Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pq: jak mocno straszy mother? Bo trailer sugeruje wręcz horror a w recenzjach piszą, że to bardzo mylące. Komu ufać? Jak żyć?
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
pod wzgledem gatunkowym jak najbardziej horror. Ale nie taki z tych straszydeł - po prostu klimat, atmosfera i sposób przedstawienia akcji budzą grozę, niepokój i - w tym jest naprawdę mocny - dyskomfort.
ale jeśli chodzi o fabułę i ogólny przekaz filmu, to... no one do horroru za bardzo nie pasują.
Dlatego taki gatunkowy miszmasz: niby horror, ale nie straszny. raczej bardzo dziwny.
warto obejrzec, bo dyskusja po seansie może się ciągnąć dniami i nocami
ale jeśli chodzi o fabułę i ogólny przekaz filmu, to... no one do horroru za bardzo nie pasują.
Dlatego taki gatunkowy miszmasz: niby horror, ale nie straszny. raczej bardzo dziwny.
warto obejrzec, bo dyskusja po seansie może się ciągnąć dniami i nocami
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Faktycznie, miał coś z Ciebie, już wiem skąd ta moja słabość do niegocolgatte pisze:dlatego Ci sie podobal?
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (Perfetti sconosciuti)
Czy naprawdę wyborna tragikomedia? Czasami miałem wrażenie, że niektóre części tego filmu lepiej wyglądały na papierze, a czasami otwierałem buzię z zachwytu, nigdy jednak się nie nudziłem (świetne tempo, montaż, ciągły dialog, przeskoki między postaciami), bo mimo że to (prawie) klasyczna grecka tragedia, gdzie kilka osób sobie rozmawia w małej, zamkniętej przestrzeni i to jeszcze przy założeniu, że nie mają nic do ukrycia (trick z telefonami wspomniany przez Pq) - w efekcie wychodzą z tego bardzo ciekawe rzeczy. Tylko że od początku miałem wrażenie, że oglądam bardzo sprawnie skrojony scenariusz. Aktorzy są świetni, tylko w takiej grze komputerowej powiedziałbym, że były tam rzeczy, które wybiły mnie z immersji. Np. niepotrzebnie namnożone zwroty, sploty i zaskakujące rozwiązania. Za pierwszym razem było smacznie, jednak sporo ich się niestety namnożyło. Próbowali to spiąć na koniec jakąś oniryczną klamrą, jednakże prostota samego scenariusza za bardzo mnie nie przekonała. Za dużo chcieli upchać, być może, gdyby film był nieco dłuższy i rękach sprawniejszego opowiadacza historii, być może byłbym ukontentowany. Skojarzenia z "Rzezią" Polańskiego czy nadchodzącą "Cichą nocą" są bardzo silne i chyba ze względu na szykujący się seans tego drugiego, postanowiłem obejrzeć sobie, co wymyślili Włosi. Starożytni Grecy biliby brawo, ja mam mieszane uczucia.
6/10
Czy naprawdę wyborna tragikomedia? Czasami miałem wrażenie, że niektóre części tego filmu lepiej wyglądały na papierze, a czasami otwierałem buzię z zachwytu, nigdy jednak się nie nudziłem (świetne tempo, montaż, ciągły dialog, przeskoki między postaciami), bo mimo że to (prawie) klasyczna grecka tragedia, gdzie kilka osób sobie rozmawia w małej, zamkniętej przestrzeni i to jeszcze przy założeniu, że nie mają nic do ukrycia (trick z telefonami wspomniany przez Pq) - w efekcie wychodzą z tego bardzo ciekawe rzeczy. Tylko że od początku miałem wrażenie, że oglądam bardzo sprawnie skrojony scenariusz. Aktorzy są świetni, tylko w takiej grze komputerowej powiedziałbym, że były tam rzeczy, które wybiły mnie z immersji. Np. niepotrzebnie namnożone zwroty, sploty i zaskakujące rozwiązania. Za pierwszym razem było smacznie, jednak sporo ich się niestety namnożyło. Próbowali to spiąć na koniec jakąś oniryczną klamrą, jednakże prostota samego scenariusza za bardzo mnie nie przekonała. Za dużo chcieli upchać, być może, gdyby film był nieco dłuższy i rękach sprawniejszego opowiadacza historii, być może byłbym ukontentowany. Skojarzenia z "Rzezią" Polańskiego czy nadchodzącą "Cichą nocą" są bardzo silne i chyba ze względu na szykujący się seans tego drugiego, postanowiłem obejrzeć sobie, co wymyślili Włosi. Starożytni Grecy biliby brawo, ja mam mieszane uczucia.
6/10
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Miałem obejrzeć Thora, ale pierwszy raz mi się zdarzyło, że wyszedłem z seansu. Przez nieuwagę kupiłem wersję z polskim dubbingiem i zostałem poinformowany, że 10 minut przed seansem nie mogę dostać zwrotu. Mogłem, ale chciałem się kłócić, więc poszedłem na seans, usłyszałem dwa suchary po polsku i po tym drugim o broniach, poczułem, że muszę się napić, więc wyszedłem i już nie wróciłem.
Mandarynki (Mandariinid)
Bardzo dobry, dość prosty i zrobiony niewielkim kosztem film o ludziach honoru w czasie wojny z perspektywy cywila. Poleca się obejrzeć przed zagraniem w This War of Mine, aż szkoda że w samej grze nie było więcej takich wątków fabularnych.
8/10
Mandarynki (Mandariinid)
Bardzo dobry, dość prosty i zrobiony niewielkim kosztem film o ludziach honoru w czasie wojny z perspektywy cywila. Poleca się obejrzeć przed zagraniem w This War of Mine, aż szkoda że w samej grze nie było więcej takich wątków fabularnych.
8/10
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
W sumie masz szczęście, że żyjesz. Takie wypadki mogą prowadzić do jakiegoś szoku pourazowego. Poza tym nie ma takiej możliwości, żeby ktokolwiek dubbingując Kamyka, zbliżył się do oryginału.Ptaszor pisze:Miałem obejrzeć Thora, ale pierwszy raz mi się zdarzyło, że wyszedłem z seansu. Przez nieuwagę kupiłem wersję z polskim dubbingiem i zostałem poinformowany, że 10 minut przed seansem nie mogę dostać zwrotu. Mogłem, ale chciałem się kłócić, więc poszedłem na seans, usłyszałem dwa suchary po polsku i po tym drugim o broniach, poczułem, że muszę się napić, więc wyszedłem i już nie wróciłem.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- PIOTROSLAV
- Parmezan
- Posty: 3897
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 12:06
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A co to za kino? Nie wiem dokładnie jak w Polsce, ale np. w UK takie rzeczy może załatwić call center (w Polsce nie ma chyba takiej instytucji), a jeśli bilet kupiłeś jako zalogowany user na stronie, to na godzinę przed seansem możesz sobie sam zrobić 'refund'.Ptaszor pisze:Mogłem, ale chciałem się kłócić, więc poszedłem na seans, usłyszałem dwa suchary po polsku i po tym drugim o broniach, poczułem, że muszę się napić, więc wyszedłem i już nie wróciłem.
"Po co się kłócić z drugim człowiekiem, skoro można go zabić?"
Zarejestrowany: 8/10/2001
Zarejestrowany: 8/10/2001
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Z mojej winy, bo kupiłem w kasie na 10 minut przed seansem, ale sprawdzałem w necie, będąc pewien, że idę na wersję z napisami, a refund tylko do pół godziny przed seansem. Kino to Cinema City na dworcu PKS, na bogato zrobione. Kiedyś mi w Heliosie zwrócili kasę za bilet, jak podczas seansu zaczęły trzeszczeć głośniki i wszyscy sobie poszli do domu.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wind River
Jeremy Renner jako łowca zwierzyny w odmętach indiańskiego rezerwatu na północy USA. Podczas rutynowej kontroli natyka się na zamarznięte ciało zgwałconej dziewczyny, co rozpoczyna wątek kryminalny. Wątek jest dość banalny, ale film ma kilka innych zalet: od kreacji Rennera (wypada autentycznie w popularnym ostatnio sztafażu zmęczonego życiem mężczyzny z bolesną przeszłością), przez klimatyczne miejsce akcji, na satysfakcjonującym suspensie kończąc. Film jest dziełem scenarzysty "Sicario" (źle) i "Hell of High Water"(dobrze) - ogólnie bliżej mu do pierwszego, bo przez cały seans mamy budowanie napięcia za pomocą nic nie wnoszących ujęć i bezsensownych dialogów. Na szczęście w końcówce dzieje się i to niemało, a akcja przedstawiona jest znakomicie. Fajny film, chociaż bardziej przypomina pomysł na etuidkę na 45 minut - budowanie napięcia i suspens. Rozbudowali to o wątki poboczne, wyszło całkiem sprawne dzieło. Ostrzegam jednak przed zachwyconymi recenzjami krytyków spod znaku bursztynowego Lobstera - i nie mam na myśli Sithfroga, który ładnie film opisał na głównej. Zwyczajnie udane kino, chociaż nie zostaje w głowie na dłużej.
7/10
Jeremy Renner jako łowca zwierzyny w odmętach indiańskiego rezerwatu na północy USA. Podczas rutynowej kontroli natyka się na zamarznięte ciało zgwałconej dziewczyny, co rozpoczyna wątek kryminalny. Wątek jest dość banalny, ale film ma kilka innych zalet: od kreacji Rennera (wypada autentycznie w popularnym ostatnio sztafażu zmęczonego życiem mężczyzny z bolesną przeszłością), przez klimatyczne miejsce akcji, na satysfakcjonującym suspensie kończąc. Film jest dziełem scenarzysty "Sicario" (źle) i "Hell of High Water"(dobrze) - ogólnie bliżej mu do pierwszego, bo przez cały seans mamy budowanie napięcia za pomocą nic nie wnoszących ujęć i bezsensownych dialogów. Na szczęście w końcówce dzieje się i to niemało, a akcja przedstawiona jest znakomicie. Fajny film, chociaż bardziej przypomina pomysł na etuidkę na 45 minut - budowanie napięcia i suspens. Rozbudowali to o wątki poboczne, wyszło całkiem sprawne dzieło. Ostrzegam jednak przed zachwyconymi recenzjami krytyków spod znaku bursztynowego Lobstera - i nie mam na myśli Sithfroga, który ładnie film opisał na głównej. Zwyczajnie udane kino, chociaż nie zostaje w głowie na dłużej.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
mother! to straszna kupa. Byliśmy na American FIlm Festival i pierwszy raz widziałem, żeby tyle osób wychodziło z seansu.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
ludzie zwykle odwracają się od rzeczy, których nie potrafią pojąć. tak się rodzi ksenofobia
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No, taki chujowy że ateiści go nie rozumieją, a katolom dupska pękają. cokolwiek DA chciał osiągnąć i tak przebił własne oczekiwania
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ja miałem dość ciekawe doświadczenie z mother! Poszedłem na niego nie wiedząc kompletnie nic. Podobnie jak Crow myślałem, że to jest horror (bo tak go sprzedają trailery).
Film tak oglądany jest kompletną papką, zlepkiem scen nie mających sensu. Nie ma tu fabuły, nie ma intrygi. Druga połowa filmu to zaś niekończący się strumień wymiocin kogoś kto wcześniej postanowił zjeść lody waniliowe z ogórkami kiszonymi, truskawki z solą i popić to wszystko piwem z octem.
Wyszedłem z seansu i zacząłem szukać info o filmie, bo przecież niemożliwe, żeby był AŻ TAK ZŁY. No i znalazłem "interpretację", hehe. Szkoda tylko, że film na tym bardziej traci niż zyskuje (jeśli można jeszcze coś w tym wypadku zyskać).
W ogóle osobny akapit należy się zakończeniu, które po prostu jest tak złe, że.. nie, to trzeba samemu zobaczyć. W kinie ludzie po prostu zaczęli się śmiać.
Film tak oglądany jest kompletną papką, zlepkiem scen nie mających sensu. Nie ma tu fabuły, nie ma intrygi. Druga połowa filmu to zaś niekończący się strumień wymiocin kogoś kto wcześniej postanowił zjeść lody waniliowe z ogórkami kiszonymi, truskawki z solą i popić to wszystko piwem z octem.
Wyszedłem z seansu i zacząłem szukać info o filmie, bo przecież niemożliwe, żeby był AŻ TAK ZŁY. No i znalazłem "interpretację", hehe. Szkoda tylko, że film na tym bardziej traci niż zyskuje (jeśli można jeszcze coś w tym wypadku zyskać).
W ogóle osobny akapit należy się zakończeniu, które po prostu jest tak złe, że.. nie, to trzeba samemu zobaczyć. W kinie ludzie po prostu zaczęli się śmiać.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
aa powiedz bonceck - nowe Twin Peaks widziałeś? podobało Ci się?
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie widziałem. Nie żebym nie chciał czy coś, po prostu nie mam teraz czasu na seriale.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No to chętnie się dowiem, co myślisz.
A co do Twojej "opinii" o mother! to nie chcę uchodzić za obrońcę ucieśnionych, ale jakoś tak mi głupio nie odpowiedzieć na "chujowe", bo jednak to nie jest ta sama półka, co autentycznie chujowy Lobster czy Twin Peaks właśnie.
A co do Twojej "opinii" o mother! to nie chcę uchodzić za obrońcę ucieśnionych, ale jakoś tak mi głupio nie odpowiedzieć na "chujowe", bo jednak to nie jest ta sama półka, co autentycznie chujowy Lobster czy Twin Peaks właśnie.
miałem dokładnie to samo doświadczenie i punkt wyjściowy. Tyle tylko, że znałem nazwisko reżysera i doskonale wiedziałem, że mogę się spodziewać absolutnie wszystkiego, oprócz normalnego filmu.Ja miałem dość ciekawe doświadczenie z mother! Poszedłem na niego nie wiedząc kompletnie nic. Podobnie jak Crow myślałem, że to jest horror (bo tak go sprzedają trailery).
A to już, za przeproszeniem, czysta złośliwość z Twojej strony. mother! warsztatowo jest zrobiony kapitalnie i to jest obiektywna prawda. a przemieszanie wszystkiego nie wygląda jak wymioty, bo to zaplanowana i całkiem jednoznaczna akcja. Film jest konkretnie przemyślany, a każda scena ma swoje symboliczne znaczenie. O ile nie masz obowiązku się tym podniecać i rozstrząsać znaczeń, o tyle Twoje zdanie jest niczym innym, jak jadem wylewanym na coś, na co nie starczyło Ci cierpliwości.Film tak oglądany jest kompletną papką, zlepkiem scen nie mających sensu. Nie ma tu fabuły, nie ma intrygi. Druga połowa filmu to zaś niekończący się strumień wymiocin kogoś kto wcześniej postanowił zjeść lody waniliowe z ogórkami kiszonymi, truskawki z solą i popić to wszystko piwem z octem.
No właśnie. Jak Ci się nie spodobało i już podczas seansu uznałeś za "gówniane, chujowe i bez sensu", to tym bardziej nie zmienisz zdania po zaciągnięciu informacji, że jednak można było ten film zrozumieć Przykro mi, ale chyba nieco uczciwiej jest po prostu przyznać, że do Ciebie nie trafił - uczciwiej, niż wyzywać od chujowizn.boncek pisze:Wyszedłem z seansu i zacząłem szukać info o filmie, bo przecież niemożliwe, żeby był AŻ TAK ZŁY. No i znalazłem "interpretację", hehe. Szkoda tylko, że film na tym bardziej traci niż zyskuje
Problem polega na tym, że ludzie w kinie nie wiedzieli z czego się śmieją. W zakończeniu ujawiony zostaje ostateczny klucz do interpretacji i choć rzeczywiście jest banalnie pretensjonalny, to nie sądzę żeby akurat to kogokolwiek rozbawiło.boncek pisze:W ogóle osobny akapit należy się zakończeniu, które po prostu jest tak złe, że.. nie, to trzeba samemu zobaczyć. W kinie ludzie po prostu zaczęli się śmiać.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie rozumiem dlaczego nagle moje zdanie o filmie staje się "opinią". Chyba, że jak ktoś się z Tobą nie zgadza, to ma po prostu "opinię". W żadnym miejscu nie powiedziałem, że jesteś głupi, że Ci się ten film podobał, natomiast Ty ciągle próbujesz mi wmówić, że głupi, bo nie rozumiem jego wielkości.
Wiesz no Pq, znam reżysera, Czarnego Łabędzia uważam za film genialny, Requiem dla Snu wgniótł mnie w ziemię. Nawet Źródło lubię, choć nie każdy za nim przepada. Jedynie nie widziałem Noe, nie będę ukrywać.
Problem z mother! mam taki, że ani mnie nie powalił w trakcie seansu, ani nie wszedł mi w głowę i nie pozwolił o sobie zapomnieć po, ani nie myślałem o nim przed snem. To jest po prostu, w moim osobistym odczuciu, zły film, klasyczny przykład przerostu formy nad treścią, dorabiania ideologii do sterty cegieł w muzeum. A najgorsze jest to, że jak poznamy "klucz" to wieje banałem na kilometr. Zresztą sam tak uważasz w recenzji na głównej. Z którą, żeby było śmieszniej, w większości się zgadzam.
I tyle z mojej strony. Pozdrawiam.
Wiesz no Pq, znam reżysera, Czarnego Łabędzia uważam za film genialny, Requiem dla Snu wgniótł mnie w ziemię. Nawet Źródło lubię, choć nie każdy za nim przepada. Jedynie nie widziałem Noe, nie będę ukrywać.
Problem z mother! mam taki, że ani mnie nie powalił w trakcie seansu, ani nie wszedł mi w głowę i nie pozwolił o sobie zapomnieć po, ani nie myślałem o nim przed snem. To jest po prostu, w moim osobistym odczuciu, zły film, klasyczny przykład przerostu formy nad treścią, dorabiania ideologii do sterty cegieł w muzeum. A najgorsze jest to, że jak poznamy "klucz" to wieje banałem na kilometr. Zresztą sam tak uważasz w recenzji na głównej. Z którą, żeby było śmieszniej, w większości się zgadzam.
Sęk w tym, że ten symbolizm jest niezrozumiały. Sam fakt, że DA musiał się potem tłumaczyć i podawać klucz w wywiadach, żeby ludzie "zrozumieli" wymowę filmu świadczy o tym, że chyba nie jest to jednak "obiektywna prawda" z tym warsztatem Pq. Ten film w trakcie seansu po prostu męczy widza, a to nie jest moim zdaniem podstawa do chwalenia warsztatu.Pquelim pisze:A to już, za przeproszeniem, czysta złośliwość z Twojej strony. mother! warsztatowo jest zrobiony kapitalnie i to jest obiektywna prawda. a przemieszanie wszystkiego nie wygląda jak wymioty, bo to zaplanowana i całkiem jednoznaczna akcja. Film jest konkretnie przemyślany, a każda scena ma swoje symboliczne znaczenie. O ile nie masz obowiązku się tym podniecać i rozstrząsać znaczeń, o tyle Twoje zdanie jest niczym innym, jak jadem wylewanym na coś, na co nie starczyło Ci cierpliwości.
I tyle z mojej strony. Pozdrawiam.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pq, przestań się wygłupiać. Z Twoich postów wynika mniej więcej tyle:
- mother! nie jest chujowy, bo Ty go cenisz za coś tam, warsztatowo coś tam, a skoro boncek uważa, jest chujowy to się nie zna albo nie wszedł mu, nie zrozumiał itp.
- Lobster, który nie podszedł akurat Tobie jest "autentycznie" chujowy
Bez jaj.
- mother! nie jest chujowy, bo Ty go cenisz za coś tam, warsztatowo coś tam, a skoro boncek uważa, jest chujowy to się nie zna albo nie wszedł mu, nie zrozumiał itp.
- Lobster, który nie podszedł akurat Tobie jest "autentycznie" chujowy
Bez jaj.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
ojejku, to już sobie potrolować nie wolno?
ale jesteście
bonc - po prostu chciałem usłyszeć jakieś konkretne argumenty. nie ma między nami kości niezgody. aczkolwiek mnie ten film został we łbie nawet do dzisiaj.
ale jesteście
bonc - po prostu chciałem usłyszeć jakieś konkretne argumenty. nie ma między nami kości niezgody. aczkolwiek mnie ten film został we łbie nawet do dzisiaj.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ostatnio oglądałem film "Logan: Wolverine". Ta część była zupełnie inna od poprzednich. Bardziej emocjonalna i skupiała się na wewnętrznych przeżyciach Logana. Trochę smutno oglądało się koniec bohatera. Pewnie dla tych, którzy nie widzieli poprzednich części ten film był przeciętny, ale fanom pewnie się podobał.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wind River - Wind River to duży indiański rezerwat w stanie Wyoming. Właśnie tam zawodowy tropiciel zwierzyny, Cory Lambert (Jeremy Renner), odnajduje podczas pracy zwłoki młodej dziewczyny. To Indianka z lokalnej mieściny. Ciało jest bose, leży w śniegu, w samym środku głuszy. Co się wydarzyło? Jeśli to morderstwo, to kto i jak go dokonał? Na te pytania poszuka odpowiedzi agentka FBI, Jane Banner (Elizabeth Olsen). A skorzysta przy tym, rzecz jasna, z umiejętności Lamberta.
Prawdziwy bohater tego filmu to… bohater tytułowy. Tak, to właśnie rezerwat Wind River, fantastycznie budujący klimat tej opowieści. Niegościnne, dzikie, odludne pustkowie. Zimne i nieprzystępne, redukujące człowieka do instynktu przetrwania. Zabierz do rezerwatu niezbyt ciepłą odzież – zamarzniesz. Potrzebujesz wsparcia? Możesz spróbować je wezwać. Przyjedzie za 5 godzin… albo za tydzień… albo na wiosnę. Trudne życie kształtuje trudne, twarde charaktery. Te z kolei wpływają na postawę mieszkańców rezerwatu wobec siebie nawzajem i wobec obcych. Jane nie ma lekko. Coś, co byłoby zwyczajnym śledztwem gdzie indziej, tutaj zaczyna być walką z wiatrakami i żmudnym przełamywaniem oporu lokalnej materii.
Instrumentalne użycie otoczenia nie wypadłoby tak dobrze, gdyby nie kapitalne zdjęcia. Niektóre kadry zapierają dech w piersiach, a inne sprawiają, że widzowi po prostu robi się zimno od samego patrzenia. Pod kątem wpływu na narrację jest to najlepsze wykorzystanie lokacji od czasów brudnej i zatęchłej części Luizjany z pierwszego sezonu “True Detective”. Jedyna łyżka dziegciu, jaką nam zaserwowano to – jeśli mnie wzrok nie mylił – zamieć śnieżna generowana komputerowo. Coś mi w tej scenie nie grało i raziło sztucznością.
Mozolnie prowadzona sprawa doczeka się niezbyt zaskakującego (choć satysfakcjonującego) finału. Ale w “Wind River” chodzi raczej o gonienie króliczka niż o jego złapanie. Napięcie budowane jest powoli i skutecznie. Na tyle, że nawet kiedy nic się wielkiego nie działo, siedziałem na brzegu fotela i nerwowo zaciskałem pięści. Reżyser i scenarzysta, Taylor Sheridan (twórca m.in scenariusza do świetnego “Hell or High Water”) daje sobie i widzom czas na poznanie bohaterów, na wczucie się w ich sytuację, na wywołanie określonych emocji. To naprawdę działa. Sheridan z dużym wyczuciem dawkuje informacje i momenty, w których lepiej poznajemy postacie. Nie jest ani zbyt powierzchownie, ani zbyt ckliwie.
Oprócz samej tajemnicy związanej z martwą nastolatką, opowieść ma kilka innych warstw. O pokazaniu życia w takim miejscu pisałem wcześniej, ale okazuje się, że znajdziemy tu komentarz na temat sytuacji rdzennych Amerykanów w ich dzisiejszej ojczyźnie. Odkryjemy też, że w tle pojawia się nieprzepracowana trauma, która ma wpływ na podejście jednego z bohaterów do śledztwa. Jest to wreszcie całkiem ciekawe spojrzenie na żałobę i wpływ jaki na rodzinę może mieć strata bliskiej osoby.
Całość dopełnia rewelacyjna muzyka, która z jednej strony pomaga budować napięcie, a z drugiej doskonale podkreśla surowość i nieprzychylność otoczenia. Sceny akcji – a są i takie – nie wyglądają imponująco. Sheridan zdecydowanie lepiej wychodzi snucie kameralnej opowieści.
Olsen, Renner i cała reszta obsady świetnie ożywili odgrywane postacie. Dla aktora znanego głównie jako Hawkeye to prawdopodobnie najlepsza rola w karierze. Pierwszy raz od bardzo dawna (od “Hurt Locker”?) widząc go na ekranie nie widziałem “tego gościa z Avengersów”. Szkoda tylko, że w napisanych dla tej postaci kwestiach pojawia się od czasu do czasu zgrzyt. Facet zdecydowanie za często rzuca mądrościami życiowymi a’la Paolo Coelho. Wiem co ma na myśli, wiem co chce powiedzieć, ale zazwyczaj ubiera to w zdania brzmiące jak tanie, filozoficzne frazesy “o życiu, śmierci i w ogóle”. Elisabeth Olsen na początku odrobinę za mocno szarżuje pozując na “silną, niezależną kobietę”, ale z czasem spuszcza z tonu i idealnie wpasowuje się w swoją rolę i w sytuację, w której agentka Jane Banner się znalazła.
“Wind River” to bardzo dobrze pomyślany i zrealizowany kryminał. Historia jest interesująca, utkana z kilku ciekawych wątków, zakończona satysfakcjonującym finałem. Polecam wszystkim, szczególnie zaś tym, których rozczarowała ekranizacja książki Jo Nesbo “Pierwszy śnieg”. 8/10
http://zabimokiem.pl/kryminal-czy-dramat/
Prawdziwy bohater tego filmu to… bohater tytułowy. Tak, to właśnie rezerwat Wind River, fantastycznie budujący klimat tej opowieści. Niegościnne, dzikie, odludne pustkowie. Zimne i nieprzystępne, redukujące człowieka do instynktu przetrwania. Zabierz do rezerwatu niezbyt ciepłą odzież – zamarzniesz. Potrzebujesz wsparcia? Możesz spróbować je wezwać. Przyjedzie za 5 godzin… albo za tydzień… albo na wiosnę. Trudne życie kształtuje trudne, twarde charaktery. Te z kolei wpływają na postawę mieszkańców rezerwatu wobec siebie nawzajem i wobec obcych. Jane nie ma lekko. Coś, co byłoby zwyczajnym śledztwem gdzie indziej, tutaj zaczyna być walką z wiatrakami i żmudnym przełamywaniem oporu lokalnej materii.
Instrumentalne użycie otoczenia nie wypadłoby tak dobrze, gdyby nie kapitalne zdjęcia. Niektóre kadry zapierają dech w piersiach, a inne sprawiają, że widzowi po prostu robi się zimno od samego patrzenia. Pod kątem wpływu na narrację jest to najlepsze wykorzystanie lokacji od czasów brudnej i zatęchłej części Luizjany z pierwszego sezonu “True Detective”. Jedyna łyżka dziegciu, jaką nam zaserwowano to – jeśli mnie wzrok nie mylił – zamieć śnieżna generowana komputerowo. Coś mi w tej scenie nie grało i raziło sztucznością.
Mozolnie prowadzona sprawa doczeka się niezbyt zaskakującego (choć satysfakcjonującego) finału. Ale w “Wind River” chodzi raczej o gonienie króliczka niż o jego złapanie. Napięcie budowane jest powoli i skutecznie. Na tyle, że nawet kiedy nic się wielkiego nie działo, siedziałem na brzegu fotela i nerwowo zaciskałem pięści. Reżyser i scenarzysta, Taylor Sheridan (twórca m.in scenariusza do świetnego “Hell or High Water”) daje sobie i widzom czas na poznanie bohaterów, na wczucie się w ich sytuację, na wywołanie określonych emocji. To naprawdę działa. Sheridan z dużym wyczuciem dawkuje informacje i momenty, w których lepiej poznajemy postacie. Nie jest ani zbyt powierzchownie, ani zbyt ckliwie.
Oprócz samej tajemnicy związanej z martwą nastolatką, opowieść ma kilka innych warstw. O pokazaniu życia w takim miejscu pisałem wcześniej, ale okazuje się, że znajdziemy tu komentarz na temat sytuacji rdzennych Amerykanów w ich dzisiejszej ojczyźnie. Odkryjemy też, że w tle pojawia się nieprzepracowana trauma, która ma wpływ na podejście jednego z bohaterów do śledztwa. Jest to wreszcie całkiem ciekawe spojrzenie na żałobę i wpływ jaki na rodzinę może mieć strata bliskiej osoby.
Całość dopełnia rewelacyjna muzyka, która z jednej strony pomaga budować napięcie, a z drugiej doskonale podkreśla surowość i nieprzychylność otoczenia. Sceny akcji – a są i takie – nie wyglądają imponująco. Sheridan zdecydowanie lepiej wychodzi snucie kameralnej opowieści.
Olsen, Renner i cała reszta obsady świetnie ożywili odgrywane postacie. Dla aktora znanego głównie jako Hawkeye to prawdopodobnie najlepsza rola w karierze. Pierwszy raz od bardzo dawna (od “Hurt Locker”?) widząc go na ekranie nie widziałem “tego gościa z Avengersów”. Szkoda tylko, że w napisanych dla tej postaci kwestiach pojawia się od czasu do czasu zgrzyt. Facet zdecydowanie za często rzuca mądrościami życiowymi a’la Paolo Coelho. Wiem co ma na myśli, wiem co chce powiedzieć, ale zazwyczaj ubiera to w zdania brzmiące jak tanie, filozoficzne frazesy “o życiu, śmierci i w ogóle”. Elisabeth Olsen na początku odrobinę za mocno szarżuje pozując na “silną, niezależną kobietę”, ale z czasem spuszcza z tonu i idealnie wpasowuje się w swoją rolę i w sytuację, w której agentka Jane Banner się znalazła.
“Wind River” to bardzo dobrze pomyślany i zrealizowany kryminał. Historia jest interesująca, utkana z kilku ciekawych wątków, zakończona satysfakcjonującym finałem. Polecam wszystkim, szczególnie zaś tym, których rozczarowała ekranizacja książki Jo Nesbo “Pierwszy śnieg”. 8/10
http://zabimokiem.pl/kryminal-czy-dramat/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Brawl in Cell Block 99
To drugi film S.C. Zahlera. Reżysera, który w 2015 roku zadebiutował znakomitym “Bone Tomahawk”. Tamten tytuł sprawił, że z niecierpliwością oczekiwałem na wieści dotyczące kolejnych jego projektów, towarzyszyło mi bowiem bardzo silne przeczucie, ze oto na naszych oczach rodzi się nowa reżyserska gwiazda. Wygląda na to, że przeczucie zaczyna się ziszczać!
"Brawl..." opowiada o Bradley’u Thomasie – olbrzymim osiłku, byłym bokserze, którego życie przewraca się do góry nogami już na początku seansu. Mianowicie zostaje zwolniony z pracy oraz zdradzony przez żonę. Thomas to jednak facet ze stalową psychiką, a takie problemy to dla niego nie pierwszyzna. Świadczą o tym chociażby charakterystyczny tatuaż z tyłu głowy, a także całkowicie pozbawiony emocji wyraz twarzy. Bohater, na którego czekają znacznie większe kłopoty, jest zdecydowanie najsilniejszą stroną filmu. Nie sposób go nie polubić – nie tylko ze względu na zadziwiająca przemianę, jaką w kreacji Bradley’a prezentuje odtwarzający go Vince Vaughn. Protagonista kupuje widza również swoim usposobieniem. Bradley to całkiem wrażliwy i bystry facet, a przy tym gość do bólu bezpośredni i prostolinijny. Kiedy jest wściekły – tłucze rękami w najbliższą przeszkodę. Kiedy podejmuje krytyczne decyzje i działa w warunkach ekstremalnych – zachowuje stoicki spokój i opanowanie. W tej roli jest po prostu wiarygodny i autentyczny, co w obliczu zesłanego nań w scenariuszu losu – wywołuję sympatię. Kibicujemy Bradley’owi, mając cichą nadzieję na satysfakcjonujące zakończenie całej opowieści. Na szczęście Zahler ma podobne zamiary i – tutaj kolejny plus dla filmu – w zakończeniu serwuje nam niezwykle smakowity deser.
Vince Vaughn – aktor do tej pory kojarzony albo z głupimi romansidłami, albo z głupimi komediami – zagrał tutaj rolę życia. I nie mam na myśli tylko fizycznej przemiany, jaką przeszedł, chociaż jest ona imponująca. Przede wszystkim, w “Brawl…” udało się Zahlerowi wykorzystać jego potencjał i pokierować nim w taki sposób, aby stał się idealnym protagonistą. Vaughn operuje właściwie jednym wyrazem twarzy. I jest to wyraz twarzy ze wszech miar adekwatny do sytuacji, w której się znalazł. Jego stoicki spokój znakomicie kontrastuje z brutalnością, której się dopuszcza, by ratować skórę. Efekt jest momentami zabawny, czasem nieco przejaskrawiony, ale wciąż autentyczny. Rewelacyjna kreacja, która oczywiście nie spodoba się krytykom mainstreamowym, doszukującym się głębi dramatu w siedzącej na werandzie postaci z cygarem. Tutaj tego nie ma – jest Vince (Bradley) i jego spokojna, choć rozpaczliwa droga przez mękę.
Zahler już w “Bone Tomahawk” posłużył się podobnym motywem i muszę przyznać, że jest to świetny i sprawdzony sposób na filmową ucztę. Kino drogi.
“Brawl…” w gruncie rzeczy opowiada o tym, jak Bradley odbywa podróż do tytułowego “Block 99”, aby dokonać tam rozróby (ang. brawl). Fabuły zdradzać nie chcę (i nie lubię, zawsze możecie sobie przeczytać opis dystrybutora, czy inną notkę na Wikipedii), więc ustalmy tylko tyle, że jej osią jest wędrówka głównego bohatera. Wędrówka poprzez zakamarki systemu penitencjarnego Stanów Zjednoczonych, chociaż trudno jest nazwać “Brawl…” typowym kinem więziennym. W ogóle ciężko go umiejscowić w jednym gatunku filmowym. Najogólniej mówiąc jest to thriller (bo trzyma w napięciu), z wyraźnymi elementami dramatu więziennego oraz… kina gore. Zahler, co pokazał już w “Bone Tomahawk” bardzo lubi brutalność, więc w kilku miejscach – niezbyt wyraźnie i krzykliwie, ale jednak – pojawi się mięcho. Film jest więc przeznaczony dla widzów dorosłych, o nieco mocniejszym kręgosłupie emocjonalnym, chociaż do horroru tutaj daleko.
“Brawl in Cell Block 99” to nietypowy przedstawiciel kilku gatunków, których elementy obserwujemy podczas seansu. Jak wspomniałem, najbliżej mu do thrillera, lub dramatu więziennego, ale też nie do końca. Nie ma tutaj budowania napięcia na zasadzie przerażających ujęć i ukrywanego przed widzem zagrożenia. Wielką zaletą Zahlera jest to, że zagrożenie i niepewność buduje w oparciu o klasyczną strukturę opowieści – niczym w literaturze beletrystycznej. Czas, miejsce akcji oraz bohaterowie biorący w niej udział są przedstawieni jasno i przejrzyście. Dzięki temu reżyser odcina się od powszechnie podejmowanych prób wyjścia poza kanon kinowego medium. Kanonowi pozostaje wierny, bo ma świadomość, że powstał w wyniku wieloletniej ewolucji i rozwoju kinematografii, a nie jest wynikiem – jak chcieliby niektórzy dzisiejsi bojownicy – odwiecznego spisku sił nieczystych.
Nie oznacza to jednak, że reżyser pozostaje całkowicie odporny na współczesne trendy. Poza gatunkowym mieszadłem wykorzystuje kilka innych modnych sztuczek i obowiązujących współcześnie standardów. Na szczęście, z warsztatu nowoczesnej kinematografii czerpie rozwaznie i z umiarem. Nie rwie scen ciężkim dla oka montażem – wszystko pokazuje w spokojnych, ogólnych ujęciach. Nie przeszkadza mu to w budowaniu ciężkiej atmosfery i napięcia – osiąga je m. in. minimalizując dialogi oraz wykorzystując aparycję aktorów. Wyśmienicie ukazane są się sekwencje walk – nakręcone niemalże w stylu skandynawskiego dramatu psychologicznego o problemach zdepresjonowanych, obrzydliwie bogatych korpo-szczurów. Jedno ujęcie, wolna jazda kamerą – a w środku kadru wyrazista i krwista akcja. Wrażenie jest rewelacyjne – ten kolaż, czy raczej pastisz współczesnej post moderny, ukazujący ograniczenia jej twórców. Zahler wykorzystuje ją do pokazania, jak wiele można jeszcze osiągnąć stosując te same techniki, lecz w zupełnie innym – niż rozwalcowanie widza czołgiem niedopowiedzenia – celu.
Pomimo, że cały film zasadniczo skupia się na postaci Bradley’a, uświadczymy tutaj również dwóch wartych uwagi kreacji drugoplanowych. Pierwszą jest Don Johnson; jako dyrektor placówki o zaostrzonym rygorze ma przede wszystkim nie pozostawiać wątpliwości, że jest niezwykle twardym sukinsynem. Znów cała gra aktorska jest zamknięta jednym wyrazem twarzy oraz wycedzonymi w złowrogiej intonacji słowami rzucanymi spomiędzy tlącego się cygara. Wszystko jest na miejscu, Johnson nadaje się do tej kreacji wyśmienicie. Inna sprawa, że to samo spokojnie mogłoby zrobić 3/5 podstarzałych aktorów z lat 80. i 90., ale jest Johnson, więc chwalę Johnsona. Drugą ważną postacią jest Jennifer Carpenter – znana chociażby z serialu “Dexter” – w roli Lauren Thomas, czyli małżonki głównego bohatera. Jej specyficzny wyraz twarzy ponownie idealnie wpasowuje się do roli nieco przerażonej, ale przede wszystkim zmęczonej kobiety żyjącej w trwodze przed niebezpiecznym mężem. Rola Lauren w całej zabawie ulega później znaczącym modyfikacjom, nie zmienia się jednak ogólny wydźwięk tej kreacji – jest co najmniej poprawnie, czyli in plus.
Soundtrack to zabawa z formą nowoczesnych dźwięków. Jest sporo spokojnej nuty, która tylko kilka razy upstrzona zostaje silniejszym trzaskiem, basem, lub samplami w stylu Zimmera czy innego Jablonsky’ego. Muzyka znakomicie nadaje ton filmu, bawi się konwencją kontrastując z jego scenami, utrzymuje widza we względnym spokoju wobec rosnącego na ekranie napięcia. Nie ma w tym geniuszu, a jedynie solidna robota odzwierciedlająca bardzo wyraźną, spójną i konsekwentną wizję reżysera.
Na reżyserze chciałbym zakończyć, bowiem naprawdę warto to nazwisko odnotować czymś większym, niż jednym akapitem we wstępie. Zahler jest przedstawicielem nowoczesnego kina, który – w moim przekonaniu – doskonale wie, co robi. Ma do tego talent, więc dzieła spod jego ręki nie tylko charakteryzują się własnym, oryginalnym stylem, ale zwyczajnie dają się znakomicie oglądać. Wykorzystując poetykę kina drogi opowiada w “Brawl…” historię niezwykle prostą, w której nie mamy szans się pogubić. Do budowania napięcia nie używa dialogów, ale – właściwych dla współczesnej psotmoderny – minimalizmu i spokojnych, ogólnych ujęć. Efekt jest świetny, bo wszystkie narzędzia stosuje z umiarem, cały czas skupiając się przede wszystkim na opowiadanej historii. Jest bezpretensjonalny i pozbawiony wydumania. Rozrywkę kinową traktuje z należnym szacunkiem – nie wywyższając formy ponad treść pilnuje, aby odbiorca przede wszystkim zakończył seans z zadowoleniem na twarzy. W dzisiejszych czasach to podejście wręcz rewolucyjne, a na pewno – wywołujące westchnienie ulgi w moim przypadku. Nie tylko wnosi powiew świeżości w rozmaite gatunkowe kolaże, ale także nawiązuje z widzem bardzo uczciwą transakcję wiązaną. W rezultacie jego “Brawl…” to coś, co czyni wielką przyjemność moim zmurszałym gustom – film banalny w obsłudze, trzymający w napięciu od początku do końca. Urozmaicony kilkoma zwrotami akcji, świetną kreacją głównego bohatera, oraz znakomitym zakończeniem, które nie pozostawia po sobie niczego, poza satysfakcją.
9/10
To drugi film S.C. Zahlera. Reżysera, który w 2015 roku zadebiutował znakomitym “Bone Tomahawk”. Tamten tytuł sprawił, że z niecierpliwością oczekiwałem na wieści dotyczące kolejnych jego projektów, towarzyszyło mi bowiem bardzo silne przeczucie, ze oto na naszych oczach rodzi się nowa reżyserska gwiazda. Wygląda na to, że przeczucie zaczyna się ziszczać!
"Brawl..." opowiada o Bradley’u Thomasie – olbrzymim osiłku, byłym bokserze, którego życie przewraca się do góry nogami już na początku seansu. Mianowicie zostaje zwolniony z pracy oraz zdradzony przez żonę. Thomas to jednak facet ze stalową psychiką, a takie problemy to dla niego nie pierwszyzna. Świadczą o tym chociażby charakterystyczny tatuaż z tyłu głowy, a także całkowicie pozbawiony emocji wyraz twarzy. Bohater, na którego czekają znacznie większe kłopoty, jest zdecydowanie najsilniejszą stroną filmu. Nie sposób go nie polubić – nie tylko ze względu na zadziwiająca przemianę, jaką w kreacji Bradley’a prezentuje odtwarzający go Vince Vaughn. Protagonista kupuje widza również swoim usposobieniem. Bradley to całkiem wrażliwy i bystry facet, a przy tym gość do bólu bezpośredni i prostolinijny. Kiedy jest wściekły – tłucze rękami w najbliższą przeszkodę. Kiedy podejmuje krytyczne decyzje i działa w warunkach ekstremalnych – zachowuje stoicki spokój i opanowanie. W tej roli jest po prostu wiarygodny i autentyczny, co w obliczu zesłanego nań w scenariuszu losu – wywołuję sympatię. Kibicujemy Bradley’owi, mając cichą nadzieję na satysfakcjonujące zakończenie całej opowieści. Na szczęście Zahler ma podobne zamiary i – tutaj kolejny plus dla filmu – w zakończeniu serwuje nam niezwykle smakowity deser.
Vince Vaughn – aktor do tej pory kojarzony albo z głupimi romansidłami, albo z głupimi komediami – zagrał tutaj rolę życia. I nie mam na myśli tylko fizycznej przemiany, jaką przeszedł, chociaż jest ona imponująca. Przede wszystkim, w “Brawl…” udało się Zahlerowi wykorzystać jego potencjał i pokierować nim w taki sposób, aby stał się idealnym protagonistą. Vaughn operuje właściwie jednym wyrazem twarzy. I jest to wyraz twarzy ze wszech miar adekwatny do sytuacji, w której się znalazł. Jego stoicki spokój znakomicie kontrastuje z brutalnością, której się dopuszcza, by ratować skórę. Efekt jest momentami zabawny, czasem nieco przejaskrawiony, ale wciąż autentyczny. Rewelacyjna kreacja, która oczywiście nie spodoba się krytykom mainstreamowym, doszukującym się głębi dramatu w siedzącej na werandzie postaci z cygarem. Tutaj tego nie ma – jest Vince (Bradley) i jego spokojna, choć rozpaczliwa droga przez mękę.
Zahler już w “Bone Tomahawk” posłużył się podobnym motywem i muszę przyznać, że jest to świetny i sprawdzony sposób na filmową ucztę. Kino drogi.
“Brawl…” w gruncie rzeczy opowiada o tym, jak Bradley odbywa podróż do tytułowego “Block 99”, aby dokonać tam rozróby (ang. brawl). Fabuły zdradzać nie chcę (i nie lubię, zawsze możecie sobie przeczytać opis dystrybutora, czy inną notkę na Wikipedii), więc ustalmy tylko tyle, że jej osią jest wędrówka głównego bohatera. Wędrówka poprzez zakamarki systemu penitencjarnego Stanów Zjednoczonych, chociaż trudno jest nazwać “Brawl…” typowym kinem więziennym. W ogóle ciężko go umiejscowić w jednym gatunku filmowym. Najogólniej mówiąc jest to thriller (bo trzyma w napięciu), z wyraźnymi elementami dramatu więziennego oraz… kina gore. Zahler, co pokazał już w “Bone Tomahawk” bardzo lubi brutalność, więc w kilku miejscach – niezbyt wyraźnie i krzykliwie, ale jednak – pojawi się mięcho. Film jest więc przeznaczony dla widzów dorosłych, o nieco mocniejszym kręgosłupie emocjonalnym, chociaż do horroru tutaj daleko.
“Brawl in Cell Block 99” to nietypowy przedstawiciel kilku gatunków, których elementy obserwujemy podczas seansu. Jak wspomniałem, najbliżej mu do thrillera, lub dramatu więziennego, ale też nie do końca. Nie ma tutaj budowania napięcia na zasadzie przerażających ujęć i ukrywanego przed widzem zagrożenia. Wielką zaletą Zahlera jest to, że zagrożenie i niepewność buduje w oparciu o klasyczną strukturę opowieści – niczym w literaturze beletrystycznej. Czas, miejsce akcji oraz bohaterowie biorący w niej udział są przedstawieni jasno i przejrzyście. Dzięki temu reżyser odcina się od powszechnie podejmowanych prób wyjścia poza kanon kinowego medium. Kanonowi pozostaje wierny, bo ma świadomość, że powstał w wyniku wieloletniej ewolucji i rozwoju kinematografii, a nie jest wynikiem – jak chcieliby niektórzy dzisiejsi bojownicy – odwiecznego spisku sił nieczystych.
Nie oznacza to jednak, że reżyser pozostaje całkowicie odporny na współczesne trendy. Poza gatunkowym mieszadłem wykorzystuje kilka innych modnych sztuczek i obowiązujących współcześnie standardów. Na szczęście, z warsztatu nowoczesnej kinematografii czerpie rozwaznie i z umiarem. Nie rwie scen ciężkim dla oka montażem – wszystko pokazuje w spokojnych, ogólnych ujęciach. Nie przeszkadza mu to w budowaniu ciężkiej atmosfery i napięcia – osiąga je m. in. minimalizując dialogi oraz wykorzystując aparycję aktorów. Wyśmienicie ukazane są się sekwencje walk – nakręcone niemalże w stylu skandynawskiego dramatu psychologicznego o problemach zdepresjonowanych, obrzydliwie bogatych korpo-szczurów. Jedno ujęcie, wolna jazda kamerą – a w środku kadru wyrazista i krwista akcja. Wrażenie jest rewelacyjne – ten kolaż, czy raczej pastisz współczesnej post moderny, ukazujący ograniczenia jej twórców. Zahler wykorzystuje ją do pokazania, jak wiele można jeszcze osiągnąć stosując te same techniki, lecz w zupełnie innym – niż rozwalcowanie widza czołgiem niedopowiedzenia – celu.
Pomimo, że cały film zasadniczo skupia się na postaci Bradley’a, uświadczymy tutaj również dwóch wartych uwagi kreacji drugoplanowych. Pierwszą jest Don Johnson; jako dyrektor placówki o zaostrzonym rygorze ma przede wszystkim nie pozostawiać wątpliwości, że jest niezwykle twardym sukinsynem. Znów cała gra aktorska jest zamknięta jednym wyrazem twarzy oraz wycedzonymi w złowrogiej intonacji słowami rzucanymi spomiędzy tlącego się cygara. Wszystko jest na miejscu, Johnson nadaje się do tej kreacji wyśmienicie. Inna sprawa, że to samo spokojnie mogłoby zrobić 3/5 podstarzałych aktorów z lat 80. i 90., ale jest Johnson, więc chwalę Johnsona. Drugą ważną postacią jest Jennifer Carpenter – znana chociażby z serialu “Dexter” – w roli Lauren Thomas, czyli małżonki głównego bohatera. Jej specyficzny wyraz twarzy ponownie idealnie wpasowuje się do roli nieco przerażonej, ale przede wszystkim zmęczonej kobiety żyjącej w trwodze przed niebezpiecznym mężem. Rola Lauren w całej zabawie ulega później znaczącym modyfikacjom, nie zmienia się jednak ogólny wydźwięk tej kreacji – jest co najmniej poprawnie, czyli in plus.
Soundtrack to zabawa z formą nowoczesnych dźwięków. Jest sporo spokojnej nuty, która tylko kilka razy upstrzona zostaje silniejszym trzaskiem, basem, lub samplami w stylu Zimmera czy innego Jablonsky’ego. Muzyka znakomicie nadaje ton filmu, bawi się konwencją kontrastując z jego scenami, utrzymuje widza we względnym spokoju wobec rosnącego na ekranie napięcia. Nie ma w tym geniuszu, a jedynie solidna robota odzwierciedlająca bardzo wyraźną, spójną i konsekwentną wizję reżysera.
Na reżyserze chciałbym zakończyć, bowiem naprawdę warto to nazwisko odnotować czymś większym, niż jednym akapitem we wstępie. Zahler jest przedstawicielem nowoczesnego kina, który – w moim przekonaniu – doskonale wie, co robi. Ma do tego talent, więc dzieła spod jego ręki nie tylko charakteryzują się własnym, oryginalnym stylem, ale zwyczajnie dają się znakomicie oglądać. Wykorzystując poetykę kina drogi opowiada w “Brawl…” historię niezwykle prostą, w której nie mamy szans się pogubić. Do budowania napięcia nie używa dialogów, ale – właściwych dla współczesnej psotmoderny – minimalizmu i spokojnych, ogólnych ujęć. Efekt jest świetny, bo wszystkie narzędzia stosuje z umiarem, cały czas skupiając się przede wszystkim na opowiadanej historii. Jest bezpretensjonalny i pozbawiony wydumania. Rozrywkę kinową traktuje z należnym szacunkiem – nie wywyższając formy ponad treść pilnuje, aby odbiorca przede wszystkim zakończył seans z zadowoleniem na twarzy. W dzisiejszych czasach to podejście wręcz rewolucyjne, a na pewno – wywołujące westchnienie ulgi w moim przypadku. Nie tylko wnosi powiew świeżości w rozmaite gatunkowe kolaże, ale także nawiązuje z widzem bardzo uczciwą transakcję wiązaną. W rezultacie jego “Brawl…” to coś, co czyni wielką przyjemność moim zmurszałym gustom – film banalny w obsłudze, trzymający w napięciu od początku do końca. Urozmaicony kilkoma zwrotami akcji, świetną kreacją głównego bohatera, oraz znakomitym zakończeniem, które nie pozostawia po sobie niczego, poza satysfakcją.
9/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kingsman: Złoty Krąg (Kingsman: Golden Circle)
Konsekwentnie ironiczne i wciąż sprawnie zrealizowane widowisko szpiegowskie. Autorzy garściami czerpią z klasycznych bajek spod znaku Jamesa Bonda i tak podczas seansu naszła mnie smutna refleksja. Że dzisiejszy Bond został tak bardzo zdeheroizowany i uczłowieczony, że Kingsmani przejmują niejako jego funkcję w dziedzinie popularnej rozrywki. I nie tylko oni zresztą, ale tutaj trzeba pochwalić - bo ta dwuczęsciowa narazie seria jest naprawdę JAKAŚ. Ironiczna i z nawiasem, z balonikami zamiast wybuchającej krwi, z głupotami i naciąganymi wątkami, które zupełnie nie przeszkadzają. W obliczu świetnej realizacji, całkiem dobrego, przemyślanego i naładowanego efekciarstwa, które spełnia swoją rolę - czytaj: pozwala dobrze się bawić. Do tego znakomita obsada, chociaż tutaj minus dla postaci Tatuma - po co ona w ogóle była? Dla zmyłki raczej.
Całość jest strawna i nawet pozostawia apetyt na więcej.
7/10
Konsekwentnie ironiczne i wciąż sprawnie zrealizowane widowisko szpiegowskie. Autorzy garściami czerpią z klasycznych bajek spod znaku Jamesa Bonda i tak podczas seansu naszła mnie smutna refleksja. Że dzisiejszy Bond został tak bardzo zdeheroizowany i uczłowieczony, że Kingsmani przejmują niejako jego funkcję w dziedzinie popularnej rozrywki. I nie tylko oni zresztą, ale tutaj trzeba pochwalić - bo ta dwuczęsciowa narazie seria jest naprawdę JAKAŚ. Ironiczna i z nawiasem, z balonikami zamiast wybuchającej krwi, z głupotami i naciąganymi wątkami, które zupełnie nie przeszkadzają. W obliczu świetnej realizacji, całkiem dobrego, przemyślanego i naładowanego efekciarstwa, które spełnia swoją rolę - czytaj: pozwala dobrze się bawić. Do tego znakomita obsada, chociaż tutaj minus dla postaci Tatuma - po co ona w ogóle była? Dla zmyłki raczej.
Całość jest strawna i nawet pozostawia apetyt na więcej.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Brawl in Cell Block 99
Zgodzę się z Pq, że to gatunkowy kolaż, ale niepozbawiony pretensjonalności, zwłaszcza z początku, kiedy jednak więcej jest dialogu i tam Vince Vaughn sprawiał wrażenie, jakby nie do końca był tym twardzielem bez wyrazu twarzy i po prostu deklamował scenariusz. Metafora ze śmietanką z kawy - meh. Czy on rzeczywiście przeszedł metamorfozę fizyczną? Jest duży i łysy i tyle, jakoś (z początku podkreślam) mnie specjalnie nie przerażał. I szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać po obejrzeniu pierwszej części filmu, bo nie widziałem "Bone Tomahawk". Dalej byłem prowadzony przez powolne ujęcia i cudownie zaskakiwany nowymi postaciami, wątkami, zdjęciami i wszystkim, o czym pisał Pq. Świetny film, idę nadrobić tego Tomahawka. Liczę, że w przyszłości nakręci coś z superbohaterami, kiedy Marvel już uśmierci wszystkich w Infinity Wars i zacznie kręcić kino gatunkowe.
9/10
Zgodzę się z Pq, że to gatunkowy kolaż, ale niepozbawiony pretensjonalności, zwłaszcza z początku, kiedy jednak więcej jest dialogu i tam Vince Vaughn sprawiał wrażenie, jakby nie do końca był tym twardzielem bez wyrazu twarzy i po prostu deklamował scenariusz. Metafora ze śmietanką z kawy - meh. Czy on rzeczywiście przeszedł metamorfozę fizyczną? Jest duży i łysy i tyle, jakoś (z początku podkreślam) mnie specjalnie nie przerażał. I szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać po obejrzeniu pierwszej części filmu, bo nie widziałem "Bone Tomahawk". Dalej byłem prowadzony przez powolne ujęcia i cudownie zaskakiwany nowymi postaciami, wątkami, zdjęciami i wszystkim, o czym pisał Pq. Świetny film, idę nadrobić tego Tomahawka. Liczę, że w przyszłości nakręci coś z superbohaterami, kiedy Marvel już uśmierci wszystkich w Infinity Wars i zacznie kręcić kino gatunkowe.
9/10
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6417
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ben Hur (2016)
Patrząc na nazwisko reżysera można by mieć obawy, że żydowski arystokrata będzie w tym filmie strzelał do Rzymian z dwóch pistoletów trzymanych w poziomie a wystrzelone kule będą zakręcały w locie. Na szczęście film jest zaskakująco ...staromodny? Bekmambetow nakręcił po prostu tradycyjne, poprawne (technicznie i politycznie) kino historyczno-przygodowe. Opowieść zamknął w 2-godzinnych ramach i nawet nie przeszło mu przez głowę, żeby mierzyć się z poprzednią ekranizacją powieści Wallace'a. Z jednej strony ewidentnie brak temu filmowi epickości i głębszego przesłania. Z drugiej zaś trzeba przyznać, że realizacja jest jednak staranna. Wyścig rydwanów nie zawodzi. Włoska Matera fajnie udaje starożytną Jerozolimę. Postacie wyglądają jak prawdziwi ludzie a nie jak aktorzy w teatrze, ubrani w nowe kostiumy. Np. rzymscy żołnierze, którzy zachowują się jak zawadiackie wojsko złożone z weteranów a nie jak drepczący w milczeniu statyści. Nie ma się co oszukiwać - multioskarowy klasyk Wylera ma coś z 15 godzin i nakręcono go przed drugą wojną punicką i nie każdemu musi się spodobać. Jeśli ktoś nie ma cierpliwości do starego kina to sądzę, że nowy "Ben-Hur" nie będzie złym pomysłem na spędzenie niedzielnego popołudnia w rodzinnym gronie, bo to właśnie idealny film na taką okazję. 6/10
Patrząc na nazwisko reżysera można by mieć obawy, że żydowski arystokrata będzie w tym filmie strzelał do Rzymian z dwóch pistoletów trzymanych w poziomie a wystrzelone kule będą zakręcały w locie. Na szczęście film jest zaskakująco ...staromodny? Bekmambetow nakręcił po prostu tradycyjne, poprawne (technicznie i politycznie) kino historyczno-przygodowe. Opowieść zamknął w 2-godzinnych ramach i nawet nie przeszło mu przez głowę, żeby mierzyć się z poprzednią ekranizacją powieści Wallace'a. Z jednej strony ewidentnie brak temu filmowi epickości i głębszego przesłania. Z drugiej zaś trzeba przyznać, że realizacja jest jednak staranna. Wyścig rydwanów nie zawodzi. Włoska Matera fajnie udaje starożytną Jerozolimę. Postacie wyglądają jak prawdziwi ludzie a nie jak aktorzy w teatrze, ubrani w nowe kostiumy. Np. rzymscy żołnierze, którzy zachowują się jak zawadiackie wojsko złożone z weteranów a nie jak drepczący w milczeniu statyści. Nie ma się co oszukiwać - multioskarowy klasyk Wylera ma coś z 15 godzin i nakręcono go przed drugą wojną punicką i nie każdemu musi się spodobać. Jeśli ktoś nie ma cierpliwości do starego kina to sądzę, że nowy "Ben-Hur" nie będzie złym pomysłem na spędzenie niedzielnego popołudnia w rodzinnym gronie, bo to właśnie idealny film na taką okazję. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Invisible Guest (Contratiempo) - Adrián Doria, młody biznesmen, budzi się w pokoju hotelowym. Ma rozciętą skórę na głowie, a w pomieszczeniu obok leży jego martwa kochanka, Laura. Kto jest mordercą? Podejrzenie pada rzecz jasna na mężczyznę. Nagle pojawia się nowy świadek i Doria musi zeznawać w trybie niemal natychmiastowym. Jego adwokat przysyła najlepszego obrońcę na rynku – Virginię Goodman. Kobieta ma za zadanie przygotować biznesmena do przesłuchania. Zanim jednak linia obrony zostanie określona, trzeba odtworzyć przebieg wydarzeń. Bez przekłamań, półprawd, czy ukrywania niewygodnych faktów. O to – w sytuacji gdy Adrián ma wiele (wszystko?) do stracenia – wcale łatwo nie będzie. Tym bardziej, że bohaterowie mają tylko dziewięćdziesiąt minut. Więcej o fabule napisać nie chcę, bo powolne odkrywanie co się tak naprawdę stało, stanowi trzon filmu. Dodam tylko, że to film hiszpański, więc można go znaleźć także pod oryginalnym tytułem “Contratiempo” i tego będę używał.
Scenarzysta i reżyser Oriol Paulo sięgnął po sprawdzony sposób na budowanie napięcia. Jest kameralnie, wręcz teatralnie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Dwie osoby w niedużym pomieszczeniu. Łączy je pozornie ten sam cel, ale dzieli wszystko inne – pojmowanie prawdy, nadawanie znaczenia faktom, dbałość o szczegóły i zaangażowanie emocjonalne w sprawę. Cała historia to tak naprawdę szachowy pojedynek między panią adwokat, a podejrzanym. Pojedynek, który ogląda się z zapartym tchem. Oczywistym jest, że Adrián kłamie, ale czy ze wszystkim? Nie wiadomo natomiast, o co naprawdę chodzi Virginii i czemu przesłuchuje swojego klienta bardziej jak prokurator, niż obrońca. Każdy przeciąga linę w swoją stronę, a widz z kolejnymi ujawnianymi informacjami inaczej postrzega główne postaci dramatu.
Nie zliczę, ile razy zmienia się narracja i jednocześnie ocena zachowań poszczególnych bohaterów. Duża w tym zasługa aktorów. Mario Casas (Adrián Doria) i Ana Wagener (Virginia Goodman) stworzyli godnych siebie przeciwników. Ich relacje, reakcje i emocje są prawdziwe, namacalne wręcz. Virginia to kobieta sukcesu. Pewna siebie, dojrzała, nie przegrała dotąd sprawy. Podrasowana i mniej narwana wersja Kevina Lomaxa (jeśli nie kojarzysz nazwiska – poszukaj, a potem koniecznie obejrzyj!). Za to Adriána od początku ciężko rozszyfrować. Raz jawi się jako bezwzględny typ i manipulant, innym razem jako ofiara własnych, przypadkowo popełnionych błędów. Aktorsko film zahacza o wybitność – koncert dla oczu i uszu.
“Contratiempo” to emocjonalna bomba zegarowa, a ja mam słabość do takich produkcji. Przez tę godzinę z okładem siedziałem jak porażony i do końca nie wiedziałem, kto kogo ostatecznie przechytrzy. Ale skoro o tym mowa, to jedną rzeczą, która mnie w filmie uwiera, jest finał historii. Oriol Paulo poszedł o jeden most za daleko. Spodziewałem się czegoś bardziej – sam nie wiem – gorzkiego? Prawdziwego? Dodatkowo kilka elementów trochę psuje realizm, ale wydaje mi się, że wprowadzono je po to, żeby podkręcić jeszcze napięcie, więc jestem w stanie to twórcy wybaczyć. Szkoda tylko, że im dalej od seansu, i im więcej analizuję, tym więcej tych dziur dostrzegam. Detale będą poniżej, stosownie oznaczone.
Summa summarum “Contratiempo” zobaczyć nie tylko warto, ale wprost należy. Za pomocą prostych środków stworzono tu bardzo interesującą mieszankę kryminału i thrillera. Jeśli macie Netflixa – jest to pozycja obowiązkowa. 8/10
http://zabimokiem.pl/partia-szachow-na-ekranie/
Scenarzysta i reżyser Oriol Paulo sięgnął po sprawdzony sposób na budowanie napięcia. Jest kameralnie, wręcz teatralnie, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Dwie osoby w niedużym pomieszczeniu. Łączy je pozornie ten sam cel, ale dzieli wszystko inne – pojmowanie prawdy, nadawanie znaczenia faktom, dbałość o szczegóły i zaangażowanie emocjonalne w sprawę. Cała historia to tak naprawdę szachowy pojedynek między panią adwokat, a podejrzanym. Pojedynek, który ogląda się z zapartym tchem. Oczywistym jest, że Adrián kłamie, ale czy ze wszystkim? Nie wiadomo natomiast, o co naprawdę chodzi Virginii i czemu przesłuchuje swojego klienta bardziej jak prokurator, niż obrońca. Każdy przeciąga linę w swoją stronę, a widz z kolejnymi ujawnianymi informacjami inaczej postrzega główne postaci dramatu.
Nie zliczę, ile razy zmienia się narracja i jednocześnie ocena zachowań poszczególnych bohaterów. Duża w tym zasługa aktorów. Mario Casas (Adrián Doria) i Ana Wagener (Virginia Goodman) stworzyli godnych siebie przeciwników. Ich relacje, reakcje i emocje są prawdziwe, namacalne wręcz. Virginia to kobieta sukcesu. Pewna siebie, dojrzała, nie przegrała dotąd sprawy. Podrasowana i mniej narwana wersja Kevina Lomaxa (jeśli nie kojarzysz nazwiska – poszukaj, a potem koniecznie obejrzyj!). Za to Adriána od początku ciężko rozszyfrować. Raz jawi się jako bezwzględny typ i manipulant, innym razem jako ofiara własnych, przypadkowo popełnionych błędów. Aktorsko film zahacza o wybitność – koncert dla oczu i uszu.
“Contratiempo” to emocjonalna bomba zegarowa, a ja mam słabość do takich produkcji. Przez tę godzinę z okładem siedziałem jak porażony i do końca nie wiedziałem, kto kogo ostatecznie przechytrzy. Ale skoro o tym mowa, to jedną rzeczą, która mnie w filmie uwiera, jest finał historii. Oriol Paulo poszedł o jeden most za daleko. Spodziewałem się czegoś bardziej – sam nie wiem – gorzkiego? Prawdziwego? Dodatkowo kilka elementów trochę psuje realizm, ale wydaje mi się, że wprowadzono je po to, żeby podkręcić jeszcze napięcie, więc jestem w stanie to twórcy wybaczyć. Szkoda tylko, że im dalej od seansu, i im więcej analizuję, tym więcej tych dziur dostrzegam. Detale będą poniżej, stosownie oznaczone.
Summa summarum “Contratiempo” zobaczyć nie tylko warto, ale wprost należy. Za pomocą prostych środków stworzono tu bardzo interesującą mieszankę kryminału i thrillera. Jeśli macie Netflixa – jest to pozycja obowiązkowa. 8/10
http://zabimokiem.pl/partia-szachow-na-ekranie/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obejrzałem film Mother! Ponieważ jest on metaforą posłużę się własną do jego opisu. Wyobraźcie sobie najpiękniejszy obraz jaki widzieliście, a teraz 5 letnie dziecko go odtwarzające za pomocy kupy, robactwa, błota i wszystkiego co w padnie w ręce. Do tego dodająca do tego własny manifest, że nie lubi Taty bo nakazuje jeść kaszkę. Mother! to ta reprodukcja.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- PIOTROSLAV
- Parmezan
- Posty: 3897
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 12:06
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ja obejrzałem Cichą Noc. Fajny film, choć pod koniec robi się tak tragicznie, że aż się podświadomie wyczekuje rozpedzonego autobusu, który wjeżdża zza kadru w jakiegoś bohatera...
"Po co się kłócić z drugim człowiekiem, skoro można go zabić?"
Zarejestrowany: 8/10/2001
Zarejestrowany: 8/10/2001
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6417
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Z cyklu "Znalezione w TV":
Jupiter: Intronizacja (Jupiter Ascending)
Fabularnie to bajka o Kopciuszku na ostrym kwasie. Stylistycznie to coś w rodzaju Flasha Gordona (tego z muzyką Queen), Diuny w reżyserii Lyncha, gier z serii Mass Effect, Opowieści z Narnii, filmów duetu Jeunet i Caro, Piątego Elementu i kurwa sam nie wiem jeszcze czego. Całość wygląda jak chińska wersja Star Wars. Wizja (wszech)świata jest barokowa i imponująca wizualnie, efekty momentami powalają ale ten film to taki misz-masz, że aż głowa boli. Nie sposób tego oglądać na luzie bo film jest momentami koszmarnie pompatyczny, nie sposób się zaangażować w fabułę bo jest głupia jak but. Nieprawdopodobne, że nikt z wykładających kasę na produkcję nie powiedział Wachowskim "Chłopaki.... eee, tzn. dziewczyny, przecież to wszystko nijak do siebie nie pasuje!". Aktor grający głównego złego nie zasłużył na jedną Złotą Malinę, którą dostał, tylko na całe Złote Wiadro Złotych Malin. Serio, jeden z najbardziej groteskowych występów jakie w życiu widziałem. Biorąc pod uwagę budżet, nazwiska itd. ten film to po prostu klapa jak s...syn. Ale przynajmniej ładna, więc niech siostry Wachowskie znają moją łaskę. 5/10
John Wick
Prosta sprawa. Zabili kolesiowi psa więc koleś zabił ich wszystkich. Wszystkich. Jakby powiedział Gary "Stansfield" Oldman w Leonie Zawodowcu - WSZYYYYYSTKICH! Prosty, fajny, bezpretensjonalny, staroszkolny film. Z rodzaju tych, w jakich debiutują przyszli reżyserowie blockbusterów. 7/10
Piksele (Pixels)
Fajny pomysł i żenujący efekt. Jak dla mnie film-kuriozum. W założeniu to miało być chyba śmieszne kino familijne. Problem w tym, że dorośli, nawet ci pamiętający budy z automatami (w tym niżej podpisany), co chwila robią facepalma i nudzą się śledząc infantylną "fabułę". Dzieci natomiast nie rozumieją czemu w tym filmie bohaterami są nieśmieszni i obleśni faceci po czterdziestce, rzucający suchary z podtekstem seksualnym "trudnym" do zauważenia jak eksplozja wulkanu w Pompejach. Źródłem humoru ma tu być np. taka sytuacja, że karzeł chce bzyknąć Serenę Williams (tak, tę Serenę), u której nawet filmowy make-up nie jest w stanie zakryć pryszczy po sterydach. Serio, prędzej bym pawia puścił niż uznał to za zabawne. Kompletna porażka. Jeden punkt za Michelle Monaghan, jeden punkt za pikselowych kosmitów, jeden punkt za Donkey Konga. 3/10
Jupiter: Intronizacja (Jupiter Ascending)
Fabularnie to bajka o Kopciuszku na ostrym kwasie. Stylistycznie to coś w rodzaju Flasha Gordona (tego z muzyką Queen), Diuny w reżyserii Lyncha, gier z serii Mass Effect, Opowieści z Narnii, filmów duetu Jeunet i Caro, Piątego Elementu i kurwa sam nie wiem jeszcze czego. Całość wygląda jak chińska wersja Star Wars. Wizja (wszech)świata jest barokowa i imponująca wizualnie, efekty momentami powalają ale ten film to taki misz-masz, że aż głowa boli. Nie sposób tego oglądać na luzie bo film jest momentami koszmarnie pompatyczny, nie sposób się zaangażować w fabułę bo jest głupia jak but. Nieprawdopodobne, że nikt z wykładających kasę na produkcję nie powiedział Wachowskim "Chłopaki.... eee, tzn. dziewczyny, przecież to wszystko nijak do siebie nie pasuje!". Aktor grający głównego złego nie zasłużył na jedną Złotą Malinę, którą dostał, tylko na całe Złote Wiadro Złotych Malin. Serio, jeden z najbardziej groteskowych występów jakie w życiu widziałem. Biorąc pod uwagę budżet, nazwiska itd. ten film to po prostu klapa jak s...syn. Ale przynajmniej ładna, więc niech siostry Wachowskie znają moją łaskę. 5/10
John Wick
Prosta sprawa. Zabili kolesiowi psa więc koleś zabił ich wszystkich. Wszystkich. Jakby powiedział Gary "Stansfield" Oldman w Leonie Zawodowcu - WSZYYYYYSTKICH! Prosty, fajny, bezpretensjonalny, staroszkolny film. Z rodzaju tych, w jakich debiutują przyszli reżyserowie blockbusterów. 7/10
Piksele (Pixels)
Fajny pomysł i żenujący efekt. Jak dla mnie film-kuriozum. W założeniu to miało być chyba śmieszne kino familijne. Problem w tym, że dorośli, nawet ci pamiętający budy z automatami (w tym niżej podpisany), co chwila robią facepalma i nudzą się śledząc infantylną "fabułę". Dzieci natomiast nie rozumieją czemu w tym filmie bohaterami są nieśmieszni i obleśni faceci po czterdziestce, rzucający suchary z podtekstem seksualnym "trudnym" do zauważenia jak eksplozja wulkanu w Pompejach. Źródłem humoru ma tu być np. taka sytuacja, że karzeł chce bzyknąć Serenę Williams (tak, tę Serenę), u której nawet filmowy make-up nie jest w stanie zakryć pryszczy po sterydach. Serio, prędzej bym pawia puścił niż uznał to za zabawne. Kompletna porażka. Jeden punkt za Michelle Monaghan, jeden punkt za pikselowych kosmitów, jeden punkt za Donkey Konga. 3/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dzikie łowy (Hunt for the Wilderpeople) - Taika Waititi dał się poznać szerokiej widowni jako reżyser rewelacyjnego filmu “Thor: Ragnarok”. Wcześniej znałem go tylko z zabawnego pseudo-dokumentu o życiu współczesnych wampirów (“Co robimy w ukryciu” / “What we do in the shadows” – polecam!). Zachęcony tymi dwiema produkcjami postanowiłem nadrobić zaległości i obejrzeć również “Dzikie łowy” (oryg. “Hunt for the Wilderpeople”). Odkryłem, że prócz poczucia humoru i specyficznego stylu, Waititi ma jeszcze ogromne serce, wyczucie i wrażliwość. Gość właśnie wskoczył na krótką listę reżyserów, których filmy są dla mnie pozycjami obowiązkowymi.
Ricky (Julian Dennison) to z wyglądu słodki, pocieszny grubasek. Ale z zachowania to koszmar opieki społecznej, mały harpagan przerzucany od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Ostatnią szansą przed naprawdę poważną zmianą na gorsze (nie chcę zdradzić zbyt wiele) jest pobyt u Belli (Rima Te Wiata) i Heca (Sam Neil). Na zupełnym nowozelandzkim odludziu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Nowa ciocia jest zachwycona, jej partner – delikatnie mówiąc – ciut mniej. Kiedy Bella znika z tego układu, Ricky ucieka do buszu, gdzie razem z Heciem spróbuje odnaleźć samego siebie i swoje miejsce na ziemi. W pościg za nimi rusza bezwzględna przedstawicielka władz, wielbicielka wojskowej musztry, Paula.
To nie jest film szczególnie odkrywczy ani zaskakujący. Jest w nim za to mnóstwo dobrego humoru, ciepła, otuchy i nadziei. Chociaż momentami atmosfera bywa naprawdę mroczna. Waititi stworzył słodko-gorzki obraz o osieroconym chłopaku, o jego trudnych doświadczeniach i niewiadomej przyszłości. O poczuciu odrzucenia i potrzebie miłości. O stracie, żałobie i emocjonalnej rekonwalescencji. Słodycz jest dawkowana ostrożnie i bez przesady, za to momenty goryczy mają swój ciężar. Pod żartami i dialogami typowymi dla rozmów dziecka z dorosłym kryje się sporo cierpienia i trudnych doświadczeń. Po obu stronach.
Relacja Heca i Ricky’ego, ewolucja ich stosunków, to oś całej historii. Od niechęci i wytykania sobie różnic, po odnalezienie wspólnego języka, wspólnych marzeń i wspólnych lęków. Dużo dobrej roboty wykonał Julian Dennison, który jak na tak młodego aktora prezentuje się wcale nieźle. Natomiast Sam Neil to po prostu klasa światowa, ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Dzięki ich kreacjom, niepopadającym w przesadę, Waititi sprawnie balansuje między dramatem a komedią.
Nie wiem co w przyszłości nakręci nowozelandzki reżyser, ale może być pewien, że na jego kolejne filmy pójdę do kina w ciemno. Zaś wszystkim czytelnikom polecam seans “Dzikich łowów”. Uśmiejecie się, wzruszycie, momentami pogrążycie w smutku, ale ostatecznie zrobi się wam cieplej na sercu. To nie będzie zmarnowany czas. 7/10
http://zabimokiem.pl/waititi-wrazliwiec/
Ricky (Julian Dennison) to z wyglądu słodki, pocieszny grubasek. Ale z zachowania to koszmar opieki społecznej, mały harpagan przerzucany od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Ostatnią szansą przed naprawdę poważną zmianą na gorsze (nie chcę zdradzić zbyt wiele) jest pobyt u Belli (Rima Te Wiata) i Heca (Sam Neil). Na zupełnym nowozelandzkim odludziu, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Nowa ciocia jest zachwycona, jej partner – delikatnie mówiąc – ciut mniej. Kiedy Bella znika z tego układu, Ricky ucieka do buszu, gdzie razem z Heciem spróbuje odnaleźć samego siebie i swoje miejsce na ziemi. W pościg za nimi rusza bezwzględna przedstawicielka władz, wielbicielka wojskowej musztry, Paula.
To nie jest film szczególnie odkrywczy ani zaskakujący. Jest w nim za to mnóstwo dobrego humoru, ciepła, otuchy i nadziei. Chociaż momentami atmosfera bywa naprawdę mroczna. Waititi stworzył słodko-gorzki obraz o osieroconym chłopaku, o jego trudnych doświadczeniach i niewiadomej przyszłości. O poczuciu odrzucenia i potrzebie miłości. O stracie, żałobie i emocjonalnej rekonwalescencji. Słodycz jest dawkowana ostrożnie i bez przesady, za to momenty goryczy mają swój ciężar. Pod żartami i dialogami typowymi dla rozmów dziecka z dorosłym kryje się sporo cierpienia i trudnych doświadczeń. Po obu stronach.
Relacja Heca i Ricky’ego, ewolucja ich stosunków, to oś całej historii. Od niechęci i wytykania sobie różnic, po odnalezienie wspólnego języka, wspólnych marzeń i wspólnych lęków. Dużo dobrej roboty wykonał Julian Dennison, który jak na tak młodego aktora prezentuje się wcale nieźle. Natomiast Sam Neil to po prostu klasa światowa, ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Dzięki ich kreacjom, niepopadającym w przesadę, Waititi sprawnie balansuje między dramatem a komedią.
Nie wiem co w przyszłości nakręci nowozelandzki reżyser, ale może być pewien, że na jego kolejne filmy pójdę do kina w ciemno. Zaś wszystkim czytelnikom polecam seans “Dzikich łowów”. Uśmiejecie się, wzruszycie, momentami pogrążycie w smutku, ale ostatecznie zrobi się wam cieplej na sercu. To nie będzie zmarnowany czas. 7/10
http://zabimokiem.pl/waititi-wrazliwiec/
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Już wiesz, "We're Wolves" (pun intended).SithFrog pisze:Nie wiem co w przyszłości nakręci nowozelandzki reżyser
http://www.indiewire.com/2017/11/taika- ... 201893483/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi (Star Wars: The Last Jedi)
Dzisiejszy odcinek sponsorują literki C i V.
Tak, te same co myślicie.
Nie będę się specjalnie rozwodził, przynajmniej na ten moment nie mam takiego zamiaru.
Ostatni Jedi jest filmem posiadającym dwie, nierównomierne, ale równie istotne płaszczyzny.
W pierwszej widz ma przez większość seansu wrażenie, że nic się nie dzieje. Akcja stoi w miejscu, bohaterowie tkwią w swoich lokacjach i generalnie nic do niczego nie prowadzi.
Druga płaszczyzna, polega na tym, że jak się już coś w filmie zaczyna dziać - to dzieje się dokładnie to samo, co widz widział w poprzednich pizdylionach części. Mało tego, większość z rzeczy które już "się dzieją" na ekranie - nadal nie prowadzi do niczego konkretnego. Jest nawet jeden, potężny wątek kończący się zjedzeniem własnego ogona - serio, jakieś 30 minut seansu, które nie doprowadziło do niczego*.
Poza tym film jest niezły. Lepszy od Przebudzenia Mocy, gorszy od Łotra Jeden. Ma przepiękne audiowizualia, jest momentami urzekająco efektowny - zwłaszcza pewien jeden wybuch oraz pewna jedna ostateczna bitwa.
Jeżeli chodzi o fabułę, to jej nie ma. Dopisany zostaje jeden poważny i istotny wątek związany z przeszłością Jedi i wydarzeniami pomiędzy ep VI a ep VII - ale to tyle. Jakości tego "dopisania" oceniał nie będę pozostawię to fanom serii. Mnie nie gryzło, więc raczej nieźle.
Poza tym akcja w filmie goni akcję, ale problem pozostaje jak powyżej - nic z tego nie jest zaskakujące, ani nic z tego nie wynika. Skutkuje to wrażeniem, że od połowy seansu film zaczyna się kończyć, a pewien jeden konkretny suspens trwa chyba z 10 minut**. Co najmniej kilkaset sekund, w których oglądamy tą samą scenę. Napięcia nie ma prawie w ogóle - i to sięakurat tyczy całego seansu, lub ewentualnie mojej wrodzonej odporności (nie sądze). Dramatycznie pod względem warsztatowym, widać że scenariusz był mocno ciachany, prze- i do- pisywany. Jest też kilka strasznie czerstwych dowcipów i sucharskich scen. Z jednej strony film przez jakiś czas utrzymuje całkiem porządny humor i ironię skierowaną do widza, a z drugiej - szoruje ostro po satyrycznym dnie skolonizowanym przez polskich stand-uperów.
Wiele osób obawiało się, że to będzie replika Imperium Kontratakuje. Nie jest. Głównie dlatego, że to replika wszystkich bardziej udanych motywów i scen z poprzednich trylogii, nawet niespecjalnie sklejona sensownym wątkiem głównym. Ten wciąż pozostaje ten sam - złych jest więcej, trzeba spierdalać. Od siedmiu części! Ciężko w to uwierzyć, ale naprawdę momentami zaśmierdziało mi Marvelem i serialem obyczajowym o bohaterach komiksu.
Tyle, że tu nawet bohaterów nie ma. Luke daje radę, ale reszta pozostaje bez zmian - nie wzbudziła we mnie nawet cienia sympatii, czy kibicowskiego wsparcia. Rey jest nudna jak flaki z olejem, Finn to samo. Poe ma jakiś potencjał, ale też jest powieloną kopią klasycznego zawadiaki. Jak już trafił się rodznek w postaci roli Benicio Del Toro, to za chwile okazało się, że postać jest zupełnie niepotrzebna i niewykorzystana w żadnym stopniu.
Natomaist Kylo R(Ż)en... nie zmieniam zdania. Najgorszy antagonista, najmniej poważny Zły i najbardziej żenujący Sith, jakiego nosiła Ziemia. W każdej scenie miałem ochote, zeby ktoś na planie do niego podszedł i zajechał mu plaskacza. Adam Driver to dobry aktor, jego angaż też jest dla mnie zrozumiały, ale na Boga, on tam zwyczajnie nie pasuje. Nie taki charakter, nie taka postać i nie w takiej roli. Ma być niepewny i tajemniczy, a osiąga śmieszność.
Całkowicie "zaskakująca" i (nie)oczekiwana przemiana to kwintesencja słabości tej postaci. Wbrew pozorom, to wcale nie był spoiler - ale to już przekonajcie się sami.
Szkoda, że Gwiezdne Wojny wróciły po to, by kroczyć drogą wyznaczoną przez przodków. Nie rozwijają się, a powielają schemat. Dla milionów widzów i milionów w bankach to na razie wystarczy. Szkoda mi jednak starych fanów serii, bo ciężko jest z tych nowości wyciągnąć więcej satysfakcji, niż głębokie i sentymentalne westchnienie: to se ne vrati...
6+/10
* -
** -
Dzisiejszy odcinek sponsorują literki C i V.
Tak, te same co myślicie.
Nie będę się specjalnie rozwodził, przynajmniej na ten moment nie mam takiego zamiaru.
Ostatni Jedi jest filmem posiadającym dwie, nierównomierne, ale równie istotne płaszczyzny.
W pierwszej widz ma przez większość seansu wrażenie, że nic się nie dzieje. Akcja stoi w miejscu, bohaterowie tkwią w swoich lokacjach i generalnie nic do niczego nie prowadzi.
Druga płaszczyzna, polega na tym, że jak się już coś w filmie zaczyna dziać - to dzieje się dokładnie to samo, co widz widział w poprzednich pizdylionach części. Mało tego, większość z rzeczy które już "się dzieją" na ekranie - nadal nie prowadzi do niczego konkretnego. Jest nawet jeden, potężny wątek kończący się zjedzeniem własnego ogona - serio, jakieś 30 minut seansu, które nie doprowadziło do niczego*.
Poza tym film jest niezły. Lepszy od Przebudzenia Mocy, gorszy od Łotra Jeden. Ma przepiękne audiowizualia, jest momentami urzekająco efektowny - zwłaszcza pewien jeden wybuch oraz pewna jedna ostateczna bitwa.
Jeżeli chodzi o fabułę, to jej nie ma. Dopisany zostaje jeden poważny i istotny wątek związany z przeszłością Jedi i wydarzeniami pomiędzy ep VI a ep VII - ale to tyle. Jakości tego "dopisania" oceniał nie będę pozostawię to fanom serii. Mnie nie gryzło, więc raczej nieźle.
Poza tym akcja w filmie goni akcję, ale problem pozostaje jak powyżej - nic z tego nie jest zaskakujące, ani nic z tego nie wynika. Skutkuje to wrażeniem, że od połowy seansu film zaczyna się kończyć, a pewien jeden konkretny suspens trwa chyba z 10 minut**. Co najmniej kilkaset sekund, w których oglądamy tą samą scenę. Napięcia nie ma prawie w ogóle - i to sięakurat tyczy całego seansu, lub ewentualnie mojej wrodzonej odporności (nie sądze). Dramatycznie pod względem warsztatowym, widać że scenariusz był mocno ciachany, prze- i do- pisywany. Jest też kilka strasznie czerstwych dowcipów i sucharskich scen. Z jednej strony film przez jakiś czas utrzymuje całkiem porządny humor i ironię skierowaną do widza, a z drugiej - szoruje ostro po satyrycznym dnie skolonizowanym przez polskich stand-uperów.
Wiele osób obawiało się, że to będzie replika Imperium Kontratakuje. Nie jest. Głównie dlatego, że to replika wszystkich bardziej udanych motywów i scen z poprzednich trylogii, nawet niespecjalnie sklejona sensownym wątkiem głównym. Ten wciąż pozostaje ten sam - złych jest więcej, trzeba spierdalać. Od siedmiu części! Ciężko w to uwierzyć, ale naprawdę momentami zaśmierdziało mi Marvelem i serialem obyczajowym o bohaterach komiksu.
Tyle, że tu nawet bohaterów nie ma. Luke daje radę, ale reszta pozostaje bez zmian - nie wzbudziła we mnie nawet cienia sympatii, czy kibicowskiego wsparcia. Rey jest nudna jak flaki z olejem, Finn to samo. Poe ma jakiś potencjał, ale też jest powieloną kopią klasycznego zawadiaki. Jak już trafił się rodznek w postaci roli Benicio Del Toro, to za chwile okazało się, że postać jest zupełnie niepotrzebna i niewykorzystana w żadnym stopniu.
Natomaist Kylo R(Ż)en... nie zmieniam zdania. Najgorszy antagonista, najmniej poważny Zły i najbardziej żenujący Sith, jakiego nosiła Ziemia. W każdej scenie miałem ochote, zeby ktoś na planie do niego podszedł i zajechał mu plaskacza. Adam Driver to dobry aktor, jego angaż też jest dla mnie zrozumiały, ale na Boga, on tam zwyczajnie nie pasuje. Nie taki charakter, nie taka postać i nie w takiej roli. Ma być niepewny i tajemniczy, a osiąga śmieszność.
Całkowicie "zaskakująca" i (nie)oczekiwana przemiana to kwintesencja słabości tej postaci. Wbrew pozorom, to wcale nie był spoiler - ale to już przekonajcie się sami.
Szkoda, że Gwiezdne Wojny wróciły po to, by kroczyć drogą wyznaczoną przez przodków. Nie rozwijają się, a powielają schemat. Dla milionów widzów i milionów w bankach to na razie wystarczy. Szkoda mi jednak starych fanów serii, bo ciężko jest z tych nowości wyciągnąć więcej satysfakcji, niż głębokie i sentymentalne westchnienie: to se ne vrati...
6+/10
* -
Spoiler:
Spoiler:
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- PIOTROSLAV
- Parmezan
- Posty: 3897
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 12:06
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Może powinny sponsorować go literki D, J (Ż?) i VPquelim pisze:
Dzisiejszy odcinek sponsorują literki C i V.
"Po co się kłócić z drugim człowiekiem, skoro można go zabić?"
Zarejestrowany: 8/10/2001
Zarejestrowany: 8/10/2001
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
chyba nie kumam aluzji. moze jest za wczesnie
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Assassin's Creed - Czy kogoś jeszcze jest w stanie zaskoczyć słaby film na podstawie gry wideo? Z mnóstwa produkcji jakie powstały bronił się chyba tylko “Warcraft” i “Prince of Persia”, przy czy nie uważam tych produkcji w żadnym razie za filmy choćby ocierające się o wybitność. Niestety “Assassin’s Creed” wpisuje się w ten szeroki trend i ma wszystkie cechy standardowego filmu opartego o tytuł z konsol czy komputerów.
A standard ten zakłada, że gry są dla dzieci. Dla ośmiolatków, dziesięciolatków, najwyżej piętnastolatków. Głównie chłopców, a że to mało wyrafinowana widownia, więc nie trzeba się specjalnie starać. Trochę biegania, trochę skakania, jakieś salto po drodze, walenie w przeciwników “z karata” i tym podobne szmery, bajery, dzikie węże. Fabuła? Nie wygłupiajmy się. Dialogi? Są! W dodatku tak męskie, tak bardzo macho, tak mocne, że nawet sławna “zaj…e silna psychika” Jarosława Kellera aka Psikuty wymięka. A wszystko jest napisane z taką subtelnością! Jak agenci chcą kogoś złapać, to podjeżdżają czarnymi autami, które na lusterku mają zawieszony… krzyż będący symbolem templariuszy. Żeby czasem ktoś nie miał wątpliwości…
Wiecie, tak się składa, że jestem fanem gier z tytułowej serii. Dlatego nie mogę się nadziwić jak bardzo popsuto tu naprawdę ciekawy świat gry. Przykładowo – twórcy filmu postanowili zmienić zasady działania Animusa, systemu, który pozwala za pomocą DNA cofnąć się w podświadomości do wspomnień przodków i przeżyć je raz jeszcze. W grach odbywało się to w pozycji siedzącej/leżącej i było podróżą umysłu w głąb “pamięci genetycznej”. W filmie zbudowano jakiś wysięgnik z obrotowym ramieniem, żeby nasz bohater fikał koziołki w zamkniętym pomieszczeniu. Po co? Dlaczego? Za drogo wychodziło pokazanie całej akcji w historycznej scenografii?
A przecież gry pokazywały nam teraźniejszość przez raptem 5-10% czasu rozgrywki. Tym, co w nich fascynowało, tym, co było ich siłą, było właśnie przeniesienie akcji w czasy odległe historycznie. Na Karaiby z tzw. “złotej epoki piractwa”, do renesansowych Włoch, w czasy amerykańskiej wojny o niepodległość, itd… W filmie Hiszpania z czasów inkwizycji pojawia się sporadycznie. Wygląda naprawdę ładnie, tym bardziej więc szkoda, że fabuła filmu praktycznie nie toczy się w tym świecie. Zamiast tego oglądamy zmęczonego i nieobecnego Michaela Fassbendera, snującego się po ciemnych korytarzach i próbującego zrozumieć w co się wplątał.
Powiedzmy sobie szczerze, seria gier “Assassin’s Creed” nie szokuje nas w kolejnych odsłonach jakąś wybitną fabułą. Ale niemal każda część i tak opowiada historię lepszą, ciekawszą i bardziej spójną od tego, co zafundowali nam scenarzyści filmowi. Ba! Jeden z najlepszych, najbardziej charyzmatycznych bohaterów jakich kiedykolwiek spotkałem w komputerowej rozrywce pochodzi właśnie z tejże serii (Heytham Kenway – dla tej postaci nawet po przejściu gry oglądałem jeszcze kilka razy fabularne wycinki z AC3 na youtube)! Nie można więc powiedzieć, że materiał źródłowy nie dostarczał bazy pod sensowną opowieść (jak w przypadku Dooma czy Mortal Kombat). Tylko trzeba było do tego podejść z głową.
Nawet to, co mogło być siłą tej produkcji – leży i kwiczy. Parkour wygląda sztucznie i jest nakręcony bardzo statycznie. A przecież parkour już nieraz doskonale prezentował się na ekranach kin. Gdzież tym scenom do słynnego pościgu na starcie Casino Royale? A choreografia walk? Jest i woła o pomstę do nieba. Nie mam pojęcia gdzie się podziało sto milionów dolarów z hakiem. Nie widać tego ani w CGI, ani w scenografii, ani w scenariuszu, ani w elementach kaskaderskich. Pachnie mi tu praniem brudnych pieniędzy, inaczej nie jestem sobie w stanie tego wyjaśnić.
Żartowałem, jestem w stanie. Ktoś wziął “Assassin’s Creed” na warsztat, bo seria się sprzedaje. Trzeba więc zarobić trochę zielonych. Wzięli znanego aktora za bazylion dolców, zatrudnili ekipę. Ktoś odpalił grę albo dwie na godzinę, stwierdził, że kuma mniej więcej o co chodzi i może robić film. Przecież w to i tak grają mali, niedojrzali chłopcy. Wystarczy trochę efekciarstwa, pretekstowa fabuła i walenie “z karata”. Jakoś to będzie… no nie? Nie, nie będzie. “Assassin’s Creed” to jeden z najgorszych filmów jakie widziałem w tym roku, a przecież konkurencja (cześć “Geostorm”!) jest całkiem spora.
Zakończę anegdotką. Miałem poważny zabieg chirurgiczny u stomatologa. Wróciłem obolały i cierpiący do domu. Żeby zapomnieć o bólu odpaliłem “Assassin’s Creed”, bo kolega Atos kilkukrotnie w komentarzach wzywał mnie to zrecenzowania tego filmu (wielkie “dzięki”). Dość powiedzieć, że po jakichś czterdziestu minutach chciałem wrócić na rzeźnicki fotel “zębologa”. Tam jednak męczyłem się mniej. 2/10
http://zabimokiem.pl/film-na-podstawie- ... ihil-novi/
A standard ten zakłada, że gry są dla dzieci. Dla ośmiolatków, dziesięciolatków, najwyżej piętnastolatków. Głównie chłopców, a że to mało wyrafinowana widownia, więc nie trzeba się specjalnie starać. Trochę biegania, trochę skakania, jakieś salto po drodze, walenie w przeciwników “z karata” i tym podobne szmery, bajery, dzikie węże. Fabuła? Nie wygłupiajmy się. Dialogi? Są! W dodatku tak męskie, tak bardzo macho, tak mocne, że nawet sławna “zaj…e silna psychika” Jarosława Kellera aka Psikuty wymięka. A wszystko jest napisane z taką subtelnością! Jak agenci chcą kogoś złapać, to podjeżdżają czarnymi autami, które na lusterku mają zawieszony… krzyż będący symbolem templariuszy. Żeby czasem ktoś nie miał wątpliwości…
Wiecie, tak się składa, że jestem fanem gier z tytułowej serii. Dlatego nie mogę się nadziwić jak bardzo popsuto tu naprawdę ciekawy świat gry. Przykładowo – twórcy filmu postanowili zmienić zasady działania Animusa, systemu, który pozwala za pomocą DNA cofnąć się w podświadomości do wspomnień przodków i przeżyć je raz jeszcze. W grach odbywało się to w pozycji siedzącej/leżącej i było podróżą umysłu w głąb “pamięci genetycznej”. W filmie zbudowano jakiś wysięgnik z obrotowym ramieniem, żeby nasz bohater fikał koziołki w zamkniętym pomieszczeniu. Po co? Dlaczego? Za drogo wychodziło pokazanie całej akcji w historycznej scenografii?
A przecież gry pokazywały nam teraźniejszość przez raptem 5-10% czasu rozgrywki. Tym, co w nich fascynowało, tym, co było ich siłą, było właśnie przeniesienie akcji w czasy odległe historycznie. Na Karaiby z tzw. “złotej epoki piractwa”, do renesansowych Włoch, w czasy amerykańskiej wojny o niepodległość, itd… W filmie Hiszpania z czasów inkwizycji pojawia się sporadycznie. Wygląda naprawdę ładnie, tym bardziej więc szkoda, że fabuła filmu praktycznie nie toczy się w tym świecie. Zamiast tego oglądamy zmęczonego i nieobecnego Michaela Fassbendera, snującego się po ciemnych korytarzach i próbującego zrozumieć w co się wplątał.
Powiedzmy sobie szczerze, seria gier “Assassin’s Creed” nie szokuje nas w kolejnych odsłonach jakąś wybitną fabułą. Ale niemal każda część i tak opowiada historię lepszą, ciekawszą i bardziej spójną od tego, co zafundowali nam scenarzyści filmowi. Ba! Jeden z najlepszych, najbardziej charyzmatycznych bohaterów jakich kiedykolwiek spotkałem w komputerowej rozrywce pochodzi właśnie z tejże serii (Heytham Kenway – dla tej postaci nawet po przejściu gry oglądałem jeszcze kilka razy fabularne wycinki z AC3 na youtube)! Nie można więc powiedzieć, że materiał źródłowy nie dostarczał bazy pod sensowną opowieść (jak w przypadku Dooma czy Mortal Kombat). Tylko trzeba było do tego podejść z głową.
Nawet to, co mogło być siłą tej produkcji – leży i kwiczy. Parkour wygląda sztucznie i jest nakręcony bardzo statycznie. A przecież parkour już nieraz doskonale prezentował się na ekranach kin. Gdzież tym scenom do słynnego pościgu na starcie Casino Royale? A choreografia walk? Jest i woła o pomstę do nieba. Nie mam pojęcia gdzie się podziało sto milionów dolarów z hakiem. Nie widać tego ani w CGI, ani w scenografii, ani w scenariuszu, ani w elementach kaskaderskich. Pachnie mi tu praniem brudnych pieniędzy, inaczej nie jestem sobie w stanie tego wyjaśnić.
Żartowałem, jestem w stanie. Ktoś wziął “Assassin’s Creed” na warsztat, bo seria się sprzedaje. Trzeba więc zarobić trochę zielonych. Wzięli znanego aktora za bazylion dolców, zatrudnili ekipę. Ktoś odpalił grę albo dwie na godzinę, stwierdził, że kuma mniej więcej o co chodzi i może robić film. Przecież w to i tak grają mali, niedojrzali chłopcy. Wystarczy trochę efekciarstwa, pretekstowa fabuła i walenie “z karata”. Jakoś to będzie… no nie? Nie, nie będzie. “Assassin’s Creed” to jeden z najgorszych filmów jakie widziałem w tym roku, a przecież konkurencja (cześć “Geostorm”!) jest całkiem spora.
Zakończę anegdotką. Miałem poważny zabieg chirurgiczny u stomatologa. Wróciłem obolały i cierpiący do domu. Żeby zapomnieć o bólu odpaliłem “Assassin’s Creed”, bo kolega Atos kilkukrotnie w komentarzach wzywał mnie to zrecenzowania tego filmu (wielkie “dzięki”). Dość powiedzieć, że po jakichś czterdziestu minutach chciałem wrócić na rzeźnicki fotel “zębologa”. Tam jednak męczyłem się mniej. 2/10
http://zabimokiem.pl/film-na-podstawie- ... ihil-novi/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (Star Wars: The Last Jedi) - Niestety. Nie chce mi się nawet pisać wstępu. A zatem kawa na ławę od pierwszego akapitu: “Ostatni Jedi” to film przedziwny. Zawiera w sobie łyżkę miodu w postaci dobrze ukrytej, ciekawej historyjki osadzonej w świecie “Star Wars”. Czaruje nas też kilkoma naprawdę ładnymi scenami. I to by było na tyle. Reszta to mniej lub bardziej (na ogół mniej) udane wypełniacze i inne kompletnie niepasujące do “Gwiezdnych Wojen” pomysły reżysera, Riana Johnsona. Łyżeczka miodu została zalana pokaźną beczką dziegciu.
Fabuła filmu kontynuuje wydarzenia z “Przebudzenia Mocy”. Rey podaje miecz Lukowi i jak wiemy ze zwiastunów – będzie się szkolić na tajemniczej wyspie pod okiem mistrza. Tymczasem w galaktyce Najwyższy Porządek napada na bazę Ruchu Oporu. Leia i jej mini-armia podejmują szybką ewakuację. Osią “The Last Jedi” stanie się pościg generała Huxa i Kylo Rena za uciekinierami. Taki był na film pomysł. A jak wyszło w praktyce?
Luke Skywalker jest najjaśniejszą gwiazdą tej galaktyki. Mark Hamill zagrał prawdopodobnie rolę życia i najciekawszą do tej pory inkarnację tej postaci. Stary mistrz jest człowiekiem zgorzkniałym, pokonanym, uginającym się pod ciężarem własnej przeszłości. Czuje zrozumiałą odpowiedzialność za czyny swojego siostrzeńca i ma wiele cierpkich uwag na temat zakonu Jedi i ich filozofii. Wątek relacji Rey-Luke-Kylo do pewnego momentu jest poprowadzony rewelacyjnie i dostarcza nam kilku interesujących odkryć. Tak w kontekście Kylo, jak i Rey, czy tego kim na starość stał się Skywalker.
Wizualnie produkcja za tyle milionów dolarów zawieść nie powinna. I rzeczywiście, jakichś większych zastrzeżeń mieć tu nie można. Na pewno do historii przejdzie pewna pozbawiona dźwięku scena, w której ładunek emocjonalny po prostu wciska w fotel. Ładnie wygląda też jedna z planet, nazwijmy ją Wieliczka, gdzie czerwona powierzchnia pokryta jest cienką białą warstwą soli. Podczas scen batalistycznych robi to piorunujące wrażenie…
…i to by było na tyle jeśli chodzi o to, co mi się w filmie podobało. Dalej jest już tylko głód, ubóstwo i śmierć z niedożywienia. Rian Johnson postanowił posłuchać marudzących (w tym mnie) na wtórność “Epizodu VII” i zaparł się z całej siły, byle tylko nie powtórzyć nam “Imperium Kontratakuje”. Postanowił być kreatywny. Wyszło jak wyszło. I tak co druga scena w filmie jest recyclingiem jakiejś sceny znanej z poprzednich odsłon, tyle, że miewa zupełnie inny wydźwięk. Reżyser kpi sobie nawet z dotychczasowych, gwiezdnowojennych tropów i motywów. A ja po godzinie miałem dość. Tyle razy to wszystko widziałem, ileż można?
Od razu mówię: tak, wiem, że Oryginalna Trylogia to też zbiór schematów, archetypów i klisz z westernów, klasycznych baśni czy filmów Kurosawy. Czym innym jest jednak Lucas mieszający w świetnych proporcjach to, co sam ukochał w popkulturze, a czym innym jest bezczelny i chaotyczny recykling poprzednich odsłon filmów, zabarwiony tylko tym dziwnym, nieprzyjemnym, antygwiezdnowojennym tonem. Więcej napiszę w osobnym tekście, gdzie nie będę się szczypał ze spoilerami.
Zresztą Johnson idzie dalej. Okazuje całkowity brak szacunku dla reguł rządzących stworzonym przez siebie i poprzednich twórców światem. Zresztą dałoby się pewnie cały esej napisać na temat tego jak bardzo dziwaczny i nielogiczny jest “Ostatni Jedi”. Reżyser potraktował widza jak głupka. Każdego widza. Nie tylko oddanego fana, który “Gwiezdne Wojny” oglądał paręnaście czy parędziesiąt razy, ale po prostu każdego, kto liczył, że na pytania zadane w “Przebudzeniu Mocy” dostaniemy chociaż częściowe odpowiedzi. Film po prostu macha do nas ręką i mówi: “eeee, nieważne, zapomnij”. Zresztą sami się o tym pewnie przekonacie oglądając najgłupszą, najbardziej groteskową scenę w historii “Gwiezdnych Wojen”. Nie mogę wyjść z szoku, że ta sekwencja przeszła przez sito produkcyjne.
No i jeszcze te dialogi, żywcem wyjęte z produkcji typu “Transformers”. Tylu banałów, ile wyrzuca z siebie nowa postać – Rose – nie słyszałem w kinie od dawien dawna. Czerstwe suchary o lojalności, miłości i poczuciu obowiązku, które nijak nie zostały poparte wydarzeniami na ekranie. O rozmowach Poe Damerona, w których dowiaduje się on od innych, jaki jest, nawet nie wspominam. Chyba ze trzy razy widzimy niemal identyczną scenę, w której ktoś besztając narwanego pilota mówi mu jaki jest… no własnie, narwany, nieodpowiedzialny, lekkomyślny. Ktoś tu chyba nie słyszał o kluczowej dla kinematografii zasadzie “nie mów, tylko pokaż”.
Kylo, mój faworyt (jedyna oryginalna postać z “Epizodu VII”) nadal jest wewnętrznie skonfliktowany i muszę przyznać, że dość długo ogląda się tę postać z przyjemnością. Ale spokojnie, do czasu. Potem następuje nagły zwrot i okazuje się, że wszystkie moje nadzieje na ciekawe poprowadzenie tego wątku trafiły do śmieci. Rey jest taka jaka była – niczego się nie uczy, nic nie odkrywa, wszystko już wie, zna i potrafi. Po tygodniu (serio, prześledźcie dokładnie linię czasową) jest już potężnym, o ile nie najpotężniejszym Jedi w galaktyce. Lubię Daisy Ridley i podoba mi się jej zapał do grania, ale dostała naprawdę ciężką rolę. Jak przejmować się jej losami, skoro i tak zawsze jej wszystko wychodzi?
Również Finn okazał się dla reżysera balastem. Mam teorię, że gdzieś w połowie pisania scenariusza zadzwonił Abrams i przypomniał Johnsonowi, że taka postać istnieje. No to Rian dopisał całą poboczną intrygę specjalnie dla byłego szturmowca i dorzucił mu wspomnianą Rose i DJa. Cały ten wątek jest tak bardzo zbędny i nudny, że zęby bolą. Nie dość, że w lokacji, do której Finn i Rose muszą się udać, miejscami razi słabe CGI, to jeszcze nie jest to wątek pokazany od A do Z. Przełączamy się na niego co jakiś czas, obserwując oderwane od siebie scenki. Zabija to tempo i cały dramatyzm głównej osi fabularnej. Na szczęście Kapitan Phasma wreszcie doczekała się potraktowania serio i jej postać znacząco wpływa na przebieg historii… Żartowałem. Straszliwy Snoke paraduje w złotym szlafroku i wygląda jak Hugh Heffner w fazie mocnego rozkładu. Groteskowy ziom. Jest też Generał Hux – postać wypożyczona do filmu z parodii pt. “Space Balls”. Ponownie pasuje tu jak pięść do nosa, co przy okazji obrazuje jeszcze jeden problem z “Epizodem VIII”…
Humor. A w zasadzie jego rodzaj i ilość. Nie mam kija w tyłku, uwielbiam jak film czasem bawi widza i rozładowuje napięcie czy patos. Johnson poszedł jednak za mocno i za daleko. Wiele scen nie zdąży nawet dobrze wybrzmieć w głowie widza, a już dostajemy na przełamanie żarcik. Najczęściej slapstickowy i to niskich lotów. Bardziej obrazowo? Proszę! Pamiętacie zniszczenie Alderaanu? Wyobraźcie sobie, że Leia patrzy na resztki swojej rodzimej planety, a Tarkin w tym czasie pada jak długi, bo poślizgnął się na skórce z banana. Boki zrywać. Kilka żartów wypada nieźle i trafia, ale nie więcej niż połowa.
Nie podoba mi się też efekt skali. W klasycznych napisach początkowych wmawia się widzowi, że cała galaktyka opanowana jest przez Najwyższy Porządek (dosłownie “legiony Snoke’a”) i tylko garść bohaterów próbuje ich powstrzymać. To, co obserwujemy w trakcie seansu wcale tak nie wygląda. Mamy trzy statki Ruchu Oporu i może pięć pod komendą Huxa. W dodatku dynamika pościgu jest żywcem wyjęta z “Austina Powersa” czy “Nagiej broni”. Wiecie, jedna osoba ucieka walcem, a druga goni ją rowerem stacjonarnym. Wszystko jest zrobione na małą skalę i nie czuć tu specjalnie gdzie te całe wars w “Star Wars”. Toż to raczej jakiś lokalny konflikt o pół planety na dalekich rubieżach…
Wszystko co w tym filmie pozostało wartościowego, pochodzi ze Starej Trylogii: Luke, Leia, niespodziewane pojawienie się pewnej postaci, czasem jakaś scena, która sama w sobie wygląda ładnie i ma jakiś ładunek emocjonalny, mimo, że jest kopią tego, co już znamy. Praktycznie wszystko co nowe zawodzi. Nawet członkowie Ruchu Oporu na koniec sami nazywają się Rebeliantami, żeby było po staremu… szkoda. Jest kilka momentów (pozornie) zaskakujących, ale to jest zabawa reżysera z konwencją, zaskakiwanie dla samego zaskakiwania, nic więcej. Jakby ktoś przy piwie wymyślił efektowne sceny w świecie “Star Wars”, a potem nakręcił je po kolei, nie bacząc czy złożone do kupy mają jakikolwiek sens (konia z rzędem temu, kto mi objaśni scenę z jaskini).
Na koniec powiem przewrotnie: mimo narzekania przez większość tekstu, rozumiem, że film może się podobać. Bo na film pójdą pewnie trzy grupy ludzi, i w jakiś sposób film może trafić do każdej z nich. Będą więc tacy, którzy lubią “Star Wars”, ale zaczynali oglądanie od prequeli, a potem ewentualnie z obowiązku nadrobili epizody 4-6, będące dla nich jednak kinem z innej epoki. Druga grupa to “każuale”. Lubią Marvela, lubią “starłorsy”, wszystko jedno, byle było dużo ładnego na ekranie i żeby się działo, i żeby było śmiesznie. Trzecia grupa do fani “Gwiezdnych Wojen” mojego pokolenia, którzy ten świat pokochali i którzy za nim tęsknią. W filmie Johnsona będą szukać zaspokojenia tej tęsknoty.
Dlatego mimo wszystko można się bawić na “Ostatnim Jedi”, jeśli tylko podejdzie do filmu kierując się zasadą Króla Juliana z Madagaskaru. Parafrazując: klimatycznie, ładnie i kolorowo, dzieje się, dawajcie kolejne sceny zanim dotrze do nas, że to wszystko jest bez sensu. Ja nie potrafiłem wyłączyć myślenia, nie potrafiłem udawać, że Stara Trylogia nie miała miejsca, że kolejne pomysły w stylu midichlorianów nie są głupie… Może wam się uda. Jeśli temu podołacie, to będziecie mogli doliczyć przynajmniej oczko albo dwa do mojej oceny końcowej. 5/10
http://zabimokiem.pl/wtornosc-nad-wtorn ... -wtornosc/
Fabuła filmu kontynuuje wydarzenia z “Przebudzenia Mocy”. Rey podaje miecz Lukowi i jak wiemy ze zwiastunów – będzie się szkolić na tajemniczej wyspie pod okiem mistrza. Tymczasem w galaktyce Najwyższy Porządek napada na bazę Ruchu Oporu. Leia i jej mini-armia podejmują szybką ewakuację. Osią “The Last Jedi” stanie się pościg generała Huxa i Kylo Rena za uciekinierami. Taki był na film pomysł. A jak wyszło w praktyce?
Luke Skywalker jest najjaśniejszą gwiazdą tej galaktyki. Mark Hamill zagrał prawdopodobnie rolę życia i najciekawszą do tej pory inkarnację tej postaci. Stary mistrz jest człowiekiem zgorzkniałym, pokonanym, uginającym się pod ciężarem własnej przeszłości. Czuje zrozumiałą odpowiedzialność za czyny swojego siostrzeńca i ma wiele cierpkich uwag na temat zakonu Jedi i ich filozofii. Wątek relacji Rey-Luke-Kylo do pewnego momentu jest poprowadzony rewelacyjnie i dostarcza nam kilku interesujących odkryć. Tak w kontekście Kylo, jak i Rey, czy tego kim na starość stał się Skywalker.
Wizualnie produkcja za tyle milionów dolarów zawieść nie powinna. I rzeczywiście, jakichś większych zastrzeżeń mieć tu nie można. Na pewno do historii przejdzie pewna pozbawiona dźwięku scena, w której ładunek emocjonalny po prostu wciska w fotel. Ładnie wygląda też jedna z planet, nazwijmy ją Wieliczka, gdzie czerwona powierzchnia pokryta jest cienką białą warstwą soli. Podczas scen batalistycznych robi to piorunujące wrażenie…
…i to by było na tyle jeśli chodzi o to, co mi się w filmie podobało. Dalej jest już tylko głód, ubóstwo i śmierć z niedożywienia. Rian Johnson postanowił posłuchać marudzących (w tym mnie) na wtórność “Epizodu VII” i zaparł się z całej siły, byle tylko nie powtórzyć nam “Imperium Kontratakuje”. Postanowił być kreatywny. Wyszło jak wyszło. I tak co druga scena w filmie jest recyclingiem jakiejś sceny znanej z poprzednich odsłon, tyle, że miewa zupełnie inny wydźwięk. Reżyser kpi sobie nawet z dotychczasowych, gwiezdnowojennych tropów i motywów. A ja po godzinie miałem dość. Tyle razy to wszystko widziałem, ileż można?
Od razu mówię: tak, wiem, że Oryginalna Trylogia to też zbiór schematów, archetypów i klisz z westernów, klasycznych baśni czy filmów Kurosawy. Czym innym jest jednak Lucas mieszający w świetnych proporcjach to, co sam ukochał w popkulturze, a czym innym jest bezczelny i chaotyczny recykling poprzednich odsłon filmów, zabarwiony tylko tym dziwnym, nieprzyjemnym, antygwiezdnowojennym tonem. Więcej napiszę w osobnym tekście, gdzie nie będę się szczypał ze spoilerami.
Zresztą Johnson idzie dalej. Okazuje całkowity brak szacunku dla reguł rządzących stworzonym przez siebie i poprzednich twórców światem. Zresztą dałoby się pewnie cały esej napisać na temat tego jak bardzo dziwaczny i nielogiczny jest “Ostatni Jedi”. Reżyser potraktował widza jak głupka. Każdego widza. Nie tylko oddanego fana, który “Gwiezdne Wojny” oglądał paręnaście czy parędziesiąt razy, ale po prostu każdego, kto liczył, że na pytania zadane w “Przebudzeniu Mocy” dostaniemy chociaż częściowe odpowiedzi. Film po prostu macha do nas ręką i mówi: “eeee, nieważne, zapomnij”. Zresztą sami się o tym pewnie przekonacie oglądając najgłupszą, najbardziej groteskową scenę w historii “Gwiezdnych Wojen”. Nie mogę wyjść z szoku, że ta sekwencja przeszła przez sito produkcyjne.
No i jeszcze te dialogi, żywcem wyjęte z produkcji typu “Transformers”. Tylu banałów, ile wyrzuca z siebie nowa postać – Rose – nie słyszałem w kinie od dawien dawna. Czerstwe suchary o lojalności, miłości i poczuciu obowiązku, które nijak nie zostały poparte wydarzeniami na ekranie. O rozmowach Poe Damerona, w których dowiaduje się on od innych, jaki jest, nawet nie wspominam. Chyba ze trzy razy widzimy niemal identyczną scenę, w której ktoś besztając narwanego pilota mówi mu jaki jest… no własnie, narwany, nieodpowiedzialny, lekkomyślny. Ktoś tu chyba nie słyszał o kluczowej dla kinematografii zasadzie “nie mów, tylko pokaż”.
Kylo, mój faworyt (jedyna oryginalna postać z “Epizodu VII”) nadal jest wewnętrznie skonfliktowany i muszę przyznać, że dość długo ogląda się tę postać z przyjemnością. Ale spokojnie, do czasu. Potem następuje nagły zwrot i okazuje się, że wszystkie moje nadzieje na ciekawe poprowadzenie tego wątku trafiły do śmieci. Rey jest taka jaka była – niczego się nie uczy, nic nie odkrywa, wszystko już wie, zna i potrafi. Po tygodniu (serio, prześledźcie dokładnie linię czasową) jest już potężnym, o ile nie najpotężniejszym Jedi w galaktyce. Lubię Daisy Ridley i podoba mi się jej zapał do grania, ale dostała naprawdę ciężką rolę. Jak przejmować się jej losami, skoro i tak zawsze jej wszystko wychodzi?
Również Finn okazał się dla reżysera balastem. Mam teorię, że gdzieś w połowie pisania scenariusza zadzwonił Abrams i przypomniał Johnsonowi, że taka postać istnieje. No to Rian dopisał całą poboczną intrygę specjalnie dla byłego szturmowca i dorzucił mu wspomnianą Rose i DJa. Cały ten wątek jest tak bardzo zbędny i nudny, że zęby bolą. Nie dość, że w lokacji, do której Finn i Rose muszą się udać, miejscami razi słabe CGI, to jeszcze nie jest to wątek pokazany od A do Z. Przełączamy się na niego co jakiś czas, obserwując oderwane od siebie scenki. Zabija to tempo i cały dramatyzm głównej osi fabularnej. Na szczęście Kapitan Phasma wreszcie doczekała się potraktowania serio i jej postać znacząco wpływa na przebieg historii… Żartowałem. Straszliwy Snoke paraduje w złotym szlafroku i wygląda jak Hugh Heffner w fazie mocnego rozkładu. Groteskowy ziom. Jest też Generał Hux – postać wypożyczona do filmu z parodii pt. “Space Balls”. Ponownie pasuje tu jak pięść do nosa, co przy okazji obrazuje jeszcze jeden problem z “Epizodem VIII”…
Humor. A w zasadzie jego rodzaj i ilość. Nie mam kija w tyłku, uwielbiam jak film czasem bawi widza i rozładowuje napięcie czy patos. Johnson poszedł jednak za mocno i za daleko. Wiele scen nie zdąży nawet dobrze wybrzmieć w głowie widza, a już dostajemy na przełamanie żarcik. Najczęściej slapstickowy i to niskich lotów. Bardziej obrazowo? Proszę! Pamiętacie zniszczenie Alderaanu? Wyobraźcie sobie, że Leia patrzy na resztki swojej rodzimej planety, a Tarkin w tym czasie pada jak długi, bo poślizgnął się na skórce z banana. Boki zrywać. Kilka żartów wypada nieźle i trafia, ale nie więcej niż połowa.
Nie podoba mi się też efekt skali. W klasycznych napisach początkowych wmawia się widzowi, że cała galaktyka opanowana jest przez Najwyższy Porządek (dosłownie “legiony Snoke’a”) i tylko garść bohaterów próbuje ich powstrzymać. To, co obserwujemy w trakcie seansu wcale tak nie wygląda. Mamy trzy statki Ruchu Oporu i może pięć pod komendą Huxa. W dodatku dynamika pościgu jest żywcem wyjęta z “Austina Powersa” czy “Nagiej broni”. Wiecie, jedna osoba ucieka walcem, a druga goni ją rowerem stacjonarnym. Wszystko jest zrobione na małą skalę i nie czuć tu specjalnie gdzie te całe wars w “Star Wars”. Toż to raczej jakiś lokalny konflikt o pół planety na dalekich rubieżach…
Wszystko co w tym filmie pozostało wartościowego, pochodzi ze Starej Trylogii: Luke, Leia, niespodziewane pojawienie się pewnej postaci, czasem jakaś scena, która sama w sobie wygląda ładnie i ma jakiś ładunek emocjonalny, mimo, że jest kopią tego, co już znamy. Praktycznie wszystko co nowe zawodzi. Nawet członkowie Ruchu Oporu na koniec sami nazywają się Rebeliantami, żeby było po staremu… szkoda. Jest kilka momentów (pozornie) zaskakujących, ale to jest zabawa reżysera z konwencją, zaskakiwanie dla samego zaskakiwania, nic więcej. Jakby ktoś przy piwie wymyślił efektowne sceny w świecie “Star Wars”, a potem nakręcił je po kolei, nie bacząc czy złożone do kupy mają jakikolwiek sens (konia z rzędem temu, kto mi objaśni scenę z jaskini).
Na koniec powiem przewrotnie: mimo narzekania przez większość tekstu, rozumiem, że film może się podobać. Bo na film pójdą pewnie trzy grupy ludzi, i w jakiś sposób film może trafić do każdej z nich. Będą więc tacy, którzy lubią “Star Wars”, ale zaczynali oglądanie od prequeli, a potem ewentualnie z obowiązku nadrobili epizody 4-6, będące dla nich jednak kinem z innej epoki. Druga grupa to “każuale”. Lubią Marvela, lubią “starłorsy”, wszystko jedno, byle było dużo ładnego na ekranie i żeby się działo, i żeby było śmiesznie. Trzecia grupa do fani “Gwiezdnych Wojen” mojego pokolenia, którzy ten świat pokochali i którzy za nim tęsknią. W filmie Johnsona będą szukać zaspokojenia tej tęsknoty.
Dlatego mimo wszystko można się bawić na “Ostatnim Jedi”, jeśli tylko podejdzie do filmu kierując się zasadą Króla Juliana z Madagaskaru. Parafrazując: klimatycznie, ładnie i kolorowo, dzieje się, dawajcie kolejne sceny zanim dotrze do nas, że to wszystko jest bez sensu. Ja nie potrafiłem wyłączyć myślenia, nie potrafiłem udawać, że Stara Trylogia nie miała miejsca, że kolejne pomysły w stylu midichlorianów nie są głupie… Może wam się uda. Jeśli temu podołacie, to będziecie mogli doliczyć przynajmniej oczko albo dwa do mojej oceny końcowej. 5/10
http://zabimokiem.pl/wtornosc-nad-wtorn ... -wtornosc/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
z głównej nadrabiam:
Bright
"Bright" należy do nieistniejącego właściwie w kinie gatunku urban fantasy. Akcja filmu rozgrywa się w latach współczesnych, jednak zupełnie odmiennych od tego, co znamy na co dzień. W świecie tym, zaraz obok ludzi, techniki i dobrze nam znanych zdobyczy cywilizacji funkcjonują również... orkowie, elfowie oraz magia♠. Pomysł wydaje się tyleż prosty, co trudny do sensownej realizacji. Co niektórym czytelnikom pewnie gdzieś zaświtała myśl o pewnej grze cRPG sprzed epok, w której podjęto zbliżony pomysł (chodzi mi o znakomite "Arcanum"), jednak tam mieliśmy epokę industrializacji, tutaj - czystą nowoczesność. Przyznaję, że choćby z tego powodu warto na "Bright" zwrócić uwagę i zawiesić oko. Świat wykreowany na potrzeby filmu nie powala rozmachem - sam film to w gruncie rzeczy klasyczny sensacyjniak, który nie wymaga rozbudowanego backgroundu - ale właśnie dzięki temu jako-tako trzyma się zwartej konstrukcji.
Elfowie stanowią "elitę" społeczeństwa - żyją w zamkniętych osiedlach, pławią się w luksusie i wyglądają jak hipsterzy. Ludzie pełnią zasadniczo tą samą funkcję, co we wszelkiego rodzaju innych utworach gatunku fantasy - stanowią coś "pomiędzy" rasami, funkcjonują we wszystkich klasach społecznych, chociaż w największej liczebności należą do klasy średniej. Orkowie to margines - zepchnięta do slumsów rasa, uważana za półgłówków i wyglądająca jak dresiarze. Wszyscy nienawidzą orków, ze względu na wybór którego dokonali jako rasa przed tysiącami lat - w filmie kilkukrotnie pada w dialogach, że orkowie wybrali "złą stronę", która do tego poniosła klęskę w przedwiecznej wojnie. Stąd marginalizacja i powszechna niechęć do tej rasy.
Jest jeszcze Magia. Tajemnicza, nieskończona siła dająca możliwość panowania właściwie nad wszystkim dookoła. Do jej uprawiania powołane są tylko wybrane jednostki, zwane tytułowymi Świetlistymi. Najwięcej Świetlistych jest wśród elfów - posiadają oni specjalne różdżki, które pozwalają na panowanie nad Magią.
To chyba tyle, jeśli chodzi o wstępny set-up przedstawionego świata - więcej dowiecie się podczas seansu. Trzeba jeszcze wspomnieć o głównych bohaterach dramatu. Daryl Ward (Will Smith) jest policjantem w Los Angeles, któremu - w ramach programu równouprawnienia i parytetów rasowych - przydzielono Nicka Jakoby'ego (Joel Edgerton), pierwszego w historii LAPD policjanta-orka. Daryl borykać się będzie zatem z problemami związanymi z niesfornością partnera, a także niechęcią całego Wydziału wobec przedstawiciela innej rasy, z którym został zmuszony współpracować. Obaj panowie bardzo szybko zostaną wplątani w aferę związaną z... - jakżeby inaczej! - końcem świata, przyzywaniem odwiecznego zła i pewną upadłą elfką (bardzo zjawiskowa kreacja Noomi Rapace), która stanowi klucz do rozwiązania zagadki.
Przyznaje, że przepis na rozrywkę w przypadku "Bright" prezentował się według mnie bardzo smakowicie. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że osobiście jestem fanem wszelkiego rodzaju eklektyzmu gatunkowego, a i klimat fantasy nigdy mi się czkawką nie odbijał. Z drugiej strony - całkowicie zrozumiałe jest, że jeśli ktoś nie trawił wymachiwania magicznymi buzdyganami na kartach klasycznych książek fantasy, to tym bardziej nie przypadnie mu do gustu naiwna konwencja świata przedstawionego w omawianym filmie. Całość reżyserował David Ayer - człowiek znany ze znakomitego "Dnia próby", czy całkiem niezłej "Furii", mający jednak w swoim CV równie poważną porażkę "Legionu Samobójców". Na dwoje babka wróżyła - mogło być dobrze, mogło nie być. Jak jest?
Zupełnie przyzwoicie. Film, jak wspomniałem, jest zasadniczo klasycznym przykładem sensacyjnego kina spod znaku "bro movies", tyle tylko, że w tym przypadku mamy nieco bardziej niż zwykle zróżnicowaną aparycję glównych bohaterów. Współpracę Smitha z Edgertonem ogląda się przyjemnie, momentami nawet bardzo. Co prawda, nie jest to ten sam poziom jaki w "Bodyguard: Zawodowiec" zaprezentowali Samuel L. Jackson i Ryan Gossling, ale obaj panowie dostali naprawdę niezły scenariusz do zagrania. Daryl jest idealnym przykładem roli skrojonej pod Willa Smith'a - nieco umęczony, lecz zachowujący dowcip, narwany i impulsywny, skrywający dobroć w sercu policjant gotowy do poświęceń. Wiadomo, że to wszystko klisze i kalki z całej filmografii aktora, ale prawdę mówiąc niczego więcej się nie spodziewałem i nie oczekiwałem. Joel Edgerton jest jeszcze bardziej uciemiężony (wszak należy do rasy wyrzutków), a jednocześnie zachowuje swój "orkowy" charakter - uparcie dąży do celu, nigdy nie popada w niepewność, jest przy tym osobliwie sympatyczny i urokliwy. Dobrana para, którą spokojnie można było wyjąć z fantastycznego stroju i wsadzić np. do trzeciej części "Bad Boys".
Świat wykreowany przez Netflixa trąci kolejnymi schematami - nie sposób nie zauważyć odwołań do współczesnych problemów amerykańskiego społeczeństwa z odmiennością, ksenofobią, czy nietolerancją. Nie jest to na szczęście zbyt nachalne, a i trafiają się całkiem niepoprawne politycznie dialogi i dowcipy. Pod tym względem film również nie wykroczył poza utarty i bezpieczny kanon - ale czy to źle, jeżeli utwór ma przede wszystkim dostarczać rozrywki?
Pod tym względem "Bright" prezentuje się zadowalająco. Akcja zaczyna się niemal na początku seansu i nie opuszcza widza aż do całkiem efektownego, choć - znów schemat - przewidywalnego finału. Najlepiej wypada pierwsza połowa filmu, w której główni bohaterowie "docierają się" w bojach, prowadząc całkiem zabawne dysputy na temat otaczającego świata. Z jednej strony jest okazja się pośmiać i docenić warsztat aktorski Smitha i Edgertona, z drugiej - w ten sposób umiejętnie wplecione zostały informacje dotyczące całego świata i jego historii. Druga część filmu to już w głównej mierze powtarzająca się rozwałka i co raz więcej wybuchów - nie jest to jednak na tyle nużące, abym mógł uznać za znaczącą wadę.
Efekty i muzyka odzwierciedlają ilość zainwestowanych w produkcję dolarów. W żadnym momencie nie poczułem zgrzytu związanego z niedofinansowaniem jakiejkolwiek sceny. Monumentalizmu tutaj co prawda nie ma, ale to co jest, prezentuje się przyzwoicie i wiarygodnie. Muzyka świetnie uzupełnia opowiadaną historię, nadaje jej tempa i - tutaj mały minus - znacząco sugeruje, które sceny będą kluczowe dla dalszego rozwoju historii. Nie zmienia to jednak faktu, że soundtrack z "Bright" spokojnie może znaleźć się na mojej wiosennej playliście podczas rowerowych przejażdżek po mieście.
Reasumując, omawiana superprodukcja Netflixa nie odstaje w znaczący sposób od żadnego innego kinowego blockbustera, którymi jesteśmy częstowani przez większe studia. Co więcej, ma bardzo ciekawy pomysł na świat - idę o zakład, że w gabinetach Foxa, czy Disneya pomysł na mariaż współczesności z fantastyką po prostu by przepadł - a jego wykonanie nie wywołuje zażenowania, a raczej zainteresowanie, a po seansie - satysfakcję. "Bright" to niepozbawiony błędów w scenariuszu, ale wciąż całkiem udany film sensacyjny z dwiema bardzo dobrymi kreacjami głównych bohaterów, którego największą siłą jest oryginalność przedstawionego świata. Co prawda sama fabuła i jej przebieg do oryginalnych już nie należą, ale i tak uważam, że warto dać filmowi szanse. Może nie zachwyci zbyt wielu widzów, ale chyba jeszcze dalej mu będzie do sporego rozczarowania. Warto przy tym podejść do tytułu jak do niezobowiązującego dokotletowca, bo wtedy sprawdza się najlepiej. Oczekując "czegoś więcej" możemy zostać pozostawieni z uczuciem niepotrzebnego niedosytu.
7/10
To wspaniałe życie (It's a Wonderful Life)
Na temat filmu "To wspaniałe życie" można - być może nawet trzeba -powiedzieć bardzo wiele. Jego autorem jest niekwestionowany Król Reżyserii w Hollywood - Frank Capra. Włoski emigrant, którego życiorys jako żywo przypomina ziszczenie się amerykańskiego snu o sukcesie i realizacji marzeń. Człowiek odpowiedzialny za połowę najsłynniejszych i najbardziej kasowych filmów lat trzydziestych♣, a więc okresu raczkującej jeszcze kinematografii i przede wszystkim, silnego zaangażowania popkultury w kwestie społeczne. Capra był pierwszym szeroko docenionym twórcą filmów dźwiękowych, za które otrzymał łącznie sześć nominacji i trzy statuetki Oscara. Jego twórczość dotyczyła życia codziennego prostych, zwykłych ludzi, które ukazywał w duchu wzajemnej dobroci i ciepła. Te komedie obyczajowe stanowiły ogólnokrajowe panaceum na troski dnia codziennego, a trzeba wiedzieć, że były to czasy dla Amerykanów niepewne. Nowy Ład - znoszący prohibicje program reform wprowadzony przez Roosvelta w 1933 roku - początkowo wywoływał sporo kontrowersji, a konsekwencje Wielkiego Kryzysu wciąż były aż nadto odczuwalne. To wszystko sprawiało, że pozytywny i pocieszający wydźwięk filmów Franka Capry trafiał na bardzo podatny grunt, gospodarował masową niszę w kulturze, pełnił funkcję uspokajającą i inspirującą do działania.
"To wspaniałe życie" to łabędzi śpiew reżysera. Jego ostatni powszechnie doceniony film, chociaż początkowo traktowany był jako porażka, zwłaszcza w kontekście box office (niecałe 7mln$ zysku przy 3,5mln budżecie). Pomimo chłodnego przyjęcia w okresie premiery, z czasem zyskiwał na popularności, by ostatecznie krytycy i widzowie dokonali pełnej rehabilitacji tego dzieła - dziś jest uznawany za najsłynniejszy klasyk świąteczny, a Amerykański Instytut Filmowy umieścił go na pierwszym miejscu listy najbardziej inspirujących filmów w historii. Ze względu na tematykę filmu (akcja rozgrywa się w Wigilię), był on regularnie co roku powtarzany w ogólnokrajowych kanałach telewizyjnych - jest to swoisty odpowiednik polsatowskiego "Kevina", którym sami raczymy się co roku. Dzięki regularnym reemisjom film wgryzł się na stałe do kalendarza świątecznego wielu amerykańskich rodzin, a wspólny seans stanowi obowiązkowy punkt programu rodzinnych świąt.
No dobrze, starczy tych ciekawostek, przejdźmy do sedna. "To wspaniałe życie" opowiada - a z dzisiejszego punktu widzenia śmiało możemy powiedzieć, że jest znakomitą ilustracją - o trudnym życiu amerykańskiego obywatela w okresie gospodarczej depresji. Osią fabuły jest życiorys głównego bohatera, niejakiego George'a Bailey'a. Sportretowany przez genialnego James Stewarta (którego Czytelnicy mogą kojarzyć z mojej recenzji Vertigo - polecam pod tym linkiem) pan Bailey przez większość swojego życia poświęcał swoje plany i marzenia dla innych. W pewnym krytycznym dla niego momencie, dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, George przeżywa potężne załamanie nerwowe. Zdaje się, że wszystkie jego działania i poświęcenia, których dokonywał przez lata, spełzają na niczym, a on sam stanowi ciężar dla swoich bliskich. Innymi słowy - załamany Bailey, przekonany o bezwartościowości własnego żywota postanawia ze sobą skończyć.
W tym samym czasie, na niebiańskim firmamencie i wśród fantastycznej scenerii wczesnych efektów specjalnych (jakże uroczo się prezentują, nawet dzisiaj!), prywatny i osobisty ochroniarz Clarence (Henry Travers) - Anioł Drugiego Rzędu, dostaje szanse na awans. Wystarczy tylko, że pomoże swemu podopiecznemu - czyli panu Bailey'owi, który właśnie ma zamiar wypisać się z grona potencjalnie zbawionych, odbierając sobie życie. Clarence jako anioł stróż drugiej kategorii nie posiada skrzydeł, nie jest też intelektualnym orłem. Charakteryzuje go jednak coś innego - zwyczajna, prosta dobroć serca. Zabiera więc zdołowanego George'a w podróż, ukazując mu, jak wyglądałby jego świat, gdyby George'a w nim zabrakło.
W drugim planie, który tak naprawdę jest pierwszym - bo historia samobójstwa George'a i lekcji, jaką otrzymuję od swego anioła stróża jest oczywiście tylko kluczem do właściwej fabuły - przewijają się wszelkie problemy obyczajowo-ekonomiczno-melodramatyczne, jakich doświadcza przeciętny zjadacz chleba. Poznajemy naszego bohatera jako rezolutnego młodzieńca, który ratuje życie własnemu bratu, pomaga uniknąć tragicznej pomyłki pomagając w aptece. W dalszej części widzimy go jako ruszającego na podbój świata uniwersyteckiego, żądnego przygód i pełnego ambicji utalentowanego mężczyznę. Obserwujemy też jak dopada go proza życia - musi rezygnować z własnych marzeń spełniając powinności wobec rodzinnego interesu, wreszcie przeżywa miłosne rozczarowania. Tak, bez wątpienia Frank Capra zawarł w tym filmie uniwersalną kronikę codzienności, a jego wielkim osiągnięciem jest niemal poetycka forma, w jakiej o tych prostych sprawach opowiedział.
Film chwyta za serce. Zestawia próżność i chciwość występujących w nim "czarnych charakterów" z życzliwością i dobrocią George'a i jego bliskich. Portretuje społeczne oczekiwania i niepokoje, wyciągając z nich namiastkę nadziei. Capra z pełną świadomością sięgnął tutaj po dickensowski motyw dokonania retrospekcji własnego życia, ale odwrócił nieco jego przedmiot - w miejsce nieczułego Ebenezera Scrooge'a z "Opowieści wigilijnej" wstawiając poczciwego i pełnego empatii George'a Bailey'a. Dzięki temu, podobnie jak w literackim klasyku, w jego filmie udało się stworzyć coś więcej, niż tylko postać portretowaną przez znakomitego aktora. George Bailey to znacznie więcej - to archetyp postawy społecznej, reprezentujący konkretne, pozytywne, wartości i przekonania. A samo "To wspaniałe życie" to idealna i kompletna opowieść o życiu ludzkim w duchu Świąt Bożego Narodzenia, która przez swój uniwersalny przekaz prawdopodobnie nigdy nie utraci mocy.
9/10
I jeszcze porcja shortów z okresu świątecznego:
Czas zabijania (A Time to Kill)
Przemknał mi gdzieś, kiedyś. Joel Schumacher, myślałem. Nic wielkiego. A potem spojrzałem na obsadę.
Samuel L Jackson mści się na gwałcicielach córki. Film jest dramatem sądowym, w którym spotykają się Matthew McConaghuey i Kevin Spacey. Temu pierwszemu pomagają jeszcze Sandra Bullock i Donald Sutherland. Jest potencjał? Ja się pytam, dlaczego dzisiaj nie powstają produkcję z taką listą castingową?
Całość daje radę, choć jest już przebrzmiałym echem dyskursu o nierówności rasowej. Akcja dzieję się trochę za szybko na początku i trochę zbyt wolno w drugiej części filmu. Schumacher tym razem średnio dał radę, chociaż w okresie premiery film był na pewno mocny i trzeźwy ('96).
Dzisiaj warto obejrzeć, ze względu na świetnych aktorów i wciąż wciągającą warstwę fabularną. Moim zdaniem końcówa przemowa mogła być lepsza, ale może się po prostu czepiam.
6+/10
A Ghost Story
Tragedia. Case Affleck zagrał w tym filmie wiatr. Nawet jak mówi, to jest wiatr. Wielka, bursztynowa, pseudoartystyczna wydmuszka o przemijaniu. Przy okazji ponadpółtorejgodzinny kloc, którego nie da się oglądać. Omijać szerokim kwadratem!
1/10
Maniakalny gliniarz (Maniac Cop)
Najwyższej jakości kino klasy C. Właściwie już legendarne dzieło. Bruce Campbell (Ash z Martwego Zła) gra tutaj niewiernego dzielnicowego, który musi zmierzyć się ze zmutowanym, niezniszczalnym policyjnym mordercą mszczącym się za grzechy przeszłości. Wbrew pozorom fabuła jest całkiem ambitna i przepełniona treścią do tego stopnia, że cały film ogląda się z bananem na twarzy. Znakomity odmóżdżacz, mistrzostwo w swojej klasie.
9/10
Bright
"Bright" należy do nieistniejącego właściwie w kinie gatunku urban fantasy. Akcja filmu rozgrywa się w latach współczesnych, jednak zupełnie odmiennych od tego, co znamy na co dzień. W świecie tym, zaraz obok ludzi, techniki i dobrze nam znanych zdobyczy cywilizacji funkcjonują również... orkowie, elfowie oraz magia♠. Pomysł wydaje się tyleż prosty, co trudny do sensownej realizacji. Co niektórym czytelnikom pewnie gdzieś zaświtała myśl o pewnej grze cRPG sprzed epok, w której podjęto zbliżony pomysł (chodzi mi o znakomite "Arcanum"), jednak tam mieliśmy epokę industrializacji, tutaj - czystą nowoczesność. Przyznaję, że choćby z tego powodu warto na "Bright" zwrócić uwagę i zawiesić oko. Świat wykreowany na potrzeby filmu nie powala rozmachem - sam film to w gruncie rzeczy klasyczny sensacyjniak, który nie wymaga rozbudowanego backgroundu - ale właśnie dzięki temu jako-tako trzyma się zwartej konstrukcji.
Elfowie stanowią "elitę" społeczeństwa - żyją w zamkniętych osiedlach, pławią się w luksusie i wyglądają jak hipsterzy. Ludzie pełnią zasadniczo tą samą funkcję, co we wszelkiego rodzaju innych utworach gatunku fantasy - stanowią coś "pomiędzy" rasami, funkcjonują we wszystkich klasach społecznych, chociaż w największej liczebności należą do klasy średniej. Orkowie to margines - zepchnięta do slumsów rasa, uważana za półgłówków i wyglądająca jak dresiarze. Wszyscy nienawidzą orków, ze względu na wybór którego dokonali jako rasa przed tysiącami lat - w filmie kilkukrotnie pada w dialogach, że orkowie wybrali "złą stronę", która do tego poniosła klęskę w przedwiecznej wojnie. Stąd marginalizacja i powszechna niechęć do tej rasy.
Jest jeszcze Magia. Tajemnicza, nieskończona siła dająca możliwość panowania właściwie nad wszystkim dookoła. Do jej uprawiania powołane są tylko wybrane jednostki, zwane tytułowymi Świetlistymi. Najwięcej Świetlistych jest wśród elfów - posiadają oni specjalne różdżki, które pozwalają na panowanie nad Magią.
To chyba tyle, jeśli chodzi o wstępny set-up przedstawionego świata - więcej dowiecie się podczas seansu. Trzeba jeszcze wspomnieć o głównych bohaterach dramatu. Daryl Ward (Will Smith) jest policjantem w Los Angeles, któremu - w ramach programu równouprawnienia i parytetów rasowych - przydzielono Nicka Jakoby'ego (Joel Edgerton), pierwszego w historii LAPD policjanta-orka. Daryl borykać się będzie zatem z problemami związanymi z niesfornością partnera, a także niechęcią całego Wydziału wobec przedstawiciela innej rasy, z którym został zmuszony współpracować. Obaj panowie bardzo szybko zostaną wplątani w aferę związaną z... - jakżeby inaczej! - końcem świata, przyzywaniem odwiecznego zła i pewną upadłą elfką (bardzo zjawiskowa kreacja Noomi Rapace), która stanowi klucz do rozwiązania zagadki.
Przyznaje, że przepis na rozrywkę w przypadku "Bright" prezentował się według mnie bardzo smakowicie. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że osobiście jestem fanem wszelkiego rodzaju eklektyzmu gatunkowego, a i klimat fantasy nigdy mi się czkawką nie odbijał. Z drugiej strony - całkowicie zrozumiałe jest, że jeśli ktoś nie trawił wymachiwania magicznymi buzdyganami na kartach klasycznych książek fantasy, to tym bardziej nie przypadnie mu do gustu naiwna konwencja świata przedstawionego w omawianym filmie. Całość reżyserował David Ayer - człowiek znany ze znakomitego "Dnia próby", czy całkiem niezłej "Furii", mający jednak w swoim CV równie poważną porażkę "Legionu Samobójców". Na dwoje babka wróżyła - mogło być dobrze, mogło nie być. Jak jest?
Zupełnie przyzwoicie. Film, jak wspomniałem, jest zasadniczo klasycznym przykładem sensacyjnego kina spod znaku "bro movies", tyle tylko, że w tym przypadku mamy nieco bardziej niż zwykle zróżnicowaną aparycję glównych bohaterów. Współpracę Smitha z Edgertonem ogląda się przyjemnie, momentami nawet bardzo. Co prawda, nie jest to ten sam poziom jaki w "Bodyguard: Zawodowiec" zaprezentowali Samuel L. Jackson i Ryan Gossling, ale obaj panowie dostali naprawdę niezły scenariusz do zagrania. Daryl jest idealnym przykładem roli skrojonej pod Willa Smith'a - nieco umęczony, lecz zachowujący dowcip, narwany i impulsywny, skrywający dobroć w sercu policjant gotowy do poświęceń. Wiadomo, że to wszystko klisze i kalki z całej filmografii aktora, ale prawdę mówiąc niczego więcej się nie spodziewałem i nie oczekiwałem. Joel Edgerton jest jeszcze bardziej uciemiężony (wszak należy do rasy wyrzutków), a jednocześnie zachowuje swój "orkowy" charakter - uparcie dąży do celu, nigdy nie popada w niepewność, jest przy tym osobliwie sympatyczny i urokliwy. Dobrana para, którą spokojnie można było wyjąć z fantastycznego stroju i wsadzić np. do trzeciej części "Bad Boys".
Świat wykreowany przez Netflixa trąci kolejnymi schematami - nie sposób nie zauważyć odwołań do współczesnych problemów amerykańskiego społeczeństwa z odmiennością, ksenofobią, czy nietolerancją. Nie jest to na szczęście zbyt nachalne, a i trafiają się całkiem niepoprawne politycznie dialogi i dowcipy. Pod tym względem film również nie wykroczył poza utarty i bezpieczny kanon - ale czy to źle, jeżeli utwór ma przede wszystkim dostarczać rozrywki?
Pod tym względem "Bright" prezentuje się zadowalająco. Akcja zaczyna się niemal na początku seansu i nie opuszcza widza aż do całkiem efektownego, choć - znów schemat - przewidywalnego finału. Najlepiej wypada pierwsza połowa filmu, w której główni bohaterowie "docierają się" w bojach, prowadząc całkiem zabawne dysputy na temat otaczającego świata. Z jednej strony jest okazja się pośmiać i docenić warsztat aktorski Smitha i Edgertona, z drugiej - w ten sposób umiejętnie wplecione zostały informacje dotyczące całego świata i jego historii. Druga część filmu to już w głównej mierze powtarzająca się rozwałka i co raz więcej wybuchów - nie jest to jednak na tyle nużące, abym mógł uznać za znaczącą wadę.
Efekty i muzyka odzwierciedlają ilość zainwestowanych w produkcję dolarów. W żadnym momencie nie poczułem zgrzytu związanego z niedofinansowaniem jakiejkolwiek sceny. Monumentalizmu tutaj co prawda nie ma, ale to co jest, prezentuje się przyzwoicie i wiarygodnie. Muzyka świetnie uzupełnia opowiadaną historię, nadaje jej tempa i - tutaj mały minus - znacząco sugeruje, które sceny będą kluczowe dla dalszego rozwoju historii. Nie zmienia to jednak faktu, że soundtrack z "Bright" spokojnie może znaleźć się na mojej wiosennej playliście podczas rowerowych przejażdżek po mieście.
Reasumując, omawiana superprodukcja Netflixa nie odstaje w znaczący sposób od żadnego innego kinowego blockbustera, którymi jesteśmy częstowani przez większe studia. Co więcej, ma bardzo ciekawy pomysł na świat - idę o zakład, że w gabinetach Foxa, czy Disneya pomysł na mariaż współczesności z fantastyką po prostu by przepadł - a jego wykonanie nie wywołuje zażenowania, a raczej zainteresowanie, a po seansie - satysfakcję. "Bright" to niepozbawiony błędów w scenariuszu, ale wciąż całkiem udany film sensacyjny z dwiema bardzo dobrymi kreacjami głównych bohaterów, którego największą siłą jest oryginalność przedstawionego świata. Co prawda sama fabuła i jej przebieg do oryginalnych już nie należą, ale i tak uważam, że warto dać filmowi szanse. Może nie zachwyci zbyt wielu widzów, ale chyba jeszcze dalej mu będzie do sporego rozczarowania. Warto przy tym podejść do tytułu jak do niezobowiązującego dokotletowca, bo wtedy sprawdza się najlepiej. Oczekując "czegoś więcej" możemy zostać pozostawieni z uczuciem niepotrzebnego niedosytu.
7/10
To wspaniałe życie (It's a Wonderful Life)
Na temat filmu "To wspaniałe życie" można - być może nawet trzeba -powiedzieć bardzo wiele. Jego autorem jest niekwestionowany Król Reżyserii w Hollywood - Frank Capra. Włoski emigrant, którego życiorys jako żywo przypomina ziszczenie się amerykańskiego snu o sukcesie i realizacji marzeń. Człowiek odpowiedzialny za połowę najsłynniejszych i najbardziej kasowych filmów lat trzydziestych♣, a więc okresu raczkującej jeszcze kinematografii i przede wszystkim, silnego zaangażowania popkultury w kwestie społeczne. Capra był pierwszym szeroko docenionym twórcą filmów dźwiękowych, za które otrzymał łącznie sześć nominacji i trzy statuetki Oscara. Jego twórczość dotyczyła życia codziennego prostych, zwykłych ludzi, które ukazywał w duchu wzajemnej dobroci i ciepła. Te komedie obyczajowe stanowiły ogólnokrajowe panaceum na troski dnia codziennego, a trzeba wiedzieć, że były to czasy dla Amerykanów niepewne. Nowy Ład - znoszący prohibicje program reform wprowadzony przez Roosvelta w 1933 roku - początkowo wywoływał sporo kontrowersji, a konsekwencje Wielkiego Kryzysu wciąż były aż nadto odczuwalne. To wszystko sprawiało, że pozytywny i pocieszający wydźwięk filmów Franka Capry trafiał na bardzo podatny grunt, gospodarował masową niszę w kulturze, pełnił funkcję uspokajającą i inspirującą do działania.
"To wspaniałe życie" to łabędzi śpiew reżysera. Jego ostatni powszechnie doceniony film, chociaż początkowo traktowany był jako porażka, zwłaszcza w kontekście box office (niecałe 7mln$ zysku przy 3,5mln budżecie). Pomimo chłodnego przyjęcia w okresie premiery, z czasem zyskiwał na popularności, by ostatecznie krytycy i widzowie dokonali pełnej rehabilitacji tego dzieła - dziś jest uznawany za najsłynniejszy klasyk świąteczny, a Amerykański Instytut Filmowy umieścił go na pierwszym miejscu listy najbardziej inspirujących filmów w historii. Ze względu na tematykę filmu (akcja rozgrywa się w Wigilię), był on regularnie co roku powtarzany w ogólnokrajowych kanałach telewizyjnych - jest to swoisty odpowiednik polsatowskiego "Kevina", którym sami raczymy się co roku. Dzięki regularnym reemisjom film wgryzł się na stałe do kalendarza świątecznego wielu amerykańskich rodzin, a wspólny seans stanowi obowiązkowy punkt programu rodzinnych świąt.
No dobrze, starczy tych ciekawostek, przejdźmy do sedna. "To wspaniałe życie" opowiada - a z dzisiejszego punktu widzenia śmiało możemy powiedzieć, że jest znakomitą ilustracją - o trudnym życiu amerykańskiego obywatela w okresie gospodarczej depresji. Osią fabuły jest życiorys głównego bohatera, niejakiego George'a Bailey'a. Sportretowany przez genialnego James Stewarta (którego Czytelnicy mogą kojarzyć z mojej recenzji Vertigo - polecam pod tym linkiem) pan Bailey przez większość swojego życia poświęcał swoje plany i marzenia dla innych. W pewnym krytycznym dla niego momencie, dokładnie w Wigilię Bożego Narodzenia, George przeżywa potężne załamanie nerwowe. Zdaje się, że wszystkie jego działania i poświęcenia, których dokonywał przez lata, spełzają na niczym, a on sam stanowi ciężar dla swoich bliskich. Innymi słowy - załamany Bailey, przekonany o bezwartościowości własnego żywota postanawia ze sobą skończyć.
W tym samym czasie, na niebiańskim firmamencie i wśród fantastycznej scenerii wczesnych efektów specjalnych (jakże uroczo się prezentują, nawet dzisiaj!), prywatny i osobisty ochroniarz Clarence (Henry Travers) - Anioł Drugiego Rzędu, dostaje szanse na awans. Wystarczy tylko, że pomoże swemu podopiecznemu - czyli panu Bailey'owi, który właśnie ma zamiar wypisać się z grona potencjalnie zbawionych, odbierając sobie życie. Clarence jako anioł stróż drugiej kategorii nie posiada skrzydeł, nie jest też intelektualnym orłem. Charakteryzuje go jednak coś innego - zwyczajna, prosta dobroć serca. Zabiera więc zdołowanego George'a w podróż, ukazując mu, jak wyglądałby jego świat, gdyby George'a w nim zabrakło.
W drugim planie, który tak naprawdę jest pierwszym - bo historia samobójstwa George'a i lekcji, jaką otrzymuję od swego anioła stróża jest oczywiście tylko kluczem do właściwej fabuły - przewijają się wszelkie problemy obyczajowo-ekonomiczno-melodramatyczne, jakich doświadcza przeciętny zjadacz chleba. Poznajemy naszego bohatera jako rezolutnego młodzieńca, który ratuje życie własnemu bratu, pomaga uniknąć tragicznej pomyłki pomagając w aptece. W dalszej części widzimy go jako ruszającego na podbój świata uniwersyteckiego, żądnego przygód i pełnego ambicji utalentowanego mężczyznę. Obserwujemy też jak dopada go proza życia - musi rezygnować z własnych marzeń spełniając powinności wobec rodzinnego interesu, wreszcie przeżywa miłosne rozczarowania. Tak, bez wątpienia Frank Capra zawarł w tym filmie uniwersalną kronikę codzienności, a jego wielkim osiągnięciem jest niemal poetycka forma, w jakiej o tych prostych sprawach opowiedział.
Film chwyta za serce. Zestawia próżność i chciwość występujących w nim "czarnych charakterów" z życzliwością i dobrocią George'a i jego bliskich. Portretuje społeczne oczekiwania i niepokoje, wyciągając z nich namiastkę nadziei. Capra z pełną świadomością sięgnął tutaj po dickensowski motyw dokonania retrospekcji własnego życia, ale odwrócił nieco jego przedmiot - w miejsce nieczułego Ebenezera Scrooge'a z "Opowieści wigilijnej" wstawiając poczciwego i pełnego empatii George'a Bailey'a. Dzięki temu, podobnie jak w literackim klasyku, w jego filmie udało się stworzyć coś więcej, niż tylko postać portretowaną przez znakomitego aktora. George Bailey to znacznie więcej - to archetyp postawy społecznej, reprezentujący konkretne, pozytywne, wartości i przekonania. A samo "To wspaniałe życie" to idealna i kompletna opowieść o życiu ludzkim w duchu Świąt Bożego Narodzenia, która przez swój uniwersalny przekaz prawdopodobnie nigdy nie utraci mocy.
9/10
I jeszcze porcja shortów z okresu świątecznego:
Czas zabijania (A Time to Kill)
Przemknał mi gdzieś, kiedyś. Joel Schumacher, myślałem. Nic wielkiego. A potem spojrzałem na obsadę.
Samuel L Jackson mści się na gwałcicielach córki. Film jest dramatem sądowym, w którym spotykają się Matthew McConaghuey i Kevin Spacey. Temu pierwszemu pomagają jeszcze Sandra Bullock i Donald Sutherland. Jest potencjał? Ja się pytam, dlaczego dzisiaj nie powstają produkcję z taką listą castingową?
Całość daje radę, choć jest już przebrzmiałym echem dyskursu o nierówności rasowej. Akcja dzieję się trochę za szybko na początku i trochę zbyt wolno w drugiej części filmu. Schumacher tym razem średnio dał radę, chociaż w okresie premiery film był na pewno mocny i trzeźwy ('96).
Dzisiaj warto obejrzeć, ze względu na świetnych aktorów i wciąż wciągającą warstwę fabularną. Moim zdaniem końcówa przemowa mogła być lepsza, ale może się po prostu czepiam.
6+/10
A Ghost Story
Tragedia. Case Affleck zagrał w tym filmie wiatr. Nawet jak mówi, to jest wiatr. Wielka, bursztynowa, pseudoartystyczna wydmuszka o przemijaniu. Przy okazji ponadpółtorejgodzinny kloc, którego nie da się oglądać. Omijać szerokim kwadratem!
1/10
Maniakalny gliniarz (Maniac Cop)
Najwyższej jakości kino klasy C. Właściwie już legendarne dzieło. Bruce Campbell (Ash z Martwego Zła) gra tutaj niewiernego dzielnicowego, który musi zmierzyć się ze zmutowanym, niezniszczalnym policyjnym mordercą mszczącym się za grzechy przeszłości. Wbrew pozorom fabuła jest całkiem ambitna i przepełniona treścią do tego stopnia, że cały film ogląda się z bananem na twarzy. Znakomity odmóżdżacz, mistrzostwo w swojej klasie.
9/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Co ten Pq 7/10 i nikt się nie oburza?
Kolejny problem tego filmu to ekspozycja. Niby zrobiona sprytnie, ale jednak wciskają nam tłumaczenie świata dosłownie WSZĘDZIE! Z początku nie jest to zbyt nachalne i nawet dobrze się to ogląda. W telewizji niby to przypadkiem lecą wiadomości, na murach graffiti, ale kiedy dochodzi do połowy filmu i sceny przesłuchania, a film W DALSZYM CIĄGU tłumaczy mi historię świata i jakieś mity sprzed 2 tysięcy lat, to robię się nerwowy.
Ja dostałem kolki i wyłączyłem w połowie. Pisałem na forum recenzję, ale przestałem w połowie, bo szkoda się wysilać.Pquelim pisze: Bright
Przyznaje, że przepis na rozrywkę w przypadku "Bright" prezentował się według mnie bardzo smakowicie.
W szoku jestem, że nie wspomniałeś "Bogów ulicy" od Ayera, których "Bright" małpuje.Pquelim pisze:Całość reżyserował David Ayer - człowiek znany ze znakomitego "Dnia próby", czy całkiem niezłej "Furii", mający jednak w swoim CV równie poważną porażkę "Legionu Samobójców".
O tym różnicowaniu. Lubię urban fantasy i zgadzam się, że "Bright" jest jego klasycznym przykładem, ale Orków i Elfy wciśnięto na siłę. Orków zamień na słowo na "n", elfów zamień na "rich white people".Pquelim pisze:Film, jak wspomniałem, jest zasadniczo klasycznym przykładem sensacyjnego kina spod znaku "bro movies", tyle tylko, że w tym przypadku mamy nieco bardziej niż zwykle zróżnicowaną aparycję glównych bohaterów.
Nie jestem jakiś specjalnie zblazowany, ale jakoś mnie to dowcipkowanie nie śmieszyło. Bardziej męczyło. O, żart z piosenek miłosnych i tolkienowskich orków, haha, pamiętacie jeszcze Władcę?Pquelim pisze:Współpracę Smitha z Edgertonem ogląda się przyjemnie, momentami nawet bardzo.
Łat? Czy tobie chodziło o "Nice Gyus" i Russela Crowe?Pquelim pisze:Co prawda, nie jest to ten sam poziom jaki w "Bodyguard: Zawodowiec" zaprezentowali Samuel L. Jackson i Ryan Gossling,
Niestety Will Smith wygląda jakby ktoś go centaurami ciągnął przed kamerę. Umęczony to słowo-klucz. Męczy się chłopak, momentami nawet bardzo.Pquelim pisze:Daryl jest idealnym przykładem roli skrojonej pod Willa Smith'a - nieco umęczony, lecz zachowujący dowcip, narwany i impulsywny, skrywający dobroć w sercu policjant gotowy do poświęceń.
Dla mnie punkt kulminacyjny w środku filmu to jest kpina realizacyjna. Moim zdaniem mieli za mało czasu, by uwiarygodnić relacje. Lepiej, gdyby to jednak był serial.Pquelim pisze:Pod tym względem "Bright" prezentuje się zadowalająco. Akcja zaczyna się niemal na początku seansu i nie opuszcza widza aż do całkiem efektownego, choć - znów schemat - przewidywalnego finału. Najlepiej wypada pierwsza połowa filmu, w której główni bohaterowie "docierają się" w bojach, prowadząc całkiem zabawne dysputy na temat otaczającego świata. Z jednej strony jest okazja się pośmiać i docenić warsztat aktorski Smitha i Edgertona, z drugiej - w ten sposób umiejętnie wplecione zostały informacje dotyczące całego świata i jego historii. Druga część filmu to już w głównej mierze powtarzająca się rozwałka i co raz więcej wybuchów - nie jest to jednak na tyle nużące, abym mógł uznać za znaczącą wadę.
Kolejny problem tego filmu to ekspozycja. Niby zrobiona sprytnie, ale jednak wciskają nam tłumaczenie świata dosłownie WSZĘDZIE! Z początku nie jest to zbyt nachalne i nawet dobrze się to ogląda. W telewizji niby to przypadkiem lecą wiadomości, na murach graffiti, ale kiedy dochodzi do połowy filmu i sceny przesłuchania, a film W DALSZYM CIĄGU tłumaczy mi historię świata i jakieś mity sprzed 2 tysięcy lat, to robię się nerwowy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Niespecjalnie lubię ten film. Warsztatowo jest nakręcony podobnie, ale fabuła to raczej inny schemat.W szoku jestem, że nie wspomniałeś "Bogów ulicy" od Ayera, których "Bright" małpuje.
Powiem tak: jak będziesz chciał się do tego przyczepisz, to się przyczepisz. Bo ta paralela jest oczywista. Tyle, że mi to zupełnie nie przeszkadzało. Znając Netflixa obawiałem się indoktrynacji ideologicznej bez wazeliny, a tutaj jest raczej klasyczna historia, klasycznie przerobiona według utartych schematów.O tym różnicowaniu. Lubię urban fantasy i zgadzam się, że "Bright" jest jego klasycznym przykładem, ale Orków i Elfy wciśnięto na siłę. Orków zamień na słowo na "n", elfów zamień na "rich white people".
Jak wyłączysz wrażliwość społeczną i obejrzysz "Bright" jako kino do kotleta, to nic tam nie przeszkadza. Imho.
Nie, chodziło mi o Bodyguarda, ale pomyliłem Ryanów. Prawie zawsze mylę, nawet jak patrzę na ekran gdzie grająPtaszor pisze:Łat? Czy tobie chodziło o "Nice Gyus" i Russela Crowe?
Przecież on tak zawsze wygląda. Serio, od Hancocka przez Siedem dusz, po Legion Samobójców. Nie widzę różnicy, bo jest w tym wiarygodny.Niestety Will Smith wygląda jakby ktoś go centaurami ciągnął przed kamerę. Umęczony to słowo-klucz. Męczy się chłopak, momentami nawet bardzo.
A mnie się podobało. Właśnie dlatego, że byłem ciekaw takich smaczków - jak rozwiążą ten cały miszmasz fabularnie, jaki dorobią background. Na całe szczęscie jest to w większości na drugim-trzecim planie, no i nie trąci jakimś okrutnym brakiem logiki czy łamaniem konwencji. Czy lepszy byłby serial? Sądzę, że z tym scenariuszem nie bardzo. To szybki, sensacyjny film z karabinami i magią, czego tu się więcej spodziewać? Wartościowego settingu i wiarygodnej fabuły? Dla mnie oczywistym było, że ten pomysł jest tak karkołomny, że aż niemal nie może mieć rąk i nóg.Dla mnie punkt kulminacyjny w środku filmu to jest kpina realizacyjna. Moim zdaniem mieli za mało czasu, by uwiarygodnić relacje. Lepiej, gdyby to jednak był serial.
Kolejny problem tego filmu to ekspozycja. Niby zrobiona sprytnie, ale jednak wciskają nam tłumaczenie świata dosłownie WSZĘDZIE! Z początku nie jest to zbyt nachalne i nawet dobrze się to ogląda. W telewizji niby to przypadkiem lecą wiadomości, na murach graffiti, ale kiedy dochodzi do połowy filmu i sceny przesłuchania, a film W DALSZYM CIĄGU tłumaczy mi historię świata i jakieś mity sprzed 2 tysięcy lat, to robię się nerwowy.
Normalnie dałbym filmowi szóstkę, ale właśnie za nieskopanie świata dorzuciłem punkt wyżej.
Pewnie, że mógłby to być klasyczny bro movie bez żadnych elfów i orków. Nawet w recenzji napisałem, że Bad Boys 3. Tylko co z tego? Jest inny i właśnie dlatego fajniejszy.
TL;DR: De gustibus...!
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obejrzałam Man on Wire, takoż sięgnę po ten tyż.Pquelim pisze: The Walk: Sięgając Chmur (The Walk)
Zemeckis w formie: zajmująca historia przejścia po linie zamontowanej pomiędzy wieżami WTC, utrzymana w duchu tradycji spielbergowskiego kina. Mimo pozornej trywialności tematu, ogląda się z dreszczykiem emocji.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
I tak cię kocham (The Big Sick) - Nie mam pojęcia czy tym razem powinienem się złościć na tłumaczy (i/lub dystrybutora) czy jednak nie. Z jednej strony polski tytuł nie dość, że z oryginalnym nie ma nic wspólnego (tak jak i z treścią filmu zresztą) to jeszcze brzmi jak tania, durna, produkowana masowo na walentynki komedia romantyczna. W najgorszym możliwym rozumieniu tego określenia. Wiecie: “Narzeczony na niby”, Nigdy w życiu”, “Porady na zdrady” czy inne “Nie kłam kochanie”. Z drugiej strony może dzięki temu ludzie pójdą na “The Big Sick” do kina w większej liczbie, niż gdyby film nazywał się “Choróbsko” czy inna “Wielka choroba”. A przynajmniej taką mam nadzieję, bo to świetny film i warto twórców wesprzeć groszem!
Kumail to pochodzący z Pakistanu początkujący komik, robiący tak zwane “stand upy”. Po jednym z występów poznaje Emily. Para ma się ku sobie, ale pojawia się kilka problemów. Dziewczyna z pewnych powodów nie szuka zobowiązań, a główny bohater ma bardzo konserwatywną rodzinę. Tak konserwatywną, że mimo emigracji do USA nadal uznaje aranżowane małżeństwa. Czy para ma szanse na zbudowanie czegoś trwałego?
Wiem wiem. Brzmi jak typowy, banalny scenariusz dowolnego romansidła z obowiązkowym “śmieszkowaniem” i gagami z podtekstem seksualnym. Nic bardziej mylnego. “The Big Sick” to raczej dramat z elementami komedii czy romansu. To opowieść o różnicach kulturowych, o szukaniu własnej tożsamości pod presją otoczenia, wreszcie o definiowaniu priorytetów i decydowaniu co jest w życiu naprawdę ważne.
Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że scenariusz pisał (z pomocą Emily V. Gordon) Kumail Nanjiani – aktor grający głównego bohatera czyli… w zasadzie samego siebie. Jest to bowiem historia opowiadająca o tym jak poznał swoją żonę. I tę autentyczność czuć w każdej scenie. Nic tu nie sprawia wrażenia podkoloryzowanego, czy podkręconego na potrzeby widowni. Żarty są średnio zabawne – jak to u początkującego “stand-upera” (chociaż jeden o 11 września 2001 jest tak mocny i niespodziewany, że niemal udusiłem się ze śmiechu). Sytuacje rodzinne są komiczne, ale głównie przez ich niezręczność, co tylko dodaje im wiarygodności. A wątek miłosny… coż, po prostu jest obecny, ale nie jako filmowa, “słodkopierdząca” miłość od pierwszego wejrzenia.
Poczucie podglądania żywych postaci potęguje też praca kamery. Skokowe zbliżenia, lekkie trzęsienie od czasu do czasu – wszystko to sugeruje, że mamy do czynienia z fabularyzowanym dokumentem, a nie typową produkcją kinową. Aktorów dobrano z wyczuciem, nie zobaczymy więc wielu znanych twarzy, a ta najbardziej rozpoznawalna – Holly Hunter – też wypada naturalnie, wręcz znakomicie. Nie ma tu też typowego dla Hollywood upiększania bohaterów (najgorsze przewinienie w tej materii odnotował ostatnio film “American made”, w którym w rolę Barry’ego Seala wcielił się Tom Cruise).
Życie pisze najlepsze scenariusze – nie przepadam za tym banalnym stwierdzeniem, ale co mogę poradzić, że tutaj pasuje jak ulał? Dawno nie oglądałem na ekranie historii o miłości czy związkach zrobionego z takim ciepłem, czułością i szczerością. Jeśli lubicie dobre dramaty obyczajowe, a przy okazji chcecie się i pośmiać, i wzruszyć, to “The Big Sick” jest pozycją w sam raz dla Was.
P.S. Tak sobie myślę, że jeśli już dystrybutor chciał ludzi skusić, ale i zmylić tłumaczeniem tytułu, to trzeba było pójść na cało i nazwać film “Ja cię kocham, a ty śpisz 2”. Bardziej by pasowało 8/10
http://zabimokiem.pl/ja-cie-kocham-a-ty-spisz-2/
Kumail to pochodzący z Pakistanu początkujący komik, robiący tak zwane “stand upy”. Po jednym z występów poznaje Emily. Para ma się ku sobie, ale pojawia się kilka problemów. Dziewczyna z pewnych powodów nie szuka zobowiązań, a główny bohater ma bardzo konserwatywną rodzinę. Tak konserwatywną, że mimo emigracji do USA nadal uznaje aranżowane małżeństwa. Czy para ma szanse na zbudowanie czegoś trwałego?
Wiem wiem. Brzmi jak typowy, banalny scenariusz dowolnego romansidła z obowiązkowym “śmieszkowaniem” i gagami z podtekstem seksualnym. Nic bardziej mylnego. “The Big Sick” to raczej dramat z elementami komedii czy romansu. To opowieść o różnicach kulturowych, o szukaniu własnej tożsamości pod presją otoczenia, wreszcie o definiowaniu priorytetów i decydowaniu co jest w życiu naprawdę ważne.
Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że scenariusz pisał (z pomocą Emily V. Gordon) Kumail Nanjiani – aktor grający głównego bohatera czyli… w zasadzie samego siebie. Jest to bowiem historia opowiadająca o tym jak poznał swoją żonę. I tę autentyczność czuć w każdej scenie. Nic tu nie sprawia wrażenia podkoloryzowanego, czy podkręconego na potrzeby widowni. Żarty są średnio zabawne – jak to u początkującego “stand-upera” (chociaż jeden o 11 września 2001 jest tak mocny i niespodziewany, że niemal udusiłem się ze śmiechu). Sytuacje rodzinne są komiczne, ale głównie przez ich niezręczność, co tylko dodaje im wiarygodności. A wątek miłosny… coż, po prostu jest obecny, ale nie jako filmowa, “słodkopierdząca” miłość od pierwszego wejrzenia.
Poczucie podglądania żywych postaci potęguje też praca kamery. Skokowe zbliżenia, lekkie trzęsienie od czasu do czasu – wszystko to sugeruje, że mamy do czynienia z fabularyzowanym dokumentem, a nie typową produkcją kinową. Aktorów dobrano z wyczuciem, nie zobaczymy więc wielu znanych twarzy, a ta najbardziej rozpoznawalna – Holly Hunter – też wypada naturalnie, wręcz znakomicie. Nie ma tu też typowego dla Hollywood upiększania bohaterów (najgorsze przewinienie w tej materii odnotował ostatnio film “American made”, w którym w rolę Barry’ego Seala wcielił się Tom Cruise).
Życie pisze najlepsze scenariusze – nie przepadam za tym banalnym stwierdzeniem, ale co mogę poradzić, że tutaj pasuje jak ulał? Dawno nie oglądałem na ekranie historii o miłości czy związkach zrobionego z takim ciepłem, czułością i szczerością. Jeśli lubicie dobre dramaty obyczajowe, a przy okazji chcecie się i pośmiać, i wzruszyć, to “The Big Sick” jest pozycją w sam raz dla Was.
P.S. Tak sobie myślę, że jeśli już dystrybutor chciał ludzi skusić, ale i zmylić tłumaczeniem tytułu, to trzeba było pójść na cało i nazwać film “Ja cię kocham, a ty śpisz 2”. Bardziej by pasowało 8/10
http://zabimokiem.pl/ja-cie-kocham-a-ty-spisz-2/
- Łapa
- zielony
- Posty: 272
- Rejestracja: 1 września 2017, o 00:22
- Lokalizacja: Swansea (taki Sosnowiec w UK)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tylko Kochankowie Przeżyją (Only Lovers Left Alive)
Film Jarmusha można przewrotnie podsumować: film o wampirach-kochankach prawie całkowicie pozbawiony fabuły. Pomimo że zdanie jest prawdziwe nie oznacza to jednak że mi się nie podobał. jest wręcz przeciwnie. Ciężko określić gatunek tego filmu, filmweb podaje Horror/Romans ja bym raczej go określił jako klimatyczny.
Tylko Kochankowie Przeżyją zachwycił mnie przede wszystkim klimatem który wylewa się z ekranu gęstą rzeką. Za ten klimat odpowiada: nieśpieszne tempo narracji, które przystoi nieśmiertelnym istotom, pomysłowa praca kamery, lokacje pełne urokliwego rozkładu, Całość spina niesamowita mroczna muzyka będąca mieszanką post-rocka i muzyki instrumentalnej generując tą transowo-oniryczną atmosferę. Czerwone płyty winylowe z soundtrackiem autorstwa formacji SQÜRL oraz Jozefa Van Wissema są teraz rarytasem dla kolekcjonerów. Smakując ten klimat prawie nie zauważyłem że właściwie nic się w nic w nim się nie dzieje. Z resztą jakikolwiek większy zwrot akcji zmącił by tylko pewnie specyficzną aurę jaką roztacza z ekranu film.
Gra aktorska bez jakiś fajerwerków, ale aktorzy nie mieli specjalnie gdzie się popisywać, nie mam do czego się przyczepić. Sama specyiczna uroda Toma Hiddlestona i Tildy Swinton którzy są odwórcami głównych ról dobrze pasuje do nieludzkiej natury głównych bohaterów.
Można zrobić dobry film o wampirach? Można!
Polecam.
9/10
Film Jarmusha można przewrotnie podsumować: film o wampirach-kochankach prawie całkowicie pozbawiony fabuły. Pomimo że zdanie jest prawdziwe nie oznacza to jednak że mi się nie podobał. jest wręcz przeciwnie. Ciężko określić gatunek tego filmu, filmweb podaje Horror/Romans ja bym raczej go określił jako klimatyczny.
Tylko Kochankowie Przeżyją zachwycił mnie przede wszystkim klimatem który wylewa się z ekranu gęstą rzeką. Za ten klimat odpowiada: nieśpieszne tempo narracji, które przystoi nieśmiertelnym istotom, pomysłowa praca kamery, lokacje pełne urokliwego rozkładu, Całość spina niesamowita mroczna muzyka będąca mieszanką post-rocka i muzyki instrumentalnej generując tą transowo-oniryczną atmosferę. Czerwone płyty winylowe z soundtrackiem autorstwa formacji SQÜRL oraz Jozefa Van Wissema są teraz rarytasem dla kolekcjonerów. Smakując ten klimat prawie nie zauważyłem że właściwie nic się w nic w nim się nie dzieje. Z resztą jakikolwiek większy zwrot akcji zmącił by tylko pewnie specyficzną aurę jaką roztacza z ekranu film.
Gra aktorska bez jakiś fajerwerków, ale aktorzy nie mieli specjalnie gdzie się popisywać, nie mam do czego się przyczepić. Sama specyiczna uroda Toma Hiddlestona i Tildy Swinton którzy są odwórcami głównych ról dobrze pasuje do nieludzkiej natury głównych bohaterów.
Można zrobić dobry film o wampirach? Można!
Polecam.
9/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Helooooł! A Blade? A Wywiad z wampirem? A What we do in the shadows? A Nosferatu?Łapa pisze:Można zrobić dobry film o wampirach? Można!
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Oglądałem niedawno Patersona i właśnie się zastanawiam, czy nie obejrzeć tych wampirów. Jarmush jest jedyny w swoim rodzaju i podoba mi się jego dziwaczność. A Patersona bardzo polecam, chociaż to jest film, w którym najżywszymi momentami są: awaria elektryki w autobusie, jak jeden gość przewraca drugiego i kiedy pies zjada papier. Fantastyczny film o niczym.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To się nie zastanawiaj. Truposz, Kawa i papierosy, Noc na ziemi, Ghost dog i Poza prawem są równie dziwaczne. Chociaż Ghost dog rzeczywiście ma trochę więcej akcji.
- Łapa
- zielony
- Posty: 272
- Rejestracja: 1 września 2017, o 00:22
- Lokalizacja: Swansea (taki Sosnowiec w UK)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wszystkie te mają grubo ponad 20 lat. Blade-a jakoś niespecjalnie wspominam. Wywiad z wampirem niedawno czytałem więc na razie muszę odczekać żeby nie mieć jakichś zgrzytów z książką. Tak samo z resztą robiłem z ojcem chrzestnym. Nie lubię na świeżo porównywać.SithFrog pisze: Helooooł! A Blade? A Wywiad z wampirem?
[...]
A Nosferatu?
A który Nosferatu bardziej ci się podobał ten klasyczny czy ten z Kinskim?
A tego nie znałem. Opis brzmi ciekawie, pewnie dam mu szansę.SithFrog pisze: A What we do in the shadows?
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kawa i papierosy są genialne, Ghost Dog widziałem, Noc na ziemi mi się niezbyt podobała, Broken Flowers był super, koniecznie muszę zobaczyć Truposza i właśnie zastanawiam się nad wampirami.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Oba są ok, ale jednak ten z 1922 to prekursor i kamień milowy ówczesnego kina.Łapa pisze:A który Nosferatu bardziej ci się podobał ten klasyczny czy ten z Kinskim?