służącym. Mała dziewczynka ma pochodzenie latynoskie. Czasem coś powie po hiszpańsku, a jej Transformer powtarza w kółko "chihuahua". Boki zrywać. Viviane Wembley to niezależna i wykształcona kobieta. Daje temu wyraz czyniąc nieprzyjemne docinki Cade'owi, poza tym ma trzy fakultety i... tyle. Poza tym jej rola w filmie jest czysto przedmiotowa. Jest ważna dla historii, bo ma takie, a nie inne DNA. Ma też ładnie wyeksponowany biust i urodę trochę w stylu Megan Fox. Ładnie się uśmiecha. Z każdej opresji raduje ją dzielny Yeager, aż do momentu, w którym para po prostu się w sobie zakocha. Dramat.
No i jeszcze ta nieszczęsna legenda arturiańska. Jeśli ktoś naprawdę uważa, że Guy Ritchie źle zrobił tworząc własną wersję i sprowadzając ją (w swoim oryginalnym stylu!) do londyńskiego rynsztoka to niech obejrzy Ostatniego rycerza. To co tu się odp... wyrabia to już jest jakiś wyższy poziom abstrakcji. Mam nadzieję, że w kolejnej części (która niechybnie powstanie) sięgną po jakieś motywy biblijne. Może Dawid nie walczył tak naprawdę z Goliatem tylko z Goliathem z rodu Decepticonów? Sceny w filmie dziejące się w czasach arturiańskich to aberracja, miałem wrażenie, że coś zażyłem i piguły weszły za ostro. Brak słów.
Jedyna zaleta tego "kupiszcza" to Anthony Hopkins. Nie dość, że jak zawsze nakrywa wszystkich czapką jeśli chodzi o grę aktorską, to jeszcze ewidentnie ma świadomość jak zły jest film, w którym gra. Wykorzystuje to w pełni i świetnie się bawi na planie co rusz wchodząc swoją postacią na wyższy poziom abstrakcji. Kiedy pojawiał się na ekranie - na chwilę zapominałem jak bardzo marnuję swoje życie poświęcając czas na seans. Za Sir Hopkinsa i tylko za niego dam ocenę o oczko wyżej niż poprzedniej odsłonie, bo tam nie było nawet ćwierć pozytywu. Może jeden dodatkowy: Ostatni Rycerz jest krótszy niż Wiek zagłady. Zawsze coś.
To w zasadzie tyle. Nie chciało mi się pisać, a wyszło całkiem sporo tekstu. Pewnie więcej niż powinienem był z siebie wydalić. Czuję, że włożyłem w to więcej wysiłku niż Bay i jego ekipa tworząc kolejny film bez żadnego sensu, zaplanowany tylko na łatwy zarobek. Oby takich mniej, chociaż nie mam wątpliwości, że dopóki kasa płynie, dopóty będziemy dostawać kolejne Transformersy. 2/10
http://zabimokiem.pl/kiedy-sie-nie-chce-a-trzeba/
Znów pojawia się Mark Wahlberg jako Cade Yeager. Na ziemi jest ban na Transformersy. Na Kubie postać Johna Turturro gada przez telefon. W Anglii, na zamku postać Anthony'ego Hopkinsa skrywa tajemnicę i wie jak zapobiec apokalipsie. W Stanach dziewczynka imieniem Izabella ma przyjaciela Transformera i umie go naprawić. W Oxfordzie wykłada piękna, potrójna magister czy tam doktor Vivian Wembley (szkoda, że nie Stamford Bridge) grana przez Laurę Haddock. Ma ona jakieś ważne geny czy coś. Optimus Prime leci na Cybertron gdzie spotyka swoją boginię, a ta zamienia go w prawdziwego dupka. Król Artur i jego rycerze walczą z najazdem Sasów, a pomaga im Merlin z wielkim metalowym smokiem sterowanym za pomocą lagi. Laga jest artefaktem, o który wszyscy chcą się na końcu pozabijać.
Mało? A to nie są jeszcze wszystkie wątki jakie dostajemy. Scenariusz nie trzyma się kupy. Postaci jest milion. Te, które wydają się ważne znikają na pół filmu, inne pojawiają się pozornie na chwilę, nic nie wnoszą, a potem co jakiś czas do nich wracamy. Skupienie utrzymałem przez pierwsze czterdzieści pięć minut. Potem zrozumiałem, że tego nie ogarnę, bo scenarzyści nawet nie próbowali stworzyć spójnej, koherentnej historii. Napaćkali po prostu kilkadziesiąt scen, które da się przeładować efektami specjalnymi i zrobić kolejny show CGI. Nic więcej. Chociaż - chyba pierwszy raz w tej serii - nawet ten element nie zawsze daje radę.
Dialogi to typowy Michael Bay. Albo patetyczne pierdu pierdu o wolności, poświęceniu i odwadze albo żenujące "one-linery", od których człowiek przewraca oczami bardziej niż po sucharach Strasburgera w Familiadzie. Naprawdę przy takim budżecie nie stać ich na kogoś, kto napisze przyzwoity, średnio udany scenariusz? Czy to naprawdę musi być chaos i zestaw niezwiązanych ze sobą scen i wątków, lepiony na ślinę? I te żarty, te sceny mające widza rozbawić... Przecież to nie jest zabawne nawet dla kilkuletnich dzieci. To samo z elementami, które są zaplanowane na wywołanie u widza emocji, może nawet wzruszenia. Nic nie działa, wszystko jest płaskie jak naleśnik i cały seans siedziałem odarty z jakichkolwiek ekscytacji. Miałem wrażenie, że w moim mózgu zapanowała cisza, bezruch i ciemność.
Jestem przeciwny wciskaniu na siłę zróżnicowanej obsady, żeby tylko odczepili się od produkcji wojujący "sołszal dżastys łoriors", ale Bay najwyraźniej się tym przejmuje i dał temu wyraz. Z typową dla siebie subtelnością. Czarnoskóry w tym filmie to pomocnik Yeagera, który na nic się nie przydaje, narzeka i w zasadzie jest bardziej służącym. Mała dziewczynka ma pochodzenie latynoskie. Czasem coś powie po hiszpańsku, a jej Transformer powtarza w kółko "chihuahua". Boki zrywać. Viviane Wembley to niezależna i wykształcona kobieta. Daje temu wyraz czyniąc nieprzyjemne docinki Cade'owi, poza tym ma trzy fakultety i... tyle. Poza tym jej rola w filmie jest czysto przedmiotowa. Jest ważna dla historii, bo ma takie, a nie inne DNA. Ma też ładnie wyeksponowany biust i urodę trochę w stylu Megan Fox. Ładnie się uśmiecha. Z każdej opresji raduje ją dzielny Yeager, aż do momentu, w którym para po prostu się w sobie zakocha. Dramat.
No i jeszcze ta nieszczęsna legenda arturiańska. Jeśli ktoś naprawdę uważa, że Guy Ritchie źle zrobił tworząc własną wersję i sprowadzając ją (w swoim oryginalnym stylu!) do londyńskiego rynsztoka to niech obejrzy Ostatniego rycerza. To co tu się odp... wyrabia to już jest jakiś wyższy poziom abstrakcji. Mam nadzieję, że w kolejnej części (która niechybnie powstanie) sięgną po jakieś motywy biblijne. Może Dawid nie walczył tak naprawdę z Goliatem tylko z Goliathem z rodu Decepticonów? Sceny w filmie dziejące się w czasach arturiańskich to aberracja, miałem wrażenie, że coś zażyłem i piguły weszły za ostro. Brak słów.
Jedyna zaleta tego "kupiszcza" to Anthony Hopkins. Nie dość, że jak zawsze nakrywa wszystkich czapką jeśli chodzi o grę aktorską, to jeszcze ewidentnie ma świadomość jak zły jest film, w którym gra. Wykorzystuje to w pełni i świetnie się bawi na planie co rusz wchodząc swoją postacią na wyższy poziom abstrakcji. Kiedy pojawiał się na ekranie - na chwilę zapominałem jak bardzo marnuję swoje życie poświęcając czas na seans. Za Sir Hopkinsa i tylko za niego dam ocenę o oczko wyżej niż poprzedniej odsłonie, bo tam nie było nawet ćwierć pozytywu. Może jeden dodatkowy: Ostatni Rycerz jest krótszy niż Wiek zagłady. Zawsze coś.
To w zasadzie tyle. Nie chciało mi się pisać, a wyszło całkiem sporo tekstu. Pewnie więcej niż powinienem był z siebie wydalić. Czuję, że włożyłem w to więcej wysiłku niż Bay i jego ekipa tworząc kolejny film bez żadnego sensu, zaplanowany tylko na łatwy zarobek. Oby takich mniej, chociaż nie mam wątpliwości, że dopóki kasa płynie, dopóty będziemy dostawać kolejne Transformersy. 2/10
http://zabimokiem.pl/kiedy-sie-nie-chce-a-trzeba/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Blade Runner 2049
Zacznę od dwóch rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie. Po pierwsze, nowy Blade Runner jest bardzo zgrabnie poskładany z poprzednią częścią. Po drugie, nie odcina kuponów, a oferuje bardzo uczciwy powrót do korzeni. Największy mój lęk - czyli rozstrzygnięcie z końcówki oryginału, że Deckard był replikantem i miał ograniczony czas życia - załatwia jeszcze w trakcie napisów początkowych. I bardzo dobrze, bo od razu robi się miejsce na nową opowieść, która sama w sobie wiele ma z "jedynki". Villeneuve eksploatuje ten sam wątek, co Scott - czyli problem granicy pomiędzy człowieczeństwem, a sztuczną inteligencją, jednak robi to z innej strony. Merytorycznie dopowiada co prawda niewiele, ale to nawet lepiej. Dzięki temu, nowy Blade Runner nie sięga po tanie, ideologiczne kocopoły, pozostając wciąż kameralną historią neo-noir, zachowując wierność poprzednikowi.
Trochę brakowało mi charyzmy Harrisona Forda i - przede wszystkim - Hauera, jak już tak porównywać.
Ale Gossling jest co najmniej przyzwoity, a sama fabuła bardzo umiejętnie czerpie z klasyka. Sam Deckard, kiedy już się pojawia - ma w sobie zdecydowanie więcej ze stetryczałego dziadka, niż charyzmatycznego łowcy. Nie wiem, czy taki był zamysł twórców, czy sam aktor już więcej nie potrafi, ale przyznaję - chwilami robiło mi się przykro.
Film jest taki, jaki miał być. Momentami nużący i senny, ale jednocześnie magnetyzujący i sugestywny. Klimat cyberpunka został wzorowo odzwierciedlony, wszyscy fani gatunku mogą otwierać szampany - wraz z Blade Runnerem wróciła atmosfera, którą wykreowano ponad 30 lat temu. Wielkie brawa należą się reżyserowi, bowiem do tematu podszedł bardzo poważnie i - na szczęście - nie próbował udziwniać, czy redefiniować tego, co było już doskonałe. Doskonałe dla fanów, bo ja sam się do tego wszystkiego musiałem kilkukrotnie przekonywać.
Przyczepić się można za to w kilku miejscach do scenariusza, który - chociaż nie powoduje żadnych facepalmów, to jednak daleko mu do błyskotliwości pierwszej części. Zasadniczo jest to dosyć prosta i sprawiająca wrażenie prologu do większej całości, historia zespalająca fundamenty pod ewentualne sequele. Obym się mylił, bo osiągnięty w jednej ze scen, sugerujący możliwość kontynuacji, patetyzm mocno zgrzyta z atmosferą reszty filmu i stanowi chyba jego najgorszy fragment. Znalazłoby się też kilka niedociągnięć i nielogiczności, ale nie popełniono tu żadnego z grzechów głównych. Historia jest napisana poprawnie i nie przeszkadza widzom czerpać przyjemności z wizualnej maestrii, serwowanej przez realizatorów.
Ogólnie zatem wypada potwierdzić to, o czym szeptano już dawno: nowy Blade Runner daję radę. Fanów powinien zachwycić wykreowaną atmosferą, zainteresowanych co najmniej usatysfakcjonuje. Warto jednak znać poprzednią część, właściwie wydaje mi się to konieczne. Bez wiedzy na temat historii świata i przeszłości bohaterów, film traci znaczną część swojej jakości.
7+/10
Zacznę od dwóch rzeczy, które zrobiły na mnie wrażenie. Po pierwsze, nowy Blade Runner jest bardzo zgrabnie poskładany z poprzednią częścią. Po drugie, nie odcina kuponów, a oferuje bardzo uczciwy powrót do korzeni. Największy mój lęk - czyli rozstrzygnięcie z końcówki oryginału, że Deckard był replikantem i miał ograniczony czas życia - załatwia jeszcze w trakcie napisów początkowych. I bardzo dobrze, bo od razu robi się miejsce na nową opowieść, która sama w sobie wiele ma z "jedynki". Villeneuve eksploatuje ten sam wątek, co Scott - czyli problem granicy pomiędzy człowieczeństwem, a sztuczną inteligencją, jednak robi to z innej strony. Merytorycznie dopowiada co prawda niewiele, ale to nawet lepiej. Dzięki temu, nowy Blade Runner nie sięga po tanie, ideologiczne kocopoły, pozostając wciąż kameralną historią neo-noir, zachowując wierność poprzednikowi.
Trochę brakowało mi charyzmy Harrisona Forda i - przede wszystkim - Hauera, jak już tak porównywać.
Ale Gossling jest co najmniej przyzwoity, a sama fabuła bardzo umiejętnie czerpie z klasyka. Sam Deckard, kiedy już się pojawia - ma w sobie zdecydowanie więcej ze stetryczałego dziadka, niż charyzmatycznego łowcy. Nie wiem, czy taki był zamysł twórców, czy sam aktor już więcej nie potrafi, ale przyznaję - chwilami robiło mi się przykro.
Film jest taki, jaki miał być. Momentami nużący i senny, ale jednocześnie magnetyzujący i sugestywny. Klimat cyberpunka został wzorowo odzwierciedlony, wszyscy fani gatunku mogą otwierać szampany - wraz z Blade Runnerem wróciła atmosfera, którą wykreowano ponad 30 lat temu. Wielkie brawa należą się reżyserowi, bowiem do tematu podszedł bardzo poważnie i - na szczęście - nie próbował udziwniać, czy redefiniować tego, co było już doskonałe. Doskonałe dla fanów, bo ja sam się do tego wszystkiego musiałem kilkukrotnie przekonywać.
Przyczepić się można za to w kilku miejscach do scenariusza, który - chociaż nie powoduje żadnych facepalmów, to jednak daleko mu do błyskotliwości pierwszej części. Zasadniczo jest to dosyć prosta i sprawiająca wrażenie prologu do większej całości, historia zespalająca fundamenty pod ewentualne sequele. Obym się mylił, bo osiągnięty w jednej ze scen, sugerujący możliwość kontynuacji, patetyzm mocno zgrzyta z atmosferą reszty filmu i stanowi chyba jego najgorszy fragment. Znalazłoby się też kilka niedociągnięć i nielogiczności, ale nie popełniono tu żadnego z grzechów głównych. Historia jest napisana poprawnie i nie przeszkadza widzom czerpać przyjemności z wizualnej maestrii, serwowanej przez realizatorów.
Ogólnie zatem wypada potwierdzić to, o czym szeptano już dawno: nowy Blade Runner daję radę. Fanów powinien zachwycić wykreowaną atmosferą, zainteresowanych co najmniej usatysfakcjonuje. Warto jednak znać poprzednią część, właściwie wydaje mi się to konieczne. Bez wiedzy na temat historii świata i przeszłości bohaterów, film traci znaczną część swojej jakości.
7+/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Blade Runner 2049 - Ostrzegam, to może być naprawdę długi tekst. Obiecuję jedynie, że nie zdradzę żadnego ważnego szczegółu z nowej produkcji, bo zepsułoby to seans w dużym stopniu. W tym miejscu dodatkowe brawa dla działu promocji. Zwiastuny narobiły apetyty, ale - co dziś niezmiernie rzadkie - nie zdradziły żadnego istotnego detalu ani nie opowiedziały połowy filmu. Tak się to powinno robić.
Nie lubię mody na "rimejki". Zawdzięczam im co prawda genialny "Mad Max: Fury Road", ale na każdy taki sztos przypada kilka bezpłciowych, miałkich produkcji drugiej kategorii. "Pamięć absolutna" z 2012, "Robocop" z 2014, "Point break" z 2015 czy fatalne "Ghosbusters" z 2016. Kiedy usłyszałem, że będzie sequel Blade Runnera, mój wewnętrzny kinoman zapłakał. Potem okazało się, że reżyserem będzie Denis Villneuve - to już bardzo dobra wiadomość. Jeszcze później wyszło, że Ridley Scott będzie tylko producentem (yes yes yes!), ale też, że dla Villneuve'a to jest tzw. "pashion project" czyli coś bardzo osobistego. To nie zawsze wychodzi, bo przy tego typu podejściu reżyserzy potrafią popłynąć za daleko w swoich wizjach.
Nic takiego nie miało miejsca przy "Blade Runner 2049". Reżyser stworzył obraz prawie doskonały. Oddał hołd oryginałowi, ale jednocześnie stworzył film posiadający własną tożsamość, własny styl i własną, naprawdę wciągającą historię. Nie wiem czy ludzie, którzy nie znają albo nie przepadają za oryginałem będą tak samo zachwyceni, ale nawet im powinno się podobać.
Właśnie. Podobać. Wizualnie ta produkcja jest najładniejszym filmem jaki widziałem do tej pory. Nie przesadzam. Każdy kadr jest tak dopieszczony, tak szczegółowy, tak oświetlony, tak sfilmowany, że dowolną stop-klatkę można powiesić w domu na ścianie. Jeśli oczy mogą dostać orgazmu - to jest seans, na którym można sprawdzić teorię. Muszę to obejrzeć jeszcze kilka razy, bo za pierwszym niemożliwe jest docenienie szczegółowych lokacji, scenografii, niewyczuwalnego CGI. W porównaniu z filmem z 1982 jest tu bardziej kolorowo, często opuszczamy mroczne, ciasne Los Angeles i zwiedzamy okoliczne pustkowia czy wysypiska śmieci, ale to ani na chwilę nie wychodzi poza dystopiczny obraz świata, do którego przyzwyczaił nas Scott te trzydzieści pięć lat temu. Jeśli Roger Deakins za zdjęcia nie dostanie w tym roku Oscara to znaczy, że nie dostanie go nigdy.
O historii mogę napisać tyle: postać Ryana Goslinga jest łowcą androidów, przy okazji rutynowej roboty trafia na trop, za którym podąża, trafiając na dużo poważniejszą i bardziej niebezpieczną sprawę niż mógłby przypuszczać. Śledztwo, które widz prowadzi razem z tytułowym bohaterem postawi wiele pytań i po raz kolejny pozwoli się otrzeć o takie tematy jak: istota człowieczeństwa, dusza, samotność, potrzeba bliskości, miłość, poświęcenie czy wybieranie w życiu tego co właściwe. Tak jak poprzednio - akcja jest wolna, sceny bez akcji i dialogów ciągną się w nieskończoność. Pozwala to nacieszyć się wizualną stroną i daje czas na refleksje. Chociaż rozumiem jeśli kogoś takie tempo narracji zwyczajnie znudzi.
Dodatkowo Villneuve zastosował tu znów - nie wiem jak on to robi - taki miks dźwięku i obrazu, że (jak przy innych jego produkcjach) cały czas siedziałem na brzegu fotela. Nic się nie dzieje, ot, zwykłą rozmowa dwóch postaci. Albo w ogóle panorama miasta, Gosling gdzieś sobie idzie, a ja siedzę i mam nerwowo zaciśnięte pięści jakby czekając na coś strasznego. Podobnie było w "Arrival", podobnie miałem przy "Prisoners". Wiecie, takie uczucie niepokoju, dyskomfortu. Jak kamyk w bucie, jak niezbyt wygodny fotel, jak zadarta skórka przy paznokciu. Wywołać w kimś taki stan za pomocą filmu? Magia. To podnosi produkcję na wyższy poziom niż Blade Runner z 1982, którego uwielbiam, ale są tam sekwencje, na których ciężko nie przysnąć.
Villneuve ewidentnie podziwia i bardzo szanuje film Scotta. Jest tu wiele dialogów i scen nawiązujących do filmu sprzed 35 lat. Jednocześnie jest to zrobione bardzo subtelnie i bez walenia widza w łeb nostalgią. Są nawet ze dwa momenty odnoszące się do najsłynniejszego pytania związanego z tematem: czy Deckard jest replikantem? Nie powiem wam co na ten temat mówi 2049, ale ja się nie zawiodłem.
Aktorsko, z jednym zastrzeżeniem(o którym za chwilę), jest po prostu idealnie. Gosling, Ford, Leto, Ana de Armas, Robin Wright, Dave Bautista, Mackenzie Davis - co kreacja to lepsza. Zwłaszcza Ford, który w końcu wygląda jakby znów mu zależało. Już w "The Force Awakens" był w porządku, ale tam mam wrażenie, że zapomniał ile ma lat i próbował grać Hana Solo z dawnych lat. W Blade Runnerze jest genialny. Gosling nie był tak dobry od czasu Drive. Ten jego smutny wzrok bez wyrazu idealnie pasuje do roli. Ana de Armas partneruje mu rewelacyjnie, a scena kiedy de Armas, Gosling i Davis są na ekranie we trójkę - mistrzostwo świata.
Żeby nie odlecieć zupełnie - jak zawsze - musi być jakieś "ale". Po pierwsze Sylvia Hoeks. Gra specyficzną rolę, ale jak dla mnie przeszarżowała i odstawiła własną wersję Roberta Patricka/T-1000 z Terminatora 2. Nie podobało mi się to. Do tego mam dwa zastrzeżenia fabularne, o których przeczytacie pod recenzją - wyraźnie będzie oznaczone to jako spojler. Jedno to po prostu małą dziura w scenariuszu, ale druga sprawa to tak zużyta i tandetna klisza, że przez chwilę miałem wrażenie, że podmienili taśmy i oglądam jakiś słaby, hipotetyczny sequel Matrixa (tak, hipotetyczny, Matrix to dzieło kompletne i kontynuacje nie powstały, wypieram to ze świadomości).
Narzekając dalej: przedostatnia scena powinna być ostatnią. Jest jedno dodatkowe ujęcie, którego mogli nam twórcy oszczędzić. Generalnie to trochę wada całego filmu. W kilku momentach Villneuve jest zbyt dosłowny. Szczególnie monologi postaci Jareda Leto to czysta ekspozycja i szkoda, że nie zostawiono więcej niedopowiedzeń. Podobnie jest z retrospekcjami. Czasem coś się w filmie ważnego dzieje i widz odkrywa tajemnicę razem z bohaterami. Po czym reżyser serwuje nam powtórkę sceny w formie wspomnienia, nagrania albo wewnętrznego głosu. Jakby nie wierzył w inteligencję i spostrzegawczość swojej widowni. Dodałbym do minusów jeszcze muzykę. Zimmer od bardzo dawna jest wyrobnikiem. Rzemieślnikiem. Brzmi to wszystko nieźle, ale nie wybitnie. Żadnej melodii, żadnego motywu, który zostałby w głowie na dłużej.
Gdybym wyzbył się ludzkich odruchów i emocji - dałbym najnowszej produkcji Villeneuve'a dziewięć. Dawno jednak nie miałem tak, że po seansie siedziałem parę minut w totalnym odrętwieniu, nie wierząc, że właśnie obejrzałem to, co obejrzałem. A obejrzałem arcydzieło. Genialny sequel do świetnego filmu. Moim zdaniem lepszy niż produkcja Scotta. Niewiele, ale jednak. Nie wierzyłem, że to możliwe, ale stało się. Niecałe trzy godziny minęły mi bardzo szybko, utonąłem w tym filmie, utonąłem w perfekcyjnej oprawie audiowizualnej, utonąłem w gęstym klimacie. Dla mnie to jest w tej chwili film roku i nie widzę na horyzoncie niczego, co mogłoby ten werdykt zmienić. Denis Villeneuve to geniusz i jestem spokojny o jego kolejny projekt - Diunę. Jeśli nie "znolanizuje się" i nie popadnie w banał - będzie najlepszym reżyserem naszych czasów. Chapeau bas! 10/10
http://zabimokiem.pl/denis-villeneuve-to-geniusz/
Nie lubię mody na "rimejki". Zawdzięczam im co prawda genialny "Mad Max: Fury Road", ale na każdy taki sztos przypada kilka bezpłciowych, miałkich produkcji drugiej kategorii. "Pamięć absolutna" z 2012, "Robocop" z 2014, "Point break" z 2015 czy fatalne "Ghosbusters" z 2016. Kiedy usłyszałem, że będzie sequel Blade Runnera, mój wewnętrzny kinoman zapłakał. Potem okazało się, że reżyserem będzie Denis Villneuve - to już bardzo dobra wiadomość. Jeszcze później wyszło, że Ridley Scott będzie tylko producentem (yes yes yes!), ale też, że dla Villneuve'a to jest tzw. "pashion project" czyli coś bardzo osobistego. To nie zawsze wychodzi, bo przy tego typu podejściu reżyserzy potrafią popłynąć za daleko w swoich wizjach.
Nic takiego nie miało miejsca przy "Blade Runner 2049". Reżyser stworzył obraz prawie doskonały. Oddał hołd oryginałowi, ale jednocześnie stworzył film posiadający własną tożsamość, własny styl i własną, naprawdę wciągającą historię. Nie wiem czy ludzie, którzy nie znają albo nie przepadają za oryginałem będą tak samo zachwyceni, ale nawet im powinno się podobać.
Właśnie. Podobać. Wizualnie ta produkcja jest najładniejszym filmem jaki widziałem do tej pory. Nie przesadzam. Każdy kadr jest tak dopieszczony, tak szczegółowy, tak oświetlony, tak sfilmowany, że dowolną stop-klatkę można powiesić w domu na ścianie. Jeśli oczy mogą dostać orgazmu - to jest seans, na którym można sprawdzić teorię. Muszę to obejrzeć jeszcze kilka razy, bo za pierwszym niemożliwe jest docenienie szczegółowych lokacji, scenografii, niewyczuwalnego CGI. W porównaniu z filmem z 1982 jest tu bardziej kolorowo, często opuszczamy mroczne, ciasne Los Angeles i zwiedzamy okoliczne pustkowia czy wysypiska śmieci, ale to ani na chwilę nie wychodzi poza dystopiczny obraz świata, do którego przyzwyczaił nas Scott te trzydzieści pięć lat temu. Jeśli Roger Deakins za zdjęcia nie dostanie w tym roku Oscara to znaczy, że nie dostanie go nigdy.
O historii mogę napisać tyle: postać Ryana Goslinga jest łowcą androidów, przy okazji rutynowej roboty trafia na trop, za którym podąża, trafiając na dużo poważniejszą i bardziej niebezpieczną sprawę niż mógłby przypuszczać. Śledztwo, które widz prowadzi razem z tytułowym bohaterem postawi wiele pytań i po raz kolejny pozwoli się otrzeć o takie tematy jak: istota człowieczeństwa, dusza, samotność, potrzeba bliskości, miłość, poświęcenie czy wybieranie w życiu tego co właściwe. Tak jak poprzednio - akcja jest wolna, sceny bez akcji i dialogów ciągną się w nieskończoność. Pozwala to nacieszyć się wizualną stroną i daje czas na refleksje. Chociaż rozumiem jeśli kogoś takie tempo narracji zwyczajnie znudzi.
Dodatkowo Villneuve zastosował tu znów - nie wiem jak on to robi - taki miks dźwięku i obrazu, że (jak przy innych jego produkcjach) cały czas siedziałem na brzegu fotela. Nic się nie dzieje, ot, zwykłą rozmowa dwóch postaci. Albo w ogóle panorama miasta, Gosling gdzieś sobie idzie, a ja siedzę i mam nerwowo zaciśnięte pięści jakby czekając na coś strasznego. Podobnie było w "Arrival", podobnie miałem przy "Prisoners". Wiecie, takie uczucie niepokoju, dyskomfortu. Jak kamyk w bucie, jak niezbyt wygodny fotel, jak zadarta skórka przy paznokciu. Wywołać w kimś taki stan za pomocą filmu? Magia. To podnosi produkcję na wyższy poziom niż Blade Runner z 1982, którego uwielbiam, ale są tam sekwencje, na których ciężko nie przysnąć.
Villneuve ewidentnie podziwia i bardzo szanuje film Scotta. Jest tu wiele dialogów i scen nawiązujących do filmu sprzed 35 lat. Jednocześnie jest to zrobione bardzo subtelnie i bez walenia widza w łeb nostalgią. Są nawet ze dwa momenty odnoszące się do najsłynniejszego pytania związanego z tematem: czy Deckard jest replikantem? Nie powiem wam co na ten temat mówi 2049, ale ja się nie zawiodłem.
Aktorsko, z jednym zastrzeżeniem(o którym za chwilę), jest po prostu idealnie. Gosling, Ford, Leto, Ana de Armas, Robin Wright, Dave Bautista, Mackenzie Davis - co kreacja to lepsza. Zwłaszcza Ford, który w końcu wygląda jakby znów mu zależało. Już w "The Force Awakens" był w porządku, ale tam mam wrażenie, że zapomniał ile ma lat i próbował grać Hana Solo z dawnych lat. W Blade Runnerze jest genialny. Gosling nie był tak dobry od czasu Drive. Ten jego smutny wzrok bez wyrazu idealnie pasuje do roli. Ana de Armas partneruje mu rewelacyjnie, a scena kiedy de Armas, Gosling i Davis są na ekranie we trójkę - mistrzostwo świata.
Żeby nie odlecieć zupełnie - jak zawsze - musi być jakieś "ale". Po pierwsze Sylvia Hoeks. Gra specyficzną rolę, ale jak dla mnie przeszarżowała i odstawiła własną wersję Roberta Patricka/T-1000 z Terminatora 2. Nie podobało mi się to. Do tego mam dwa zastrzeżenia fabularne, o których przeczytacie pod recenzją - wyraźnie będzie oznaczone to jako spojler. Jedno to po prostu małą dziura w scenariuszu, ale druga sprawa to tak zużyta i tandetna klisza, że przez chwilę miałem wrażenie, że podmienili taśmy i oglądam jakiś słaby, hipotetyczny sequel Matrixa (tak, hipotetyczny, Matrix to dzieło kompletne i kontynuacje nie powstały, wypieram to ze świadomości).
Narzekając dalej: przedostatnia scena powinna być ostatnią. Jest jedno dodatkowe ujęcie, którego mogli nam twórcy oszczędzić. Generalnie to trochę wada całego filmu. W kilku momentach Villneuve jest zbyt dosłowny. Szczególnie monologi postaci Jareda Leto to czysta ekspozycja i szkoda, że nie zostawiono więcej niedopowiedzeń. Podobnie jest z retrospekcjami. Czasem coś się w filmie ważnego dzieje i widz odkrywa tajemnicę razem z bohaterami. Po czym reżyser serwuje nam powtórkę sceny w formie wspomnienia, nagrania albo wewnętrznego głosu. Jakby nie wierzył w inteligencję i spostrzegawczość swojej widowni. Dodałbym do minusów jeszcze muzykę. Zimmer od bardzo dawna jest wyrobnikiem. Rzemieślnikiem. Brzmi to wszystko nieźle, ale nie wybitnie. Żadnej melodii, żadnego motywu, który zostałby w głowie na dłużej.
Gdybym wyzbył się ludzkich odruchów i emocji - dałbym najnowszej produkcji Villeneuve'a dziewięć. Dawno jednak nie miałem tak, że po seansie siedziałem parę minut w totalnym odrętwieniu, nie wierząc, że właśnie obejrzałem to, co obejrzałem. A obejrzałem arcydzieło. Genialny sequel do świetnego filmu. Moim zdaniem lepszy niż produkcja Scotta. Niewiele, ale jednak. Nie wierzyłem, że to możliwe, ale stało się. Niecałe trzy godziny minęły mi bardzo szybko, utonąłem w tym filmie, utonąłem w perfekcyjnej oprawie audiowizualnej, utonąłem w gęstym klimacie. Dla mnie to jest w tej chwili film roku i nie widzę na horyzoncie niczego, co mogłoby ten werdykt zmienić. Denis Villeneuve to geniusz i jestem spokojny o jego kolejny projekt - Diunę. Jeśli nie "znolanizuje się" i nie popadnie w banał - będzie najlepszym reżyserem naszych czasów. Chapeau bas! 10/10
http://zabimokiem.pl/denis-villeneuve-to-geniusz/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Blade Runner 2049
Niestety - kiszka. Jakby ktoś wtykał mi na siłę starego Blade Runnera podlanego nowym sosem. Właśnie ta nachalność przeszkadzała mi najbardziej - warstwa wizualna jest w sumie ok i wiadomo, że czerpie z pierwowzoru, ale muzyka, dialogi (nawet z maszynerią do badań kości albo dronem! Co i rusz jakiś dialog ala stary Blade Runner), gra aktorska wzorowana tak mocno na to, co w oryginalnym łowcy wyszło przypadkiem... Oczywiście na plus Ryan Gosling, który chyba nawet nie musiał za bardzo grać.
To wszystko trwa nieomal 3 godziny w porównaniu do ~2 z oryginału. Ale przynajmniej można było sobie majla sprawdzić. Poza tym chyba kogoś powaliło z dźwiękiem na sali kinowej, bo trzeba było zatykać uszy, a dronująca muzyka jeszcze tylko ten efekt pogłębiała. Też tak mieliście?
Do tego odpowiedzi na pytania, które powinny pozostać bez odpowiedzi - tak jak w oryginale. Ja wiem, że Scott w wywiadach mówił różne rzeczy, ale nie interesuje mnie przekładanie tego na film. Tym bardziej, że wykańcza to najważniejszy element Dickowości, wyrażony chyba w jedynej Dickowskiej scenie w Blade Runnerze 2049 - Deckarda z K. na temat psa.
- Is it artificial?
- Ask him.
Ups, ale mega spojler.
I tak powinno być przez cały film.
5/10
Niestety - kiszka. Jakby ktoś wtykał mi na siłę starego Blade Runnera podlanego nowym sosem. Właśnie ta nachalność przeszkadzała mi najbardziej - warstwa wizualna jest w sumie ok i wiadomo, że czerpie z pierwowzoru, ale muzyka, dialogi (nawet z maszynerią do badań kości albo dronem! Co i rusz jakiś dialog ala stary Blade Runner), gra aktorska wzorowana tak mocno na to, co w oryginalnym łowcy wyszło przypadkiem... Oczywiście na plus Ryan Gosling, który chyba nawet nie musiał za bardzo grać.
To wszystko trwa nieomal 3 godziny w porównaniu do ~2 z oryginału. Ale przynajmniej można było sobie majla sprawdzić. Poza tym chyba kogoś powaliło z dźwiękiem na sali kinowej, bo trzeba było zatykać uszy, a dronująca muzyka jeszcze tylko ten efekt pogłębiała. Też tak mieliście?
Do tego odpowiedzi na pytania, które powinny pozostać bez odpowiedzi - tak jak w oryginale. Ja wiem, że Scott w wywiadach mówił różne rzeczy, ale nie interesuje mnie przekładanie tego na film. Tym bardziej, że wykańcza to najważniejszy element Dickowości, wyrażony chyba w jedynej Dickowskiej scenie w Blade Runnerze 2049 - Deckarda z K. na temat psa.
- Is it artificial?
- Ask him.
Ups, ale mega spojler.
I tak powinno być przez cały film.
5/10
Eat your greens,
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Blade Runner 2049
U mnie będzie krótko. Skończył się seans, podniosłem się z fotela, poszedłem robocim krokiem na parking, wsiadłem w samochód. Jechałem do domu 30 minut w absolutnej ciszy, nie włączając radia, jak w transie. Było ciemno, na ulicach już mały ruch. Miałem wrażenie, że lecę spinnerem przez posępne Los Angeles a w uszach wciąż dudniły mi dziwne dźwięki jakie wypełniały film. Przed oczami przeleciały mi te momenty z liceum, gdy z kumplami oglądaliśmy raz za razem film z 1982 roku. W głowie wciąż brzmiała melodia z końcowej sekwencji, jawny ukłon w stronę pierwowzoru. Może nie jest to idealny film, kilka drobiazgów mi przeszkadzało ale jako całość zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Zestaw trailerów naprawdę debilnych filmów jakie puszczono przed seansem uzmysłowił mi jak wyjątkową pozycją jest nowy Blade Runner i jak bardzo należy hołubić jego twórcę. Ponieważ jednak jakiś porządek w przyrodzie musi być i skoro ostatecznej wersji filmu Scotta dałem kiedyś dychę to tutaj uczciwa, moim zdaniem, będzie ocena 9/10
A jeszcze krócej to mi się naprawdę k..a podobało! Mam taki pozytywny nastrój jak po Łotrze, że ktoś się wziął za coś co lubię i zrobił to tak, jakbym sobie sam to wymyślił
U mnie będzie krótko. Skończył się seans, podniosłem się z fotela, poszedłem robocim krokiem na parking, wsiadłem w samochód. Jechałem do domu 30 minut w absolutnej ciszy, nie włączając radia, jak w transie. Było ciemno, na ulicach już mały ruch. Miałem wrażenie, że lecę spinnerem przez posępne Los Angeles a w uszach wciąż dudniły mi dziwne dźwięki jakie wypełniały film. Przed oczami przeleciały mi te momenty z liceum, gdy z kumplami oglądaliśmy raz za razem film z 1982 roku. W głowie wciąż brzmiała melodia z końcowej sekwencji, jawny ukłon w stronę pierwowzoru. Może nie jest to idealny film, kilka drobiazgów mi przeszkadzało ale jako całość zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Zestaw trailerów naprawdę debilnych filmów jakie puszczono przed seansem uzmysłowił mi jak wyjątkową pozycją jest nowy Blade Runner i jak bardzo należy hołubić jego twórcę. Ponieważ jednak jakiś porządek w przyrodzie musi być i skoro ostatecznej wersji filmu Scotta dałem kiedyś dychę to tutaj uczciwa, moim zdaniem, będzie ocena 9/10
A jeszcze krócej to mi się naprawdę k..a podobało! Mam taki pozytywny nastrój jak po Łotrze, że ktoś się wziął za coś co lubię i zrobił to tak, jakbym sobie sam to wymyślił
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Blade Runner 2049
Oglądałem film w IMAX, ale 2D (3D chyba w ogóle nie ma). I powiem Wam, że wizualnie i dźwiękowo robi to robotę. Byłem naprawdę wgnieciony w fotel, szczególnie że kreacja świata była dla mnie prześwietna. Nie zgadzam się z Żabskim, że muzyka była niespecjalna. Według mnie właśnie świetnie pasowała do stworzonego (ponownie) świata Blade Runnera.
Fabularnie film też mi się podobał. Było z dwa czy trzy momenty kiedy mi nie zagrało, ale to pierdółki. Tutaj urywam jedno oczko z oceny. Niemniej całość fabuły była dobra, nie ma co marudzić.
Aktorsko wszyscy zagrali ok, Gossling zadziwiająco dobrze (oczekiwałem kaszany). Ford według mnie dobrze zagrał swoją rolę, pamiętajmy że on miał być stary w tym filmie.
A tak naprawdę to Voo najlepiej to ujął:
Oglądałem film w IMAX, ale 2D (3D chyba w ogóle nie ma). I powiem Wam, że wizualnie i dźwiękowo robi to robotę. Byłem naprawdę wgnieciony w fotel, szczególnie że kreacja świata była dla mnie prześwietna. Nie zgadzam się z Żabskim, że muzyka była niespecjalna. Według mnie właśnie świetnie pasowała do stworzonego (ponownie) świata Blade Runnera.
Fabularnie film też mi się podobał. Było z dwa czy trzy momenty kiedy mi nie zagrało, ale to pierdółki. Tutaj urywam jedno oczko z oceny. Niemniej całość fabuły była dobra, nie ma co marudzić.
Aktorsko wszyscy zagrali ok, Gossling zadziwiająco dobrze (oczekiwałem kaszany). Ford według mnie dobrze zagrał swoją rolę, pamiętajmy że on miał być stary w tym filmie.
A tak naprawdę to Voo najlepiej to ujął:
9/10Voo pisze: A jeszcze krócej to mi się naprawdę k..a podobało! Mam taki pozytywny nastrój jak po Łotrze, że ktoś się wziął za coś co lubię i zrobił to tak, jakbym sobie sam to wymyślił
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Geostorm - Lubię filmy katastroficzne. Rzadko są to jakieś wielkie filmowe wydarzenia, ale w sam raz żeby usiąść w fotelu, pochrupać popcorn, nie zagłębiać się w fabułę i podziwiać efekty specjalne. Definicja "guilty pleasure". Dawno nie wyprodukowano niczego ciekawego w tym temacie, San Andreas był, w najlepszym razie, średni. Ostatni warty uwagi tytuł to chyba "Pojutrze", bo "2012" też mi nie bardzo podszedł. Aż przyszedł 2017 rok, a przez kina przetoczył się - niczym front burzowy - film Deana Devlina: "Geostorm".
Zwiastun sugerował mniej więcej tyle: klimat się ociepla, zmienia, gwałtowne zjawiska pogodowe (burze, tornada) są coraz bardziej niszczycielskie. Ludzkość pod światłym przywództwem USA i Chin opracowuje i umieszcza na orbicie Holendra - sieć satelitów wokół planety, za pomocą których można dosłownie sterować aurą tak lokalnie jak i globalnie. Z jakiegoś powodu system jednak zawodzi i seria mniejszych katastrof zwiastuje tytułową burzę w skali globalnej, o mocy pozwalającej zniszczyć i zabić wszystko na naszej planecie. Do tego Gerard Butler Abbie Cornish, Jim Sturgess, Andy Garcia, Zazie Beetz i Ed Harris, a także przyzwoity budżet (120 mln $). Co mogło pójść nie tak?
Wszystko. Dosłownie. Panie i Panowie, nie myślałem, że to możliwe, ale to jest słabsze i nudniejsze niż "Transformers: Ostatni Rycerz". To w zasadzie imponujące osiągnięcie, bo nie przypuszczałem, że to możliwe. Geostorm to jedna, wielka, śmierdząca, parująca kupa. Poza jedną małą iskierką nie ma w tym filmie ćwierć fajnej sceny, pół niezłego dialogu, są za to żenada, nuda i śmiertelna powaga.
Wiecie, do tematu można podejść na dwa sposoby. Albo robić wesołą rozpierduchę z pełną świadomością, pełną "one-linerów" i zabawnych scen z głupiutką fabułą ("Dzień Niepodległości", "Armageddon"), albo iść w globalny kataklizm na serio, używając katastrofy jako tła do pokazania ludzi i ich zachowania wobec nieuniknionego ("Melancholia", "Dzień Zagłady"). "Geostorm" próbuje pogodzić te dwa światy i przez to zawodzi na każdym polu.
Przede wszystkim to jest kino... sensacyjne. Okazuje się dość szybko, że awaria Holendra to nie przypadek, a sabotaż i większość filmu spędzimy prowadząc śledztwo wraz z dwójką głównych protagonistów. Bracia Max (Sturgess) i Jake (Butler) nie lubią się, bo ten pierwszy (młodszy) pracuje dla rządu i zwolnił z pracy tego drugiego, starszego, butnego i nieuznającego żadnych autorytetów. Z nie byle jakiej pracy, bo Jake zaprojektował i zbudował wspomniany wcześniej system satelitów. W każdym razie panowie muszą odrzucić swoje animozje, żeby znaleźć winnych sabotażu zanim będzie za późno dla całej planety. Większość czasu spędzimy więc chodząc z Jakiem po stacji orbitalnej albo z Maxem po korytarzach gabinetów politycznych gdzie wypytują, tłumaczą i sprawdzają kto może stać za całą sprawą.
Tego, co powinno być najważniejsze w takiej produkcji, czyli efekciarskich ujęć niszczenia miast i nieokiełznanej siły kataklizmów jest w sumie może pięć, może osiem, a może dziesięć minut. I na doskonałym ekranie, na którym oglądałem film - te parę minut wypwyglądało nad wyraz przeciętnie. Jakby efekty specjalne od premiery "2012" nie zrobiły ani kroku naprzód. Element, na który liczyłem najbardziej z racji pierwszej wizyty w nowym, wrocławskim IMAXie wypadł fatalnie.
Aktorzy wzięli udział w tej produkcji albo bez świadomości w czym grają, albo tylko dla przytulenia kilku tłustych dolarów. Bo to, co prezentują to typowe "przejście obok filmu". Butler wypadł fatalnie, jak wyjęty żywcem z "M jak miłość", Sturgess jeszcze gorzej. Sceny, kiedy gra... nie, kiedy udaje smutek albo przerażenie powinny trafić do podręcznika dla studentów PWST jako przykład chałtury i amatorszczyzny. Cornish coś tam próbuje. Garcia i Harris odfajkowali obecność na planie, zagarnęli forsę i tyle ich widziano. Jedynie Zazie Beetz grająca hakerkę wypadła fantastycznie i widać, że potraktowała swój udział w projekcie serio. To jest jedyny plus tej produkcji. Wszystko inne jest złe, bardzo złe lub jeszcze gorsze.
Cieszę się, że dzięki Hopkinsowi dałem tegorocznym Transformersom dwa oczka, bo mam dzięki temu mały bufor. Gdybym dał jeden, teraz musiałbym wystawić zero, a skala jest od jedynki do dychy przecież. Nie pamiętam kiedy poprzednio tak bardzo miałem ochotę wyjść z sali przed napisami końcowymi. Miałem nadzieję, że pierwszy seans w nowo otwartym IMAXie będzie niezapomnianym doświadczeniem, ale niekoniecznie zakładałem, że w formie traumy... 1/10
http://zabimokiem.pl/shitstorm/
Zwiastun sugerował mniej więcej tyle: klimat się ociepla, zmienia, gwałtowne zjawiska pogodowe (burze, tornada) są coraz bardziej niszczycielskie. Ludzkość pod światłym przywództwem USA i Chin opracowuje i umieszcza na orbicie Holendra - sieć satelitów wokół planety, za pomocą których można dosłownie sterować aurą tak lokalnie jak i globalnie. Z jakiegoś powodu system jednak zawodzi i seria mniejszych katastrof zwiastuje tytułową burzę w skali globalnej, o mocy pozwalającej zniszczyć i zabić wszystko na naszej planecie. Do tego Gerard Butler Abbie Cornish, Jim Sturgess, Andy Garcia, Zazie Beetz i Ed Harris, a także przyzwoity budżet (120 mln $). Co mogło pójść nie tak?
Wszystko. Dosłownie. Panie i Panowie, nie myślałem, że to możliwe, ale to jest słabsze i nudniejsze niż "Transformers: Ostatni Rycerz". To w zasadzie imponujące osiągnięcie, bo nie przypuszczałem, że to możliwe. Geostorm to jedna, wielka, śmierdząca, parująca kupa. Poza jedną małą iskierką nie ma w tym filmie ćwierć fajnej sceny, pół niezłego dialogu, są za to żenada, nuda i śmiertelna powaga.
Wiecie, do tematu można podejść na dwa sposoby. Albo robić wesołą rozpierduchę z pełną świadomością, pełną "one-linerów" i zabawnych scen z głupiutką fabułą ("Dzień Niepodległości", "Armageddon"), albo iść w globalny kataklizm na serio, używając katastrofy jako tła do pokazania ludzi i ich zachowania wobec nieuniknionego ("Melancholia", "Dzień Zagłady"). "Geostorm" próbuje pogodzić te dwa światy i przez to zawodzi na każdym polu.
Przede wszystkim to jest kino... sensacyjne. Okazuje się dość szybko, że awaria Holendra to nie przypadek, a sabotaż i większość filmu spędzimy prowadząc śledztwo wraz z dwójką głównych protagonistów. Bracia Max (Sturgess) i Jake (Butler) nie lubią się, bo ten pierwszy (młodszy) pracuje dla rządu i zwolnił z pracy tego drugiego, starszego, butnego i nieuznającego żadnych autorytetów. Z nie byle jakiej pracy, bo Jake zaprojektował i zbudował wspomniany wcześniej system satelitów. W każdym razie panowie muszą odrzucić swoje animozje, żeby znaleźć winnych sabotażu zanim będzie za późno dla całej planety. Większość czasu spędzimy więc chodząc z Jakiem po stacji orbitalnej albo z Maxem po korytarzach gabinetów politycznych gdzie wypytują, tłumaczą i sprawdzają kto może stać za całą sprawą.
Tego, co powinno być najważniejsze w takiej produkcji, czyli efekciarskich ujęć niszczenia miast i nieokiełznanej siły kataklizmów jest w sumie może pięć, może osiem, a może dziesięć minut. I na doskonałym ekranie, na którym oglądałem film - te parę minut wypwyglądało nad wyraz przeciętnie. Jakby efekty specjalne od premiery "2012" nie zrobiły ani kroku naprzód. Element, na który liczyłem najbardziej z racji pierwszej wizyty w nowym, wrocławskim IMAXie wypadł fatalnie.
Aktorzy wzięli udział w tej produkcji albo bez świadomości w czym grają, albo tylko dla przytulenia kilku tłustych dolarów. Bo to, co prezentują to typowe "przejście obok filmu". Butler wypadł fatalnie, jak wyjęty żywcem z "M jak miłość", Sturgess jeszcze gorzej. Sceny, kiedy gra... nie, kiedy udaje smutek albo przerażenie powinny trafić do podręcznika dla studentów PWST jako przykład chałtury i amatorszczyzny. Cornish coś tam próbuje. Garcia i Harris odfajkowali obecność na planie, zagarnęli forsę i tyle ich widziano. Jedynie Zazie Beetz grająca hakerkę wypadła fantastycznie i widać, że potraktowała swój udział w projekcie serio. To jest jedyny plus tej produkcji. Wszystko inne jest złe, bardzo złe lub jeszcze gorsze.
Cieszę się, że dzięki Hopkinsowi dałem tegorocznym Transformersom dwa oczka, bo mam dzięki temu mały bufor. Gdybym dał jeden, teraz musiałbym wystawić zero, a skala jest od jedynki do dychy przecież. Nie pamiętam kiedy poprzednio tak bardzo miałem ochotę wyjść z sali przed napisami końcowymi. Miałem nadzieję, że pierwszy seans w nowo otwartym IMAXie będzie niezapomnianym doświadczeniem, ale niekoniecznie zakładałem, że w formie traumy... 1/10
http://zabimokiem.pl/shitstorm/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ach śpij kochanie
Trailer Ach śpij kochanie obiecuje dużo więcej niż film pokazuje. Coś tam z atmosfery Złego jest, ale miałkość głównego bohatera i jego przecietna gra aktorska mordują film. Do tego średni drugi plan - Bogusław Linda w roli ojca Franza Mauera - słabiutko. Podobnie jak Grabowski w roli ojca czy tam dziadka Gebelsa z Pitbulla. Dodatkowo to chyba pierwszy film z Karoliną Gruszką jaki oglądałem, gdzie nie pokazała piersi. Smuteczek.
Reżyser chciał zrobić chyba mroczny dreszczowiec tylko Chyra to nie Hopkins, a Piękny Władzio to nie Hanibal. Bo Chyra zaskakująco słabo próbował imitować momentami chyba Hopkinsa, co dla mnie wywołało efekt komiczny.
Dobre chęci były, ale tylko za to nie mówi się że film jest dobry. Co najwyżej przeciętny. Można, ale raczej poczekać na przecenę i wersję dodana do jakiegoś magazynu. Dodatkowo ostatnie kilkanaście (?) minut tego filmu dłuży się niemiłosiernie, bo wszystko już wiadomo, ale reżyser jakby nie mógł skończyć. Dziwne i męczące, a film trwa tylko 1h40m!.
4/10
Trailer Ach śpij kochanie obiecuje dużo więcej niż film pokazuje. Coś tam z atmosfery Złego jest, ale miałkość głównego bohatera i jego przecietna gra aktorska mordują film. Do tego średni drugi plan - Bogusław Linda w roli ojca Franza Mauera - słabiutko. Podobnie jak Grabowski w roli ojca czy tam dziadka Gebelsa z Pitbulla. Dodatkowo to chyba pierwszy film z Karoliną Gruszką jaki oglądałem, gdzie nie pokazała piersi. Smuteczek.
Reżyser chciał zrobić chyba mroczny dreszczowiec tylko Chyra to nie Hopkins, a Piękny Władzio to nie Hanibal. Bo Chyra zaskakująco słabo próbował imitować momentami chyba Hopkinsa, co dla mnie wywołało efekt komiczny.
Dobre chęci były, ale tylko za to nie mówi się że film jest dobry. Co najwyżej przeciętny. Można, ale raczej poczekać na przecenę i wersję dodana do jakiegoś magazynu. Dodatkowo ostatnie kilkanaście (?) minut tego filmu dłuży się niemiłosiernie, bo wszystko już wiadomo, ale reżyser jakby nie mógł skończyć. Dziwne i męczące, a film trwa tylko 1h40m!.
4/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Thor: Ragnarok - James Gunn swoimi "Strażnikami Galaktyki" zrobił wyrwę w MCU. W porównaniu do poprzednich filmów Marvela zupełnie zmienił się ton produkcji. Reżyser postawił na absurdalny humor, zakręcone postaci i komediowy styl charakterystyczny dla wszystkich jego filmów. To przecież swoisty stempel Gunna. Tak było w 2015 roku. W 2017 Taika Waititi spojrzał na wspomnianą wyrwę, na poprzednie (nieszczęsne) dwie części Thora, a potem wziął do ręki młot (Mjölnir?) i rozwalił całą ścianę.
"Thor: Ragnarok" zrywa z konwencją swoich poprzedników. To jest rasowa komedia od pierwszej do ostatniej sceny. Komedia totalna. Nie ma tu miejsca na poważne i groźne miny, na pierdu-pierdu o ratowaniu świata, ani nawet na dramatyczne momenty, kiedy niby to nie wiadomo, czy plan się powiedzie (a przecież to Marvel, więc wiadomo, że tak). Oczywiście trochę tych elementów w filmie i tak występuje, ale głównie po to, żeby każdy z nich napakować żartami, przedstawić w krzywym zwierciadle i wyśmiać. Bo "Ragnarok" to również parodia innych filmów Marvela. Głównie poprzednich "Thorów", ale także "Avengersów". Nie ma żadnej granicy, której Waititi nie przekroczy w obśmiewaniu konwencji. Pod tym względem, szczerze mówiąc, film najbardziej przypominał mi... "Deadpoola". Zabrakło tylko oznaczenia wiekowego "dla dorosłych", wiader krwi i burzenia "czwartej ściany".
Jeśli widzieliście film "Co robimy w ukryciu" (jeśli nie, gorąco polecam) to wiecie, w jakim typie poczucia humoru lubuje się reżyser. Wszystkie postaci mają swój rodzaj komizmu, czasem mocno "sucharowy", czasem slapstickowy, ale... to naprawdę działa. Ani przez moment nie czułem, że cokolwiek jest tu wymuszone i żenujące, jak chociażby wymiana zdań pomiędzy Batmanem a Marthą Kent w "Batman v Superman". Dialogi pachną za to (dobrą!) improwizacją i emanuje z nich taka energia, że jestem skłonny uwierzyć, iż kręcenie filmu było niezłą zabawą. A najlepszy w tym wszystkim jest... Korg. Nic więcej nie napiszę, bo nie chcę zdradzać detali, ale ten trzecioplanowy bohater, mówiący głosem Waititiego, powodował u mnie skurcz przepony za każdym razem, kiedy pojawiał się na ekranie. Najzabawniejsza postać Marvela na ekranie od czasów... nie, nie przypominam sobie nikogo równie zabawnego.
Wizualnie "Ragnarok" to uczta dla oka. Nawiązania do estetyki kina science-fiction lat osiemdziesiątych są podstawą oprawy. Jest tu tak kolorowo, że momentami można dostać zawrotów głowy. Efekty specjalne w perfekcyjnych proporcjach wymieszano ze scenografią, strojami i charakteryzacją postaci. Nic nie wydaje się sztuczne, cały świat żyje własnym życiem. Całość okraszono muzyką stworzoną w syntezatorach na zmianę z rockowymi i popowymi hitami przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku. Re-we-la-cja.
Pisałem o atmosferze na planie - przekłada się to na popisy aktorskie. Wszyscy wyglądają, jakby mieli niezły ubaw. Nie mam się do kogo przyczepić. Hemsworth jest takim synem Odyna, jakiego lubię: narwaniec, lekkoduch i narcyz, szukający uznania i poklasku. Hiddleston jako Loki gra to co zwykle - więcej mi nie trzeba. O epizodycznym Korgu wspominałem - rewelacja. Tessa Thompson jako Valkiria nie odstaje od reszty, jej postać - tak jak Thor - przechodzi przemianę w miarę upływu czasu i wypada to bardzo naturalnie. Jeff Goldblum jako Arcymistrz to mistrzostwo świata. Znów nie chcę niczego zdradzić, ale kilka jego momentów może zwalić z nóg. A to nie wszystko, bo jest jeszcze scena, gdzie nagle pojawia się kilka znanych i zupełnie niespodziewanych facjat, ale przekonacie się o tym (mam nadzieję) sami.
Tu muszę wspomnieć o Karlu Urbanie, który w zasadzie jako jedyny zagrał... nie powiem, że słabo, bo poprawnie... Ale to tak dziwna i niewiele znacząca rola, że chyba lepiej było wziąć kogoś mniej znanego. Po tak rozpoznawalnym aktorze spodziewałem się więcej, choć to w dużej mierze wina scenariusza. Urban nie mógł rozwinąć skrzydeł. Przypadłość ta dotyka też - co mówię z wielkim żalem - Helę, boginię śmierci graną przez Cate Blanchett. Aktorka zdała egzamin, bawi się rolą i na tle kiepskich marvelowskich czarnych charakterów prezentuje się znakomicie. Problem w tym, że tak jak Urban - nie ma tu za wiele do roboty. Jej postać to chodząca maszynka do ekspozycji. Większość tego co mówi to monologi objaśniające fabułę: przeszłość Odyna, jej własną czy Asgardu. Szkoda, że nie ma jej więcej, że jej udział nie jest bardziej znaczący.
To są jednak delikatne ryski i nie zmienią mojej opinii o najnowszej części przygód Thora. Film jest kolorowy, bezpretensjonalny, autoironiczny, umyślnie kiczowaty kiedy trzeba, a ilość żartów na metr bieżący taśmy filmowej przekracza wszelkie dopuszczalne normy. "Ragnarok" to pozycja obowiązkowa i najlepsza komedia 2017 roku z wyczuwalnym na każdym kroku stemplem Taiki Waititiego. Gorąco polecam! 9/10
http://zabimokiem.pl/waititi-jak-gunn-tylko-bardziej/
"Thor: Ragnarok" zrywa z konwencją swoich poprzedników. To jest rasowa komedia od pierwszej do ostatniej sceny. Komedia totalna. Nie ma tu miejsca na poważne i groźne miny, na pierdu-pierdu o ratowaniu świata, ani nawet na dramatyczne momenty, kiedy niby to nie wiadomo, czy plan się powiedzie (a przecież to Marvel, więc wiadomo, że tak). Oczywiście trochę tych elementów w filmie i tak występuje, ale głównie po to, żeby każdy z nich napakować żartami, przedstawić w krzywym zwierciadle i wyśmiać. Bo "Ragnarok" to również parodia innych filmów Marvela. Głównie poprzednich "Thorów", ale także "Avengersów". Nie ma żadnej granicy, której Waititi nie przekroczy w obśmiewaniu konwencji. Pod tym względem, szczerze mówiąc, film najbardziej przypominał mi... "Deadpoola". Zabrakło tylko oznaczenia wiekowego "dla dorosłych", wiader krwi i burzenia "czwartej ściany".
Jeśli widzieliście film "Co robimy w ukryciu" (jeśli nie, gorąco polecam) to wiecie, w jakim typie poczucia humoru lubuje się reżyser. Wszystkie postaci mają swój rodzaj komizmu, czasem mocno "sucharowy", czasem slapstickowy, ale... to naprawdę działa. Ani przez moment nie czułem, że cokolwiek jest tu wymuszone i żenujące, jak chociażby wymiana zdań pomiędzy Batmanem a Marthą Kent w "Batman v Superman". Dialogi pachną za to (dobrą!) improwizacją i emanuje z nich taka energia, że jestem skłonny uwierzyć, iż kręcenie filmu było niezłą zabawą. A najlepszy w tym wszystkim jest... Korg. Nic więcej nie napiszę, bo nie chcę zdradzać detali, ale ten trzecioplanowy bohater, mówiący głosem Waititiego, powodował u mnie skurcz przepony za każdym razem, kiedy pojawiał się na ekranie. Najzabawniejsza postać Marvela na ekranie od czasów... nie, nie przypominam sobie nikogo równie zabawnego.
Wizualnie "Ragnarok" to uczta dla oka. Nawiązania do estetyki kina science-fiction lat osiemdziesiątych są podstawą oprawy. Jest tu tak kolorowo, że momentami można dostać zawrotów głowy. Efekty specjalne w perfekcyjnych proporcjach wymieszano ze scenografią, strojami i charakteryzacją postaci. Nic nie wydaje się sztuczne, cały świat żyje własnym życiem. Całość okraszono muzyką stworzoną w syntezatorach na zmianę z rockowymi i popowymi hitami przełomu siódmej i ósmej dekady XX wieku. Re-we-la-cja.
Pisałem o atmosferze na planie - przekłada się to na popisy aktorskie. Wszyscy wyglądają, jakby mieli niezły ubaw. Nie mam się do kogo przyczepić. Hemsworth jest takim synem Odyna, jakiego lubię: narwaniec, lekkoduch i narcyz, szukający uznania i poklasku. Hiddleston jako Loki gra to co zwykle - więcej mi nie trzeba. O epizodycznym Korgu wspominałem - rewelacja. Tessa Thompson jako Valkiria nie odstaje od reszty, jej postać - tak jak Thor - przechodzi przemianę w miarę upływu czasu i wypada to bardzo naturalnie. Jeff Goldblum jako Arcymistrz to mistrzostwo świata. Znów nie chcę niczego zdradzić, ale kilka jego momentów może zwalić z nóg. A to nie wszystko, bo jest jeszcze scena, gdzie nagle pojawia się kilka znanych i zupełnie niespodziewanych facjat, ale przekonacie się o tym (mam nadzieję) sami.
Tu muszę wspomnieć o Karlu Urbanie, który w zasadzie jako jedyny zagrał... nie powiem, że słabo, bo poprawnie... Ale to tak dziwna i niewiele znacząca rola, że chyba lepiej było wziąć kogoś mniej znanego. Po tak rozpoznawalnym aktorze spodziewałem się więcej, choć to w dużej mierze wina scenariusza. Urban nie mógł rozwinąć skrzydeł. Przypadłość ta dotyka też - co mówię z wielkim żalem - Helę, boginię śmierci graną przez Cate Blanchett. Aktorka zdała egzamin, bawi się rolą i na tle kiepskich marvelowskich czarnych charakterów prezentuje się znakomicie. Problem w tym, że tak jak Urban - nie ma tu za wiele do roboty. Jej postać to chodząca maszynka do ekspozycji. Większość tego co mówi to monologi objaśniające fabułę: przeszłość Odyna, jej własną czy Asgardu. Szkoda, że nie ma jej więcej, że jej udział nie jest bardziej znaczący.
To są jednak delikatne ryski i nie zmienią mojej opinii o najnowszej części przygód Thora. Film jest kolorowy, bezpretensjonalny, autoironiczny, umyślnie kiczowaty kiedy trzeba, a ilość żartów na metr bieżący taśmy filmowej przekracza wszelkie dopuszczalne normy. "Ragnarok" to pozycja obowiązkowa i najlepsza komedia 2017 roku z wyczuwalnym na każdym kroku stemplem Taiki Waititiego. Gorąco polecam! 9/10
http://zabimokiem.pl/waititi-jak-gunn-tylko-bardziej/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Les Misérables: Nędznicy (Les Misérables)
Zaczyna się monumentalną sceną holowania okrętu liniowego do suchego doku. Więźniowie stoją po pas w wodzie, ciągną za liny i śpiewają. Wśród nich jest Wolverine i śpiewa. Pojawia się generał Maximus i też śpiewa. Kurde, człowieku, przecież oglądasz musical, czemu się dziwisz? No właśnie - nigdy nie widziałem tego przedstawienia i wyobrażałem sobie to trochę inaczej tymczasem to dwie i pół godziny śpiewu. Nie dość, że nie ma tu mówionych dialogów to na dobrą sprawę jest bardzo niewiele i to bardzo króciutkich scen, które obywają się bez śpiewania. Po jakimś kwadransie zonk przechodzi i wciągamy się... No właśnie - wciągamy czy nie wciągamy? Film imponuje rozmachem - obsadą, scenografią, kostiumami i charakteryzacją. Realizacja jest po prostu perfekcyjna. Aktorzy na szczęście umieją śpiewać, historia jest poruszająca i bawimy się świetnie. Ostatecznie jednak to musical - słucham pięknych melodii ale nie mogę wciągnąć się na 100%, nie mogę przeżywać tego jak zwyczajnego filmu, jest to wszystko dla mnie zbyt umowne. Na pewno warto "Nędzników" zobaczyć i to koniecznie w jak najlepszych warunkach jeśli chodzi o nagłośnienie. Mimo wszystko nie mogę się zdobyć aż na taki zachwyt, jaki towarzyszył temu filmowi po jego premierze. Natomiast jeśli ktoś nie ma takich zastrzeżeń jak ja co do samej idei musicalu w kinie, to pewnie będzie zachwycony. 8/10
Zaczyna się monumentalną sceną holowania okrętu liniowego do suchego doku. Więźniowie stoją po pas w wodzie, ciągną za liny i śpiewają. Wśród nich jest Wolverine i śpiewa. Pojawia się generał Maximus i też śpiewa. Kurde, człowieku, przecież oglądasz musical, czemu się dziwisz? No właśnie - nigdy nie widziałem tego przedstawienia i wyobrażałem sobie to trochę inaczej tymczasem to dwie i pół godziny śpiewu. Nie dość, że nie ma tu mówionych dialogów to na dobrą sprawę jest bardzo niewiele i to bardzo króciutkich scen, które obywają się bez śpiewania. Po jakimś kwadransie zonk przechodzi i wciągamy się... No właśnie - wciągamy czy nie wciągamy? Film imponuje rozmachem - obsadą, scenografią, kostiumami i charakteryzacją. Realizacja jest po prostu perfekcyjna. Aktorzy na szczęście umieją śpiewać, historia jest poruszająca i bawimy się świetnie. Ostatecznie jednak to musical - słucham pięknych melodii ale nie mogę wciągnąć się na 100%, nie mogę przeżywać tego jak zwyczajnego filmu, jest to wszystko dla mnie zbyt umowne. Na pewno warto "Nędzników" zobaczyć i to koniecznie w jak najlepszych warunkach jeśli chodzi o nagłośnienie. Mimo wszystko nie mogę się zdobyć aż na taki zachwyt, jaki towarzyszył temu filmowi po jego premierze. Natomiast jeśli ktoś nie ma takich zastrzeżeń jak ja co do samej idei musicalu w kinie, to pewnie będzie zachwycony. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spectre
Sam fakt, że ostatni jak dotąd film o Bondzie obejrzałem 2 lata po jego premierze, świadczy o tym, że nie jest to dzieło, o którym ludzie mówią coś w stylu: "Co, nie oglądałeś? Musisz obejrzeć!". Szczerze mówiąc to przez te dwa lata spotykałem się raczej z zupełnie przeciwnymi komentarzami. Pewnie dlatego ominęło mnie jakieś wielkie rozczarowanie, co nie znaczy, że film zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Moim zdaniem największą słabością "Spectre" jest to, że Bonda w ujęciu współczesnym wpakowano w fabułę rodem z klasycznych filmów serii. Jest wszechmocny złoczyńca, który lubi chichotać i wyjaśniać motywy swojego działania. Poza tym chodzi bez skarpet. Jest jego śmiechu warta "tajna baza" pośrodku pustyni, którą można wysadzić jednym trafieniem z karabinu (tak!). Jest killer-osiłek, którego bohater załatwia za pomocą "triku". Jest tajna organizacja, która na tajnych posiedzeniach rozprawia o przejęciu władzy nad światem. Heheh, serio? W 2015 roku na takie cuda wpadli? Brakowało tylko, żeby Aston Martin okazał się pływać pod wodą. Pośrodku tego jest wyraźnie zmęczony Craig, który zaczyna mieć partnerki młodsze o pokolenie, jak Connery i Moore w swoich ostatnich występach w roli Bonda. Mówiąc szczerze, poza sprawną realizacją, będącą jednak standardem w filmach o takim budżecie, nic szczególnego w "Spectre" nie dostrzegłem. Nawet piosenki nie jestem w stanie zanucić. W tym wszystkim największym plusem wydaje się to, że w następnym podejściu po prostu musi być lepiej. 5/10
Sam fakt, że ostatni jak dotąd film o Bondzie obejrzałem 2 lata po jego premierze, świadczy o tym, że nie jest to dzieło, o którym ludzie mówią coś w stylu: "Co, nie oglądałeś? Musisz obejrzeć!". Szczerze mówiąc to przez te dwa lata spotykałem się raczej z zupełnie przeciwnymi komentarzami. Pewnie dlatego ominęło mnie jakieś wielkie rozczarowanie, co nie znaczy, że film zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Moim zdaniem największą słabością "Spectre" jest to, że Bonda w ujęciu współczesnym wpakowano w fabułę rodem z klasycznych filmów serii. Jest wszechmocny złoczyńca, który lubi chichotać i wyjaśniać motywy swojego działania. Poza tym chodzi bez skarpet. Jest jego śmiechu warta "tajna baza" pośrodku pustyni, którą można wysadzić jednym trafieniem z karabinu (tak!). Jest killer-osiłek, którego bohater załatwia za pomocą "triku". Jest tajna organizacja, która na tajnych posiedzeniach rozprawia o przejęciu władzy nad światem. Heheh, serio? W 2015 roku na takie cuda wpadli? Brakowało tylko, żeby Aston Martin okazał się pływać pod wodą. Pośrodku tego jest wyraźnie zmęczony Craig, który zaczyna mieć partnerki młodsze o pokolenie, jak Connery i Moore w swoich ostatnich występach w roli Bonda. Mówiąc szczerze, poza sprawną realizacją, będącą jednak standardem w filmach o takim budżecie, nic szczególnego w "Spectre" nie dostrzegłem. Nawet piosenki nie jestem w stanie zanucić. W tym wszystkim największym plusem wydaje się to, że w następnym podejściu po prostu musi być lepiej. 5/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kamikaze (Eien no Zero)
Tak naprawdę ten film w TV był opatrzony polskim tytułem "Samurajowie nieba" ale zostawiam tak, jak widnieje na Filmwebie. Patrząc na tytuł oryginalny, to raczej ani jedno ani drugie tłumaczenie nie jest dosłowne i nie ma co sobie tym głowy zawracać. Film opowiada o japońskim rodzeństwie poszukującym informacji o swoim dziadku, który zginął jako pilot pod koniec II wojny światowej. Informacje na jakie natrafiają są sprzeczne - dla niektórych był skończonym tchórzem ale dla innych wręcz przeciwnie. Wspomnienia towarzyszy dziadka składają się na drugi plan czasowy opowieści, rozgrywający się w latach 1941-45. Nie jest to typowe kino wojenne a raczej dramat, z mocnym antywojennym przesłaniem i pytaniem o sensowność poświęcania życia na wojnie. Bardzo ciekawie pokazane jest środowisko młodych japońskich pilotów i ich podejście do idei kamikaze. Jeśli wierzyć twórcom filmu nie było ono tak jednoznaczne jak wynika z powszechnych wyobrażeń na ten temat. Słabości tego filmu wynikają, jak sądzę, ze specyfiki japońskiego kina. Opowieść jest trochę rozwleczona, nieco przesadnie ckliwa (bez smarkania ze strony pań się nie obędzie), aktorstwo po japońsku jest krzykliwo-ekspresyjne. Plusy stawiam przede wszystkim za fantastycznie pełne detali przedstawienie sprzętu wojskowego. To jest ta sama szkoła co w mandze i anime - może absurdalne skojarzenie ale jak zobaczyłem samoloty wyglądające "jak prawdziwe" - z odpryskami farby na kadłubach i wyraźnie steranie lataniem, jak zobaczyłem prujący fale lotniskowiec "Akagi", jak zobaczyłem moc ognia zaporowego z okrętów, to cała reszta przestała mieć dla mnie znaczenie. Scen batalistycznych jest całkiem sporo i choć widać komputerowość efektów to film jest na pewno lepiej zrobiony niż np. niesławne "Red Tails" i bardziej realistyczny niż "Pearl Harbor". Pozostaje pytanie na ile takie elementy w filmie są kogoś dla kogoś atrakcyjne. Dla mnie są bardzo atrakcyjne więc oceniam całość wysoko. Uprzedzam jednak lojalnie, że to siłą rzeczy specyficzne kino i nie każdemu musi się spodobać. 8/10
Tak naprawdę ten film w TV był opatrzony polskim tytułem "Samurajowie nieba" ale zostawiam tak, jak widnieje na Filmwebie. Patrząc na tytuł oryginalny, to raczej ani jedno ani drugie tłumaczenie nie jest dosłowne i nie ma co sobie tym głowy zawracać. Film opowiada o japońskim rodzeństwie poszukującym informacji o swoim dziadku, który zginął jako pilot pod koniec II wojny światowej. Informacje na jakie natrafiają są sprzeczne - dla niektórych był skończonym tchórzem ale dla innych wręcz przeciwnie. Wspomnienia towarzyszy dziadka składają się na drugi plan czasowy opowieści, rozgrywający się w latach 1941-45. Nie jest to typowe kino wojenne a raczej dramat, z mocnym antywojennym przesłaniem i pytaniem o sensowność poświęcania życia na wojnie. Bardzo ciekawie pokazane jest środowisko młodych japońskich pilotów i ich podejście do idei kamikaze. Jeśli wierzyć twórcom filmu nie było ono tak jednoznaczne jak wynika z powszechnych wyobrażeń na ten temat. Słabości tego filmu wynikają, jak sądzę, ze specyfiki japońskiego kina. Opowieść jest trochę rozwleczona, nieco przesadnie ckliwa (bez smarkania ze strony pań się nie obędzie), aktorstwo po japońsku jest krzykliwo-ekspresyjne. Plusy stawiam przede wszystkim za fantastycznie pełne detali przedstawienie sprzętu wojskowego. To jest ta sama szkoła co w mandze i anime - może absurdalne skojarzenie ale jak zobaczyłem samoloty wyglądające "jak prawdziwe" - z odpryskami farby na kadłubach i wyraźnie steranie lataniem, jak zobaczyłem prujący fale lotniskowiec "Akagi", jak zobaczyłem moc ognia zaporowego z okrętów, to cała reszta przestała mieć dla mnie znaczenie. Scen batalistycznych jest całkiem sporo i choć widać komputerowość efektów to film jest na pewno lepiej zrobiony niż np. niesławne "Red Tails" i bardziej realistyczny niż "Pearl Harbor". Pozostaje pytanie na ile takie elementy w filmie są kogoś dla kogoś atrakcyjne. Dla mnie są bardzo atrakcyjne więc oceniam całość wysoko. Uprzedzam jednak lojalnie, że to siłą rzeczy specyficzne kino i nie każdemu musi się spodobać. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Thor: Ragnarok
Poszedłem na film o superbohaterach i dostałem świetny film o superbohaterach. Jest akcja, są efekty specjalne, jest odpowiednia dawka humoru, jest naprawdę dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa. Są cameo, są gościnne występy.
Jak to z gustem jest nie wszystkie sceny mi się podobały (bez spojlerów to nie mówię które ), ale ogółem cały film by po prostu dobry kawałkiem marvelowskiej produkcji.
Przy czym trzeba po prostu wiedzieć na co się idzie.
Polecam wszystkim fanom filmów by Marvel.
9/10
Poszedłem na film o superbohaterach i dostałem świetny film o superbohaterach. Jest akcja, są efekty specjalne, jest odpowiednia dawka humoru, jest naprawdę dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa. Są cameo, są gościnne występy.
Jak to z gustem jest nie wszystkie sceny mi się podobały (bez spojlerów to nie mówię które ), ale ogółem cały film by po prostu dobry kawałkiem marvelowskiej produkcji.
Przy czym trzeba po prostu wiedzieć na co się idzie.
Polecam wszystkim fanom filmów by Marvel.
9/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wiecie co, obejrzałem ponownie drugich Guardiansów i zjadają one, przynajmniej dla mnie, Ragnaroka na śniadanie. Humor podchodzi mi lepiej, a do tego nie zakładali, że w każdej scenie musi być dowcip - przez co jest naturalniejszy.
GoG 2 - 9/10
Ragnarok 7/10
GoG 2 - 9/10
Ragnarok 7/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Gusta jak dupa, każdy ma własną. A o dupy na forum się kłócić nie będziemy.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Jutsimitsu
- Człowiek-Reklamówka
- Posty: 2930
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 22:51
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
I tak wiadomo kto ma top 1Counterman pisze:Gusta jak dupa, każdy ma własną. A o dupy na forum się kłócić nie będziemy.
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
W sensie, że Żaba?...
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
kilka shortów z ostatnich miesięcy:
Gra Geralda (Gerald's Game)
Klasyczny Stephen King. Dobry pomysł i skopane prowadzenie historii, aż do najsłabszej końcówki. Ekranizacja wierna literackiemu oryginałowi w niemal każdym calu. Raczej strata czasu, ale i tak lepiej to obejrzeć, niż czytać.
4/10
Wybuchowa para (Knight and Day)
Tom Cruise i Cameron Diaz w filmie o intrydze szpiegowskiej, który tak naprawdę jest romansidłem. Zrobił James Mangold. Do CV raczej sobie nie wpisze, bo wyszła mu zupełnie pozbawiona smaku maślanka. Nic tam nie jest skopane, ale i nic nie zostaje w głowie na później.
4/10
Spider-Man: Homecoming
Nie jest to gniot, na którego nie da się patrzeć, więc ocena jest neutralna. Ale mi się nie podobał. Tom Holland wygląda jak gimnazjalny fetyszysta, a nie zwyczajny chłopak ze szkoły. Nie trawię takich typków, są wyjęci z podręcznika dla rodziców pt. "jak sobie radzić z dojrzewaniem syna/córki". Prawda ekranu, a zarazem gówno prawda. Fabuła tego filmu była tak bardzo przewidywalna, włącznie z patronizującym Iron Manem, że kilka razy robiłem sobie przerwę w seansie, żeby zapomnieć o scenach, których jeszcze nie widziałem. Mam już dość marvelowskiego kina, w którym jedyną nowością bywają charaktery superbohaterów. Tym razem nikt nie ratuje świata, ale to za mało, żebym stwierdził, że mi się podobało.
5/10
Anthropoid
Film o przygotowywanym zamachu na nazistów w czeskiej Pradze. Fajnie zobaczyć Dorocińskiego na tle światowej gwiazdy (Cillian Murphy), niefajnie przekonać się jak wiele mu brakuje do najwyższej półki aktorów. Scenariusz ciekawy, acz bez fajerwerków. Znakomicie za to oddano klimat konspiracji, no i umiejętnie (nienachalnie) wpleciono wątki romantyczne. Solidne kino.
6+/10
Zaproszenie (The Invitation)
Bardzo pozytywne zaskoczenie. Ciekawy i trudny pomysł na thriller sytuacyjny, który przez 90% seansu jest znakomicie prowadzony. Główny bohater zagrany znakomicie, a jego podejrzenia co do sytuacji w której się znalazł autentycznie udzielają się widzowi. Szkoda, że końcówka okazała się sztampowa, ale dla samej przyjemności z emocjonującego seansu - zdecydowanie warto.
7/10
Koneser (La Migliore offerta)
No cóż, Tornatore to boss kinematografii. Znakomitość pod względem wizualnym, aktorskim i scenariuszowym. Pomimo, że w którymś momencie rozgryzłem tajemnicę, to i tak twórcy nie pozostawili mnie wobec niej obojętnym. Wspaniałe kino, w którym warsztat aktorski uzupełniony specyficznymi okolicznościami wpływa na widza jeszcze podczas seansu, a bohaterowie zostają w głowie długo po nim. Przy okazji dostajemy bardzo ciepły, wyważony i pełen sztuki film o Sztuce, choć ona gra w nim drugoplanową rolę. Wielkie oklaski dla Geoffrey'a Rusha, ale również całej ekipy audio-technicznej. Miód.
9/10
Most na rzece Kwai (The Bridge on the River Kwai)
Mocno czuć poprzednią epokę w kinematografii, a wybitna końcówka nie poraża tak, jak - mniemam - uderzała widzów pół wieku temu. Jednocześnie imponująca superprodukcja z wyczuwalną duszą. Obowiązek do odrobienia, a mimo znaczących archaizmów - wciąż gwarantowana świetna rozrywka.
8/10
Gra Geralda (Gerald's Game)
Klasyczny Stephen King. Dobry pomysł i skopane prowadzenie historii, aż do najsłabszej końcówki. Ekranizacja wierna literackiemu oryginałowi w niemal każdym calu. Raczej strata czasu, ale i tak lepiej to obejrzeć, niż czytać.
4/10
Wybuchowa para (Knight and Day)
Tom Cruise i Cameron Diaz w filmie o intrydze szpiegowskiej, który tak naprawdę jest romansidłem. Zrobił James Mangold. Do CV raczej sobie nie wpisze, bo wyszła mu zupełnie pozbawiona smaku maślanka. Nic tam nie jest skopane, ale i nic nie zostaje w głowie na później.
4/10
Spider-Man: Homecoming
Nie jest to gniot, na którego nie da się patrzeć, więc ocena jest neutralna. Ale mi się nie podobał. Tom Holland wygląda jak gimnazjalny fetyszysta, a nie zwyczajny chłopak ze szkoły. Nie trawię takich typków, są wyjęci z podręcznika dla rodziców pt. "jak sobie radzić z dojrzewaniem syna/córki". Prawda ekranu, a zarazem gówno prawda. Fabuła tego filmu była tak bardzo przewidywalna, włącznie z patronizującym Iron Manem, że kilka razy robiłem sobie przerwę w seansie, żeby zapomnieć o scenach, których jeszcze nie widziałem. Mam już dość marvelowskiego kina, w którym jedyną nowością bywają charaktery superbohaterów. Tym razem nikt nie ratuje świata, ale to za mało, żebym stwierdził, że mi się podobało.
5/10
Anthropoid
Film o przygotowywanym zamachu na nazistów w czeskiej Pradze. Fajnie zobaczyć Dorocińskiego na tle światowej gwiazdy (Cillian Murphy), niefajnie przekonać się jak wiele mu brakuje do najwyższej półki aktorów. Scenariusz ciekawy, acz bez fajerwerków. Znakomicie za to oddano klimat konspiracji, no i umiejętnie (nienachalnie) wpleciono wątki romantyczne. Solidne kino.
6+/10
Zaproszenie (The Invitation)
Bardzo pozytywne zaskoczenie. Ciekawy i trudny pomysł na thriller sytuacyjny, który przez 90% seansu jest znakomicie prowadzony. Główny bohater zagrany znakomicie, a jego podejrzenia co do sytuacji w której się znalazł autentycznie udzielają się widzowi. Szkoda, że końcówka okazała się sztampowa, ale dla samej przyjemności z emocjonującego seansu - zdecydowanie warto.
7/10
Koneser (La Migliore offerta)
No cóż, Tornatore to boss kinematografii. Znakomitość pod względem wizualnym, aktorskim i scenariuszowym. Pomimo, że w którymś momencie rozgryzłem tajemnicę, to i tak twórcy nie pozostawili mnie wobec niej obojętnym. Wspaniałe kino, w którym warsztat aktorski uzupełniony specyficznymi okolicznościami wpływa na widza jeszcze podczas seansu, a bohaterowie zostają w głowie długo po nim. Przy okazji dostajemy bardzo ciepły, wyważony i pełen sztuki film o Sztuce, choć ona gra w nim drugoplanową rolę. Wielkie oklaski dla Geoffrey'a Rusha, ale również całej ekipy audio-technicznej. Miód.
9/10
Most na rzece Kwai (The Bridge on the River Kwai)
Mocno czuć poprzednią epokę w kinematografii, a wybitna końcówka nie poraża tak, jak - mniemam - uderzała widzów pół wieku temu. Jednocześnie imponująca superprodukcja z wyczuwalną duszą. Obowiązek do odrobienia, a mimo znaczących archaizmów - wciąż gwarantowana świetna rozrywka.
8/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Co prawda czytałem dawno ale nigdy nie rozumiałem, czemu ludzie nie lubią tej książki. A moment uwalniania się z kajdanek to była najobrzydliwsza rzecz, jaka zapadła mi w pamięci, spośród wszystkich przeczytanych powieści.Pquelim pisze:Raczej strata czasu, ale i tak lepiej to obejrzeć, niż czytać.
Thor powinien ci się spodobać. Co prawda cała fabuła i faceci w rajtuzach nadal są idiotyczni ale tam nikt nawet przez sekundę nie udaje, że to jest na poważnie. Żadne dzieło sztuki ale naprawdę solidna komedia.Pquelim pisze:Mam już dość marvelowskiego kina, w którym jedyną nowością bywają charaktery superbohaterów.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Crowley pisze:Co prawda czytałem dawno ale nigdy nie rozumiałem, czemu ludzie nie lubią tej książki.
Spoiler:
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Stranger Things - Sezon 2. Po zeszłorocznym sukcesie nowego serialu Netflixa – “Stranger Things” – powstanie drugiego sezonu było tylko kwestią czasu. A czy jest lepszy moment na premierę niż weekend przed Halloween? No właśnie! Nic więc dziwnego, że tuż przed końcem października dostaliśmy kolejne dziewięć odcinków zbierającego świetne recenzje serialu. A mnie znów udało się pochłonąć całość za jednym posiedzeniem. Jeśli miałbym jak najkrócej opisać swoje wrażenia, powiedziałbym, że jest dobrze (hura!), ale (niestety?) nie lepiej niż rok temu. Jeśli podobał się Wam pierwszy sezon, to i drugi nie sprawi Wam zawodu. Mógłbym powiedzieć coś więcej, ale… oznacza to, że będę musiał zdradzić informacje ważne dla fabuły. Jeśli nie widzieliście nowych odcinków i nie macie apetytu na spoilery, to w tym miejscu się chyba pożegnamy. Czujcie się ostrzeżeni!
Serial przenosi nas do znajomego już miejsca. Mieszkańcy miasteczka Hawkins, rok po zaginięciu (i odnalezieniu) Willa Byersa, szykują się do Halloween. Bohaterowie, znani nam z pierwszego sezonu, nadal przepracowują traumę, próbując żyć w miarę normalnie. Ale raczej nic z tego nie wyjdzie, bo oto kolejne zagrożenie z mrocznych czeluści “upside down” próbuje przedostać się do naszego świata. W drugim sezonie pojawiają się nowe postacie, dochodzą nowe wątki, ale tradycyjnie, koniec końców chodzi o to samo: o powstrzymanie zła i uchronienie przed nim bliskich.
Twórcom (czyli głównie braciom Duffer) należy się ogromny plus za utrzymanie tego samego klimatu, który znamy i za który pokochaliśmy serial. Znów bywa mrocznie, ale i nostalgicznie, znów całość jest laurką dla lat osiemdziesiątych i znów trzymamy kciuki za naszych ulubieńców. Wydaje mi się też, że ten sezon ma swój własny charakter w dużo większym stopniu niż pierwsza odsłona serialu. Wtedy wszystko przypominało miks “E.T.” i horrorów Kinga, teraz “Stranger Things” ma dużo wyraźniejszą, własną tożsamość. Mimo, że miejscami jest ewidentnie inspirowane… “Aliens” Jamesa Camerona. Tak tak, dobrze widzicie.
Wszystkie pochwały jakich użyłem pod adresem poprzedniego sezonu, mają zastosowanie również tutaj. Jest klimatycznie, postacie są ciekawe i łatwo się z nimi zżyć. Gra aktorska robi wrażenie, szczególnie w przypadku Willa Byersa, który rok temu zniknął na większość czasu antenowego, a tu ma naprawdę sporo do zagrania. Casting “Stranger Things” jeśli chodzi o dzieciaki jest po prostu wzorowy.
Podobało mi się też dość wolne prowadzenie historii. W pierwszych sześciu odcinkach nie ma zbyt wiele akcji. Zamiast tego poznajemy bohaterów trochę lepiej, mamy czas, żeby z nimi pobyć w zwyczajnych sytuacjach i wspólnie przeżywać dramaty, które znamy z własnego dzieciństwa. Ot, choćby pierwsze zauroczenia, problemy z integralnością do tej pory nierozrywalnej paczki przyjaciół czy kłopoty z dostosowaniem się do nowego miejsca po przeprowadzce. Dzięki temu, kiedy już fabuła rusza z kopyta w ósmym i dziewiątym odcinku (o siódmym będzie osobno), dzieje się dużo i szybko, a widz jest mocno zaangażowany emocjonalnie.
Jednakże bracia Duffer podjęli też kilka dziwnych decyzji, które – moim zdaniem – sprawiły, że sezon numer dwa oceniam oczko niżej niż pierwszy. To nie jest oczywisty wniosek, bo po pięciu-sześciu odcinkach spodziewałem się czegoś wręcz odwrotnego.
Główny zarzut to epizod siódmy: “The Lost Sister”. Cała fabuła nagle staje w miejscu i na te 40-50 minut opuszczamy Hawkings i udajemy się w podróż z Jedenastką, aby ta mogła spotkać mamę, wkręcić się w dziwną ekipę punków rodem z “Robocopa” (tego dobrego, nie tego z 2014 roku), no i żeby przeszła wewnętrzną przemianę. Wszystko jest tutaj nie tak. Jeden odcinek to za krótko, żeby pogłębić historię dziewczynki, za mało, żeby pokazać wiarygodną przemianę, a już na pewno nie pomaga w tym irytująca ekipa wykolejeńców. Może gdyby rozbić to na kawałki i powciskać na przestrzeni całego sezonu? Może wtedy zadziałałoby lepiej? Nie wiem, ale efekt siódmego epizodu jest taki, że zapomniałem jaki serial oglądam i na czym właściwie stanęła akcja w samym Hawkings. Jednocześnie to co śledziłem na ekranie było niezbyt interesujące. Zdecydowanie najgorszy odcinek dotychczas. Mam nadzieje, że informacje o tym, iż “The Lost Sister” jest niejako pilotem sezonu trzeciego, to tylko głupie plotki.
Nowe postacie, które pojawiły się w tym sezonie są w porządku, ale pozostawiają niedosyt. Bob – informatyk, elektronik i nowy chłopak mamy Willa jest chyba najciekawszy. Max (skrót od Maxine), czyli dziewczyna, która powoduje u Dustina i Lucasa burzę hormonów wypada nieźle, ale szkoda, że w pełni nie wykorzystano jej potencjału. Pełni wyłącznie rolę obiektu romantycznych westchnień i nieumyślnej “rozbijaczki” ekipy przyjaciół. Last and least – brat Maxine – Billy. Osiłek i dupek, bardzo w typie osoby, jaką na początku poprzedniego sezonu był Steve. Billy pojawia się po to, żeby komuś przywalić albo kogoś obrazić i… tyle. Sądzę, że to postać kompletnie zbędna.
Szczególnie, że wspomniany Steve jest chyba w tej chwili najlepszą i najbardziej sympatyczną postacią serialu. Przeszedł przemianę, której nikt się nie spodziewał i… tego mi brakowało w nowych odcinkach. Jakiegoś przełamywania schematów, odwrócenia klisz i standardowych zagrywek. Na przykład Bob – wydawało mi się od początku, że to pierwsza postać do odstrzału. Potem pomyślałem: niekoniecznie, “Stranger Things” nie idzie utartymi ścieżkami, zaskoczą mnie. No i nie zaskoczyli.
Zabrakło mi też trochę… straszenia. Rok temu było mniej akcji, ale więcej scen pełnych nieznośnego napięcia, niepokoju przed nieznanym wrogiem, mrocznym światem po drugiej stronie lustra. Tu jest sporo akcji, ale właśnie takiej jak w “Aliens”, sequelu pierwszego “Obcego”. Tam też miejsce opresywnej trwogi z pierwszej części zajęły bieganie, strzelanie i wybuchy.
Strona techniczna to małe dzieło sztuki. Montaż i montaż dźwięku zasługują na serialowego Oscara (czyli bodaj Emmy, czy jak się ta nagroda nazywa). W każdym ujęciu widać i słychać ogrom pracy włożonej w te elementy. Powiększył się też zauważalnie budżet na efekty specjalne. Mniejsze wersje Demogorgona nie straszą już swoim wyglądem, poruszają się naturalnie i nie odstają od reszty elementów na ekranie.
Finał dostarcza emocji, ale jednocześnie odrobinę rozczarował. Zabrakło jakiegoś ciężaru emocjonalnego, jakiegoś dramatu czy to na pierwszym planie czy w tle. Do “Stranger Things” po prostu nie pasuje mi stuprocentowy happy end, ale może to tylko takie moje smęcenie.
Ocenę daję o oczko mniejszą niż w przypadku poprzedniego sezonu. Miałem dać tyle samo, ale odcinek siódmy wyrządza zbyt wiele szkód, żeby nie wziąć tego pod uwagę przy cyferkach. Nie zmienia to jednak mojego ogólnego zdania o drugiej odsłonie serialu: warto, polecam, nie zawiedziecie się. 7/10
http://zabimokiem.pl/udany-powrot-do-hawkings/
Serial przenosi nas do znajomego już miejsca. Mieszkańcy miasteczka Hawkins, rok po zaginięciu (i odnalezieniu) Willa Byersa, szykują się do Halloween. Bohaterowie, znani nam z pierwszego sezonu, nadal przepracowują traumę, próbując żyć w miarę normalnie. Ale raczej nic z tego nie wyjdzie, bo oto kolejne zagrożenie z mrocznych czeluści “upside down” próbuje przedostać się do naszego świata. W drugim sezonie pojawiają się nowe postacie, dochodzą nowe wątki, ale tradycyjnie, koniec końców chodzi o to samo: o powstrzymanie zła i uchronienie przed nim bliskich.
Twórcom (czyli głównie braciom Duffer) należy się ogromny plus za utrzymanie tego samego klimatu, który znamy i za który pokochaliśmy serial. Znów bywa mrocznie, ale i nostalgicznie, znów całość jest laurką dla lat osiemdziesiątych i znów trzymamy kciuki za naszych ulubieńców. Wydaje mi się też, że ten sezon ma swój własny charakter w dużo większym stopniu niż pierwsza odsłona serialu. Wtedy wszystko przypominało miks “E.T.” i horrorów Kinga, teraz “Stranger Things” ma dużo wyraźniejszą, własną tożsamość. Mimo, że miejscami jest ewidentnie inspirowane… “Aliens” Jamesa Camerona. Tak tak, dobrze widzicie.
Wszystkie pochwały jakich użyłem pod adresem poprzedniego sezonu, mają zastosowanie również tutaj. Jest klimatycznie, postacie są ciekawe i łatwo się z nimi zżyć. Gra aktorska robi wrażenie, szczególnie w przypadku Willa Byersa, który rok temu zniknął na większość czasu antenowego, a tu ma naprawdę sporo do zagrania. Casting “Stranger Things” jeśli chodzi o dzieciaki jest po prostu wzorowy.
Podobało mi się też dość wolne prowadzenie historii. W pierwszych sześciu odcinkach nie ma zbyt wiele akcji. Zamiast tego poznajemy bohaterów trochę lepiej, mamy czas, żeby z nimi pobyć w zwyczajnych sytuacjach i wspólnie przeżywać dramaty, które znamy z własnego dzieciństwa. Ot, choćby pierwsze zauroczenia, problemy z integralnością do tej pory nierozrywalnej paczki przyjaciół czy kłopoty z dostosowaniem się do nowego miejsca po przeprowadzce. Dzięki temu, kiedy już fabuła rusza z kopyta w ósmym i dziewiątym odcinku (o siódmym będzie osobno), dzieje się dużo i szybko, a widz jest mocno zaangażowany emocjonalnie.
Jednakże bracia Duffer podjęli też kilka dziwnych decyzji, które – moim zdaniem – sprawiły, że sezon numer dwa oceniam oczko niżej niż pierwszy. To nie jest oczywisty wniosek, bo po pięciu-sześciu odcinkach spodziewałem się czegoś wręcz odwrotnego.
Główny zarzut to epizod siódmy: “The Lost Sister”. Cała fabuła nagle staje w miejscu i na te 40-50 minut opuszczamy Hawkings i udajemy się w podróż z Jedenastką, aby ta mogła spotkać mamę, wkręcić się w dziwną ekipę punków rodem z “Robocopa” (tego dobrego, nie tego z 2014 roku), no i żeby przeszła wewnętrzną przemianę. Wszystko jest tutaj nie tak. Jeden odcinek to za krótko, żeby pogłębić historię dziewczynki, za mało, żeby pokazać wiarygodną przemianę, a już na pewno nie pomaga w tym irytująca ekipa wykolejeńców. Może gdyby rozbić to na kawałki i powciskać na przestrzeni całego sezonu? Może wtedy zadziałałoby lepiej? Nie wiem, ale efekt siódmego epizodu jest taki, że zapomniałem jaki serial oglądam i na czym właściwie stanęła akcja w samym Hawkings. Jednocześnie to co śledziłem na ekranie było niezbyt interesujące. Zdecydowanie najgorszy odcinek dotychczas. Mam nadzieje, że informacje o tym, iż “The Lost Sister” jest niejako pilotem sezonu trzeciego, to tylko głupie plotki.
Nowe postacie, które pojawiły się w tym sezonie są w porządku, ale pozostawiają niedosyt. Bob – informatyk, elektronik i nowy chłopak mamy Willa jest chyba najciekawszy. Max (skrót od Maxine), czyli dziewczyna, która powoduje u Dustina i Lucasa burzę hormonów wypada nieźle, ale szkoda, że w pełni nie wykorzystano jej potencjału. Pełni wyłącznie rolę obiektu romantycznych westchnień i nieumyślnej “rozbijaczki” ekipy przyjaciół. Last and least – brat Maxine – Billy. Osiłek i dupek, bardzo w typie osoby, jaką na początku poprzedniego sezonu był Steve. Billy pojawia się po to, żeby komuś przywalić albo kogoś obrazić i… tyle. Sądzę, że to postać kompletnie zbędna.
Szczególnie, że wspomniany Steve jest chyba w tej chwili najlepszą i najbardziej sympatyczną postacią serialu. Przeszedł przemianę, której nikt się nie spodziewał i… tego mi brakowało w nowych odcinkach. Jakiegoś przełamywania schematów, odwrócenia klisz i standardowych zagrywek. Na przykład Bob – wydawało mi się od początku, że to pierwsza postać do odstrzału. Potem pomyślałem: niekoniecznie, “Stranger Things” nie idzie utartymi ścieżkami, zaskoczą mnie. No i nie zaskoczyli.
Zabrakło mi też trochę… straszenia. Rok temu było mniej akcji, ale więcej scen pełnych nieznośnego napięcia, niepokoju przed nieznanym wrogiem, mrocznym światem po drugiej stronie lustra. Tu jest sporo akcji, ale właśnie takiej jak w “Aliens”, sequelu pierwszego “Obcego”. Tam też miejsce opresywnej trwogi z pierwszej części zajęły bieganie, strzelanie i wybuchy.
Strona techniczna to małe dzieło sztuki. Montaż i montaż dźwięku zasługują na serialowego Oscara (czyli bodaj Emmy, czy jak się ta nagroda nazywa). W każdym ujęciu widać i słychać ogrom pracy włożonej w te elementy. Powiększył się też zauważalnie budżet na efekty specjalne. Mniejsze wersje Demogorgona nie straszą już swoim wyglądem, poruszają się naturalnie i nie odstają od reszty elementów na ekranie.
Finał dostarcza emocji, ale jednocześnie odrobinę rozczarował. Zabrakło jakiegoś ciężaru emocjonalnego, jakiegoś dramatu czy to na pierwszym planie czy w tle. Do “Stranger Things” po prostu nie pasuje mi stuprocentowy happy end, ale może to tylko takie moje smęcenie.
Ocenę daję o oczko mniejszą niż w przypadku poprzedniego sezonu. Miałem dać tyle samo, ale odcinek siódmy wyrządza zbyt wiele szkód, żeby nie wziąć tego pod uwagę przy cyferkach. Nie zmienia to jednak mojego ogólnego zdania o drugiej odsłonie serialu: warto, polecam, nie zawiedziecie się. 7/10
http://zabimokiem.pl/udany-powrot-do-hawkings/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Oszukany (The Beguiled)
Film z 1971 roku, zrimejkowany w niedawno przez Sofię Coppolę. Znakomita obsada - Clint Eastwood i Geraldine Page, za kamera Don Siegel - twórca "Brudnego Harryego". Tematyka pociągająca i z tabu: W czasie wojny secesyjnej ranny pułkownik Jankesów trafia do szkoły dla konfederackich dziewcząt. Panienki są w różnym wieku i każda z nich reaguje na obecność mężczyzny zgodnie z własnym poziomem dojrzałości. Mogła być pasjonująca rozgrywka o podłożu erotyczno-psychologicznym, ale ząb czasu nadgryzł nieco metody zastosowane w narracji. Mimo to, ogląda się w napięciu, a końcówka pozostawia szerokie pole do ciekawej dyskusji. Film warty obejrzenia, nie tylko ze względu na tematykę, ale również świetną ścieżkę muzyczną oraz dobrą obsadę.
7/10
Transsiberian
Podróż koleją transsyberyjską w wykonaniu małżeństwa naiwnych amerykanów kończy się wplątaniem w kryminalne praktyki rosyjskich szmuglerów. Para Emily Moritimer i Woody Harrelson to niewątpliwie jedna z największych zalet tego thrillera, w którym nieco kuleje napięcie i tempo rozwoju historii. Jest jeszcze Ben Kinsglsey. Niespecjalny film, który potrafi zainteresować, chociaż rozczarowuje końcówką. Można było odważniej wykorzystać symbolikę podróży, w ogóle pokazać więcej całej tej Kolei Transsyberyjskiej. Tymczasem akcja bardzo szybko zmienia się w przeciętnego dreszczowca bez specjalnego polotu. Momenty były, ale w śladowych ilościach.
5/10
Film z 1971 roku, zrimejkowany w niedawno przez Sofię Coppolę. Znakomita obsada - Clint Eastwood i Geraldine Page, za kamera Don Siegel - twórca "Brudnego Harryego". Tematyka pociągająca i z tabu: W czasie wojny secesyjnej ranny pułkownik Jankesów trafia do szkoły dla konfederackich dziewcząt. Panienki są w różnym wieku i każda z nich reaguje na obecność mężczyzny zgodnie z własnym poziomem dojrzałości. Mogła być pasjonująca rozgrywka o podłożu erotyczno-psychologicznym, ale ząb czasu nadgryzł nieco metody zastosowane w narracji. Mimo to, ogląda się w napięciu, a końcówka pozostawia szerokie pole do ciekawej dyskusji. Film warty obejrzenia, nie tylko ze względu na tematykę, ale również świetną ścieżkę muzyczną oraz dobrą obsadę.
7/10
Transsiberian
Podróż koleją transsyberyjską w wykonaniu małżeństwa naiwnych amerykanów kończy się wplątaniem w kryminalne praktyki rosyjskich szmuglerów. Para Emily Moritimer i Woody Harrelson to niewątpliwie jedna z największych zalet tego thrillera, w którym nieco kuleje napięcie i tempo rozwoju historii. Jest jeszcze Ben Kinsglsey. Niespecjalny film, który potrafi zainteresować, chociaż rozczarowuje końcówką. Można było odważniej wykorzystać symbolikę podróży, w ogóle pokazać więcej całej tej Kolei Transsyberyjskiej. Tymczasem akcja bardzo szybko zmienia się w przeciętnego dreszczowca bez specjalnego polotu. Momenty były, ale w śladowych ilościach.
5/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Świat w płomieniach (White House Down)
Takie kuriozum ostatnio upolowałem w TV. Przystojny, demokratyczny prezydent USA marzy o pokoju i rozbrojeniu. Nakłania przywódców państw świata do zakończenia wojen. Postanawia wycofać amerykańskie wojska z Bliskiego Wschodu. W wolnych chwilach znajduje czas, żeby porozmawiać z dziećmi zwiedzającymi Biały Dom a nawet dać się nagrać córce głównego bohatera do jej kanału na YT. Swoim pracownikom robi wykłady o demokracji i dlaczego jego ulubionym prezydentem jest Lincoln (bo chciał nadać prawa wyborcze kobietom). Jest postacią tak słodko-pierdzącą aż się słabo robi i człowiek zastanawia się jak taki safanduła z głową w chmurach mógł zostać kimś więcej niż przewodniczącym komitetu rodzicielskiego w szkole podstawowej. Ale na szczęście pojawia się szansa na wybawienie Ameryki od tego pierdoły bo FASZYŚCI wespół z sfrustrowanymi weteranami, wspierani przez producentów broni (którzy stoją za tym WSZYSTKIM i nienawidzą pokojowego prezydenta) atakują Biały Dom. Jak zawsze w takich wypadkach okazuje się, że prezydenta otacza grono idiotów, ciamajd i niedorozwojów, którzy zbieraninie kolesi z wytatuowanymi krzyżami celtyckimi dają się rozwalić w jakieś 3 i pół minuty. I gdy wydaje się, że już wszystko wróci do normy i na fotelu będzie mógł usiąść ktoś kto lubi czasem coś zbombardować, wtedy do akcji wkracza jeden z turystów uwięzionych w Białym Domu. Trzy misje w Afganistanie, zerowe poczucie humoru, słaba zdolność kredytowa (za to go akurat polubiłem). W tej roli drewno Tatum. Potem jest śmieszna zabawa w chowanego z terrorystami w niewielkim przecież budynku, strzelaniny, gonitwy samochodowe po trawniku (tak!) i fabularne zrzynki ze "Szlanej pułapki". Słaby scenariusz, infantylnie zarysowane postacie, mało charyzmatyczni przeciwnicy (kiepski James Woods, który nie wie czy grać zrozpaczonego i zdeterminowanego ojca poległego żołnierza czy szaleńca), słabe (jak na budżet) efekty komputerowe no i mamy takie tam sobie niedzielno-popołudniowe filmidło do popatrzenia jednym okiem. "Olimpowi w ogniu" dałem kiedyś 6 a to naprawdę był film zrobiony z większym jajem, lepszymi strzelaninami i bijatykami, lepszym bohaterem. Też głupkowaty ale jednak o wiele bardziej udany. Tutaj jest naprawdę licho. 3/10
Takie kuriozum ostatnio upolowałem w TV. Przystojny, demokratyczny prezydent USA marzy o pokoju i rozbrojeniu. Nakłania przywódców państw świata do zakończenia wojen. Postanawia wycofać amerykańskie wojska z Bliskiego Wschodu. W wolnych chwilach znajduje czas, żeby porozmawiać z dziećmi zwiedzającymi Biały Dom a nawet dać się nagrać córce głównego bohatera do jej kanału na YT. Swoim pracownikom robi wykłady o demokracji i dlaczego jego ulubionym prezydentem jest Lincoln (bo chciał nadać prawa wyborcze kobietom). Jest postacią tak słodko-pierdzącą aż się słabo robi i człowiek zastanawia się jak taki safanduła z głową w chmurach mógł zostać kimś więcej niż przewodniczącym komitetu rodzicielskiego w szkole podstawowej. Ale na szczęście pojawia się szansa na wybawienie Ameryki od tego pierdoły bo FASZYŚCI wespół z sfrustrowanymi weteranami, wspierani przez producentów broni (którzy stoją za tym WSZYSTKIM i nienawidzą pokojowego prezydenta) atakują Biały Dom. Jak zawsze w takich wypadkach okazuje się, że prezydenta otacza grono idiotów, ciamajd i niedorozwojów, którzy zbieraninie kolesi z wytatuowanymi krzyżami celtyckimi dają się rozwalić w jakieś 3 i pół minuty. I gdy wydaje się, że już wszystko wróci do normy i na fotelu będzie mógł usiąść ktoś kto lubi czasem coś zbombardować, wtedy do akcji wkracza jeden z turystów uwięzionych w Białym Domu. Trzy misje w Afganistanie, zerowe poczucie humoru, słaba zdolność kredytowa (za to go akurat polubiłem). W tej roli drewno Tatum. Potem jest śmieszna zabawa w chowanego z terrorystami w niewielkim przecież budynku, strzelaniny, gonitwy samochodowe po trawniku (tak!) i fabularne zrzynki ze "Szlanej pułapki". Słaby scenariusz, infantylnie zarysowane postacie, mało charyzmatyczni przeciwnicy (kiepski James Woods, który nie wie czy grać zrozpaczonego i zdeterminowanego ojca poległego żołnierza czy szaleńca), słabe (jak na budżet) efekty komputerowe no i mamy takie tam sobie niedzielno-popołudniowe filmidło do popatrzenia jednym okiem. "Olimpowi w ogniu" dałem kiedyś 6 a to naprawdę był film zrobiony z większym jajem, lepszymi strzelaninami i bijatykami, lepszym bohaterem. Też głupkowaty ale jednak o wiele bardziej udany. Tutaj jest naprawdę licho. 3/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To był kaszalot, jakich mało a scena z pościgiem na trawniku i strzelaniem rakietnicą to szkoła studia Asylum.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dziewczyna z szafy
Bach! Ale strzał! Słyszałem o tym filmie ale gdzieś tam przepadł mi jak większość polskich produkcji. Dzisiaj obejrzałem i... Znacie to uczucie, gdy oglądacie jakiś skromny ale zapadający w pamięć zagraniczny film, nakręcony za psie pieniądze i wtedy myślicie sobie "O kurcze, czemu taki fajny film nie mógł powstać u nas, zamiast kolejnego gówna z Karolakiem?". Otóż to jest taki film, jest polski, jest odjechany, jest INNY. Zrobiony za psie pieniądze, z kilkoma aktorami na krzyż. Mający dobry scenariusz, świetne aktorstwo, niezłą muzyką, ciekawe efekty specjalne (rany, napisałem "efekty specjalne" w kontekście polskiego kina niskobudżetowego?). Momentami jest nienachalnie zabawny, momentami przejmujący, na pewno uniwersalny i zrozumiały dla widza pod każdą szerokością geograficzną. Taki film mogliby zrobić Czesi albo, bo ja wiem, Islandczycy! A zrobili Polacy. Rzecz jest o dwóch braciach, z których jeden jest informatykiem a drugi jest chory na... No, na coś jest chory. Nie mówi, tylko buja się jak Rain Man ale nie jest geniuszem w liczeniu. Mają dwie sąsiadki - jedną wredną babę a drugą odjechaną, która lubi zajarać i która bada teorię światów równoległych i w ogóle jest trochę nie z tego świata i ma własne problemy z głową. Jest jeszcze dzielnicowy i kilka postaci na trzecim planie i to wszystko. Kilka pokoików w bloku, korytarz, boisko przed blokiem. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie wyciska z tego historię o miłości, poświęceniu, samotności i kilka innych -ości. Aktorzy dają popis a widz najpierw się śmieje a potem mu smutno a potem się śmieje i w końcu znowu jest mu smutno ale nie do końca. Jak się śmieje to nigdy nie jest to tępy rechot bo jakiś troglodyta na ekranie powiedział brzydkie słowo. No pewnie, jest tu kilka tanich, może nawet bardzo tanich chwytów ale całość jest tak sprawnie dopięta i jestem tak pozytywnie nastawiony do takich prób w naszym kinie, że na zachętę wypłacam szczerą, tłustą dziewiątkę i proszę o więcej 9/10
Bach! Ale strzał! Słyszałem o tym filmie ale gdzieś tam przepadł mi jak większość polskich produkcji. Dzisiaj obejrzałem i... Znacie to uczucie, gdy oglądacie jakiś skromny ale zapadający w pamięć zagraniczny film, nakręcony za psie pieniądze i wtedy myślicie sobie "O kurcze, czemu taki fajny film nie mógł powstać u nas, zamiast kolejnego gówna z Karolakiem?". Otóż to jest taki film, jest polski, jest odjechany, jest INNY. Zrobiony za psie pieniądze, z kilkoma aktorami na krzyż. Mający dobry scenariusz, świetne aktorstwo, niezłą muzyką, ciekawe efekty specjalne (rany, napisałem "efekty specjalne" w kontekście polskiego kina niskobudżetowego?). Momentami jest nienachalnie zabawny, momentami przejmujący, na pewno uniwersalny i zrozumiały dla widza pod każdą szerokością geograficzną. Taki film mogliby zrobić Czesi albo, bo ja wiem, Islandczycy! A zrobili Polacy. Rzecz jest o dwóch braciach, z których jeden jest informatykiem a drugi jest chory na... No, na coś jest chory. Nie mówi, tylko buja się jak Rain Man ale nie jest geniuszem w liczeniu. Mają dwie sąsiadki - jedną wredną babę a drugą odjechaną, która lubi zajarać i która bada teorię światów równoległych i w ogóle jest trochę nie z tego świata i ma własne problemy z głową. Jest jeszcze dzielnicowy i kilka postaci na trzecim planie i to wszystko. Kilka pokoików w bloku, korytarz, boisko przed blokiem. Reżyser i scenarzysta w jednej osobie wyciska z tego historię o miłości, poświęceniu, samotności i kilka innych -ości. Aktorzy dają popis a widz najpierw się śmieje a potem mu smutno a potem się śmieje i w końcu znowu jest mu smutno ale nie do końca. Jak się śmieje to nigdy nie jest to tępy rechot bo jakiś troglodyta na ekranie powiedział brzydkie słowo. No pewnie, jest tu kilka tanich, może nawet bardzo tanich chwytów ale całość jest tak sprawnie dopięta i jestem tak pozytywnie nastawiony do takich prób w naszym kinie, że na zachętę wypłacam szczerą, tłustą dziewiątkę i proszę o więcej 9/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Widziałem ten film jak chorowałem! Miałem zapalenie oskrzeli, żona też się kiepsko czuła i włączyła tego kaszalota na Netflixie. Jezusiu, tak mocno waliłem się w głowę, że chyba sobie infekcję z górnych dróg oddechowych wybiłem. No i najgorsze było to, że naprawdę źle się czułem więc nie miałem siły kłócić się z żoną żeby to wyłączyć w cholerę.Crowley pisze:To był kaszalot, jakich mało a scena z pościgiem na trawniku i strzelaniem rakietnicą to szkoła studia Asylum.
@Voo; zainteresowałeś mnie, powiem żonie żeby załatwiła
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pasażerowie (Passengers) - Dwa w jednym, szampon z odżywką, masło z margaryną, telewizja z internetem, a do tego telefon! Takie hasła i zestawy to chleb powszedni w handlu. Promocje krzyczą do nas z witryn sklepów tradycyjnych i internetowych, z radia, telewizji i wszelkiej maści gazetek. Morten Tyldum (reżyseria) i Jon Spaihts (scenariusz) postawili na podobne rozwiązanie i według tego pomysłu stworzyli "Pasażerów".
Statek kosmiczny z misją kolonizacyjną leci z ziemi w kierunku innej galaktyki. Jeden z pasażerów - Jim Preston (Chris Pratt) - budzi się dużo (naprawdę dużo) wcześniej niż powinien. Nikt inny nie przerwał hibernacji więc szwenda się sam po ogromnych, pustych przestrzeniach, halach i kabinach. Po jakimś czasie dołącza do niego Aurora Lane (Jennifer Lawrence). Razem muszą zmierzyć się z sytuacją: znajdą sposób na powrót do hibernacji czy może pogodzą się z tym, że swoje życie przeżyją na statku, umierając ze starości przed dotarciem na nową planetę?
Pierwszy akt to "Cast away" z Prattem zamiast Hanksa. Dramat człowieka, który na skutek przypadku znalazł się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Sam. Tu jest ciekawie, szczególnie kiedy pojawiają się pytania i wątpliwości natury moralnej, kiedy Preston zaczyna podejmować niezbyt przyjemne decyzje. Drugi akt, kiedy dołącza Aurora jest już taki sobie. Najpierw robi się z tego praktycznie komedia romantyczna, która przechodzi w melodramat i - tu widzę zmarnowaną szansę - wyglądało jakby wszystko miało się przekształcić w rasowy thriller. Niestety, zamiast tego dostajemy trzeci akt, który jest już niezbyt oryginalnym filmem akcji osadzonym w kosmosie. Nuda, sztampa i żałośnie przewidywalny, żenująco ckliwy finał. Szkoda, bo początek mnie zaintrygował, a koniec drugiego aktu zwiastował coś interesującego. Można to było pociągnąć w stronę rasowego thrillera z prześladowcą i jego ofiarą, którą w końcu dopada syndrom sztokholmski.
Nikt chyba nie zaprzeczy, że Lawrence i Pratt to obecnie dwie najgorętsze, najbardziej rozchwytywane gwiazdy Hollywood. Nie jest zatem zaskoczeniem, że razem na ekranie wypadli świetnie. Jest między nimi chemia, są wiarygodne emocje, aż szkoda, że ta sama para nie zagrała w najnowszym filmie Bessona ("Valerian i Miasto Tysiąca Planet"). Pojawia się też trzeci znany aktor, ale dla mnie to była niespodzianka - w zwiastunach go nie było - więc i wam nie zepsuję zabawy. W każdym razie ta trzecia postać była bardzo miłym zaskoczeniem.
Od strony filmowego rzemiosła nie można produkcji niczego zarzucić. Jest poprawna. Może tylko efekty specjalne momentami nie domagają, ale bywa też, że potrafią zachwycić. Nie jest to w żadnym razie poziom wizualny Interstellar czy Grawitacji, ale obyło się bez dramatu.
Promocja promocją, trzy fabuły w cenie (i czasie) jednej, ale mówi się też, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. "Pasażerowie" próbują być kilkoma filmami na raz i to jest największy błąd twórców. Tam gdzie zaczyna się dziać coś ciekawego nagle zmienia się ton, a opowiadana historia zmienia swój charakter. Z drugiej strony, upchnięto tu trzy filmy w jednym, więc przynajmniej cały czas coś się dzieje i nie będziemy się na seansie nudzić. Ale jednak trochę szkoda, bo pomysł i nazwiska aktorów mogły zapewnić rozrywkę na wyższym poziomie, a wyszedł niegroźny średniak do obejrzenia na Polsacie czy innym TVNie. 6/10
http://zabimokiem.pl/trzy-w-jednym/
Statek kosmiczny z misją kolonizacyjną leci z ziemi w kierunku innej galaktyki. Jeden z pasażerów - Jim Preston (Chris Pratt) - budzi się dużo (naprawdę dużo) wcześniej niż powinien. Nikt inny nie przerwał hibernacji więc szwenda się sam po ogromnych, pustych przestrzeniach, halach i kabinach. Po jakimś czasie dołącza do niego Aurora Lane (Jennifer Lawrence). Razem muszą zmierzyć się z sytuacją: znajdą sposób na powrót do hibernacji czy może pogodzą się z tym, że swoje życie przeżyją na statku, umierając ze starości przed dotarciem na nową planetę?
Pierwszy akt to "Cast away" z Prattem zamiast Hanksa. Dramat człowieka, który na skutek przypadku znalazł się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Sam. Tu jest ciekawie, szczególnie kiedy pojawiają się pytania i wątpliwości natury moralnej, kiedy Preston zaczyna podejmować niezbyt przyjemne decyzje. Drugi akt, kiedy dołącza Aurora jest już taki sobie. Najpierw robi się z tego praktycznie komedia romantyczna, która przechodzi w melodramat i - tu widzę zmarnowaną szansę - wyglądało jakby wszystko miało się przekształcić w rasowy thriller. Niestety, zamiast tego dostajemy trzeci akt, który jest już niezbyt oryginalnym filmem akcji osadzonym w kosmosie. Nuda, sztampa i żałośnie przewidywalny, żenująco ckliwy finał. Szkoda, bo początek mnie zaintrygował, a koniec drugiego aktu zwiastował coś interesującego. Można to było pociągnąć w stronę rasowego thrillera z prześladowcą i jego ofiarą, którą w końcu dopada syndrom sztokholmski.
Nikt chyba nie zaprzeczy, że Lawrence i Pratt to obecnie dwie najgorętsze, najbardziej rozchwytywane gwiazdy Hollywood. Nie jest zatem zaskoczeniem, że razem na ekranie wypadli świetnie. Jest między nimi chemia, są wiarygodne emocje, aż szkoda, że ta sama para nie zagrała w najnowszym filmie Bessona ("Valerian i Miasto Tysiąca Planet"). Pojawia się też trzeci znany aktor, ale dla mnie to była niespodzianka - w zwiastunach go nie było - więc i wam nie zepsuję zabawy. W każdym razie ta trzecia postać była bardzo miłym zaskoczeniem.
Od strony filmowego rzemiosła nie można produkcji niczego zarzucić. Jest poprawna. Może tylko efekty specjalne momentami nie domagają, ale bywa też, że potrafią zachwycić. Nie jest to w żadnym razie poziom wizualny Interstellar czy Grawitacji, ale obyło się bez dramatu.
Promocja promocją, trzy fabuły w cenie (i czasie) jednej, ale mówi się też, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. "Pasażerowie" próbują być kilkoma filmami na raz i to jest największy błąd twórców. Tam gdzie zaczyna się dziać coś ciekawego nagle zmienia się ton, a opowiadana historia zmienia swój charakter. Z drugiej strony, upchnięto tu trzy filmy w jednym, więc przynajmniej cały czas coś się dzieje i nie będziemy się na seansie nudzić. Ale jednak trochę szkoda, bo pomysł i nazwiska aktorów mogły zapewnić rozrywkę na wyższym poziomie, a wyszedł niegroźny średniak do obejrzenia na Polsacie czy innym TVNie. 6/10
http://zabimokiem.pl/trzy-w-jednym/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
dokładnie tak. niezły film, który mógł być lepszy, ale na pewno nie jest tak kiepski, jak go odsądzali napompowani kinomaniacy w czasie premiery. ja chyba dałem 5, ale szóstka z biegiem czasu wydaje się bardziej adekwatna.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Toż to Titanic w kosmosie, tylko bez błysku geniuszu Camerona. Ja się wynudziłem koszmarnie.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No kurcze, poza tym, że jest para ludzi, których zaczyna łączyć uczucie WSZYSTKO jest inne niż Titanic. Nie wiem gdzie Ty widzisz podobieństwa Piterpeterpan pisze:Toż to Titanic w kosmosie, tylko bez błysku geniuszu Camerona. Ja się wynudziłem koszmarnie.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Widziałem dawno, ale - ludzie z różnych sfer spolecznych, statek z ugododnieniami, korzystanie z nich i kosmiczna katastrofa w tle. Takie skojarzenia mi się uruchomiły i nie mogłem patrzeć na film inaczej w trakcie seansu, przez co film mnie męczył. Bo nie lubię Titanica
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Operacja Anthropoid (Anthropoid)
Rzetelne przedstawienie przygotowań, przebiegu i konsekwencji zamachu na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha w 1942 roku. W rolach głównych angielskie gwiazdy ale drugi plan zapełniają w znacznej mierze czescy aktorzy (oraz Marcin Dorociński). Zdjęcia kręcono w Czechach, przez co wszystko ma duży posmak autentyzmu i film unika częstej w zachodnim kinie żenady w przedstawieniu realiów okupacyjnych. Nie ma tu gadania o bohaterstwie i ojczyźnie, jest za to pokazany ludzki strach, zwątpienie w sens działania, obezwładniająca panika ale i determinacja. Jest pokazane jak w prawdziwej akcji zawsze coś musi pójść nie tak, bo nie zadziała jakiś drobiazg albo ktoś się pomyli albo ktoś spanikuje itd. Jest pokazane np. jak trudne dla normalnego człowieka jest strzelenie do kogoś z bliska ale też i na co stać ludzi w sytuacjach ostatecznych. Film zrobił na mnie spore wrażenie, choć nie jest doskonały, nie jest to kino z wysokim budżetem. Poza tym nie do końca wyjaśniono po co był sam zamach, dlaczego zależało na nim czeskim władzom w Wielkiej Brytanii. Chyba, że taki był zamiar i widz ma wiedzieć tyle, co żołnierze zrzuceni do kraju i stykający się z niechęcią do ze strony miejscowych co do samej idei zamachu. Na końcu poczułem lekki niesmak, gdy w napisach wyświetlanych na końcu możemy przeczytać np. "Heydrich był najwyższym nazistowskim urzędnikiem zabitym w okupowanej Europie", "Naziści zamordowali w odwecie 5 tysięcy Czechów", itd. Ani słowa o Niemcach i aż dziw, że oprawcy w filmie rozmawiali po niemiecku a nie w jakimś wymyślonym języku. W języku angielskim uderza to jeszcze bardziej bo oni piszą "Nazi" z dużej litery (komuniści - communists już na to nie zasługują), zupełnie jakby chodziło o jakąś narodowość. Ale to jest detal. Na pewno warto ten film zobaczyć, jeśli nie dla jakichś szczególnych wartości artystycznych to po prostu dla samej wiedzy. 7/10
Wilczy totem (Le dernier loup)
Bardzo lubię filmy Jeana-Jacquesa Annaud i uważam go za jednego z najbardziej oryginalnych twórców współczesnego kina. Nie są to zazwyczaj arcydzieła ale każdy jego film jest w jakiś sposób charakterystyczny i zapadający w pamięć. Miał całkiem udane podejścia do wysokobudżetowego kina w gwiazdorskiej obsadzie ale sam chyba najbardziej lubi kręcić kolejne opowiastki o przyrodzie, zwierzętach i ludziach stykających się z nimi. "Wilczy totem" jest właśnie takim filmem. Jego akcja rozgrywa się w latach 60-tych i opowiada o chińskim studencie, który w ramach "rewolucji kulturalnej" zostaje zesłany do Mongolii Wewnętrznej, stepowej krainy na północy Chin. Ma uczyć miejscowych koczowników języka chińskiego i zasad komunizmu. Szybko przekonuje się, że stepy są bardzo kruchym ekosystemem, w którym stada owiec i koni oraz ludzie opiekujący się nimi żyją w delikatnej równowadze z dziką zwierzyną, w tym stadami wilków. Niestety stepy zamieniane są w pola uprawne i koczownicy z plemienia, któremu towarzyszy bohater, dostają od miejscowego urzędnika partyjnego polecenie wymordowania szczeniąt w norach. Jedno z nich udaje się studentowi uratować.
Film zdecydowanie nie jest disneyowską wizja przyjaźni człowieka z dzikim zwierzęciem i zapomnijcie o historyjkach w stylu "Zew krwi" albo "Biały kieł". Wilk pokazany jest tutaj jako dzikie i niezależne a przy tym bardzo inteligentne i skuteczne w zabijaniu zwierzę. Dosyć naturalistyczne pokazane jest ludzkie okrucieństwo wobec zwierząt, przez co wbrew pozorom nie będzie to idealna pozycja na niedzielny seans z mniejszymi dziećmi. Zwracają uwagę piękne zdjęcia i muzyka Jamesa Hornera, choć scenariusz niestety zawodzi. Właśnie w tym elemencie zawsze widać, na czym polega hollywoodzka sprawność, której tutaj zabrakło (film jest koprodukcją chińsko-francuską). Nie brakuje w "Wilczym totemie" dramatycznych scen i ujęć pełnych rozmachu ale akcenty są słabo rozłożone i ostatecznie zostajemy z poczuciem, że zmarnowano naprawdę duży potencjał tej historii. No cóż, Jean-Jacques przynajmniej dołożył kolejny specyficzny film do swojej filmografii a ja trzymam kciuki, żeby następnym razem poszło mu lepiej. 5/10
Rzetelne przedstawienie przygotowań, przebiegu i konsekwencji zamachu na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha w 1942 roku. W rolach głównych angielskie gwiazdy ale drugi plan zapełniają w znacznej mierze czescy aktorzy (oraz Marcin Dorociński). Zdjęcia kręcono w Czechach, przez co wszystko ma duży posmak autentyzmu i film unika częstej w zachodnim kinie żenady w przedstawieniu realiów okupacyjnych. Nie ma tu gadania o bohaterstwie i ojczyźnie, jest za to pokazany ludzki strach, zwątpienie w sens działania, obezwładniająca panika ale i determinacja. Jest pokazane jak w prawdziwej akcji zawsze coś musi pójść nie tak, bo nie zadziała jakiś drobiazg albo ktoś się pomyli albo ktoś spanikuje itd. Jest pokazane np. jak trudne dla normalnego człowieka jest strzelenie do kogoś z bliska ale też i na co stać ludzi w sytuacjach ostatecznych. Film zrobił na mnie spore wrażenie, choć nie jest doskonały, nie jest to kino z wysokim budżetem. Poza tym nie do końca wyjaśniono po co był sam zamach, dlaczego zależało na nim czeskim władzom w Wielkiej Brytanii. Chyba, że taki był zamiar i widz ma wiedzieć tyle, co żołnierze zrzuceni do kraju i stykający się z niechęcią do ze strony miejscowych co do samej idei zamachu. Na końcu poczułem lekki niesmak, gdy w napisach wyświetlanych na końcu możemy przeczytać np. "Heydrich był najwyższym nazistowskim urzędnikiem zabitym w okupowanej Europie", "Naziści zamordowali w odwecie 5 tysięcy Czechów", itd. Ani słowa o Niemcach i aż dziw, że oprawcy w filmie rozmawiali po niemiecku a nie w jakimś wymyślonym języku. W języku angielskim uderza to jeszcze bardziej bo oni piszą "Nazi" z dużej litery (komuniści - communists już na to nie zasługują), zupełnie jakby chodziło o jakąś narodowość. Ale to jest detal. Na pewno warto ten film zobaczyć, jeśli nie dla jakichś szczególnych wartości artystycznych to po prostu dla samej wiedzy. 7/10
Wilczy totem (Le dernier loup)
Bardzo lubię filmy Jeana-Jacquesa Annaud i uważam go za jednego z najbardziej oryginalnych twórców współczesnego kina. Nie są to zazwyczaj arcydzieła ale każdy jego film jest w jakiś sposób charakterystyczny i zapadający w pamięć. Miał całkiem udane podejścia do wysokobudżetowego kina w gwiazdorskiej obsadzie ale sam chyba najbardziej lubi kręcić kolejne opowiastki o przyrodzie, zwierzętach i ludziach stykających się z nimi. "Wilczy totem" jest właśnie takim filmem. Jego akcja rozgrywa się w latach 60-tych i opowiada o chińskim studencie, który w ramach "rewolucji kulturalnej" zostaje zesłany do Mongolii Wewnętrznej, stepowej krainy na północy Chin. Ma uczyć miejscowych koczowników języka chińskiego i zasad komunizmu. Szybko przekonuje się, że stepy są bardzo kruchym ekosystemem, w którym stada owiec i koni oraz ludzie opiekujący się nimi żyją w delikatnej równowadze z dziką zwierzyną, w tym stadami wilków. Niestety stepy zamieniane są w pola uprawne i koczownicy z plemienia, któremu towarzyszy bohater, dostają od miejscowego urzędnika partyjnego polecenie wymordowania szczeniąt w norach. Jedno z nich udaje się studentowi uratować.
Film zdecydowanie nie jest disneyowską wizja przyjaźni człowieka z dzikim zwierzęciem i zapomnijcie o historyjkach w stylu "Zew krwi" albo "Biały kieł". Wilk pokazany jest tutaj jako dzikie i niezależne a przy tym bardzo inteligentne i skuteczne w zabijaniu zwierzę. Dosyć naturalistyczne pokazane jest ludzkie okrucieństwo wobec zwierząt, przez co wbrew pozorom nie będzie to idealna pozycja na niedzielny seans z mniejszymi dziećmi. Zwracają uwagę piękne zdjęcia i muzyka Jamesa Hornera, choć scenariusz niestety zawodzi. Właśnie w tym elemencie zawsze widać, na czym polega hollywoodzka sprawność, której tutaj zabrakło (film jest koprodukcją chińsko-francuską). Nie brakuje w "Wilczym totemie" dramatycznych scen i ujęć pełnych rozmachu ale akcenty są słabo rozłożone i ostatecznie zostajemy z poczuciem, że zmarnowano naprawdę duży potencjał tej historii. No cóż, Jean-Jacques przynajmniej dołożył kolejny specyficzny film do swojej filmografii a ja trzymam kciuki, żeby następnym razem poszło mu lepiej. 5/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
mother!
Dom w głuszy, gdzie nie ma zasięgu - klisza horroru. Dwójka bohaterów, związek z przeszłością - klasyk melodramatu. Nieproszeni goście burzący wewnętrzną harmonię i spokój - standard dla thrillera. Jeszcze kilka inspiracji tam znajdziemy, ale jedno widać już na początku seansu: Arronofsky jak zwykle miesza zupę z bigosem. To ambitne podejście, bo proporcje muszą być wyważone, a kucharz doświadczony. Tym bardziej, jeśli z tego wszystkiego ma później powstać... zupełnie inne danie.
Nie ma sensu streszczać fabuły "mother!", bo robiąc cokolwiek w tym kierunku będę Wam narzucał interpretację. Starczy tyle, że główna bohaterka filmu zostaje w nim wystawiona na ciężką próbę, która uderza w tony egzystencjalne i filozoficzne. Wszystko zaczyna się, kiedy do domu, który dzieli z partnerem (małżonkiem?) zawitają nieproszeni goście, stopniowo burząc równowagę i harmonię ciężko wypracowanego azylu. Jennifer Lawrence jest "środkiem" filmowym, kamera towarzyszy jej przez cały seans przedstawiając wydarzenia z jej perspektywy. Aktorce należą się duże brawa za zaprezentowaną dyspozycję - operator krąży wokół niej przez bite dwie godziny, a aktorka ani na chwilę nie nudzi i nie irytuje widza. Mimika i gestykulacja na wysokim poziomie, natomiast wszelkiego rodzaju emocje i uczucia to już najwyższa półka. Ta kreacja przebija większość jej dotychczasowych, włącznie z tymi obsypanymi nominacjami do Globów i Oscarów.
Na ekranie partneruje jej Javier Bardem - aktor magnetyczny. Jego charyzma, bystre spojrzenie i świetnie modelowany tembr głosu wystarczają dla osiągnięcia zamierzonego przez reżysera efektu. Jest zatem w każdej mierze odpowiedni i poprawny, stanowi potrzebne i rzetelne tło dla głównej bohaterki oraz wydarzeń opowiedzianych w historii. Są jeszcze Michelle Pfeiffer oraz Ed Harris - para intrygująca od pierwszej chwili, kiedy pojawiają się na ekranie. Alegoria z nimi związana najsilniej chyba wskazuje na klucz interpretacji całego filmu, szkoda że później nie udaje się Arronofsky'emu utrzymać tej dyscypliny. Harris się nie wyróżnia, ale Pfeiffer zaprezentowała się świetnie. Bardzo szybko wzbudza niepokój i z gracją balansuje pomiędzy rzeczywistym, a nieracjonalnym znaczeniem swojej postaci. Ukłony i chciałoby się więcej, bo aktorka ewidentnie posiada niewykorzystany do tej pory potencjał.
Arronofsky nawiązuje w "mother!" nietypową więź z widzem. Z jednej strony, chcę go oszukać, opowiadając biblijną przypowieść w szatach horroru. Z drugiej - co chwilę puszcza oko, próbując zepsuć mu seans i zachęca do poszukiwania własnej interpretacji. Przyznaję, że bardzo lubię takie zabawy, ale oferowana rozgrywka musi być na odpowiednim poziomie. "mother!" jest pod tym względem trochę rozczarowujące. Zabawa w "kotka i myszkę", o co tak naprawdę może tutaj chodzić, jest bardzo liniowa i jednoznaczna. W kilku miejscach Arronofsky uderzyła tak pretensjonalnie i bez subtelności, że ociera się o niezamierzony komizm. Film ma momenty apodyktyczne, w których twórca próbuje wykrzyczeć konkretne, niestety dawno przebrzmiałe, hasła i slogany. Klucz do tego wszystkiego znajduje się w Księdze Rodzaju, którą proponuje przeczytać dopiero po napisach końcowych. W przeciwnym razie możemy stracić przyjemność z wysnuwania spekulacji i własnych pomysłów na rozwiązanie całej przenośni. Osobiście uważam na przykład, że cała relacja przedstawiona pomiędzy głównymi bohaterami mogła równie dobrze stanowić feministyczny manifest wymierzony przeciw patriarchatowi. I to mogło być naprawdę wyraziste, zaangażowane, a jednocześnie - wolne od fanatyzmu ideologicznego - kino.
Zamiast tego, wraz z końcówką dostajemy wielokrotnie już przerabiane wartości transcendentalne i nieco naiwną... ekologię. Szkoda.
Może i Arronofsky Księgę Rodzaju przeczytał, ale niewiele z niej zrozumiał.
To, co w Biblii jest na pierwszym planie (i jednocześnie najmniej znaczące), reżyser ukrywa pod kolażem gatunków grozy. Dopisuje również własne koncepcje, burząc przy tym niezachwianą i jednoznaczną hierarchię biblijnej przypowieści. Wszystko służy jednemu celowi - przedstawieniu własnej refleksji w temacie. Widzowie mają wybór - przyjąć optykę reżysera, lub ją kompletnie odrzucić. Niestety niewiele tu miejsca na szarości.
Mimo tego, nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało - film zostaje w głowie na dłużej, a i w trakcie seansu bawiłem się całkiem dobrze. "mother!" ma bowiem jeszcze jedną cechę, która będzie go wyróżniać spośród nieudanych prób kinematografii ambitnej, lecz bezcelowej. To warsztat reżysera. Arronofsky może i nakręcił film dla siebie samego, ale dopracował go w najmniejszych szczegółach. Wizualnie jest sugestywny i pełen specyficznego uroku. Pomimo, że prezentuje głównie ujęcia zamkniętych pomieszczeń trzypiętrowego domostwa, a efektów w nim ledwie kropla, wszystkie ujęcia są zamierzone, przemyślane i świetnie skomponowane. Podążająca za Lawrence kamera OTS (over the shoulder) daje silne wrażenie "bycia wewnątrz" miejsca akcji - jeśli dodać do tego świetną kreację aktorki, bardzo szybko zorientujemy się, że emocjonalnie zostaliśmy wciągnięci we wspólne odczuwanie i przeżywanie wydarzeń razem z bohaterką filmu. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny film z tak głębokim poziomem immersji.
Kolejna rzeczą, za którą wypada pochylić czoła przed reżyserem, jest wykreowana atmosfera. Początkowo jest to zaburzona harmonia, która w miarę rozwoju filmu przeradza się w najgorszy koszmar. Niezrozumienie i paradoks są co jakiś czas łagodzone spokojnym dialogiem (tutaj duża rola Bardema). A potem znów jest jeszcze gorzej, ciemniej i co raz bardziej panicznie. Klimat całkowitego osaczenia i bezsilności, który wieńczy ten żałobny przemarsz po zakamarkach ludzkiej duszy - to już niemal teledysk cierpienia, horrorowy patchwork zrywający z jakimkolwiek miłosierdziem. Trudno dopatrzeć się w tym wszystkim celu, przynajmniej dopóki nie rozszyfrujemy całego scenariusza. Dlatego nie każdy będzie w stanie czerpać z tego przyjemność - ja jednak przyznaję, że właśnie ten element filmu zrobił na mnie największe wrażenie. "mother!" jest filmem niewygodnym w odbiorze, ale tą niewygodę momentami wznosi na poziom mistrzowski.
Warsztat się zgadza, ambicja również - czy zatem jest to triumf Darrena Arronofsky'ego? A może jednak spektakularna porażka przykryta hermetycznością wyciąganych wniosków i banałem, wybijającym się na zakończenie historii?
Moim zdaniem ani jedno, ani drugie. Arronofsky uprawia własny rodzaj kinematografii, przy czym zwykle nie schodzi poniżej akceptowalnego poziomu jakości. Tym razem jest podobnie - "mother!" to film z jednoznacznym przesłaniem, ukrytym w stylu reżysera daleko pod warstwami misternie utkanej formy, która sugeruje zupełnie co innego. Ogląda się go tak, jak chciał reżyser - i za to z pewnością należą się brawa, bo twórca tak konsekwentny w swojej wizji zwyczajnie zasługuje na szacunek. Problem tkwi w kluczu do zrozumienia całości. Jest nieco pretensjonalny, trochę zbyt banalny i po prostu nieadekwatny do poziomu, jaki film wydaje się prezentować w trakcie seansu. Arronofsky zabiera nas w ciekawą podróż, zaprasza do intrygującej rozgrywki pomiędzy widzem, a dziełem. Zabawa jest przednia, ale zakończenie nie daje spodziewanej satysfakcji. Reżyserowi nie zabrakło umiejętności i inteligencji, aby w rewelacyjny sposób zbudować atmosferę osaczenia i paranoi, ubrać ją w iluzję relacji między małżeńskich, ale na końcu uderzył w tony tak górnolotne, że nie pozostawiające pola do dyskusji. Hermetyczność "mother!", choć początkowo zupełnie niewidoczna, jest jego największą wadą.
Trudno znaleźć film porównywalny, trudno w ogóle o nim dyskutować, bo jest to dzieło specyficzne, chociaż znajdziemy w nim pewne podobieństwa do poprzednich produkcji Arronofsky'ego.. Poziomem umowności najbliżej mu pewnie do "Źródła", tematyką nawiązuje do "Noego", a sposób przedstawienia akcji najbardziej przypomina "Requiem". Całość tworzy jednak zupełnie niezależną jakość, której poziom zależeć będzie od naszej własnej podatności na reżyserskie zabiegi. Obecnie opinie są podzielone, dawno chyba żaden film tak wyraźnie nie spolaryzował krytyki. Z mojej strony - jak zwykle - padną słowa zachęty, żeby wyrobić swoje własne zdanie. Nie ma sensu sugerować się zdaniem innych, zwłaszcza w przypadku taki oryginalnego kompostu. Seans jest emocjonujący i niejednoznaczny, przynajmniej do czasu zamknięcia całości wspomnianą, nieco banalną klamrą. Jeśli lubicie wyzwania filmowe - "mother!" takim właśnie wyzwaniem jest. Umiejętnie kokietuje z widzem, by ostatecznie rozliczyć go z treści absolutnych, a całość rozgrywa się w konwencji mocnego horroru. Ostatecznie wychodzi zatem, że jest to film niezwykle odważny w formie, lecz nieco rozczarowujący w przekazie. Żaden tam triumf, ale też daleko mu do klęski.
7/10
Dom w głuszy, gdzie nie ma zasięgu - klisza horroru. Dwójka bohaterów, związek z przeszłością - klasyk melodramatu. Nieproszeni goście burzący wewnętrzną harmonię i spokój - standard dla thrillera. Jeszcze kilka inspiracji tam znajdziemy, ale jedno widać już na początku seansu: Arronofsky jak zwykle miesza zupę z bigosem. To ambitne podejście, bo proporcje muszą być wyważone, a kucharz doświadczony. Tym bardziej, jeśli z tego wszystkiego ma później powstać... zupełnie inne danie.
Nie ma sensu streszczać fabuły "mother!", bo robiąc cokolwiek w tym kierunku będę Wam narzucał interpretację. Starczy tyle, że główna bohaterka filmu zostaje w nim wystawiona na ciężką próbę, która uderza w tony egzystencjalne i filozoficzne. Wszystko zaczyna się, kiedy do domu, który dzieli z partnerem (małżonkiem?) zawitają nieproszeni goście, stopniowo burząc równowagę i harmonię ciężko wypracowanego azylu. Jennifer Lawrence jest "środkiem" filmowym, kamera towarzyszy jej przez cały seans przedstawiając wydarzenia z jej perspektywy. Aktorce należą się duże brawa za zaprezentowaną dyspozycję - operator krąży wokół niej przez bite dwie godziny, a aktorka ani na chwilę nie nudzi i nie irytuje widza. Mimika i gestykulacja na wysokim poziomie, natomiast wszelkiego rodzaju emocje i uczucia to już najwyższa półka. Ta kreacja przebija większość jej dotychczasowych, włącznie z tymi obsypanymi nominacjami do Globów i Oscarów.
Na ekranie partneruje jej Javier Bardem - aktor magnetyczny. Jego charyzma, bystre spojrzenie i świetnie modelowany tembr głosu wystarczają dla osiągnięcia zamierzonego przez reżysera efektu. Jest zatem w każdej mierze odpowiedni i poprawny, stanowi potrzebne i rzetelne tło dla głównej bohaterki oraz wydarzeń opowiedzianych w historii. Są jeszcze Michelle Pfeiffer oraz Ed Harris - para intrygująca od pierwszej chwili, kiedy pojawiają się na ekranie. Alegoria z nimi związana najsilniej chyba wskazuje na klucz interpretacji całego filmu, szkoda że później nie udaje się Arronofsky'emu utrzymać tej dyscypliny. Harris się nie wyróżnia, ale Pfeiffer zaprezentowała się świetnie. Bardzo szybko wzbudza niepokój i z gracją balansuje pomiędzy rzeczywistym, a nieracjonalnym znaczeniem swojej postaci. Ukłony i chciałoby się więcej, bo aktorka ewidentnie posiada niewykorzystany do tej pory potencjał.
Arronofsky nawiązuje w "mother!" nietypową więź z widzem. Z jednej strony, chcę go oszukać, opowiadając biblijną przypowieść w szatach horroru. Z drugiej - co chwilę puszcza oko, próbując zepsuć mu seans i zachęca do poszukiwania własnej interpretacji. Przyznaję, że bardzo lubię takie zabawy, ale oferowana rozgrywka musi być na odpowiednim poziomie. "mother!" jest pod tym względem trochę rozczarowujące. Zabawa w "kotka i myszkę", o co tak naprawdę może tutaj chodzić, jest bardzo liniowa i jednoznaczna. W kilku miejscach Arronofsky uderzyła tak pretensjonalnie i bez subtelności, że ociera się o niezamierzony komizm. Film ma momenty apodyktyczne, w których twórca próbuje wykrzyczeć konkretne, niestety dawno przebrzmiałe, hasła i slogany. Klucz do tego wszystkiego znajduje się w Księdze Rodzaju, którą proponuje przeczytać dopiero po napisach końcowych. W przeciwnym razie możemy stracić przyjemność z wysnuwania spekulacji i własnych pomysłów na rozwiązanie całej przenośni. Osobiście uważam na przykład, że cała relacja przedstawiona pomiędzy głównymi bohaterami mogła równie dobrze stanowić feministyczny manifest wymierzony przeciw patriarchatowi. I to mogło być naprawdę wyraziste, zaangażowane, a jednocześnie - wolne od fanatyzmu ideologicznego - kino.
Zamiast tego, wraz z końcówką dostajemy wielokrotnie już przerabiane wartości transcendentalne i nieco naiwną... ekologię. Szkoda.
Może i Arronofsky Księgę Rodzaju przeczytał, ale niewiele z niej zrozumiał.
To, co w Biblii jest na pierwszym planie (i jednocześnie najmniej znaczące), reżyser ukrywa pod kolażem gatunków grozy. Dopisuje również własne koncepcje, burząc przy tym niezachwianą i jednoznaczną hierarchię biblijnej przypowieści. Wszystko służy jednemu celowi - przedstawieniu własnej refleksji w temacie. Widzowie mają wybór - przyjąć optykę reżysera, lub ją kompletnie odrzucić. Niestety niewiele tu miejsca na szarości.
Mimo tego, nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobało - film zostaje w głowie na dłużej, a i w trakcie seansu bawiłem się całkiem dobrze. "mother!" ma bowiem jeszcze jedną cechę, która będzie go wyróżniać spośród nieudanych prób kinematografii ambitnej, lecz bezcelowej. To warsztat reżysera. Arronofsky może i nakręcił film dla siebie samego, ale dopracował go w najmniejszych szczegółach. Wizualnie jest sugestywny i pełen specyficznego uroku. Pomimo, że prezentuje głównie ujęcia zamkniętych pomieszczeń trzypiętrowego domostwa, a efektów w nim ledwie kropla, wszystkie ujęcia są zamierzone, przemyślane i świetnie skomponowane. Podążająca za Lawrence kamera OTS (over the shoulder) daje silne wrażenie "bycia wewnątrz" miejsca akcji - jeśli dodać do tego świetną kreację aktorki, bardzo szybko zorientujemy się, że emocjonalnie zostaliśmy wciągnięci we wspólne odczuwanie i przeżywanie wydarzeń razem z bohaterką filmu. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny film z tak głębokim poziomem immersji.
Kolejna rzeczą, za którą wypada pochylić czoła przed reżyserem, jest wykreowana atmosfera. Początkowo jest to zaburzona harmonia, która w miarę rozwoju filmu przeradza się w najgorszy koszmar. Niezrozumienie i paradoks są co jakiś czas łagodzone spokojnym dialogiem (tutaj duża rola Bardema). A potem znów jest jeszcze gorzej, ciemniej i co raz bardziej panicznie. Klimat całkowitego osaczenia i bezsilności, który wieńczy ten żałobny przemarsz po zakamarkach ludzkiej duszy - to już niemal teledysk cierpienia, horrorowy patchwork zrywający z jakimkolwiek miłosierdziem. Trudno dopatrzeć się w tym wszystkim celu, przynajmniej dopóki nie rozszyfrujemy całego scenariusza. Dlatego nie każdy będzie w stanie czerpać z tego przyjemność - ja jednak przyznaję, że właśnie ten element filmu zrobił na mnie największe wrażenie. "mother!" jest filmem niewygodnym w odbiorze, ale tą niewygodę momentami wznosi na poziom mistrzowski.
Warsztat się zgadza, ambicja również - czy zatem jest to triumf Darrena Arronofsky'ego? A może jednak spektakularna porażka przykryta hermetycznością wyciąganych wniosków i banałem, wybijającym się na zakończenie historii?
Moim zdaniem ani jedno, ani drugie. Arronofsky uprawia własny rodzaj kinematografii, przy czym zwykle nie schodzi poniżej akceptowalnego poziomu jakości. Tym razem jest podobnie - "mother!" to film z jednoznacznym przesłaniem, ukrytym w stylu reżysera daleko pod warstwami misternie utkanej formy, która sugeruje zupełnie co innego. Ogląda się go tak, jak chciał reżyser - i za to z pewnością należą się brawa, bo twórca tak konsekwentny w swojej wizji zwyczajnie zasługuje na szacunek. Problem tkwi w kluczu do zrozumienia całości. Jest nieco pretensjonalny, trochę zbyt banalny i po prostu nieadekwatny do poziomu, jaki film wydaje się prezentować w trakcie seansu. Arronofsky zabiera nas w ciekawą podróż, zaprasza do intrygującej rozgrywki pomiędzy widzem, a dziełem. Zabawa jest przednia, ale zakończenie nie daje spodziewanej satysfakcji. Reżyserowi nie zabrakło umiejętności i inteligencji, aby w rewelacyjny sposób zbudować atmosferę osaczenia i paranoi, ubrać ją w iluzję relacji między małżeńskich, ale na końcu uderzył w tony tak górnolotne, że nie pozostawiające pola do dyskusji. Hermetyczność "mother!", choć początkowo zupełnie niewidoczna, jest jego największą wadą.
Trudno znaleźć film porównywalny, trudno w ogóle o nim dyskutować, bo jest to dzieło specyficzne, chociaż znajdziemy w nim pewne podobieństwa do poprzednich produkcji Arronofsky'ego.. Poziomem umowności najbliżej mu pewnie do "Źródła", tematyką nawiązuje do "Noego", a sposób przedstawienia akcji najbardziej przypomina "Requiem". Całość tworzy jednak zupełnie niezależną jakość, której poziom zależeć będzie od naszej własnej podatności na reżyserskie zabiegi. Obecnie opinie są podzielone, dawno chyba żaden film tak wyraźnie nie spolaryzował krytyki. Z mojej strony - jak zwykle - padną słowa zachęty, żeby wyrobić swoje własne zdanie. Nie ma sensu sugerować się zdaniem innych, zwłaszcza w przypadku taki oryginalnego kompostu. Seans jest emocjonujący i niejednoznaczny, przynajmniej do czasu zamknięcia całości wspomnianą, nieco banalną klamrą. Jeśli lubicie wyzwania filmowe - "mother!" takim właśnie wyzwaniem jest. Umiejętnie kokietuje z widzem, by ostatecznie rozliczyć go z treści absolutnych, a całość rozgrywa się w konwencji mocnego horroru. Ostatecznie wychodzi zatem, że jest to film niezwykle odważny w formie, lecz nieco rozczarowujący w przekazie. Żaden tam triumf, ale też daleko mu do klęski.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Liga Sprawiedliwości (Justice League) - W tekście znajdziecie jeden spojler. Ostrzegam, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto jakimś cudem nie wiedział o tym, o czym wiedzieli wszyscy. I popsuł sobie przez spojler zabawę. Spojler dotyczy pojawienia się w filmie postaci, na temat której wytwórnia milczy w materiałach promocyjnych, na plakatach i w zwiastunach. Oczywiście cały świat od dawna wie, że ten ktoś się pojawi, bo można go znaleźć w obsadzie filmu. Ba, plotkowano nawet o sporym problemie z tą personą na pewnym etapie produkcji, ale jeśli jakimś cudem możesz nie wiedzieć o kogo chodzi - nie czytaj dalej.
Na temat burzliwych okoliczności powstawania "Justice League" można by nakręcić osobny film. Bardzo krytykowany za "Batman v Superman" Zack Snyder opuszcza plan po osobistej tragedii. Zastępuje go Joss Whedon, który po przejrzeniu materiału planuje dokręcić sporo materiału. Na szybko i w niesprzyjających okolicznościach. Nie dość, że czasu mało, pojawiają się inne problemy - chociażby to, że Henry Cavil grający Supermana ma... wąsy i przez kontrakt z inną wytwórnią (na produkcję "Mission Impossible 6") nie może ich zgolić (do tego jeszcze wrócę). Mało? Ben Affleck toczy boje z WB o solowy film z Batmanem. Najpierw ma pisać scenariusz i reżyserować, potem jednak nie, a koniec końców nie wiadomo czy czasem "Liga Sprawiedliwości" to nie jest ostatni film w uniwersum DC z jego udziałem. Przepis na katastrofę? Nie do końca...
Przede wszystkim widać tu pracę dwóch reżyserów, z których każdy ma charakterystyczny styl. Przez to film tonalnie jest jedną długą sinusoidą. Raz żarty, raz poważnie. W jednej scenie bohaterowie się przekomarzają, a za chwilę są śmiertelnie poważni i sztywni jakby im ktoś kij wsadził w... kręgosłup. Nawet paleta barw nie jest spójna. Kilka scen ma zdecydowanie sznyt Snydera, są ciemne, z wyblakłymi kolorami, by nagle przejść w sceny kręcone za dnia, jasne, nasycone jaskrawym światłem. Kostium Supermana jest tu najlepszym dowodem. Zestawiając go z tym z filmów "Man of Steel" czy "Batman v Superman" zostaniem wręcz porażeni intensywnością barw.
Bez zbędnego szczypania się: to nie jest dobry film. Fundamenty fabularne są tak słabe, że zrobiło mi się żal twórców w połowie seansu. Takiej biedy w tym aspekcie nie było od... napisałbym, że od dawna, ale to nieprawda. Od mniej więcej roku, czyli od premiery "Suicide Squad". Zresztą "Liga Sprawiedliwości" to w zasadzie miks "Legionu Samobójców" i "Człowieka ze stali" z najbardziej sztampowym czarnym charakterem, jakiego można sobie wyobrazić. Steppenwolf to wielki, nudny, rogaty potwór/demon z kosmosu, który przybywa na Ziemię by znaleźć trzy ustrojstwa, połączyć je w jedno i zmienić naszą planetę w taką bardziej podobną do jego rodzimej. Brzmi znajomo? Gdzieś już widziałem podobny plan, tylko do przemiany użyto maszyny grającej dubstep (RIP generale Zod). Oczywiście należy tego strasznego Stepującego Wilka powstrzymać i pokonać zastępy jego siepaczy (potworki CGI z "Suicide Squad" w wersji "komar", z dorobionymi skrzydłami). A dokonać tego może tylko grupka dzielnych bohaterów: Batman, Wonder Woman, Flash, Aquaman i Cyborg. Ale najpierw nasi herosi muszą sobie zaufać i nauczyć się współpracy. Brzmi ekscytująco? No właśnie...
Nie mogę sobie tego darować, po prostu muszę poświęcić czarnemu charakterowi osobny akapit. Stepowy Wilk to postać tak żenująca, że chyba nawet pijana tancerka hula z "Legionu samobójców" była ciekawsza i bardziej charyzmatyczna. Nasz rogaty potwór pojawia się, gada długo, nie mówi nic ciekawego, macha toporem i znika. Za chwilę znów się pojawia, znów marudzi i znów znika. Aż do durnego finału nie robi i nie mówi nic ciekawego. Wygląda żenująco, to kolejny twór CGI, który sprawia wrażenie, jakby wyjęto go z gry wideo sprzed 10 lat. A najgorsze, że nie stwarza żadnego zagrożenia. Adaptacje komiksów bardzo często traktują czarne charaktery po macoszemu. Ale tu pobito rekord. Stephen Wolf jest tak nijaki, że zaczynam patrzeć na Enchantress czy innego Ultrona naprawdę łaskawszym okiem. Wytwórnia Warner Bros. bardzo chce dogonić Marvela. W kategorii nudnych czarnych charakterów można powiedzieć, że konkurenta przegoniła.
Również efekty specjalne zaczynają być piętą achillesową produkcji ze stajni WB/DC. Coś zgrzytało już w "BvS", a od tego czasu jest coraz gorzej. "Suicide Squad" i "Wonder Woman" miały - w porównaniu do produkcji Marvela (którym też zdarzały się wpadki) - bardzo słabe CGI. Nie inaczej jest w "Lidze Sprawiedliwości". Step'n'wolf to jedno, ale chwilami nawet tła czy eksplozje wyglądają mizernie. No i kurde! Wąsy! Te cholerne wąsy. Ja wiem, że wielu ludzi nawet nie zwróci uwagi, ale mnie to poraziło. Henry Cavil dokręcił kilka scen zapuściwszy wąsy. I potem te wąsy usunięto komputerowo. W postprodukcji. I... to widać. Coś bardzo złego dzieje się w niektórych ujęciach z jego górną wargą. Nie dość, że trochę odstaje kolorem to jeszcze albo nie rusza się wcale podczas mówienia, albo rusza, jakby była zrobiona z galaretki. To jest prawie tak złe i rozpraszające jak Tarkin w "Rogue One". Swoją drogą - ktoś w konkurencyjnym studiu musi być niezłym trollem. Zamiast użyć sztucznych wąsów kazał konkurencji wydać dziesiątki tysięcy zielonych na wymazywanie zarostu. Żeby jednak nie było samego marudzenia, to wspomnę o paru efektach specjalnych które wyszły nieźle. Sposób poruszania się Flasha i wyładowania, jakie pojawiają się wokół niego, są naprawdę ładnie zrobione i cieszą oko. Podobnie jak podwodne sceny z Aquamanem.
Narzekam dużo, a przecież napisałem, że to niekoniecznie jest katastrofa. Co więc tu zagrało? Ludzie! Po raz kolejny odwołam się do "Suicide Squad" - tam mizerię scenariusza ratowali Margot Robbie, Will Smith, Amanda Waller i (o dziwo) Jay Courtney. Tutaj robią to Gal Gadot, Jason Momoa, Ray Fisher i Henry Cavil. Wonder Woman wypadła - tradycyjnie już - świetnie. Aquaman to twardziel, luzak i lekkoduch, przypomina gwiazdę rocka z lat osiemdziesiątych. Cyborg ma ciekawą historię i chętnie dowiedziałbym się o nim więcej, a Superman zaczyna przypominać nie obcego z "Człowieka ze stali", ale bardziej klasycznego "niebieskiego harcerza" w stylu Christophera Reeve'a. Sam nie wiem czy to dobrze, bo ja za tą wersją Supermana nie przepadam, ale przynajmniej jego czerstwe teksty pasowały do idiotycznej, szczątkowej fabuły. Intrygująco zaprezentował się też Ezra Miller jako Flash. Wycofany, aspołeczny, pragnący mieć przyjaciół, ale niepotrafiący się przy nich powstrzymać od żenujących tekstów i od powodowania niezręcznych sytuacji. Z jednej strony to ciekawy pomysł na tę postać, z drugiej - ktoś tu przesadził. Albo sam Miller, albo scenarzyści. Na początku Flash bawi i wywołuje empatię, ale z czasem zaczyna irytować. Ktoś tu nie posłuchał rady Kirka Lazarusa.
Batman, najlepszy element poprzedniego filmu, tutaj prezentuje się najsłabiej. Nie wiem, czy to problemy produkcyjne, czy problemy osobiste, ale Affleck wygląda tak, jakby grał za karę. Całkiem jak Jennifer Lawrence w "X-Men: Apocalypse". Wygłasza swoje kwestie albo z przesadną i sztuczną emfazą, albo od niechcenia. Raz jest smutnym, rozgoryczonym Brucem, jakiego poznaliśmy w "BvS", a za chwilę rzuca dowcipami i one-linerami jak nietoperz z niesławnego "Batman Forever". W niemal każdej scenie postać brzmi inaczej i w ciągu całego seansu po prostu nie ma w tym żadnej spójności. To chyba ostatni projekt Afflecka w tym uniwersum. Szkoda.
Pozostałe postaci współgrają jednak bardzo dobrze i tu upatruję nadziei na lepsze jutro dla kolejnych produkcji. Oczywiście jeśli takowe powstaną. Pomimo wspomnianych wad i ich kalibru bawiłem się nie najgorzej! Głównie dzięki chemii między członkami Ligi i dzięki (najlepszej w filmie!) scenie pierwszej konfrontacji Flasha z Supermanem. Napisałbym, że lepiej by było, gdyby WB i DC zaserwowały nam najpierw jakieś ciekawe filmy poświęcone nowym superbohaterom, którzy pojawiają się w filmie, ale nie chcę się już znęcać nad wytwórniami, które przyjęły taką, a nie inną strategię.
Bo i powszechna krytyka kolejnych filmów osadzonych w uniwersum DC zaczyna przypominać kopanie leżącego. A to z kolei prowadzi producentów do coraz większej desperacji. Widać to nawet w muzyce do filmu. O ile się nie przesłyszałem, w (całkiem niezłą) ścieżkę dźwiękową Dany Elfman wplótł, nie wiadomo po co, klasyczne motywy "Supermana" (tego z Reevem) i "Batmana" (tego z 1989, od Burtona). Ktoś tu chyba zbyt dosłownie zrozumiał pojęcie nostalgicznych nut. Słuchajcie, to te motywy, które znacie i kochacie! Polubcie nas! Ten sam proces myślowy producentów widać przy pierwszym pojawieniu się Wonder Woman. Jest to kompletnie niepotrzebna scena, która niczego nie wnosi i dla całej historii nie ma żadnego znaczenia. Ale hej! Solowy film z Dianą Prince przyjęto dobrze, więc trzeba dać więcej tej bohaterki, nawet jeśli oryginalny scenariusz tego nie przewidział. Nasz klient, nasz pan!
Nie wiem, czy mogę z czystym sumieniem polecić seans w kinie. Szczególnie, że nadal można iść (drugi, trzeci raz) na "Thor: Ragnarok". Może seans w tani wtorek? Półdarmową środę czy inny snickersowy czwartek? Nie żałuję poświęconego czasu i jestem szczerze zaskoczony, ile frajdy dała mi, mimo błędów, dziur i niedoróbek, "Liga Sprawiedliwości". Ale to wynika z moich, może trochę dziwnych, preferencji. Za to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "Liga Sprawiedliwości" dała mi też nadzieję. Nadzieję na to, że może w końcu coś się w tym uniwersum ruszy w dobrą stronę. Bo w niektórych miejscach widać (bardzo powolny) postęp. Być może któraś z kolejnych produkcji zdoła powtórzyć sukces "Wonder Woman". 6/10
http://zabimokiem.pl/liga-nadziei/
Na temat burzliwych okoliczności powstawania "Justice League" można by nakręcić osobny film. Bardzo krytykowany za "Batman v Superman" Zack Snyder opuszcza plan po osobistej tragedii. Zastępuje go Joss Whedon, który po przejrzeniu materiału planuje dokręcić sporo materiału. Na szybko i w niesprzyjających okolicznościach. Nie dość, że czasu mało, pojawiają się inne problemy - chociażby to, że Henry Cavil grający Supermana ma... wąsy i przez kontrakt z inną wytwórnią (na produkcję "Mission Impossible 6") nie może ich zgolić (do tego jeszcze wrócę). Mało? Ben Affleck toczy boje z WB o solowy film z Batmanem. Najpierw ma pisać scenariusz i reżyserować, potem jednak nie, a koniec końców nie wiadomo czy czasem "Liga Sprawiedliwości" to nie jest ostatni film w uniwersum DC z jego udziałem. Przepis na katastrofę? Nie do końca...
Przede wszystkim widać tu pracę dwóch reżyserów, z których każdy ma charakterystyczny styl. Przez to film tonalnie jest jedną długą sinusoidą. Raz żarty, raz poważnie. W jednej scenie bohaterowie się przekomarzają, a za chwilę są śmiertelnie poważni i sztywni jakby im ktoś kij wsadził w... kręgosłup. Nawet paleta barw nie jest spójna. Kilka scen ma zdecydowanie sznyt Snydera, są ciemne, z wyblakłymi kolorami, by nagle przejść w sceny kręcone za dnia, jasne, nasycone jaskrawym światłem. Kostium Supermana jest tu najlepszym dowodem. Zestawiając go z tym z filmów "Man of Steel" czy "Batman v Superman" zostaniem wręcz porażeni intensywnością barw.
Bez zbędnego szczypania się: to nie jest dobry film. Fundamenty fabularne są tak słabe, że zrobiło mi się żal twórców w połowie seansu. Takiej biedy w tym aspekcie nie było od... napisałbym, że od dawna, ale to nieprawda. Od mniej więcej roku, czyli od premiery "Suicide Squad". Zresztą "Liga Sprawiedliwości" to w zasadzie miks "Legionu Samobójców" i "Człowieka ze stali" z najbardziej sztampowym czarnym charakterem, jakiego można sobie wyobrazić. Steppenwolf to wielki, nudny, rogaty potwór/demon z kosmosu, który przybywa na Ziemię by znaleźć trzy ustrojstwa, połączyć je w jedno i zmienić naszą planetę w taką bardziej podobną do jego rodzimej. Brzmi znajomo? Gdzieś już widziałem podobny plan, tylko do przemiany użyto maszyny grającej dubstep (RIP generale Zod). Oczywiście należy tego strasznego Stepującego Wilka powstrzymać i pokonać zastępy jego siepaczy (potworki CGI z "Suicide Squad" w wersji "komar", z dorobionymi skrzydłami). A dokonać tego może tylko grupka dzielnych bohaterów: Batman, Wonder Woman, Flash, Aquaman i Cyborg. Ale najpierw nasi herosi muszą sobie zaufać i nauczyć się współpracy. Brzmi ekscytująco? No właśnie...
Nie mogę sobie tego darować, po prostu muszę poświęcić czarnemu charakterowi osobny akapit. Stepowy Wilk to postać tak żenująca, że chyba nawet pijana tancerka hula z "Legionu samobójców" była ciekawsza i bardziej charyzmatyczna. Nasz rogaty potwór pojawia się, gada długo, nie mówi nic ciekawego, macha toporem i znika. Za chwilę znów się pojawia, znów marudzi i znów znika. Aż do durnego finału nie robi i nie mówi nic ciekawego. Wygląda żenująco, to kolejny twór CGI, który sprawia wrażenie, jakby wyjęto go z gry wideo sprzed 10 lat. A najgorsze, że nie stwarza żadnego zagrożenia. Adaptacje komiksów bardzo często traktują czarne charaktery po macoszemu. Ale tu pobito rekord. Stephen Wolf jest tak nijaki, że zaczynam patrzeć na Enchantress czy innego Ultrona naprawdę łaskawszym okiem. Wytwórnia Warner Bros. bardzo chce dogonić Marvela. W kategorii nudnych czarnych charakterów można powiedzieć, że konkurenta przegoniła.
Również efekty specjalne zaczynają być piętą achillesową produkcji ze stajni WB/DC. Coś zgrzytało już w "BvS", a od tego czasu jest coraz gorzej. "Suicide Squad" i "Wonder Woman" miały - w porównaniu do produkcji Marvela (którym też zdarzały się wpadki) - bardzo słabe CGI. Nie inaczej jest w "Lidze Sprawiedliwości". Step'n'wolf to jedno, ale chwilami nawet tła czy eksplozje wyglądają mizernie. No i kurde! Wąsy! Te cholerne wąsy. Ja wiem, że wielu ludzi nawet nie zwróci uwagi, ale mnie to poraziło. Henry Cavil dokręcił kilka scen zapuściwszy wąsy. I potem te wąsy usunięto komputerowo. W postprodukcji. I... to widać. Coś bardzo złego dzieje się w niektórych ujęciach z jego górną wargą. Nie dość, że trochę odstaje kolorem to jeszcze albo nie rusza się wcale podczas mówienia, albo rusza, jakby była zrobiona z galaretki. To jest prawie tak złe i rozpraszające jak Tarkin w "Rogue One". Swoją drogą - ktoś w konkurencyjnym studiu musi być niezłym trollem. Zamiast użyć sztucznych wąsów kazał konkurencji wydać dziesiątki tysięcy zielonych na wymazywanie zarostu. Żeby jednak nie było samego marudzenia, to wspomnę o paru efektach specjalnych które wyszły nieźle. Sposób poruszania się Flasha i wyładowania, jakie pojawiają się wokół niego, są naprawdę ładnie zrobione i cieszą oko. Podobnie jak podwodne sceny z Aquamanem.
Narzekam dużo, a przecież napisałem, że to niekoniecznie jest katastrofa. Co więc tu zagrało? Ludzie! Po raz kolejny odwołam się do "Suicide Squad" - tam mizerię scenariusza ratowali Margot Robbie, Will Smith, Amanda Waller i (o dziwo) Jay Courtney. Tutaj robią to Gal Gadot, Jason Momoa, Ray Fisher i Henry Cavil. Wonder Woman wypadła - tradycyjnie już - świetnie. Aquaman to twardziel, luzak i lekkoduch, przypomina gwiazdę rocka z lat osiemdziesiątych. Cyborg ma ciekawą historię i chętnie dowiedziałbym się o nim więcej, a Superman zaczyna przypominać nie obcego z "Człowieka ze stali", ale bardziej klasycznego "niebieskiego harcerza" w stylu Christophera Reeve'a. Sam nie wiem czy to dobrze, bo ja za tą wersją Supermana nie przepadam, ale przynajmniej jego czerstwe teksty pasowały do idiotycznej, szczątkowej fabuły. Intrygująco zaprezentował się też Ezra Miller jako Flash. Wycofany, aspołeczny, pragnący mieć przyjaciół, ale niepotrafiący się przy nich powstrzymać od żenujących tekstów i od powodowania niezręcznych sytuacji. Z jednej strony to ciekawy pomysł na tę postać, z drugiej - ktoś tu przesadził. Albo sam Miller, albo scenarzyści. Na początku Flash bawi i wywołuje empatię, ale z czasem zaczyna irytować. Ktoś tu nie posłuchał rady Kirka Lazarusa.
Batman, najlepszy element poprzedniego filmu, tutaj prezentuje się najsłabiej. Nie wiem, czy to problemy produkcyjne, czy problemy osobiste, ale Affleck wygląda tak, jakby grał za karę. Całkiem jak Jennifer Lawrence w "X-Men: Apocalypse". Wygłasza swoje kwestie albo z przesadną i sztuczną emfazą, albo od niechcenia. Raz jest smutnym, rozgoryczonym Brucem, jakiego poznaliśmy w "BvS", a za chwilę rzuca dowcipami i one-linerami jak nietoperz z niesławnego "Batman Forever". W niemal każdej scenie postać brzmi inaczej i w ciągu całego seansu po prostu nie ma w tym żadnej spójności. To chyba ostatni projekt Afflecka w tym uniwersum. Szkoda.
Pozostałe postaci współgrają jednak bardzo dobrze i tu upatruję nadziei na lepsze jutro dla kolejnych produkcji. Oczywiście jeśli takowe powstaną. Pomimo wspomnianych wad i ich kalibru bawiłem się nie najgorzej! Głównie dzięki chemii między członkami Ligi i dzięki (najlepszej w filmie!) scenie pierwszej konfrontacji Flasha z Supermanem. Napisałbym, że lepiej by było, gdyby WB i DC zaserwowały nam najpierw jakieś ciekawe filmy poświęcone nowym superbohaterom, którzy pojawiają się w filmie, ale nie chcę się już znęcać nad wytwórniami, które przyjęły taką, a nie inną strategię.
Bo i powszechna krytyka kolejnych filmów osadzonych w uniwersum DC zaczyna przypominać kopanie leżącego. A to z kolei prowadzi producentów do coraz większej desperacji. Widać to nawet w muzyce do filmu. O ile się nie przesłyszałem, w (całkiem niezłą) ścieżkę dźwiękową Dany Elfman wplótł, nie wiadomo po co, klasyczne motywy "Supermana" (tego z Reevem) i "Batmana" (tego z 1989, od Burtona). Ktoś tu chyba zbyt dosłownie zrozumiał pojęcie nostalgicznych nut. Słuchajcie, to te motywy, które znacie i kochacie! Polubcie nas! Ten sam proces myślowy producentów widać przy pierwszym pojawieniu się Wonder Woman. Jest to kompletnie niepotrzebna scena, która niczego nie wnosi i dla całej historii nie ma żadnego znaczenia. Ale hej! Solowy film z Dianą Prince przyjęto dobrze, więc trzeba dać więcej tej bohaterki, nawet jeśli oryginalny scenariusz tego nie przewidział. Nasz klient, nasz pan!
Nie wiem, czy mogę z czystym sumieniem polecić seans w kinie. Szczególnie, że nadal można iść (drugi, trzeci raz) na "Thor: Ragnarok". Może seans w tani wtorek? Półdarmową środę czy inny snickersowy czwartek? Nie żałuję poświęconego czasu i jestem szczerze zaskoczony, ile frajdy dała mi, mimo błędów, dziur i niedoróbek, "Liga Sprawiedliwości". Ale to wynika z moich, może trochę dziwnych, preferencji. Za to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że "Liga Sprawiedliwości" dała mi też nadzieję. Nadzieję na to, że może w końcu coś się w tym uniwersum ruszy w dobrą stronę. Bo w niektórych miejscach widać (bardzo powolny) postęp. Być może któraś z kolejnych produkcji zdoła powtórzyć sukces "Wonder Woman". 6/10
http://zabimokiem.pl/liga-nadziei/
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Poszukaj wywiadu z Elfmanem, gdzie wyjaśnia, dlaczego tak zrobił. Moim zdaniem pomysł niegłupi, nie wiem jak z wykonaniem. No i motyw z Batmana przecież sam wymyślił, więc w teorii to fajne nawiązanie.SithFrog pisze:O ile się nie przesłyszałem, w (całkiem niezłą) ścieżkę dźwiękową Dany Elfman wplótł, nie wiadomo po co, klasyczne motywy "Supermana" (tego z Reevem) i "Batmana" (tego z 1989, od Burtona).
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Niespecjalnie mnie interesuje jego motywacja chociaż poszukam. Wiesz, źle mi się to po prostu kojarzy. Z taką desperacją typu "może i nowe wersje bohaterów są takie se, ale jebniemy muzykę z klasyków, żeby chociaż było coś, co się kojarzy dobrze". Trochę jak fatalne wstawki z oryginału w Robocopie (tfu) z 2014.Crowley pisze:Poszukaj wywiadu z Elfmanem, gdzie wyjaśnia, dlaczego tak zrobił. Moim zdaniem pomysł niegłupi, nie wiem jak z wykonaniem. No i motyw z Batmana przecież sam wymyślił, więc w teorii to fajne nawiązanie.SithFrog pisze:O ile się nie przesłyszałem, w (całkiem niezłą) ścieżkę dźwiękową Dany Elfman wplótł, nie wiadomo po co, klasyczne motywy "Supermana" (tego z Reevem) i "Batmana" (tego z 1989, od Burtona).
Robicie nowy film, nowy casting, nowe wersje bohaterów to zróbcie im nowe motywy muzyczne
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No, Sith,
zamienic w 'niepotrafiący się przy nich powstrzymać od żenujących tekstów'
teksty sucharami i juz mozna sie odbrze utozsamic z bohaterem, dlatego Ci sie podobal?
zamienic w 'niepotrafiący się przy nich powstrzymać od żenujących tekstów'
teksty sucharami i juz mozna sie odbrze utozsamic z bohaterem, dlatego Ci sie podobal?
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
lamanie praw autorskich?colgatte pisze:No, Sith,
zamienic w 'niepotrafiący się przy nich powstrzymać od żenujących tekstów'
teksty sucharami i juz mozna sie odbrze utozsamic z bohaterem, dlatego Ci sie podobal?