Na tę jedną rzecz mogę Ci odpowiedzieć. Z głowy, czyli z niczego. Jeśli stosujesz z gruntu wadliwą metodologię polegającą na porównaniu ilorazów globalnego całkowitego przychodu każdej płci przez liczbę pracowników danej płci, to wychodzi, że na każdego dolara zarobionego przez mężczyznę kobieta zarabia 77 centów. To jest najpopularniejszy współczesny dogmat feminizmu.Turtles pisze:Nie wiem na ile w USA kobiety na porównywalnych stanowiskach zarabiają mniej od mężczyzn.
Jeśli podzielisz jednak zarobione pieniądze nie przez ilość pracowników, ale przez liczbę godzin przepracowanych przez każdą z płci, to nagle różnica w zarobkach zmniejszy się o ponad połowę. Olaboga, okazuje się, że kobiety częściej pracują na pół etatu i biorą wolne.
Jeśli jesteś zdeklarowanym faszystą, i wprowadzisz dalsze usprawnienia metodologii, na przykład porównując zarobki nie tylko w konkretnej branży, ale kontrolując też odległość, jaką pokonują do pracy przedstawiciele każdej z płci (choć oczywiście to można robić tylko w skali mikro), to różnica w zarobkach w sensie statystycznym zanika zupełnie. Faceci są bardziej skłonni popylać daleko do pracy, jeśli dostają więcej kasy. Kto by pomyślał.
Ach, gdyby tylko istniał jakiś eksperyment myślowy, który pozwoliłby rozstrzygnąć ten problem bez grzebania w metaanalizach. Gdyby tak przeciętny Smith czy Kowalski mógł zastanowić jaki wpływ na prowadzenie biznesu miałoby pojawienie się ogromnej liczby pracowników, którzy wykonują równie dobrą pracę, ale biorą za to 23% mniejsze wynagrodzenie...
Dobra, ironizuję, i to nie jest przytyk do Ciebie.
Cała sprawa ma dwa wymiary. Pierwszy to szeroki problem nauk społecznych, czyli kłopot z metodą naukową. Dotyka to sprawy najbardziej podstawowej, czyli falsyfikowalności teorii. W naukach "twardych", czyli empirycznych albo matematyczno-formalnych falsyfikowalność jest podstawą uznania jakiejkolwiek hipotezy za teorię naukową. Ze względu na zakres zainteresowań nauk społecznych falsyfikowalność jest tam często niemożliwa. Podobnie jak znane z nauk empirycznych metody wprowadzania w badaniach kontroli czy zaślepienia. Na szczęście wielu mądrych ludzi nad tym się przez lata głowiło, dzięki czemu nawet w naukach społecznych dopracowano pewne rygory badawcze, które zbliżały nauki społeczne do nauk empirycznych. A potem przyszedł postmodernizm i powiedział "pier...ć to", koniec historii, koniec aksjomatów (poza aksjomatami postmodernistycznymi), rzeczywistość nie istnieje, a jak czytasz Poppera to pewnie jesteś Hitlerem. To tak w skrócie. Nie mówię, że tak jest wszędzie, ale im bardziej dany kierunek i uczelnia przeżarta postmodernizmem, tym jest gorzej.Pquelim pisze:ja próbowałem zgłębić czym jest gender studies. Ciekawy dział badań mieszczący się w podejściu krytycznym, jednak bardzo niespójny i chaotyczny, od kilkunastu lat już wykorzystywany przez ideologów jako pole walki. To, co było kiedyś rozumiane przez gender studies, np. w czasach Ayn Rand (lata .50) było ciekawym podejściem badawczym. Dzisiaj, kiedy nabrało popularności przypomina bardzo często kiepski żart. Dawne gender studies nigdy nie było, a dzisiejsze na pewno nie jest jednak żadną dyscypliną naukową.
Rezultat jest taki, że jakby jutro zniknął cały dorobek naukowy wypracowany przez socjologię przez ostatnie 10 lat, to nikt by nawet tego nie zauważył.
A drugi wymiar jest taki, że gender studies to we współczesnej formie największy rak, jakiego można znaleźć na uniwersytetach. I nie, nie mówimy o jakimś marginesie, tylko o intelektualnych potworkach hodowanych przez najlepsze amerykańskie uczelnie. W gender studies jest po prostu przyjęty pewien antybiologiczny paradygmat, i jak akurat masz poglądy choćby ociupinkę odstające od czysto kulturowego determinizmu, to możesz pakować manatki razem ze swoim konceptualnym penisem.
Reasumując - Pquelim, dobrze gadasz. I Łapa też dobrze gada. Nie wiem kto go tu sprowadził, ale trzeba mu polać wódki.