Dodge Challenger 5.7 V8, prawie 400 KM, zmierzone 5-5,5 s do setki, w zależności od opon i nachylenia terenu. Taka tam pamiątka z Kanady.
Znaczenie ma dla mnie tylko takie, że jadąc samochodem, tak jakby "staję się samochodem". Nie myślę o kierownicy, pedałach - po prostu jadę. Mózg oczekuje reakcji samochodu na "żądania" - auto albo nadąża, albo nie. Jak nie nadąża do jest uczucie frustracji. Przez chwilę miałem służbowego Focusa 1.5D chyba 95 KM i to auto powodowało u mnie psychiczny ból, bo nie nadążało za moimi oczekiwaniami.
Na szczęście nie jeżdżę przez miasto - jakbym pracował w centrum, dojeżdżałbym autobusem. Żeby nie być gołosłownym - w weekendy mam podyplomówkę w samym centrum i dokładnie tak robię.
Są pewne manewry, których bez przyspieszenia się nie zrobi, np. jak trafiłeś na nie ten pas i chcesz się dynamicznie włączyć w ruch na sąsiedni pas. Przez 2 lata w Polsce przydało mi się wiele razy i generalnie zwiększa pewność siebie a także zmniejsza stres. Moje wrażenia są ekstremalne, bo poprzednio jeździłem Dacią Logan 1.6 105 KM i Berlingo 1.4 75 KM, więc skok jakościowy jest spory. Miałem też służbowego Peugeota 508 i też nie było źle, więc nie twierdzę, że 400KM to minimum, ale obserwowany przeze mnie poziom komfortu zdecydowanie rósł wraz z mocą auta. Mamy jeszcze rodzinny autobus - Chrysler Town and Country z 3.6 V6 niecałe 300KM (masa podobna) i też jeździ się całkiem spoko (8-9 do 100km/h). Te duże silniki robią fantastyczną robotę przy przyspieszaniu z 60-80 o kolejne 60 na autostradzie.PIOTROSLAV pisze: ↑26 stycznia 2025, o 09:50Wiesz był taki film polski 'Testosteron', a w nim scena, jak siedzą przy stole najebani faceci i się chwalą - nie pamiętam już czy końmi, czy właśnie przyśpieszeniem do setki..., aż w końcu jeden komentuje w stylu: "i na chuj, jak w mieście jest ograniczenie do 60?"
O terapeutycznych efektach brumkania V8 chyba też warto wspomnieć