No nie wiem, scena jak dzieciak wpada głową na barierkę wygląda jak ze slapstickowej komedii, a nie horroru. Ja się uśmiałem.Razorblade pisze:Mow co chcesz, ja na To to do kina na bank nie ide... trailery juz nie do konca sa na moja psychike
I o dziwo mam przeczucie ze tutaj klimat bedzie i tego nie zjebia
Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Razor, zacznij od "Cannibal Holocaust", "Martwicy mózgu", czy "The Greasy Strangler". Później raczej trudno będzie cię zaszokować.
- Razorblade
- Mr. Kroper
- Posty: 4892
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 18:56
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ne chodzi o szokowanie... chodzi o to ze "To" mialo dla mnie niepowtarzalny klimat grozy przez niemal wszystkie z ponad 1000 stron i... cholera mam wrazenie ze film to oddaje co do joty...Ptaszor pisze:Razor, zacznij od "Cannibal Holocaust", "Martwicy mózgu", czy "The Greasy Strangler". Później raczej trudno będzie cię zaszokować.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lolita
Stanley Kubrick.
Stanley Kubrick wielkim reżyserem był. Śmiało można stwierdzić, że każde dzieło, które wyszło spod jego reki, uzyskując przy tym aprobatę autora (co nie było takie oczywiste, ale o tym później), jest dowodem wyjątkowości amerykańskiego twórcy. Sam fakt, że Kubrick - wynoszony dzisiaj na piedestał przez krytyków klasyk kina - w ciągu trakcie swojego życia zdołał nakręcić 14 filmów pełnometrażowych, które zebrały kilkanaście nominacji do Oscarów, świadczy o niezwykłej metodzie pracy Mistrza. A także o orginalności jej owoców - każdy bowiem film Kubricka utrzymany jest w zupełnie innym stylu, w każdym stosowane inne zabiegi narracyjne, każdy związany jest z innym gatunkiem filmowym. Przy całej swojej różnorodności, nie był Kubrick twórcą epizodycznym - jego dzieła mają wiele wątków wspólnych, a przyglądając się im z bliska łatwo możemy dostrzec pewien wzorzec, któremu oddawał się z umiłowaniem. Polegał on w szczególności na zabawie z widzem, na formie manupulacji narzędziami kina służącej wywołaniu pożądanej interpretacji historii, dokładnym i przemyślanym żonglowaniu zabiegami filmowymi, aby - w najogólniejszym skrócie - wywoływać niepokój wśród odbiorców. Niepokój, niewygodę, konfuzję - bo Stanley Kubrick był zwolennikiem emocjonalizacji przekazu, oddawał w ten sposób nalezny hołd teatralnemu dziedzictwu sztuki kinowej. Twórcą był z kolei autorytarnym - ogromny nacisk kładł na przeprowadzenie widza przez proces odbioru swojego dzieła w z góry zaplanowany sposób. Świadectwem jego geniuszu jest to, że zawsze proponował widzom wycieczki zajmujące, niewygodne i wywołujące szereg głębokich refleksji. Jednym z jego największych osiągnięć jest fakt, że potrafił zaplanować i zrealizować ten mechanizm nawet wtedy, kiedy ostateczny efekt miał być wolny od dydaktyki, niejednoznaczny, czasem sprzeczny czy też - jak w przypadku "Odysei Kosmicznej" - otwarty na różnorakie interpretacje i pełen wieloznaczeń.
Niecodzienny był już sam etap projektowania pracy przez Kubricka - reżyser nigdy nie wymyślał swoich filmów, choć tak naprawdę przecież wymyślał je od początku do końca, zawsze pieczołowicie czuwając nad każdym aspektem produkcji, czym zresztą zraził do siebie wielu współpracowników. Owszem, na planie filmowym raczej przypominał apodyktycznego wizjonera - artystę! - całkowicie zaangażowanego w pracę twórczą, jednak impulsu dla własnych inspiracji szukał w pracach innych. Większość jego filmów inspirowana jest nowelami, ksiązkami lub dramatami teatralnymi, których reżyser pochłaniał ogromne ilości w poszukiwaniu odpowiedniego tematu. Kiedy już natrafił na inspirujące dzieło, nie poprzestawał jedynie na adaptacji historii do kinowego medium - jego filmy trzeba raczej okresliać jako inspirowane materiałem źródłowym, bowiem tak jak nie był Kubrick biegły w pracy u podstaw scenariusza, tak - kiedy już podstawy znalazł u innych - był niezwykle kreatywny w ich przerabianiu na dzieło filmowe. Do swoich tekstów źródłowych podchodził bez zbędnych ceregieli - nierzadko znacząco zmieniając kolejność i logikę wydarzeń, modyfikując cieżar gatunkowy historii, interpretował je zawsze po swojemu. Oczwyiście, nie pomagało mu to w budowaniu sympatii u autorów oryginału - Stephen King podobno nigdy nie zaakceptował zmienonego zakończenia "Lśnienia", a nawet początkowo wzorowa współpraca z Arthurem C. Clark'iem ostatecznie zakończyła się w okolicznościach odbiegających od normy.
Przy doborze projektów miał Kubrick zdumiewającą sprawność, polegającą czasem na odkopywaniu zakurzonych i zapomnianych historii ("Paths of Glory", "Eyes Wide Shut"), a czasem na umiejętnym wpasowaniu się w powszechnie panujące trendy kultury popularnej. Kiedy w 1955 Vladimir Nabokov wydawał "Lolitę", z miejsca wywołała ona powszechną dyskusję wśród krytyków i odbiorców. Moralność i etyka przedstawione w książce były przedmiotem ogromnych kontrowersji, a jej treść szokowała odbiorców i była określana jako skandaliczna. Kubrick odnalazł w tym dziele pożądany przez siebie potencjał i bardzo szybko uzyskał wyłączne prawa do adaptacji filmowej. Po sukcesie jego poprzedniej superprodukcji ("Spartacus"), opinia publiczna z niecierpliwościa oczekiwała informacji na temat kolejnych planów obiecującego reżysera. Zatem, kiedy świat obiegła wieść, że młody zdolny zabierze się za ekranizacje rozpalającej umysły obrazoburczej ksiązki rosyjskiego awangardzisty, oczekiwania co do rezultatu tej pracy były ogromne, a zainteresowanie produkcją przerosło oczekiwania wytwórni.
Pierwsze reakcje na premierę, która miała miejsce w 1962 roku, pokrywały się z reakcjami po publikacji książkowego pierwowzoru - część krytyków odsądziła twórców od czci i wiary, bojkotując seanse i pomijając film w swoich kolumnach, a część, która zdecydowała się zapoznać ze skandalizującym materiałem wychodziła z kina ukontentowana, dzieląc się ze swoimi odbiorcami pozytywnymi recenzjami. Z czasem fragmentaryczna przychylność ekspertów przemieniła się w powszechny aplauz i uznanie, ale w tak zwanym "międzyczasie" świat zdążył już przywyknąć do wielu cięższych gatunkowo kontrowersji moralnych, adaptując coraz większe obszary społecznego tabu w obręb zainteresowań kultury popularnej.
Dzisiejszy seans "Lolity" nie dostarczy szokujących doznań widzowi. Ze współczesnego poziomu wrażliwości moralnej patrząc, można wręcz śmiało zarzucić Kubrickowi, że wyprodukował film ugrzeczniony, zbyt łagodny i sztucznie odstający od odwagi i bezpośredniości, z jakimi Nabokov opisywał historię w książce. Istotnie, sam reżyser po latach wspominał, że polemika na temat moralności i poruszana tematyka utworu zbytnio go przelękła i w obawie przed potępieniem dzieła zrezygnował ze śmiałych scen, które dzisiaj nikogo by już pewnie nie poruszyły.
Zamiast szokującego negliżu zaserwował widzowi Kubrick dramat psychologiczny, którego forma żywcem wyjęta jest z podręcznika filmowego twórcy.
Adaptując ksiązkę Nabokova zamienił jej charakter, nadając teatralnego sznytu poszczególnym scenom - wszystkie dialogi odbywają się pomiędzy dwiema postaciami, a gra aktorska nastawiona jest na widzów, nie zaś bohaterów partnerujących na planie. Owa ekspersja może dzisiaj uderzać, zwłasza młodego widza wychowanego na warsztacie minimalizmu współczesnych gwiazd. Dlatego, kiedy James Mason ekspersyjnie operuje mimiką twarzy przekonując o swoim rozdartym sercu, może się dzisiaj wydawać to działaniem przesadzonym, odkrywającym braki warsztatowe tego wybitnego przecież aktora. Nic bardziej mylnego - jest to celowy zabieg reżysera, który wszystkie sceny i dialogi poukładał tak, aby widz nie miał najmniejszej wątpliwości co do ich znaczenia i interpretacji. W tym sensie "Lolita" jest produkcją jednoznaczną w treści, chociaż zupełnie niejednoznaczną w przekazie.
Od wspomnianego prostego mechanizmu przedstawiania poszególnych wydarzeń i uczuć bohaterów, uczynił Kubrick zgrabne odstępstwo, znakomicie wykorzystując wysokie umiejętności aktorskie Petera Sellersa. Zabawa związana z występem tego aktora jest przykładem wręcz fenomenalnego wykorzystania materiału źródłowego jako inspiracji do uknucia intrygi obecnej jedynie w kinowej adaptacji. Podczas, gdy Nabokov szeroko rozpisuje się w treści książki na temat przewidzeń i urojeń tracącego rozum głównego bohatera, Kubrick serwuje kilka scen, co do których widz już nie może być pewien, jak ma je zinterpretować. Sellers pojawia się w kilku rolach, za kazdym razem wyłamując się z zasady jednoznaczności, wzbudza niepokój w kadrze i niejasność co do zamiarów granego przezeń bohatera. Widz, zastanawia się czy jest to ta sama postać, dlaczego za każdym razem zachowuje się i wygląda inaczej, no i wreszcie - jak będzie jego ostateczna rola w historii, której epilog poznał już na początku seansu. Podobnie jak czytelnik Nabokova, przekonany co do urojeń ogarniętego przez szaleństwo umysłu głównego bohatera, widz Kubricka daje się zwodzić, ulega niejednoznaczności serwowanej przez twórcę, ostatecznie ulegając jego własnej wizji. Prostota tych zabiegów przyprawia dzisiaj o ból głowy, a ich skuteczność każą pochylić czoła nad realizatorem.
Równie umiejętnie, choć nieco mniej emocjonalnie, Kubrick podszedł do najważniejszej kwestii adaptacji, czyli charakteru relacji pomiędzy nieletną Lolitą, a podstarzałym profesorem Humbertem. W tej sferze filmowi autentycznie brakuje igły, pazura który nadałby tempo rozwoju charakteru bohatera, jak i poruszył widza oglądającego jego historię. Historia, wzorem odwiecznego prawa przykuwania uwagi widza, rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, potem jednak Kubrick wraca do podstaw gatunku kinematografii. Serwuje odbiorcom niespieszny, tragikomiczny romans, który powoli odsłania swoją mroczną naturę. Tempo narracji jest co prawda zachowane przez cały seans, ale nie da się ukryć, że pierwsza połowa filmu mija znacznie wolniej, niż druga - w której to reżyser zachowując takie same ramy czasowe serwuje widzom znacznie silniejsze bodźce.
Dużo miejsca poświęca Kubrick na uwydatnienie autentyczności uczucia, którym darzyła się para kochanków, podobnie zresztą jak uczynił to w książce Nabokov. Charakter ich relacji ma wymiar symetryczny - tak jak ona, młoda podlotka obdarzona dziecięcym, choć nie niewinnym umyslem kieruje się infantylną logiką miłosci, tak on - pozornie doświadczony i ustabilizowany meżczyzna łatwo ulega dyktowanym przez niedojrzały umysł emocjom, stając się przy tym postacią tragiczną, bo owładniętą przez dziecko i dziecko przypominającą.
Młody wiek głównej bohaterki, której Kubrick użył raczej jako narzedzia do zbudowania jasnego kontrastu pomiędzy jej uzasadnionym infantylizmem, a niepokojącą jego odmianą w przypadku Humberta, również pozostawia pewne pole do dyskusji. W filmie nigdzie nie usłyszymy wprost jej wieku, a wyglądem i aparycją autor celowo żonglował, raz sugerując wiek zbliżony do okresu dojrzewania, innym razem przedstawiając Lolitę jako zupełną podlotkę o niewinnym sercu. Niemniej, ta zamierzona nieprecyzyjnosć w określeniu poziomu dojrzałości bohaterki pozostawia wrażenie znacznie łagodniejsze od wersji książkowej i raczej wpływa na ograniczoną drapieżność produkcji. Nie jest to wada poważna, chociaż potencjał był tej materii ogromny i trochę szkoda, że nie został choćby częściowo spożytkowany. Poza tym, Kubrick umiejętnie wyważył ciężar opowieści - poza uwiarygadnianiem, które co mniej wrażliwi mogą nazwać nawet usprawiedliwianiem czynów niemoralnych, poświęcił równie dużo miejsca na obrazoburczość i niemoralność występków głównych bohaterów. Co jest chyba największą zaletą jego wizji "Lolity" to zachowana w zgodzie z orginałem bezstronność w ocenie etycznej oraz dystans w przypisywaniu odpowiedzialności za cały ten romantyczny mezalians. Humbert, choć seksualnie porywany przez niegodne żądze, bardziej jest kierowany przez los w stronę nieuchronnej tragedii, niż sam nim kieruje. Nieświadoma femme fatale z kolei, zgodnie ze swoim wiekiem skupiona jest na swoich potrzebach, których zaspokojenia nie musi nawet szukać, bo rozwiązanie zawsze ma pod ręką. Lolita w całym filmie podejmuje tylko jedną własną decyzję, można odnieść wrażenie, że życie układa się tej dwójce w sposób uderzająco nienachalny, wręcz komiczny. Komizm zresztą pojawia się w jednej ze scen w całej okazałości, czym Kubrick niejako salutuje historii kina niemego i jednemu ze swoich ulubionych twórców, Charliemu Chaplinowi. Scena z rozkładaniem łóżka w pokoju hotelowym realizuje również inny cel poznawczy: ma wprowadzić kolejny element niepokoju, co do gatunkowej przynajeżności dzieła, w którym wraz z rozwojem wydarzeń gęstnieje atmosfera, budowane jest napięcie, a dramaturgia ustępuje miejsca komizmowi i ironii.
Firmowy i będący punktem kulminacyjnym historii opowiedzianej w książce twist fabularny Kubrick wykorzystuje dla wzmocnienia poczucia kontrastu i zachwania budowaną wcześniej prostolinijną osobowością Lolity, dodając bohaterce cech typowo kobiecych: osóbka portretowana jako niewinne dziecię przejawia ostatecznie cechy dojrzałości i pragmatyzmu, właściwego dla stereotypowego sposobu myślenia o kobietach. Co prawda ostateczna interpretacja oczywiście pozostaje w gestii widza, ale Kubrick nie pozostawia złudzeń co do ludzkiej natury - tematu przezeń najczęściej rozstrząsanego w filmografii. Świat Kubricka składa się z ludzkich, chodzących banałów (madame Haze, Farlow'owie) oraz zepsutych charakterów ogarniętych pożądaniem o zróżnicowanej, choć prowadzącej do zguby naturze. Matka Lolity pragnie bezpieczeństwa i stabilności, córka poszukuje miłości, którą traktuje jak zabawę, a Hum i Quilty pożądają seksualnie, chociaż pierwszy z nich ma jeszcze wyższą potrzebę hedonistycznego związku i posłuszeństwa. Nikt nie kieruje się racjonalnym myśleniem, a moralny upadek głównego bohatera, którego widz nie był świadkiem (a który wyjaśniał Nabokov w książce), towarzyszy upadkowi umysłowemu, obserwowanemu już na ekranie.
Niewiele można powiedzieć o geniuszach kina rzeczy, których nie napisano wcześniej. W przypadku Stanleya Kubricka proponuję zatem posłużyć się tezą w moim przekonaniu wyjątkowo adekwatną dla ukazania skali jego talentu. Przykłady wielu uznanych twórców filmowcyh ukazują, że wybitność można osiągnąć incydentalnie lub przypadkiem, wzbijając się na szczyty umiejętności rzemieślinczych, które w splocie wielu innych sprzyjających elementów mogą zowocować powstaniem dzieła ponadczasowego. Casusy Ridleya Scotta, czy Jonathana Demme dają się zaaplikować to wspomnianej myśli. Co zatem będzie świadczyć o realnych umiejetnościach, w jaki sposób dostrzec wzorzec jakości w filmografii reżyserów? Proponuję przyjrzeć się dziełom pospolitym, wychodzącym spod ich ręki bez otaczającech ich iskry i magii geniuszu kina. W myśl tej koncepcji, możemy na ten przykład w przypadku Jamesa Camerona mówić o rozpiętości pomiędzy "Aliens" i "Terminatorem", a "Piranią 2: Latającymi mordercami". Ridley Scott zapisał się w historii kina wieloma tytułami pokroju "Gladiatora", "Blade Runnera", ale czasem warto pamiętać również o roczarowującym "Prometeuszu", czy banalnie zamerykanizowanym "G.I. Jane". Brian De Palma? Od "Nietykalnych" i "Scarface" do nieuczesanych "Oczu węża" czy "Mission on Mars". W kontekście Stanleya Kubricka możemy mówić o skali od "Odysei" czy "Mechanicznej Pomarańczy", do "Lolity" właśnie. Wizualne artystyczne studium historii i przyszłości ludzkości, przemoc ubrana w rolę ofiary systemu - jeden biegun; po jego drugiej stronie przejmujący traktat o obyczaju drobnomieszczaństwa i seksualnie niebezpiecznym tabu.
Oczywiście, celowo pomijam tutaj dwa pełne metraże popełnione przez nowojorczyka w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, realizowane przy ogromnych ograniczeniach produkcyjnych, do których sam autor nie chciał przyznawać się aż do śmierci (m.in. nakazał zniszczenie wszystkich kopii "Fear and Desire", co mu się - na nasze szczęście - nie udało). Biorąc jednak pod uwagę dzieła w pełni przez niego zaakceptowane, to właśnie w "Lolicie" najmniej jest reżyserskiego polotu i fantazji, organizacyjnego rozmachu lub przewrotności, z której autor uczynił swój znak rozpoznawczy.
Daj Boże jeszcze jednego twórcę, któremu taki film może nieznacznie przeszkadzać w utrzymaniu formy. Prędko nie doczekamy...
8/10
[edit:] W ogóle, to pomyslałem że tekst może iść na główną jako jakiś artykuł o S.K. i/lub Lolicie. Jak chcecie to cośtam przerobie, powiedzcie co mam zrobić.
Stanley Kubrick.
Stanley Kubrick wielkim reżyserem był. Śmiało można stwierdzić, że każde dzieło, które wyszło spod jego reki, uzyskując przy tym aprobatę autora (co nie było takie oczywiste, ale o tym później), jest dowodem wyjątkowości amerykańskiego twórcy. Sam fakt, że Kubrick - wynoszony dzisiaj na piedestał przez krytyków klasyk kina - w ciągu trakcie swojego życia zdołał nakręcić 14 filmów pełnometrażowych, które zebrały kilkanaście nominacji do Oscarów, świadczy o niezwykłej metodzie pracy Mistrza. A także o orginalności jej owoców - każdy bowiem film Kubricka utrzymany jest w zupełnie innym stylu, w każdym stosowane inne zabiegi narracyjne, każdy związany jest z innym gatunkiem filmowym. Przy całej swojej różnorodności, nie był Kubrick twórcą epizodycznym - jego dzieła mają wiele wątków wspólnych, a przyglądając się im z bliska łatwo możemy dostrzec pewien wzorzec, któremu oddawał się z umiłowaniem. Polegał on w szczególności na zabawie z widzem, na formie manupulacji narzędziami kina służącej wywołaniu pożądanej interpretacji historii, dokładnym i przemyślanym żonglowaniu zabiegami filmowymi, aby - w najogólniejszym skrócie - wywoływać niepokój wśród odbiorców. Niepokój, niewygodę, konfuzję - bo Stanley Kubrick był zwolennikiem emocjonalizacji przekazu, oddawał w ten sposób nalezny hołd teatralnemu dziedzictwu sztuki kinowej. Twórcą był z kolei autorytarnym - ogromny nacisk kładł na przeprowadzenie widza przez proces odbioru swojego dzieła w z góry zaplanowany sposób. Świadectwem jego geniuszu jest to, że zawsze proponował widzom wycieczki zajmujące, niewygodne i wywołujące szereg głębokich refleksji. Jednym z jego największych osiągnięć jest fakt, że potrafił zaplanować i zrealizować ten mechanizm nawet wtedy, kiedy ostateczny efekt miał być wolny od dydaktyki, niejednoznaczny, czasem sprzeczny czy też - jak w przypadku "Odysei Kosmicznej" - otwarty na różnorakie interpretacje i pełen wieloznaczeń.
Niecodzienny był już sam etap projektowania pracy przez Kubricka - reżyser nigdy nie wymyślał swoich filmów, choć tak naprawdę przecież wymyślał je od początku do końca, zawsze pieczołowicie czuwając nad każdym aspektem produkcji, czym zresztą zraził do siebie wielu współpracowników. Owszem, na planie filmowym raczej przypominał apodyktycznego wizjonera - artystę! - całkowicie zaangażowanego w pracę twórczą, jednak impulsu dla własnych inspiracji szukał w pracach innych. Większość jego filmów inspirowana jest nowelami, ksiązkami lub dramatami teatralnymi, których reżyser pochłaniał ogromne ilości w poszukiwaniu odpowiedniego tematu. Kiedy już natrafił na inspirujące dzieło, nie poprzestawał jedynie na adaptacji historii do kinowego medium - jego filmy trzeba raczej okresliać jako inspirowane materiałem źródłowym, bowiem tak jak nie był Kubrick biegły w pracy u podstaw scenariusza, tak - kiedy już podstawy znalazł u innych - był niezwykle kreatywny w ich przerabianiu na dzieło filmowe. Do swoich tekstów źródłowych podchodził bez zbędnych ceregieli - nierzadko znacząco zmieniając kolejność i logikę wydarzeń, modyfikując cieżar gatunkowy historii, interpretował je zawsze po swojemu. Oczwyiście, nie pomagało mu to w budowaniu sympatii u autorów oryginału - Stephen King podobno nigdy nie zaakceptował zmienonego zakończenia "Lśnienia", a nawet początkowo wzorowa współpraca z Arthurem C. Clark'iem ostatecznie zakończyła się w okolicznościach odbiegających od normy.
Przy doborze projektów miał Kubrick zdumiewającą sprawność, polegającą czasem na odkopywaniu zakurzonych i zapomnianych historii ("Paths of Glory", "Eyes Wide Shut"), a czasem na umiejętnym wpasowaniu się w powszechnie panujące trendy kultury popularnej. Kiedy w 1955 Vladimir Nabokov wydawał "Lolitę", z miejsca wywołała ona powszechną dyskusję wśród krytyków i odbiorców. Moralność i etyka przedstawione w książce były przedmiotem ogromnych kontrowersji, a jej treść szokowała odbiorców i była określana jako skandaliczna. Kubrick odnalazł w tym dziele pożądany przez siebie potencjał i bardzo szybko uzyskał wyłączne prawa do adaptacji filmowej. Po sukcesie jego poprzedniej superprodukcji ("Spartacus"), opinia publiczna z niecierpliwościa oczekiwała informacji na temat kolejnych planów obiecującego reżysera. Zatem, kiedy świat obiegła wieść, że młody zdolny zabierze się za ekranizacje rozpalającej umysły obrazoburczej ksiązki rosyjskiego awangardzisty, oczekiwania co do rezultatu tej pracy były ogromne, a zainteresowanie produkcją przerosło oczekiwania wytwórni.
Pierwsze reakcje na premierę, która miała miejsce w 1962 roku, pokrywały się z reakcjami po publikacji książkowego pierwowzoru - część krytyków odsądziła twórców od czci i wiary, bojkotując seanse i pomijając film w swoich kolumnach, a część, która zdecydowała się zapoznać ze skandalizującym materiałem wychodziła z kina ukontentowana, dzieląc się ze swoimi odbiorcami pozytywnymi recenzjami. Z czasem fragmentaryczna przychylność ekspertów przemieniła się w powszechny aplauz i uznanie, ale w tak zwanym "międzyczasie" świat zdążył już przywyknąć do wielu cięższych gatunkowo kontrowersji moralnych, adaptując coraz większe obszary społecznego tabu w obręb zainteresowań kultury popularnej.
Dzisiejszy seans "Lolity" nie dostarczy szokujących doznań widzowi. Ze współczesnego poziomu wrażliwości moralnej patrząc, można wręcz śmiało zarzucić Kubrickowi, że wyprodukował film ugrzeczniony, zbyt łagodny i sztucznie odstający od odwagi i bezpośredniości, z jakimi Nabokov opisywał historię w książce. Istotnie, sam reżyser po latach wspominał, że polemika na temat moralności i poruszana tematyka utworu zbytnio go przelękła i w obawie przed potępieniem dzieła zrezygnował ze śmiałych scen, które dzisiaj nikogo by już pewnie nie poruszyły.
Zamiast szokującego negliżu zaserwował widzowi Kubrick dramat psychologiczny, którego forma żywcem wyjęta jest z podręcznika filmowego twórcy.
Adaptując ksiązkę Nabokova zamienił jej charakter, nadając teatralnego sznytu poszczególnym scenom - wszystkie dialogi odbywają się pomiędzy dwiema postaciami, a gra aktorska nastawiona jest na widzów, nie zaś bohaterów partnerujących na planie. Owa ekspersja może dzisiaj uderzać, zwłasza młodego widza wychowanego na warsztacie minimalizmu współczesnych gwiazd. Dlatego, kiedy James Mason ekspersyjnie operuje mimiką twarzy przekonując o swoim rozdartym sercu, może się dzisiaj wydawać to działaniem przesadzonym, odkrywającym braki warsztatowe tego wybitnego przecież aktora. Nic bardziej mylnego - jest to celowy zabieg reżysera, który wszystkie sceny i dialogi poukładał tak, aby widz nie miał najmniejszej wątpliwości co do ich znaczenia i interpretacji. W tym sensie "Lolita" jest produkcją jednoznaczną w treści, chociaż zupełnie niejednoznaczną w przekazie.
Od wspomnianego prostego mechanizmu przedstawiania poszególnych wydarzeń i uczuć bohaterów, uczynił Kubrick zgrabne odstępstwo, znakomicie wykorzystując wysokie umiejętności aktorskie Petera Sellersa. Zabawa związana z występem tego aktora jest przykładem wręcz fenomenalnego wykorzystania materiału źródłowego jako inspiracji do uknucia intrygi obecnej jedynie w kinowej adaptacji. Podczas, gdy Nabokov szeroko rozpisuje się w treści książki na temat przewidzeń i urojeń tracącego rozum głównego bohatera, Kubrick serwuje kilka scen, co do których widz już nie może być pewien, jak ma je zinterpretować. Sellers pojawia się w kilku rolach, za kazdym razem wyłamując się z zasady jednoznaczności, wzbudza niepokój w kadrze i niejasność co do zamiarów granego przezeń bohatera. Widz, zastanawia się czy jest to ta sama postać, dlaczego za każdym razem zachowuje się i wygląda inaczej, no i wreszcie - jak będzie jego ostateczna rola w historii, której epilog poznał już na początku seansu. Podobnie jak czytelnik Nabokova, przekonany co do urojeń ogarniętego przez szaleństwo umysłu głównego bohatera, widz Kubricka daje się zwodzić, ulega niejednoznaczności serwowanej przez twórcę, ostatecznie ulegając jego własnej wizji. Prostota tych zabiegów przyprawia dzisiaj o ból głowy, a ich skuteczność każą pochylić czoła nad realizatorem.
Równie umiejętnie, choć nieco mniej emocjonalnie, Kubrick podszedł do najważniejszej kwestii adaptacji, czyli charakteru relacji pomiędzy nieletną Lolitą, a podstarzałym profesorem Humbertem. W tej sferze filmowi autentycznie brakuje igły, pazura który nadałby tempo rozwoju charakteru bohatera, jak i poruszył widza oglądającego jego historię. Historia, wzorem odwiecznego prawa przykuwania uwagi widza, rozpoczyna się trzęsieniem ziemi, potem jednak Kubrick wraca do podstaw gatunku kinematografii. Serwuje odbiorcom niespieszny, tragikomiczny romans, który powoli odsłania swoją mroczną naturę. Tempo narracji jest co prawda zachowane przez cały seans, ale nie da się ukryć, że pierwsza połowa filmu mija znacznie wolniej, niż druga - w której to reżyser zachowując takie same ramy czasowe serwuje widzom znacznie silniejsze bodźce.
Dużo miejsca poświęca Kubrick na uwydatnienie autentyczności uczucia, którym darzyła się para kochanków, podobnie zresztą jak uczynił to w książce Nabokov. Charakter ich relacji ma wymiar symetryczny - tak jak ona, młoda podlotka obdarzona dziecięcym, choć nie niewinnym umyslem kieruje się infantylną logiką miłosci, tak on - pozornie doświadczony i ustabilizowany meżczyzna łatwo ulega dyktowanym przez niedojrzały umysł emocjom, stając się przy tym postacią tragiczną, bo owładniętą przez dziecko i dziecko przypominającą.
Młody wiek głównej bohaterki, której Kubrick użył raczej jako narzedzia do zbudowania jasnego kontrastu pomiędzy jej uzasadnionym infantylizmem, a niepokojącą jego odmianą w przypadku Humberta, również pozostawia pewne pole do dyskusji. W filmie nigdzie nie usłyszymy wprost jej wieku, a wyglądem i aparycją autor celowo żonglował, raz sugerując wiek zbliżony do okresu dojrzewania, innym razem przedstawiając Lolitę jako zupełną podlotkę o niewinnym sercu. Niemniej, ta zamierzona nieprecyzyjnosć w określeniu poziomu dojrzałości bohaterki pozostawia wrażenie znacznie łagodniejsze od wersji książkowej i raczej wpływa na ograniczoną drapieżność produkcji. Nie jest to wada poważna, chociaż potencjał był tej materii ogromny i trochę szkoda, że nie został choćby częściowo spożytkowany. Poza tym, Kubrick umiejętnie wyważył ciężar opowieści - poza uwiarygadnianiem, które co mniej wrażliwi mogą nazwać nawet usprawiedliwianiem czynów niemoralnych, poświęcił równie dużo miejsca na obrazoburczość i niemoralność występków głównych bohaterów. Co jest chyba największą zaletą jego wizji "Lolity" to zachowana w zgodzie z orginałem bezstronność w ocenie etycznej oraz dystans w przypisywaniu odpowiedzialności za cały ten romantyczny mezalians. Humbert, choć seksualnie porywany przez niegodne żądze, bardziej jest kierowany przez los w stronę nieuchronnej tragedii, niż sam nim kieruje. Nieświadoma femme fatale z kolei, zgodnie ze swoim wiekiem skupiona jest na swoich potrzebach, których zaspokojenia nie musi nawet szukać, bo rozwiązanie zawsze ma pod ręką. Lolita w całym filmie podejmuje tylko jedną własną decyzję, można odnieść wrażenie, że życie układa się tej dwójce w sposób uderzająco nienachalny, wręcz komiczny. Komizm zresztą pojawia się w jednej ze scen w całej okazałości, czym Kubrick niejako salutuje historii kina niemego i jednemu ze swoich ulubionych twórców, Charliemu Chaplinowi. Scena z rozkładaniem łóżka w pokoju hotelowym realizuje również inny cel poznawczy: ma wprowadzić kolejny element niepokoju, co do gatunkowej przynajeżności dzieła, w którym wraz z rozwojem wydarzeń gęstnieje atmosfera, budowane jest napięcie, a dramaturgia ustępuje miejsca komizmowi i ironii.
Firmowy i będący punktem kulminacyjnym historii opowiedzianej w książce twist fabularny Kubrick wykorzystuje dla wzmocnienia poczucia kontrastu i zachwania budowaną wcześniej prostolinijną osobowością Lolity, dodając bohaterce cech typowo kobiecych: osóbka portretowana jako niewinne dziecię przejawia ostatecznie cechy dojrzałości i pragmatyzmu, właściwego dla stereotypowego sposobu myślenia o kobietach. Co prawda ostateczna interpretacja oczywiście pozostaje w gestii widza, ale Kubrick nie pozostawia złudzeń co do ludzkiej natury - tematu przezeń najczęściej rozstrząsanego w filmografii. Świat Kubricka składa się z ludzkich, chodzących banałów (madame Haze, Farlow'owie) oraz zepsutych charakterów ogarniętych pożądaniem o zróżnicowanej, choć prowadzącej do zguby naturze. Matka Lolity pragnie bezpieczeństwa i stabilności, córka poszukuje miłości, którą traktuje jak zabawę, a Hum i Quilty pożądają seksualnie, chociaż pierwszy z nich ma jeszcze wyższą potrzebę hedonistycznego związku i posłuszeństwa. Nikt nie kieruje się racjonalnym myśleniem, a moralny upadek głównego bohatera, którego widz nie był świadkiem (a który wyjaśniał Nabokov w książce), towarzyszy upadkowi umysłowemu, obserwowanemu już na ekranie.
Niewiele można powiedzieć o geniuszach kina rzeczy, których nie napisano wcześniej. W przypadku Stanleya Kubricka proponuję zatem posłużyć się tezą w moim przekonaniu wyjątkowo adekwatną dla ukazania skali jego talentu. Przykłady wielu uznanych twórców filmowcyh ukazują, że wybitność można osiągnąć incydentalnie lub przypadkiem, wzbijając się na szczyty umiejętności rzemieślinczych, które w splocie wielu innych sprzyjających elementów mogą zowocować powstaniem dzieła ponadczasowego. Casusy Ridleya Scotta, czy Jonathana Demme dają się zaaplikować to wspomnianej myśli. Co zatem będzie świadczyć o realnych umiejetnościach, w jaki sposób dostrzec wzorzec jakości w filmografii reżyserów? Proponuję przyjrzeć się dziełom pospolitym, wychodzącym spod ich ręki bez otaczającech ich iskry i magii geniuszu kina. W myśl tej koncepcji, możemy na ten przykład w przypadku Jamesa Camerona mówić o rozpiętości pomiędzy "Aliens" i "Terminatorem", a "Piranią 2: Latającymi mordercami". Ridley Scott zapisał się w historii kina wieloma tytułami pokroju "Gladiatora", "Blade Runnera", ale czasem warto pamiętać również o roczarowującym "Prometeuszu", czy banalnie zamerykanizowanym "G.I. Jane". Brian De Palma? Od "Nietykalnych" i "Scarface" do nieuczesanych "Oczu węża" czy "Mission on Mars". W kontekście Stanleya Kubricka możemy mówić o skali od "Odysei" czy "Mechanicznej Pomarańczy", do "Lolity" właśnie. Wizualne artystyczne studium historii i przyszłości ludzkości, przemoc ubrana w rolę ofiary systemu - jeden biegun; po jego drugiej stronie przejmujący traktat o obyczaju drobnomieszczaństwa i seksualnie niebezpiecznym tabu.
Oczywiście, celowo pomijam tutaj dwa pełne metraże popełnione przez nowojorczyka w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, realizowane przy ogromnych ograniczeniach produkcyjnych, do których sam autor nie chciał przyznawać się aż do śmierci (m.in. nakazał zniszczenie wszystkich kopii "Fear and Desire", co mu się - na nasze szczęście - nie udało). Biorąc jednak pod uwagę dzieła w pełni przez niego zaakceptowane, to właśnie w "Lolicie" najmniej jest reżyserskiego polotu i fantazji, organizacyjnego rozmachu lub przewrotności, z której autor uczynił swój znak rozpoznawczy.
Daj Boże jeszcze jednego twórcę, któremu taki film może nieznacznie przeszkadzać w utrzymaniu formy. Prędko nie doczekamy...
8/10
[edit:] W ogóle, to pomyslałem że tekst może iść na główną jako jakiś artykuł o S.K. i/lub Lolicie. Jak chcecie to cośtam przerobie, powiedzcie co mam zrobić.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Strażnicy Galaktyki vol. 2 (Guardians of the Galaxy Vol. 2) - Sequele mają to do siebie, że zawsze są dla twórców ryzykiem. Pierwsza część Strażników zaskoczyła wszystkich. Nikt nie spodziewał się rewelacji po filmie z gadającym drzewem i jego kumplem - zmutowanym szopem. Jak wyszło - wszyscy wiemy. Wielki sukces i jeden z najlepszych filmów z MCU. Druga część to już inna bajka, bo pojawia się wróg wszelkich produkcji filmowych - oczekiwania widzów! Widz zadowolony i zaskoczony poziomem jedynki zakłada, że w dwójce będzie bardziej, mocniej, więcej i jeszcze lepiej. Tymczasem... nie jest. Tzn. w sumie jest. Ciężko to opisać, bo James Gunn z typową dla siebie swobodą zrobił wszystko na opak.
Na początku mamy, znaną ze zwiastuna, sekwencję walki z gigantyczną, zębatą ośmiornicą. Bohaterowie walczą, tańczą i rzucają jeden zabawny tekst po drugim. Drax jest szalony, Groot milusi i... wszystko wydaje się trochę przekombinowane. Za szybko, za dużo wszystkiego naraz. Jakby Strażnicy bardzo starali się pokazać, że nadal są "cool". Przyznam szczerze, że to był dla mnie moment zwątpienia. Czy Gunn tym razem nie przesadził?
Na szczęście dalej jest już tylko lepiej, chociaż ostrzegam od razu: warunkiem koniecznym do polubienia dwójki jest lubienie jedynki. Reżyser wbrew regułom nie daje nam więcej wszystkiego. Wręcz przeciwnie. Akcja zwalnia, a sequel skupia się na pogłębieniu postaci i ich wzajemnych relacji. Pod tym kątem Strażnicy w pewnym sensie upodabniają się do Szybkich i wściekłych, bo motywem przewodnim staje się słowo "rodzina". Peter znajduje swojego biologicznego ojca (Ego, świetny Kurt Russell), Gamorra musi się zmierzyć z przyrodnią siostrą - Nebulą, Drax wciąż wspomina utraconych bliskich, a Rocket musi zmierzyć się sam ze sobą. Z jednej strony bardzo mi się ten zabieg podobał. Bohaterzy, których polubiłem zyskali charakter, bardzo ludzkie cechy i wzbudzili moją empatię. Z drugiej - film nie ma klasycznej struktury, ciężko go podzielić na trzy klasyczne akty. Mamy tu raczej do czynienia ze scenami luźno powiązanymi ze sobą, będącymi pretekstem do podróży w zakamarki osobowości naszych bohaterów.
Takie podejście spowodowało zmarnowanie w moim odczuciu potencjału Ego. Kurt Russell to aktor, który charyzmą może obdzielić trzech innych aktorów (albo dziesięciu Ryanów Goslingów), a tu sprowadzono go do roli przewodnika. Większość czasu spędza po prostu stojąc i objaśniając Peterowi (i widzom) co jest grane. Trochę szkoda, bo nawet w tak biernej kreacji gość wypadł po prostu świetnie. Nie odstaje reszta obsady: Pratt, Saldana, Cooper. Bautista na równie wysokim poziomie jak poprzednio. Ten ostatni dostał nawet więcej do zagrania i to kolejny przypadek po The Rocku gdzie były wrestler naprawdę daje radę na ekranie. Pom Klementieff jako Mantis - nowa członkini ekipy - też całkiem w porządku, polubiłem jej postać niemal od razu. Last but not least, udział Vina Diesela można skomentować w trzech słowach: I am Groot.
Są na ekranie dwie kreacje, których wcześniej nie wymieniłem, bo chcę im poświęcić osobny akapit. Prześliczna Karen Gillan powracająca jako Nebula wyraźnie od reszty odstaje i to niestety w negatywnym sensie. Jej kreacja jest bardzo jednostajna, pozbawiona jakichkolwiek niuansów. Niby postać przechodzi na naszych oczach przemianę, ale kompletnie tego nie czuć. Wszystko na jedno kopyto. Na drugim biegunie znalazł się Yondu czyli Michael Rooker. Nie spodziewałem się, że ta postać wróci z takim przytupem i ukradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawi. Czapki z głów, zdecydowanie najmocniejszy punkt programu.
Do wszystkiego co wymieniłem mogę dopisać jeszcze to, co zauroczyło mnie już w jedynce, a i tu się pojawia: dobre kawałki z lat 70/80tych zręcznie wpasowane w historię, sporo efektownych scen akcji, niespodziewane i spodziewane "cameos" czyli chwilowa obecność na ekranie znanych twarzy, o których nie wiedziałem, że się pojawią, tony niewymuszonego humoru i ten trudny do opisania styl, który jest znakiem rozpoznawczym Jamesa Gunna. To jeden z niewielu twórców kina tego typu, który wbrew modzie na studia ingerujące w proces tworzenia filmu, zostawia swój stempel mocno odciśnięty na produkcji. Jedyny zarzut do reżysera to chwilami nadmierna dosłowność. W kilku momentach (bez spojlerów) człowieka chwyta za gardło i scena wywołuje dokładnie takie emocje jak powinna, wiadomo jak się czują bohaterowie i dlaczego i... nagle jeden z nich mówi na głos to co jest oczywiste i trochę to psuje nastrój. Niepotrzebne interwencje Kapitana Oczywistego.
To są jednak detale, których poprawienie uczyniłoby genialny film doskonałym. Uważam, że James Gunn mimo podejścia na opak zrobił sequel inny, ale równie dobry co pierwsza odsłona Strażników Galaktyki. Oby i trzecia część dała nam tyle frajdy. Jedyne co może zagrozić Star-Lordowi i spółce to pożenienie ich świata z Avengersami. Skręca mnie na samą myśl, ale obawiam się, że to nieuniknione. Ech... Nieważne, nie ma co narzekać na przyszłość, idźcie do kina, bo warto. Ja wybiorę się co najmniej jeszcze raz. 9/10
http://zabimokiem.pl/wszystko-na-opak/
Na początku mamy, znaną ze zwiastuna, sekwencję walki z gigantyczną, zębatą ośmiornicą. Bohaterowie walczą, tańczą i rzucają jeden zabawny tekst po drugim. Drax jest szalony, Groot milusi i... wszystko wydaje się trochę przekombinowane. Za szybko, za dużo wszystkiego naraz. Jakby Strażnicy bardzo starali się pokazać, że nadal są "cool". Przyznam szczerze, że to był dla mnie moment zwątpienia. Czy Gunn tym razem nie przesadził?
Na szczęście dalej jest już tylko lepiej, chociaż ostrzegam od razu: warunkiem koniecznym do polubienia dwójki jest lubienie jedynki. Reżyser wbrew regułom nie daje nam więcej wszystkiego. Wręcz przeciwnie. Akcja zwalnia, a sequel skupia się na pogłębieniu postaci i ich wzajemnych relacji. Pod tym kątem Strażnicy w pewnym sensie upodabniają się do Szybkich i wściekłych, bo motywem przewodnim staje się słowo "rodzina". Peter znajduje swojego biologicznego ojca (Ego, świetny Kurt Russell), Gamorra musi się zmierzyć z przyrodnią siostrą - Nebulą, Drax wciąż wspomina utraconych bliskich, a Rocket musi zmierzyć się sam ze sobą. Z jednej strony bardzo mi się ten zabieg podobał. Bohaterzy, których polubiłem zyskali charakter, bardzo ludzkie cechy i wzbudzili moją empatię. Z drugiej - film nie ma klasycznej struktury, ciężko go podzielić na trzy klasyczne akty. Mamy tu raczej do czynienia ze scenami luźno powiązanymi ze sobą, będącymi pretekstem do podróży w zakamarki osobowości naszych bohaterów.
Takie podejście spowodowało zmarnowanie w moim odczuciu potencjału Ego. Kurt Russell to aktor, który charyzmą może obdzielić trzech innych aktorów (albo dziesięciu Ryanów Goslingów), a tu sprowadzono go do roli przewodnika. Większość czasu spędza po prostu stojąc i objaśniając Peterowi (i widzom) co jest grane. Trochę szkoda, bo nawet w tak biernej kreacji gość wypadł po prostu świetnie. Nie odstaje reszta obsady: Pratt, Saldana, Cooper. Bautista na równie wysokim poziomie jak poprzednio. Ten ostatni dostał nawet więcej do zagrania i to kolejny przypadek po The Rocku gdzie były wrestler naprawdę daje radę na ekranie. Pom Klementieff jako Mantis - nowa członkini ekipy - też całkiem w porządku, polubiłem jej postać niemal od razu. Last but not least, udział Vina Diesela można skomentować w trzech słowach: I am Groot.
Są na ekranie dwie kreacje, których wcześniej nie wymieniłem, bo chcę im poświęcić osobny akapit. Prześliczna Karen Gillan powracająca jako Nebula wyraźnie od reszty odstaje i to niestety w negatywnym sensie. Jej kreacja jest bardzo jednostajna, pozbawiona jakichkolwiek niuansów. Niby postać przechodzi na naszych oczach przemianę, ale kompletnie tego nie czuć. Wszystko na jedno kopyto. Na drugim biegunie znalazł się Yondu czyli Michael Rooker. Nie spodziewałem się, że ta postać wróci z takim przytupem i ukradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawi. Czapki z głów, zdecydowanie najmocniejszy punkt programu.
Do wszystkiego co wymieniłem mogę dopisać jeszcze to, co zauroczyło mnie już w jedynce, a i tu się pojawia: dobre kawałki z lat 70/80tych zręcznie wpasowane w historię, sporo efektownych scen akcji, niespodziewane i spodziewane "cameos" czyli chwilowa obecność na ekranie znanych twarzy, o których nie wiedziałem, że się pojawią, tony niewymuszonego humoru i ten trudny do opisania styl, który jest znakiem rozpoznawczym Jamesa Gunna. To jeden z niewielu twórców kina tego typu, który wbrew modzie na studia ingerujące w proces tworzenia filmu, zostawia swój stempel mocno odciśnięty na produkcji. Jedyny zarzut do reżysera to chwilami nadmierna dosłowność. W kilku momentach (bez spojlerów) człowieka chwyta za gardło i scena wywołuje dokładnie takie emocje jak powinna, wiadomo jak się czują bohaterowie i dlaczego i... nagle jeden z nich mówi na głos to co jest oczywiste i trochę to psuje nastrój. Niepotrzebne interwencje Kapitana Oczywistego.
To są jednak detale, których poprawienie uczyniłoby genialny film doskonałym. Uważam, że James Gunn mimo podejścia na opak zrobił sequel inny, ale równie dobry co pierwsza odsłona Strażników Galaktyki. Oby i trzecia część dała nam tyle frajdy. Jedyne co może zagrozić Star-Lordowi i spółce to pożenienie ich świata z Avengersami. Skręca mnie na samą myśl, ale obawiam się, że to nieuniknione. Ech... Nieważne, nie ma co narzekać na przyszłość, idźcie do kina, bo warto. Ja wybiorę się co najmniej jeszcze raz. 9/10
http://zabimokiem.pl/wszystko-na-opak/
Ostatnio zmieniony 27 grudnia 2017, o 12:54 przez SithFrog, łącznie zmieniany 1 raz.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zgadzam się w pełni, nawet co do Nebuli. Co do aktorki nic nie mam uważam, że zagrała dobrze, po prostu sama postać została przygotowana tutaj trochę słabo. O tym, że jest wiecznie wkurwiona i chce zabić Thanosa wiemy już od pierwszych Guardiansów i w zasadzie nic się nie zmienia. Niby godzi się z Gamorrą ale i tak nadal jest wiecznie wkurwiona i na fochu... najsłabiej przygotowana postać jak na razie. Ale aktorkę bardzo lubię... nawet pomimo faktu, że do roli musiała ściąć długie rude włosy i boli mnie to w moje seksistowskie serducho .
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A mi tam nowi Strażnicy podobają się bardziej niż pierwsza część. Jak przy ostatnich paru filmach Marvela nudziłem się straszliwie i cringe godził cringe, tak na Guardiansach bawiłem się przednie Jedynie bym się przyczepił, że każdy bohater musiał zapłakać jakby inaczej nie dało się pokazać emocji i standardowo dla Marvela akcja emocjonuje góra średnio.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obcy Przymierze jest jeszcze głupszy od Prometeusza, chociaż wydawało się to niemożliwe. Bohaterowie o bhp nie słyszeli w ogóle - jeszcze mniej niż przy Prometeuszu- to raz. Dwa - początek to zrzynka z pierwszego obcego, tylko dużo głupsza, do tego z dużo bardziej bezpłciowymi bohaterami. Trzy - "niespodziewany" zwrot akcji na końcu spowodował że całe sekwencje walki z obcym w końcówce był totalnie wyprany z emocji, bo każdy doskonale zdawał sobie sprawę jak wszystko się skończy. Takie 3/10 może dla fanów Fassbendera. Reszta może zapomnieć i stwierdzić, że Obcy był i pozostanie trylogią Pomimo, że zakończenie sugeruje przynajmniej jeden film więcej. Ridleyu Scotcie - nie idź tą drogą i zostaw markę w spokoju.
No i gejromans totalnie z dupy. W sumie nawet dwa, ale ten drugi podpadający pod samogwałt.
No i gejromans totalnie z dupy. W sumie nawet dwa, ale ten drugi podpadający pod samogwałt.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obcy: Przymierze (Alien: Covenant) - Krótka piłka historyczna: Alien i Aliens to kamienie milowe w historii kina. Bez dyskusji. Trójka jest mocno średnia, czwórka bardzo słaba. Serii Alien vs. Predator nie zaliczam do kanonu. Wreszcie mieliśmy wielki powrót twórcy - Ridleya Scotta - do swojej marki i wyszedł z tego tak piękny jak głupi Prometeusz. Myślałem, że to w zasadzie koniec. Niestety, legendarny reżyser nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i zaserwował nam w tym roku Przymierze. Tym samym Alien bardzo upodobnił się do Terminatora albowiem najnowsza odsłona to według mnie odpowiednik Genisys.
W zasadzie to jestem pod wrażeniem. Wydawało mi się, że Prometeusz osiągnął fabularne szczyty głupoty, ale Covenant skutecznie atakuje pozycję numer jeden. Oczywiście znów jest sobie załoga statku, tym razem kolonizacyjnego. Oczywiście coś niespodziewanego się wydarza i bohaterowie mają problem, który rozwiązują podejmując kilka idiotycznych decyzji po kolei i pakując się w miejsce, gdzie można ich za pomocą strasznych stworów po kolei eliminować. Tu dochodzi nowość: po facehuggerze i czarnym płynie czas na wiatropylność. Oczywiście, żeby było postępowo, cała załoga to pary miłosne. Już na etapie zwiastunów wydawało mi się to wyjątkowo idiotyczne, bo co jeśli przyjdzie do wybierania między partnerem a bezpieczeństwem reszty? Oczywiście - w całym filmie chyba zła każda decyzja ma właśnie takie podłoże. Oczywiście... wiecie co? Mniejsza o fabułę.
Nie rozumiem w ogóle kierunku, który obrał Scott. Alien to był kameralny horror gdzie przypadkowa ekipa górników czy tam kosmicznych przewoźników przypadkowo trafia tam gdzie nie powinna i przypadkowo odkrywa coś, co doprowadza ich do zguby. Naprawdę ktoś po seansie zaczynał swoje przemyślenia od "ciekawe kto stworzył facehuggera"? Ciekawe skąd się wzięli ludzie i czy nasz gatunek to nie czasem zaplanowana kreacja wielkich kosmicznych albinosów? Czy ktoś po Incepcji zastanawiał się kto wymyślił wchodzenie do snów? Czy ktoś po Drive siedział i myślał skąd u licha Gosling wziął swoją kurtkę ze skorpionem? Albo gdzie nauczył się jeździć? Bardzo wątpliwe.
Mało tego, na przestrzeni trzech czy czterech dekad mamy przykłady dobitnie pokazujące jak bardzo nieudane bywają prequele próbujące wyjaśnić coś, co jest istotą dobrego filmu, który powstał wcześniej. Fani Gwiezdnych Wojen podniecali się tekstem Obi-Wana o wojnach klonów to otrzymali potem trzy prawdopodobnie najgorsze prequele w historii. Miłośnicy dwóch pierwszych Terminatorów łaknęli wiedzy o świecie po zagładzie? No to dostali po łbie Ocaleniem tak, że do dziś się nie mogą otrząsnąć, a Genisys to już tylko epitafium dla serii. Ridley Scott nie potrafi się jednak uczyć na cudzych błędach. Postanowił dać nam kolejne produkcje, próbując odpowiedzieć za wszelką cenę na pytania, które powinien był zostawić w spokoju...
Wracając do najnowszej części - najprościej powiedzieć, że mamy tu przez jakieś dwie trzecie czasu powtórkę z Prometeusza, a trzeci akt i finał to marna podróba Obcego. Wszystko okraszone obowiązkowym gore. Z subtelności legendarnej jedyni nie zostało nic. W ogóle - horror ma straszyć, a Przymierze śmieszy. Jest do bólu przewidywalne, nie ma tu żadnych emocji, żadnego napięcia. nic. Miałem deja vu z mojej młodości, gdzie kręcono masowo Krzyki i Koszmary minionego lata. Tutaj podobnie, każdy kto zapowiada, że idzie siku, umyć się, pobyć sam czy cokolwiek - wiadomo, że jest następny do odstrzału. Największy zaplanowany zwrot akcji jest tak boleśnie oczywisty, że coś co miało być momentem grozy wypada groteskowo. Widz zamiast podskoczyć na krześle raczej przewróci oczami.
Mało wad? No to mamy tu kompletnie nijaką załogę, która stanowi jedynie mięso armatnie. Padają jak muchy, a mnie to w ogóle nie rusza. Dalej: mamy pojedynek karate (!!!). Mamy szczucie widza nawiązaniami do pozostałych części - trzeba poupychać mrugnięcia okiem, bo tak się teraz robi według ludzi z marketingu, oni wiedzą. Syntetykom rosną włosy, ale zarost już nie. Syntetyk żul po paru cięciach sekatorem wygląda jak syntetyk fabryczny, a na dokładkę koniecznie trochę, nadętych jak u Nolana, pretensjonalnych dialogów o stworzeniu, Wagnerze, Ozymandiaszu i sensie istnienia.
Zalety? Są. Film jest ładny, Dariusz Wolski to czołówka światowa i znów raczy nas pięknymi krajobrazami, dynamiczną pracą kamery i klimatycznymi zdjęciami. Nie jest tak ładnie jak w Prometeuszu, ale nadal super. Do tego trzy kreacje: znana z Fantastycznych bestii... Katherine Waterston wypada ok, chociaż żadna z niej Ripley), Danny McBride jest zaskakująco dobry i jak w poprzedniej odsłonie, Michael Fassbender zjada resztę na śniadanie.
Tak jak wspomniałem na wstępie: Przymierze to Genisys. Serwuje nam żenującą fabułę, w beznadziejny sposób wyjaśniającą kwestie, które powinny zostać niewyjaśnione. Żeruje przy tym na swoich genialnych poprzednikach, obrzydzając mi całą serię w pewnym sensie. W dodatku to wszystko robi nam Ridley Scott, twórca Aliena. To o tyle smutniejsze, że na pozostałe filmy można było narzekać "to nie Scott, to jakieś popłuczyny". Cameron może jeszcze kiedyś odrodzi Terminatora (wątpię), ale dla Obcego nie ma już żadnej nadziei. Nie z tymi ludźmi, nie w tym kształcie. Może za 10 lat, kiedy ktoś spojrzy na to świeżym okiem... Póki co szczerze odradzam. Szkoda czasu i pieniędzy. 4/10
http://zabimokiem.pl/koszmar-minionego-obcego/
W zasadzie to jestem pod wrażeniem. Wydawało mi się, że Prometeusz osiągnął fabularne szczyty głupoty, ale Covenant skutecznie atakuje pozycję numer jeden. Oczywiście znów jest sobie załoga statku, tym razem kolonizacyjnego. Oczywiście coś niespodziewanego się wydarza i bohaterowie mają problem, który rozwiązują podejmując kilka idiotycznych decyzji po kolei i pakując się w miejsce, gdzie można ich za pomocą strasznych stworów po kolei eliminować. Tu dochodzi nowość: po facehuggerze i czarnym płynie czas na wiatropylność. Oczywiście, żeby było postępowo, cała załoga to pary miłosne. Już na etapie zwiastunów wydawało mi się to wyjątkowo idiotyczne, bo co jeśli przyjdzie do wybierania między partnerem a bezpieczeństwem reszty? Oczywiście - w całym filmie chyba zła każda decyzja ma właśnie takie podłoże. Oczywiście... wiecie co? Mniejsza o fabułę.
Nie rozumiem w ogóle kierunku, który obrał Scott. Alien to był kameralny horror gdzie przypadkowa ekipa górników czy tam kosmicznych przewoźników przypadkowo trafia tam gdzie nie powinna i przypadkowo odkrywa coś, co doprowadza ich do zguby. Naprawdę ktoś po seansie zaczynał swoje przemyślenia od "ciekawe kto stworzył facehuggera"? Ciekawe skąd się wzięli ludzie i czy nasz gatunek to nie czasem zaplanowana kreacja wielkich kosmicznych albinosów? Czy ktoś po Incepcji zastanawiał się kto wymyślił wchodzenie do snów? Czy ktoś po Drive siedział i myślał skąd u licha Gosling wziął swoją kurtkę ze skorpionem? Albo gdzie nauczył się jeździć? Bardzo wątpliwe.
Mało tego, na przestrzeni trzech czy czterech dekad mamy przykłady dobitnie pokazujące jak bardzo nieudane bywają prequele próbujące wyjaśnić coś, co jest istotą dobrego filmu, który powstał wcześniej. Fani Gwiezdnych Wojen podniecali się tekstem Obi-Wana o wojnach klonów to otrzymali potem trzy prawdopodobnie najgorsze prequele w historii. Miłośnicy dwóch pierwszych Terminatorów łaknęli wiedzy o świecie po zagładzie? No to dostali po łbie Ocaleniem tak, że do dziś się nie mogą otrząsnąć, a Genisys to już tylko epitafium dla serii. Ridley Scott nie potrafi się jednak uczyć na cudzych błędach. Postanowił dać nam kolejne produkcje, próbując odpowiedzieć za wszelką cenę na pytania, które powinien był zostawić w spokoju...
Wracając do najnowszej części - najprościej powiedzieć, że mamy tu przez jakieś dwie trzecie czasu powtórkę z Prometeusza, a trzeci akt i finał to marna podróba Obcego. Wszystko okraszone obowiązkowym gore. Z subtelności legendarnej jedyni nie zostało nic. W ogóle - horror ma straszyć, a Przymierze śmieszy. Jest do bólu przewidywalne, nie ma tu żadnych emocji, żadnego napięcia. nic. Miałem deja vu z mojej młodości, gdzie kręcono masowo Krzyki i Koszmary minionego lata. Tutaj podobnie, każdy kto zapowiada, że idzie siku, umyć się, pobyć sam czy cokolwiek - wiadomo, że jest następny do odstrzału. Największy zaplanowany zwrot akcji jest tak boleśnie oczywisty, że coś co miało być momentem grozy wypada groteskowo. Widz zamiast podskoczyć na krześle raczej przewróci oczami.
Mało wad? No to mamy tu kompletnie nijaką załogę, która stanowi jedynie mięso armatnie. Padają jak muchy, a mnie to w ogóle nie rusza. Dalej: mamy pojedynek karate (!!!). Mamy szczucie widza nawiązaniami do pozostałych części - trzeba poupychać mrugnięcia okiem, bo tak się teraz robi według ludzi z marketingu, oni wiedzą. Syntetykom rosną włosy, ale zarost już nie. Syntetyk żul po paru cięciach sekatorem wygląda jak syntetyk fabryczny, a na dokładkę koniecznie trochę, nadętych jak u Nolana, pretensjonalnych dialogów o stworzeniu, Wagnerze, Ozymandiaszu i sensie istnienia.
Zalety? Są. Film jest ładny, Dariusz Wolski to czołówka światowa i znów raczy nas pięknymi krajobrazami, dynamiczną pracą kamery i klimatycznymi zdjęciami. Nie jest tak ładnie jak w Prometeuszu, ale nadal super. Do tego trzy kreacje: znana z Fantastycznych bestii... Katherine Waterston wypada ok, chociaż żadna z niej Ripley), Danny McBride jest zaskakująco dobry i jak w poprzedniej odsłonie, Michael Fassbender zjada resztę na śniadanie.
Tak jak wspomniałem na wstępie: Przymierze to Genisys. Serwuje nam żenującą fabułę, w beznadziejny sposób wyjaśniającą kwestie, które powinny zostać niewyjaśnione. Żeruje przy tym na swoich genialnych poprzednikach, obrzydzając mi całą serię w pewnym sensie. W dodatku to wszystko robi nam Ridley Scott, twórca Aliena. To o tyle smutniejsze, że na pozostałe filmy można było narzekać "to nie Scott, to jakieś popłuczyny". Cameron może jeszcze kiedyś odrodzi Terminatora (wątpię), ale dla Obcego nie ma już żadnej nadziei. Nie z tymi ludźmi, nie w tym kształcie. Może za 10 lat, kiedy ktoś spojrzy na to świeżym okiem... Póki co szczerze odradzam. Szkoda czasu i pieniędzy. 4/10
http://zabimokiem.pl/koszmar-minionego-obcego/
Ostatnio zmieniony 15 maja 2017, o 11:07 przez SithFrog, łącznie zmieniany 2 razy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przyznam, że też mi jakoś średnio się podoba wyjaśnianie wszystkiego na siłę. Jak rozumiem ten film dosłownie pokazuje kto, jak i dlaczego stworzył Alieny tak? To trochę tak jak Dark Horse rozwijający uniwersum Alien vs Predator i pokazujący całą cywilizację Predatorów. Chociaż tam zostało to jeszcze zrobione całkiem nieźle i nadal przedstawiani są jako przekozaccy łowcy i największe skurwysyny w galaktyce .
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tak, no i poczekaj jak zobaczysz kto i jak. Jebniesz ze śmiechu, albo dostaniesz wstrząśnienia mózgu od turbo-facepalma.Piccolo pisze:Przyznam, że też mi jakoś średnio się podoba wyjaśnianie wszystkiego na siłę. Jak rozumiem ten film dosłownie pokazuje kto, jak i dlaczego stworzył Alieny tak?
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To ja nie mogę iść. Kiedyś na ćwiczeniach z analizy matematycznej walnąłem sobie takiego facepalma, że prócz echa na całą salę, powstało zjawisko wiecznego echa w mojej pustej głowie, co do dzisiaj mnie męczy (szczególnie wieczorami).SithFrog pisze:Tak, no i poczekaj jak zobaczysz kto i jak. Jebniesz ze śmiechu, albo dostaniesz wstrząśnienia mózgu od turbo-facepalma.Piccolo pisze:Przyznam, że też mi jakoś średnio się podoba wyjaśnianie wszystkiego na siłę. Jak rozumiem ten film dosłownie pokazuje kto, jak i dlaczego stworzył Alieny tak?
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Swoją drogą jeszcze bonus, zapomniałem o tym po seansie, ale ManJAk mi przypomniał: obcy rośnie teraz w postępie geometrycznym. Z człowieka wyłażą poczwary wielkości od 10 do 30 cm i po niecałych 30 minutach mamy już 2-metrowe monstra. Bajka
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ja się już załamałem jak w urywkach, po seansie 1 Aliena, obcy wyszedł gościowi z kręgosłupa już w formie małego pieska...
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No to nieźle. Po Prometeuszu na szczęście nie miałem zbyt wysokich oczekiwań, ale z tego co piszecie niezły hardcore głupoty
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czyli rekord z AvP pokonanySithFrog pisze:Swoją drogą jeszcze bonus, zapomniałem o tym po seansie, ale ManJAk mi przypomniał: obcy rośnie teraz w postępie geometrycznym. Z człowieka wyłażą poczwary wielkości od 10 do 30 cm i po niecałych 30 minutach mamy już 2-metrowe monstra. Bajka
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
SithFrog pisze: Tak, no i poczekaj jak zobaczysz kto i jak. Jebniesz ze śmiechu, albo dostaniesz wstrząśnienia mózgu od turbo-facepalma.
Posłuchałem sekcji spoilerów z tego filmiku... słabo mi ...
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
hej no to ponawiam pytanie: co mam zrobić, żeby moje recki trafiały na główną jak Sitha?
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Priv dael / llo
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ukojenie (Solace) - Sir Anthony Hopkins to ten typ aktora, którego chce się oglądać zawsze i wszędzie. Przypadkowo trafiłem na, nieznany mi wcześniej, film z jego udziałem. Ukojenie, poza niezłą obsadą (są tu także: Colin Farrell, Jeffrey Dean Morgan i znana z Siedmiu Psychopatów czy Sucker Punch Abbie Cornish) ma też naprawdę ciekawy pomysł na fabułę. W teorii - materiał na sukces, w praktyce - niekoniecznie.
Agenci Joe (Morgan) i Katherine (Cornish) ścigają seryjnego mordercę (Farrell). Z braku dowodów czy poszlak proszą o pomoc legendarnego, emerytowanego śledczego Johna Clancy'ego (Hopkins). Ten odszedł po śmierci córki, która zmarła na białaczkę. Co istotne - John ma dar. Nadnaturalną zdolność do widzenia elementów przyszłości i przeszłości. Użycie talentu ma pomóc FBI w ruszeniu śledztwa do przodu. Nie będzie to jednak tak proste, jak się wydaje - zabójca posiada podobną umiejętność i dość nietypową motywację. Kto ostatecznie będzie górą?
Tak jak pisałem, pomysł może nie jest nowy, ale przedstawia temat z bardzo ciekawej perspektywy. Im więcej wiemy o przeszłości Johna i podłożu morderstw tym mocniej zastanawiamy się kto tu w zasadzie ma racje. To zawsze jest pozytyw, jeśli film zmusza do refleksji nad głębszymi zagadnieniami. W tym wypadku to cierpienie, eutanazja, miłość i pogodzenie się z nieuniknionym.
Problemem jest tu wykonanie. Raz John widzi przeszłość jako pełną scenę, która się wydarzyła, a raz mamy chaotyczny montaż ćwierć-sekundowych ujęć z krwią, ofiarą, mordercą - w dodatku wymieszano to wszystko ze wspomnieniami osobistymi i tak naprawdę widz niczego się nie dowiaduje. Te ujęcia ani nie są specjalnie artystyczne, ani nie wnoszą nic do historii. Niejasne jest też jak właściwie działa dar Clancy'ego. Raz musi dotknąć ciała ofiary, innym razem wystarczy, że o niej pomyśli. Widzi wiele możliwości tego, co się za chwile stanie, ale niektóre wydarzenia go zaskakują. Burzy to trochę logikę świata przedstawionego i wybija widza z rytmu. W zasadzie ten cały dar jest wytrychem i objawia się w sposób, który akurat jest potrzebny, żeby popchnąć fabułę do przodu.
Chory na raka w czwartym stadium zaawansowania nowotworu wygląda jak okaz siły i zdrowia. FBI tak zabezpiecza teren wokół domniemanego miejsca przebywania sprawcy, że ten wychodzi z budynku i ucieka. Czarny charakter w wersji Colina Farrella jest kompletnie nijaki i nieinteresujący (chociaż motywację ma ciekawą). Mógłbym tak jeszcze wymieniać dalej, bo im bliżej punktu kulminacyjnego tym robi się gorzej, ckliwiej (w złym znaczeniu) i bardziej bez sensu. Finał zawodzi całkowicie.
Szkoda, bo uważam, że na papierze to był zaczyn na naprawdę niezły kryminał czy thriller. Niestety, reżyser Afonso Poyart nie poradził sobie z materiałem i wyszedł film, który zaczyna się ciekawie, a potem jest już tylko słabiej, bardziej nudno i nijako. Szkoda - skończyło się na niewykorzystanym potencjale. Jedynie Hopkins jak zwykle nie schodzi poniżej pewnego poziomu i dla niego warto obejrzeć jeśli ma się półtora godziny na nicnierobienie. 5/10
http://zabimokiem.pl/im-dalej-w-las/
Agenci Joe (Morgan) i Katherine (Cornish) ścigają seryjnego mordercę (Farrell). Z braku dowodów czy poszlak proszą o pomoc legendarnego, emerytowanego śledczego Johna Clancy'ego (Hopkins). Ten odszedł po śmierci córki, która zmarła na białaczkę. Co istotne - John ma dar. Nadnaturalną zdolność do widzenia elementów przyszłości i przeszłości. Użycie talentu ma pomóc FBI w ruszeniu śledztwa do przodu. Nie będzie to jednak tak proste, jak się wydaje - zabójca posiada podobną umiejętność i dość nietypową motywację. Kto ostatecznie będzie górą?
Tak jak pisałem, pomysł może nie jest nowy, ale przedstawia temat z bardzo ciekawej perspektywy. Im więcej wiemy o przeszłości Johna i podłożu morderstw tym mocniej zastanawiamy się kto tu w zasadzie ma racje. To zawsze jest pozytyw, jeśli film zmusza do refleksji nad głębszymi zagadnieniami. W tym wypadku to cierpienie, eutanazja, miłość i pogodzenie się z nieuniknionym.
Problemem jest tu wykonanie. Raz John widzi przeszłość jako pełną scenę, która się wydarzyła, a raz mamy chaotyczny montaż ćwierć-sekundowych ujęć z krwią, ofiarą, mordercą - w dodatku wymieszano to wszystko ze wspomnieniami osobistymi i tak naprawdę widz niczego się nie dowiaduje. Te ujęcia ani nie są specjalnie artystyczne, ani nie wnoszą nic do historii. Niejasne jest też jak właściwie działa dar Clancy'ego. Raz musi dotknąć ciała ofiary, innym razem wystarczy, że o niej pomyśli. Widzi wiele możliwości tego, co się za chwile stanie, ale niektóre wydarzenia go zaskakują. Burzy to trochę logikę świata przedstawionego i wybija widza z rytmu. W zasadzie ten cały dar jest wytrychem i objawia się w sposób, który akurat jest potrzebny, żeby popchnąć fabułę do przodu.
Chory na raka w czwartym stadium zaawansowania nowotworu wygląda jak okaz siły i zdrowia. FBI tak zabezpiecza teren wokół domniemanego miejsca przebywania sprawcy, że ten wychodzi z budynku i ucieka. Czarny charakter w wersji Colina Farrella jest kompletnie nijaki i nieinteresujący (chociaż motywację ma ciekawą). Mógłbym tak jeszcze wymieniać dalej, bo im bliżej punktu kulminacyjnego tym robi się gorzej, ckliwiej (w złym znaczeniu) i bardziej bez sensu. Finał zawodzi całkowicie.
Szkoda, bo uważam, że na papierze to był zaczyn na naprawdę niezły kryminał czy thriller. Niestety, reżyser Afonso Poyart nie poradził sobie z materiałem i wyszedł film, który zaczyna się ciekawie, a potem jest już tylko słabiej, bardziej nudno i nijako. Szkoda - skończyło się na niewykorzystanym potencjale. Jedynie Hopkins jak zwykle nie schodzi poniżej pewnego poziomu i dla niego warto obejrzeć jeśli ma się półtora godziny na nicnierobienie. 5/10
http://zabimokiem.pl/im-dalej-w-las/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara (Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales) - Dzisiejszy wpis sponsoruje literka R jak rozczarowanie, ewentualnie R jak recycling. Czy muszę pisać coś więcej? Po Obcym przyszłą kolej na Piratów. Klątwa Czarnej Perły to niesamowite widowisko z rewelacyjnym Johnym Deppem. Dwie kolejne odsłony - mimo wyraźnych wad - także uwielbiam. Dość powiedzieć, że obejrzałem swego czasu całą trylogię bez picia kawy i zmrużenia oka, w ramach Nocnych Maratonów Filmowych. Czwórkę dało się obejrzeć, ale to już było odcinanie kuponów i desperacki skok na kasę w ramach znanej i lubianej marki. Tak myślałem do niedawna, bo jeśli Na nieznanych wodach to był skok na kasę - nie wiem jak nazwać Zemstę Salazara. Rozbój w biały dzień? Napad na widza? Kradzież pieniędzy na bilet?
Mniejsza o nazwę. Najnowsza odsłona to film robiony bez dobrego scenariusza, bez pomysłu, bez sensu. Byle jak, byle nawrzucać znanych motywów. Mamy tu następną wersję Willa Turnera (czyli syna, Henry'ego, w tej roli Brenton Thwaites), następną wersję Elizabeth Swann (kobieta nauki, Carina Smyth - odgrywana przez Kayę Scodelario), niezmiennie mamy też Jacka Sparrowa (tak tak, wiem, kapitana), Hectora Barbossę i nowego (a raczej odświeżonego) antagonistę - Salazara (Javier Bardem). Nasi bohaterowie znów poszukują tajemniczego skarbu/artefaktu (każdy z nich z innego powodu), znów sojusze zawiązują się i rozpadają, mamy kolejny statek widmo z załogą nieumarłych. Po upiorach (Barbossa), skorupiakach(Davy Jones), zombie (Blackbeard) przyszedł czas na duchy. Oczywiście - a jakże - wszystko jest wynikiem klątwy i zupełnym przypadkiem znów w centrum wydarzeń pojawia się Sparrow.
Naprawdę nie ma sensu rozpisywać się o fabule, bo nikt tu nawet nie udaje, że film ma mieć jakieś drugie dno, jakieś oryginalne podejście do tematu. Jedyny ciekawy wątek, ten dotyczący Barbossy, jest potraktowany po macoszemu, ponaglany i tak naprawdę nie wybrzmiewa odpowiednio mocno, bo kiedy widz zaczyna rozumieć o co chodzi - już lecą napisy końcowe. Największa w tym (niestety) zasługa kapitana Jacka Sparrowa.
W Klątwie Czarnej Perły to była nowość, coś zupełnie innego. Pirat lekkoduch, zakochany w swoim okręcie i w żeglowaniu, udający ciamajdę żeby wykiwać przeciwników, ale posiadający dobre intencje i serce ze złota. Nominacja do Oscara nie była przypadkowa. W piątej części z postaci Deppa została tylko wspomniana ciamajdowatość. Teraz to bohater kreskówki. Żywcem wyjęty z animacji dla dzieci. Goofy z przygód Myszki Miki. Pije (no dobra, ten element jest mniej bajkowy), mamrocze, biega, przewraca się, skacze po platformach, robi miny i rzuca nieśmieszne żarty. Męcząca karykatura oryginalnego Sparrowa. Zwyczajnie nie do zniesienia w większych ilościach.
Pozostali również bez szału. Młody Henry i Carina bez chemii, bez błysku, bez jednej sceny wartej zapamiętania. Javier Bardem i jego Salazar to chyba najbardziej jednowymiarowy i nudny złoczyńca w tej serii. Goefrey Rush jako jedyny ma chyba jeszcze ubaw na planie i wypada zdecydowanie najlepiej. Hectora Barbossę nadal ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Z jednej strony to największa z zalet filmu, z drugiej - bolesne przypomnienie czym Piraci byli u zarania.
Humor bywa znośny raz na pięć scen. Poza tym jest nieznośnie dużo żenujących wygłupów Deppa, grzania jednego motywu w kółko (żart z tym że mądra kobieta to od razu wiedźma pada w filmie z dziesięć razy) i niezdarnych mrugnięć okiem do widza na zasadzie "a pamiętasz to i to z poprzednich części?". Nawet uniwersalny i doskonały motyw muzyczny Klausa Badelta w siedemnastej wariacji traci urok i trąci myszką. Plus coś, czego wcześniej nie było - bijące po oczach błędy realizacyjne widoczne już w kinie (a nie po wałkowaniu na DVD). A to kaskader pada zanim dostanie w łeb, a to budynek, który wybuchł stoi w następnym ujęciu tak, jak stał... Momentami wygląda to jak robota amatorów.
Poprzednie odsłony bywały lepsze lub gorsze, ale zawsze miewały sporo elementów, które mogły się podobać. Zemsta Salazara bierze je wszystkie, doprowadza do postaci karykaturalnej, a potem upycha kolanem w jednym filmie. Nie potrafię tego filmu polecić. Nawet jeśli jesteś fanem Piratów z Karaibów i wiele możesz wybaczyć - tu nadal jest za mało dobrego, żeby warto było wydawać pieniądze na kino. Może za jakiś czas na VOD, albo DVD/Blu-ray na promocji w Biedronce. Kolejna seria, zarżnięta przez marketingowców, idzie na dno. 4/10
http://zabimokiem.pl/obcy-piraci-termin ... -nastepny/
Mniejsza o nazwę. Najnowsza odsłona to film robiony bez dobrego scenariusza, bez pomysłu, bez sensu. Byle jak, byle nawrzucać znanych motywów. Mamy tu następną wersję Willa Turnera (czyli syna, Henry'ego, w tej roli Brenton Thwaites), następną wersję Elizabeth Swann (kobieta nauki, Carina Smyth - odgrywana przez Kayę Scodelario), niezmiennie mamy też Jacka Sparrowa (tak tak, wiem, kapitana), Hectora Barbossę i nowego (a raczej odświeżonego) antagonistę - Salazara (Javier Bardem). Nasi bohaterowie znów poszukują tajemniczego skarbu/artefaktu (każdy z nich z innego powodu), znów sojusze zawiązują się i rozpadają, mamy kolejny statek widmo z załogą nieumarłych. Po upiorach (Barbossa), skorupiakach(Davy Jones), zombie (Blackbeard) przyszedł czas na duchy. Oczywiście - a jakże - wszystko jest wynikiem klątwy i zupełnym przypadkiem znów w centrum wydarzeń pojawia się Sparrow.
Naprawdę nie ma sensu rozpisywać się o fabule, bo nikt tu nawet nie udaje, że film ma mieć jakieś drugie dno, jakieś oryginalne podejście do tematu. Jedyny ciekawy wątek, ten dotyczący Barbossy, jest potraktowany po macoszemu, ponaglany i tak naprawdę nie wybrzmiewa odpowiednio mocno, bo kiedy widz zaczyna rozumieć o co chodzi - już lecą napisy końcowe. Największa w tym (niestety) zasługa kapitana Jacka Sparrowa.
W Klątwie Czarnej Perły to była nowość, coś zupełnie innego. Pirat lekkoduch, zakochany w swoim okręcie i w żeglowaniu, udający ciamajdę żeby wykiwać przeciwników, ale posiadający dobre intencje i serce ze złota. Nominacja do Oscara nie była przypadkowa. W piątej części z postaci Deppa została tylko wspomniana ciamajdowatość. Teraz to bohater kreskówki. Żywcem wyjęty z animacji dla dzieci. Goofy z przygód Myszki Miki. Pije (no dobra, ten element jest mniej bajkowy), mamrocze, biega, przewraca się, skacze po platformach, robi miny i rzuca nieśmieszne żarty. Męcząca karykatura oryginalnego Sparrowa. Zwyczajnie nie do zniesienia w większych ilościach.
Pozostali również bez szału. Młody Henry i Carina bez chemii, bez błysku, bez jednej sceny wartej zapamiętania. Javier Bardem i jego Salazar to chyba najbardziej jednowymiarowy i nudny złoczyńca w tej serii. Goefrey Rush jako jedyny ma chyba jeszcze ubaw na planie i wypada zdecydowanie najlepiej. Hectora Barbossę nadal ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Z jednej strony to największa z zalet filmu, z drugiej - bolesne przypomnienie czym Piraci byli u zarania.
Humor bywa znośny raz na pięć scen. Poza tym jest nieznośnie dużo żenujących wygłupów Deppa, grzania jednego motywu w kółko (żart z tym że mądra kobieta to od razu wiedźma pada w filmie z dziesięć razy) i niezdarnych mrugnięć okiem do widza na zasadzie "a pamiętasz to i to z poprzednich części?". Nawet uniwersalny i doskonały motyw muzyczny Klausa Badelta w siedemnastej wariacji traci urok i trąci myszką. Plus coś, czego wcześniej nie było - bijące po oczach błędy realizacyjne widoczne już w kinie (a nie po wałkowaniu na DVD). A to kaskader pada zanim dostanie w łeb, a to budynek, który wybuchł stoi w następnym ujęciu tak, jak stał... Momentami wygląda to jak robota amatorów.
Poprzednie odsłony bywały lepsze lub gorsze, ale zawsze miewały sporo elementów, które mogły się podobać. Zemsta Salazara bierze je wszystkie, doprowadza do postaci karykaturalnej, a potem upycha kolanem w jednym filmie. Nie potrafię tego filmu polecić. Nawet jeśli jesteś fanem Piratów z Karaibów i wiele możesz wybaczyć - tu nadal jest za mało dobrego, żeby warto było wydawać pieniądze na kino. Może za jakiś czas na VOD, albo DVD/Blu-ray na promocji w Biedronce. Kolejna seria, zarżnięta przez marketingowców, idzie na dno. 4/10
http://zabimokiem.pl/obcy-piraci-termin ... -nastepny/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara (Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales)
Pominę fakt, że europejski tytuł jest inny, ale nie róbmy rozwałki w agregacie.
Piraci powrócili, razem z nim Jack Sparrow i uwielbiany przez fanów klimat fantastycznej przygody spod znaku płaszcza i szpady. Tym razem Disney serwuje całkiem zgrabny i satysfakcjonujący reboot serii, który równie dobrze może służyć jako jej zamknięcie - pewnie zależy od kasy.
Twórcy (warto zaznaczyć, że po raz pierwszy nie ma wśród nich Gore'a Verbinskiego) poszli po najmniejszej linii oporu, ale też najbezpiecznej - odtworzyli zgrany i lubiany schemat. Znów jest Jack jako legenda mórz i stawów, która nie wytrzymuje porównania z rzeczywistą postacią. Znów jest wątek nieskalanej jeszcze przez intrygi i fałsz miłości pięknej pary wplątanej w rozgrywki o władanie nad morzem.
Wreszcie - znów jest intrygujący i charyzmatyczny czarny charakter - Salazar, którego portretuje nie bylo kto, bo Javier Bardem.
Całość smakuje jak ulubiony kotlet ciotki, która nie przyłożyła się przed świętami - składniki te same, dają się lubić, ale nie ulega wątpliwości, że kiedyś było lepiej. Najprawdopodobniej dlatego, że kiedyś było po raz pierwszy.
Nie jest ten film dla mnie żadnym rozczarowaniem, dokładnie wiedziałem na co się piszę idąc do kina. Owszem, niemal każdy element nowych "Piratów..." jest wtórny, ale i tak ogląda się to lepiej niż Stranger Tides, w którym wszystko wyglądało sztucznie i naiwnie. Nowa część serwuje całkiem zgrabny scenariusz, odsłania kilka szczegółów z życia głównego bohatera, a jego samego chyba jeszcze bardziej deheroizuje, niż zrobili to poprzednicy. Gdzieś między wierszami przemycono też podniosłe wątki o nauce i rozumie, na szczęście niespecjalnie się nimi przejmując. Sarkazm i ironia charakterystyczne dla serii również się uchowały.
Konkludując - fani marszem do kina, tylko wyjąć kije z odbytów. Jacek Wróbel wrócił i całkiem się jeszcze trzyma.
7/10
Pominę fakt, że europejski tytuł jest inny, ale nie róbmy rozwałki w agregacie.
Piraci powrócili, razem z nim Jack Sparrow i uwielbiany przez fanów klimat fantastycznej przygody spod znaku płaszcza i szpady. Tym razem Disney serwuje całkiem zgrabny i satysfakcjonujący reboot serii, który równie dobrze może służyć jako jej zamknięcie - pewnie zależy od kasy.
Twórcy (warto zaznaczyć, że po raz pierwszy nie ma wśród nich Gore'a Verbinskiego) poszli po najmniejszej linii oporu, ale też najbezpiecznej - odtworzyli zgrany i lubiany schemat. Znów jest Jack jako legenda mórz i stawów, która nie wytrzymuje porównania z rzeczywistą postacią. Znów jest wątek nieskalanej jeszcze przez intrygi i fałsz miłości pięknej pary wplątanej w rozgrywki o władanie nad morzem.
Wreszcie - znów jest intrygujący i charyzmatyczny czarny charakter - Salazar, którego portretuje nie bylo kto, bo Javier Bardem.
Całość smakuje jak ulubiony kotlet ciotki, która nie przyłożyła się przed świętami - składniki te same, dają się lubić, ale nie ulega wątpliwości, że kiedyś było lepiej. Najprawdopodobniej dlatego, że kiedyś było po raz pierwszy.
Nie jest ten film dla mnie żadnym rozczarowaniem, dokładnie wiedziałem na co się piszę idąc do kina. Owszem, niemal każdy element nowych "Piratów..." jest wtórny, ale i tak ogląda się to lepiej niż Stranger Tides, w którym wszystko wyglądało sztucznie i naiwnie. Nowa część serwuje całkiem zgrabny scenariusz, odsłania kilka szczegółów z życia głównego bohatera, a jego samego chyba jeszcze bardziej deheroizuje, niż zrobili to poprzednicy. Gdzieś między wierszami przemycono też podniosłe wątki o nauce i rozumie, na szczęście niespecjalnie się nimi przejmując. Sarkazm i ironia charakterystyczne dla serii również się uchowały.
Konkludując - fani marszem do kina, tylko wyjąć kije z odbytów. Jacek Wróbel wrócił i całkiem się jeszcze trzyma.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Hehe, kije z dupy. Pq plis... Między Sparrowem z pierwszych części, a Sparrowem w Salazarze jest taka różnica jak między Cagem w Zostawić Las Vegas, a Cagem w Drive angry. Nawet Covenant i Genisys lepiej udają, że robią coś nowego niż Salazar.
Last but not least: poziom realizacji, o czym pisałem. Kaskaderzy rzucający się na ziemię zanim karzeł im podstawił nogę, bank w jednej scenie opuszcza swoje miejsce, by w następnej już być na miejscu.
Dramat i lipa pod każdym względem. Odtwórcze, nudne, źle zagrane i złe pod każdym względem filmowego rzemiosła, gdyby nie Barbossa, chyba dałbym kurde 1 albo 2
Last but not least: poziom realizacji, o czym pisałem. Kaskaderzy rzucający się na ziemię zanim karzeł im podstawił nogę, bank w jednej scenie opuszcza swoje miejsce, by w następnej już być na miejscu.
Dramat i lipa pod każdym względem. Odtwórcze, nudne, źle zagrane i złe pod każdym względem filmowego rzemiosła, gdyby nie Barbossa, chyba dałbym kurde 1 albo 2
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
no sorka, w tym momencie to narzekasz jak wieszkosc na stranger tides, ktore Ty z kolei chwaliles.
Jak juz pisałem - wolę, żeby odgrzewali stare kotlety niz kręcili na lewo i prawo z beznadziejnymi pomysłami.
Jak juz pisałem - wolę, żeby odgrzewali stare kotlety niz kręcili na lewo i prawo z beznadziejnymi pomysłami.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tyle, że jak próbujesz czegoś nowego to zawsze jest szansa, że wyjdzie z tego perełka, jak walisz odgrzewane kotlety to nie wyjdzie z tego nowa jakość... wyjdzie tylko puszczanie tego samego... do porzygu. Kiedy Sparrow staje się parodią samego siebie bo lepiej sprzedaje się Sparrow pijak-debil niż Sparrow cwaniaczek-szczęściarz to jak dla mnie robi się już bardzo słabo.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
albo wyjdzie syreni śpiew jak w ST. albo wysadzanie łodzi podwodnej samochodem jak w FF8. Mnie się wydaje, że udziwnienia na siłę są bez sensu, a nowi Piraci raczej budują fundamenty do rebootu serii, całkiem zgrabnie to wychodzi.Piccolo pisze:Tyle, że jak próbujesz czegoś nowego to zawsze jest szansa, że wyjdzie z tego perełka,
A Jack wcale nie jest pijakiem-debilem. W tej części jest trochę o jego przeszłości, szczęscie też ostatecznie go nie opuszcza. Tyle tylko, że w poprzednich to on był postacią wiodącą w knuciu intryg, a tym razem to właśnie jego wykorzystują inni, aby osiągnąć swoje cele.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Matthias[Wlkp]
- purpurowy
- Posty: 7478
- Rejestracja: 17 czerwca 2014, o 15:58
- Lokalizacja: Swarożycu! Rządź!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
My o pszczole, a ty o rosole...albo wyjdzie syreni śpiew jak w ST. albo wysadzanie łodzi podwodnej samochodem jak w FF8.
Nowe rzeczy = nowe pomysły na film, świat, etc. ST i FF są tak samo odgrzewanym kotletem... SERIOM mówimy stanowcze NIE
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
...robiąc nieudany, tandetny remake Klątwy Czarnej Perły. Jeśli jest w tym jakiś sens, to głęboko ukrytyPquelim pisze:nowi Piraci raczej budują fundamenty do rebootu serii
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A mi się nawet podobało, pomimo paru żenujących momentów.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pierwsze oceny Wonder Woman wskazują, że to pierwszy dobry film od DC bez żadnych "ale". Trzeba sprawdzić.
+4k postów since 02/2005
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No nie wiem. Trailery wyglądały jak pierwsza część Kapitana Rajtuza mniej więcej. Spodziewam się kaszanki.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nowy Alien prawie tak chaotyczny jak nowe Twin Peaks.Piccolo pisze:SithFrog pisze: Tak, no i poczekaj jak zobaczysz kto i jak. Jebniesz ze śmiechu, albo dostaniesz wstrząśnienia mózgu od turbo-facepalma.
Posłuchałem sekcji spoilerów z tego filmiku... słabo mi ...
Pojawił się w tym filmiku u góry wątek dzielonego świata, w sensie: Alien i Blade Runner ma być w tym samym świecie i Ridley miał się do tego przychylić. Jak na razie znalazłem tylko fanowskie teorie oparte na słabych przesłankach, ale jeśli to prawda, to ten świat będzie jeszcze bardziej chaotyczny, a SithFrog będzie musiał poprawiać recenzję i uznać Alien vs Predator za kanoniczne.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Scotta się nie słucha. On miał ile wersji o Deckardzie? 20? 50? Za każdym razem inna.
A o Prometeuszu/Covenancie miał wizję, w jakimś wywiadzie, że Jezus był inżynierem. I shit you not.
A o Prometeuszu/Covenancie miał wizję, w jakimś wywiadzie, że Jezus był inżynierem. I shit you not.
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jak to powiedział Mike Stoklasa: nareszcie możemy być pewni, że Jezus nie był biały, ani czarny, tylko niebieski.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
AvP raczej nigdy nie będzie kanoniczne dla Scotta, bo Paul Anderson w AvP1 zabił młodego Weylanda na ziemskiej Arktyce.
w ogole to pierwsze AvP ogląda się dzisiaj jak zamierzony pastisz gatunku, same sekwencje scena aż takie złe nie są. Szkoda tylko, że z udziałem Aliena i Predatora, no ale hajs się zgadzał.
w ogole to pierwsze AvP ogląda się dzisiaj jak zamierzony pastisz gatunku, same sekwencje scena aż takie złe nie są. Szkoda tylko, że z udziałem Aliena i Predatora, no ale hajs się zgadzał.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obcy: Przymierze (Alien: Covenant)
Scott odżegnuje się od dziwactw Prometeusza i robi po prostu kolejnego Aliena. Według podręcznika, zatem - zapewnia jakąś tam dawkę przyjemności, bo rzemieślnik z niego znakomity. Ale nadal są to popłuczyny po orginalnej serii, znacznie gorsze od każdej z czterech poprzedniczek. Idiotyczna fabuła i niecharyzmatyczni bohaterowie to grzechy do których przyzwyczailiśmy się już wcześniej, wypada jedynie zapłakać nad głębokością studni, w którą autor wrzucił tę serię. Ale jest i światełko, choć nieznaczne - zamiast pseudofilozoficznych głupot bez ładu i składu (Prometeusz welcome to), pojawia się wreszcie Alien i choć na chwilę wraca dawny blask.
5+/10
Lego Batman: Film (The Lego Batman Movie)
Znakomite, umiejętne, sprawne, ironiczne, dowcipne i troszeczkę nazbyt pstorkate wcielenie klocków i Batmana. Wyborna rozrywka, chociaż trochę brakowało mi Morgana. No i te kolory, oczopląsu można dostać!
8/10
8 milimetrów (8MM)
Nicholas Cage i ciemny światek snuff movies w ciemnym filmie Joela Schumachera. Z czasów, kiedy jeszcze obu Panom coś tam się chciało w życiu osiągnąć. W tym przypadku bardzo udane, klimatyczne nawiązanie do kina noir. Warto.
7/10
Scott odżegnuje się od dziwactw Prometeusza i robi po prostu kolejnego Aliena. Według podręcznika, zatem - zapewnia jakąś tam dawkę przyjemności, bo rzemieślnik z niego znakomity. Ale nadal są to popłuczyny po orginalnej serii, znacznie gorsze od każdej z czterech poprzedniczek. Idiotyczna fabuła i niecharyzmatyczni bohaterowie to grzechy do których przyzwyczailiśmy się już wcześniej, wypada jedynie zapłakać nad głębokością studni, w którą autor wrzucił tę serię. Ale jest i światełko, choć nieznaczne - zamiast pseudofilozoficznych głupot bez ładu i składu (Prometeusz welcome to), pojawia się wreszcie Alien i choć na chwilę wraca dawny blask.
5+/10
Lego Batman: Film (The Lego Batman Movie)
Znakomite, umiejętne, sprawne, ironiczne, dowcipne i troszeczkę nazbyt pstorkate wcielenie klocków i Batmana. Wyborna rozrywka, chociaż trochę brakowało mi Morgana. No i te kolory, oczopląsu można dostać!
8/10
8 milimetrów (8MM)
Nicholas Cage i ciemny światek snuff movies w ciemnym filmie Joela Schumachera. Z czasów, kiedy jeszcze obu Panom coś tam się chciało w życiu osiągnąć. W tym przypadku bardzo udane, klimatyczne nawiązanie do kina noir. Warto.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wonder Woman
Jeśli coś jest lepsze od Batman v Superman, wcale nie oznacza, że musi być dobre.
5/10
Jeśli coś jest lepsze od Batman v Superman, wcale nie oznacza, że musi być dobre.
5/10
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ty szowinisto! Jak możesz mówić, że pierwszy bohaterski film o kobiecie i reżyserowany przez kobietę jest kiepski? Nie jest i już. Hollywood so penis!
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zwłaszcza gdy Chris Pine przez pół filmu próbuje wytłumaczyć Cud-kobiecie, że nic nie rozumie i powinna się zamknąć. lol
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ja dam więcej, ale zachwyt, peany i oceny na poziomie 9/10 to jednak jest jakiś fenomen. A właściwie strach przed uczciwym ocenianiem. Taki kaban jak Ghosbusters 2016 ma na rottenach 72%, a zasługuje tak na 20%, może 30%.
Dla mnie film ok, tekst się pisze.
Dla mnie film ok, tekst się pisze.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
whaaaat?SithFrog pisze:Taki kaban jak Ghosbusters 2016 ma na rottenach 72%
ja chyba instynktownie omijam te strony... mam naprawde dobrze rozbudowany mechanizm obronny
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
I shit you not.Pquelim pisze:whaaaat?SithFrog pisze:Taki kaban jak Ghosbusters 2016 ma na rottenach 72%
ja chyba instynktownie omijam te strony... mam naprawde dobrze rozbudowany mechanizm obronny
https://www.rottentomatoes.com/m/ghostbusters_2016/
Nawet user score jest o 20% niższy gdzie zazwyczaj jest odwrotnie przy słabych filmach (BvS czy Warcraft).
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wonder Woman - Kiedy słońce wzejdzie na zachodzie i zajdzie na wschodzie. Kiedy wyschną morza, a wiatr będzie przenosił góry jak liście. Kiedy DC zrobi dobry film. Kiedy... wróć! Że co? Moim zdaniem to trochę niesprawiedliwe podejście - wiadomo, że Batman v Superman i Suicide Squad (delikatnie mówiąc) nie wyszły, ale to tylko dwa filmy. Od wytwórni, która dała nam trylogię Nolana! W każdym razie śpieszę donieść, że Wonder Woman mimo kilu wad nie popełnia wielu błędów swoich poprzedników i wypada więcej niż przyzwoicie.
Themyscira to mała, rajska wyspa, ukryta magicznie przed wzrokiem ludzi. Żyje na niej plemię amazonek pod wodzą Hippolity (Connie Nielsen). Jej córka - Diana (Gal Gadot) - wesoła, energiczna i ciekawa świata, chce się szkolić na wojowniczkę, wbrew woli matki. Pomaga jej w tym Antiopa (Robin Wright), najlepsza z najlepszych. Kiedy na wyspę przypadkiem trafia szpieg i pilot, Steve Trevor (Chris Pine), a za nim niemiecki oddział - cały świat Diany wywraca się do góry nogami. Razem z przybyszem młoda amazonka wyrusza w podróż do świata z początków XX wieku, aby powstrzymać szaleństwo i rzeź pierwszej wojny światowej.
Przed reżyserką Patty Jenkins stało naprawdę trudne zadanie. Wonder Woman to postać podobna do Supermana czyli faceta, co strzela z oczu laserem, lata i nosi majtki na spodnie. Tytułowa super-bohaterka jest skrajnie dobra, uczciwa, walczy w obciachowym wdzianku i używa śmiesznych gadżetów. Gdzie im do mrocznego i realistycznego Batmana? Pomimo to - znów się udało. Piszę znów, bo jestem fanem filmu Man of steel i uważam go za pierwszą inkarnację Clarka Kenta, którą da się oglądać bez zażenowania mając więcej niż 10-12 lat. Wonder Woman wypada dobrze, ciekawie, a jej moce, ciuchy, fikołki i skoki to tylko tło dla historii.
Genialnym posunięciem było uczynienie relacji Diana-Steve osią całej opowieści. W dodatku jest to relacja bardzo symetryczna. Najpierw on trafia do obcego świata, którego kompletnie nie rozumie, a ona jest jego przewodniczką. Potem brudna, ogarnięta wojną Europa to terra incognita dla bohaterki i Steve musi zadać sobie sporo trudu, żeby wyjaśnić jej dlaczego tyle złego dzieje się właściwie bez powodu. Co ważne - wypadło to wszystko bardzo naturalnie. Naiwność Diany jest czysta, nieskazitelna i wiarygodna. Dzięki temu świetnie widać jej przemianę pod wpływem tego co widzi na przykład na froncie. To samo Steve, najpierw traktuje towarzyszkę jak niewygodną konieczność, a potem dostrzega, że sam też o świecie wie mniej niż sobie wyobrażał. Podoba mi się też fakt, że sporo jest tu momentów kiedy akcja zwalnia i pozwala poznać bohaterów, pogłębić ich charakter. Jak scena na łodzi i pewna całkiem zabawna dyskusja, która pokazuje, że każdego gieroja można zagiąć i że Diana może być naiwna, ale nie jest głupiutka. To właśnie te sceny sprawiają, że widz zżywa się z bohaterami i nie przeszkadzają mu w tyle greckie bóstwa, wojna i inne dziwaczne połączenia dwóch różnych światów.
Główna zasługa leży tu w genialnej roli Pine'a, z każdym kolejnym filmem facet zaskakuje. Po świetnej kreacji w Hell or high water kolejny raz kradnie dla siebie pół filmu. Drugie pół to Gal Gadot i tutaj też powyżej oczekiwań. Reżyserka wyciągnęła z Gal wszystko co mogła najlepszego, dobrze ukrywając średni warsztat aktorski pod dobrze napisaną postacią. Na drugim planie fantastyczną robotę zrobiły Connie Nielsen i Robin Wright. David Thewlis bardzo się stara, ale uważam, że to trochę nietrafiona decyzja castingowa.
Jak na film na podstawie komiksu przystało, mamy sporo scen akcji, walk i pojedynków. Tu jest pierwszy poważny zgrzyt. Z jednej strony mamy rewelacyjną i efektowną scenę szarży Wonder Woman przez ziemię niczyją aż do okopów wroga - to chyba najlepsza pod tym względem scena w filmie. Z drugiej - kilka ujęć z użyciem CGI wypada dramatycznie źle. Jak efekty specjalne sprzed dekady albo lepiej. Najgorzej wyglądają dalekie skoki Diany. Jak z kreskówki. Warto wspomnieć jeszcze o dwóch-trzech scenach walki gdzie Wonder Woman tłucze kilku przeciwników na raz. Poza przesadnym użyciem slow motion całość ogląda się świetnie. Nie ma ćwierć-sekundowych ujęć, od początku do końca widać kto gdzie jest i co się dzieje. To ostatnio wcale nie jest standard.
Czarne charaktery, których w filmie jest kilku, są... no po prostu są. Nie zapadną w pamięć na dłużej (poza jednym), ale kompletnie mi to nie przeszkadza. Film miał opowiadać o Dianie, o tym kim jest, skąd się wzięła i jak wyglądało jej wejście w świat zwykłych ludzi. Złoczyńcy nie są tu po to, by kraść "show" dla siebie. Są wystarczająco źli, żeby kibicować tym dobrym. Jedyne co powinno było wypaść z produkcji na etapie montażu to pewna scena z... diabolicznym śmiechem dwójki niemilców. Nie wiem jaki był zamiar, ale poczułem się jakbym oglądał Allo Allo.
Jeśli miałbym jeszcze na coś narzekać to na nierówny finał. Z jednej strony są tu momenty dramatyczne i to tak, że chwytają za gardło, z drugiej walka z głównym antagonistą to znów bardzo dużo średniej jakości efektów i jedna naprawdę zła decyzja. Wąsy! Nie mogą napisać więcej, żeby nie spojlerować, ale pewne wąsy po prostu na chwilę kompletnie mnie rozstroiły i zamiast przeżywać wydarzenia na ekranie, nie mogłem przestać głupio chichotać.
Na koniec uwaga na temat ocen jakie zbiera film. Jak widzę rotten tomatoes (w tej chwili 93%) to przyznam, że nie rozumiem czy to coś ze mną nie tak, czy jednak fakt, że reżyserem i główną bohaterką jest kobieta dodaje parę procent/punktów do oceny? Takie Ghostbusters z 2016 roku ma 73% na "rottenach", a to jest abominacja, a nie film. Płytkie i nieśmieszne podeptanie legendarnej marki. Z Wonder Woman jest inaczej, bo to naprawdę niezły film i dobre "origin story", ale też moim zdaniem żadna rewelacja. Na pewno nie stawiałbym tej produkcji w jednym rzędzie z The Dark Knight, Strażnikami Galaktyki czy Iron man.
W każdym razie warto zobaczyć. Dla fanów komiksu to będzie chyba pierwsze godne sportretowanie Wonder Woman na ekranie, a dla takich kompletnych laików jak ja to świetna okazja, żeby poznać i polubić Dianę Prince. Liczę na dobry sequel. 7/10
http://zabimokiem.pl/kobieta-cud/
Themyscira to mała, rajska wyspa, ukryta magicznie przed wzrokiem ludzi. Żyje na niej plemię amazonek pod wodzą Hippolity (Connie Nielsen). Jej córka - Diana (Gal Gadot) - wesoła, energiczna i ciekawa świata, chce się szkolić na wojowniczkę, wbrew woli matki. Pomaga jej w tym Antiopa (Robin Wright), najlepsza z najlepszych. Kiedy na wyspę przypadkiem trafia szpieg i pilot, Steve Trevor (Chris Pine), a za nim niemiecki oddział - cały świat Diany wywraca się do góry nogami. Razem z przybyszem młoda amazonka wyrusza w podróż do świata z początków XX wieku, aby powstrzymać szaleństwo i rzeź pierwszej wojny światowej.
Przed reżyserką Patty Jenkins stało naprawdę trudne zadanie. Wonder Woman to postać podobna do Supermana czyli faceta, co strzela z oczu laserem, lata i nosi majtki na spodnie. Tytułowa super-bohaterka jest skrajnie dobra, uczciwa, walczy w obciachowym wdzianku i używa śmiesznych gadżetów. Gdzie im do mrocznego i realistycznego Batmana? Pomimo to - znów się udało. Piszę znów, bo jestem fanem filmu Man of steel i uważam go za pierwszą inkarnację Clarka Kenta, którą da się oglądać bez zażenowania mając więcej niż 10-12 lat. Wonder Woman wypada dobrze, ciekawie, a jej moce, ciuchy, fikołki i skoki to tylko tło dla historii.
Genialnym posunięciem było uczynienie relacji Diana-Steve osią całej opowieści. W dodatku jest to relacja bardzo symetryczna. Najpierw on trafia do obcego świata, którego kompletnie nie rozumie, a ona jest jego przewodniczką. Potem brudna, ogarnięta wojną Europa to terra incognita dla bohaterki i Steve musi zadać sobie sporo trudu, żeby wyjaśnić jej dlaczego tyle złego dzieje się właściwie bez powodu. Co ważne - wypadło to wszystko bardzo naturalnie. Naiwność Diany jest czysta, nieskazitelna i wiarygodna. Dzięki temu świetnie widać jej przemianę pod wpływem tego co widzi na przykład na froncie. To samo Steve, najpierw traktuje towarzyszkę jak niewygodną konieczność, a potem dostrzega, że sam też o świecie wie mniej niż sobie wyobrażał. Podoba mi się też fakt, że sporo jest tu momentów kiedy akcja zwalnia i pozwala poznać bohaterów, pogłębić ich charakter. Jak scena na łodzi i pewna całkiem zabawna dyskusja, która pokazuje, że każdego gieroja można zagiąć i że Diana może być naiwna, ale nie jest głupiutka. To właśnie te sceny sprawiają, że widz zżywa się z bohaterami i nie przeszkadzają mu w tyle greckie bóstwa, wojna i inne dziwaczne połączenia dwóch różnych światów.
Główna zasługa leży tu w genialnej roli Pine'a, z każdym kolejnym filmem facet zaskakuje. Po świetnej kreacji w Hell or high water kolejny raz kradnie dla siebie pół filmu. Drugie pół to Gal Gadot i tutaj też powyżej oczekiwań. Reżyserka wyciągnęła z Gal wszystko co mogła najlepszego, dobrze ukrywając średni warsztat aktorski pod dobrze napisaną postacią. Na drugim planie fantastyczną robotę zrobiły Connie Nielsen i Robin Wright. David Thewlis bardzo się stara, ale uważam, że to trochę nietrafiona decyzja castingowa.
Jak na film na podstawie komiksu przystało, mamy sporo scen akcji, walk i pojedynków. Tu jest pierwszy poważny zgrzyt. Z jednej strony mamy rewelacyjną i efektowną scenę szarży Wonder Woman przez ziemię niczyją aż do okopów wroga - to chyba najlepsza pod tym względem scena w filmie. Z drugiej - kilka ujęć z użyciem CGI wypada dramatycznie źle. Jak efekty specjalne sprzed dekady albo lepiej. Najgorzej wyglądają dalekie skoki Diany. Jak z kreskówki. Warto wspomnieć jeszcze o dwóch-trzech scenach walki gdzie Wonder Woman tłucze kilku przeciwników na raz. Poza przesadnym użyciem slow motion całość ogląda się świetnie. Nie ma ćwierć-sekundowych ujęć, od początku do końca widać kto gdzie jest i co się dzieje. To ostatnio wcale nie jest standard.
Czarne charaktery, których w filmie jest kilku, są... no po prostu są. Nie zapadną w pamięć na dłużej (poza jednym), ale kompletnie mi to nie przeszkadza. Film miał opowiadać o Dianie, o tym kim jest, skąd się wzięła i jak wyglądało jej wejście w świat zwykłych ludzi. Złoczyńcy nie są tu po to, by kraść "show" dla siebie. Są wystarczająco źli, żeby kibicować tym dobrym. Jedyne co powinno było wypaść z produkcji na etapie montażu to pewna scena z... diabolicznym śmiechem dwójki niemilców. Nie wiem jaki był zamiar, ale poczułem się jakbym oglądał Allo Allo.
Jeśli miałbym jeszcze na coś narzekać to na nierówny finał. Z jednej strony są tu momenty dramatyczne i to tak, że chwytają za gardło, z drugiej walka z głównym antagonistą to znów bardzo dużo średniej jakości efektów i jedna naprawdę zła decyzja. Wąsy! Nie mogą napisać więcej, żeby nie spojlerować, ale pewne wąsy po prostu na chwilę kompletnie mnie rozstroiły i zamiast przeżywać wydarzenia na ekranie, nie mogłem przestać głupio chichotać.
Na koniec uwaga na temat ocen jakie zbiera film. Jak widzę rotten tomatoes (w tej chwili 93%) to przyznam, że nie rozumiem czy to coś ze mną nie tak, czy jednak fakt, że reżyserem i główną bohaterką jest kobieta dodaje parę procent/punktów do oceny? Takie Ghostbusters z 2016 roku ma 73% na "rottenach", a to jest abominacja, a nie film. Płytkie i nieśmieszne podeptanie legendarnej marki. Z Wonder Woman jest inaczej, bo to naprawdę niezły film i dobre "origin story", ale też moim zdaniem żadna rewelacja. Na pewno nie stawiałbym tej produkcji w jednym rzędzie z The Dark Knight, Strażnikami Galaktyki czy Iron man.
W każdym razie warto zobaczyć. Dla fanów komiksu to będzie chyba pierwsze godne sportretowanie Wonder Woman na ekranie, a dla takich kompletnych laików jak ja to świetna okazja, żeby poznać i polubić Dianę Prince. Liczę na dobry sequel. 7/10
http://zabimokiem.pl/kobieta-cud/
Ostatnio zmieniony 5 czerwca 2017, o 20:16 przez SithFrog, łącznie zmieniany 1 raz.
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wysoka ocena na RT może wynikać po prostu z tego, że po słabym Batmanie i Legionie, w końcu DC zrobiło film, który nie jest zły. Nie jest zły, czyli dostaje pozytywną recenzję. RT nie rozróżnia 6/10 od 10/10,co stanowi zarówno jego siłę, jak i wielka słabość.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Yup:
The Tomatometer rating represents the percentage of professional critic reviews that are positive for a given film or television show.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moim zdaniem stanowi tylko i wyłącznie o słabości.
Równie dobrze mogłoby się to nazywać ilościową analizą opartą na badaniu zachowań dziennikarzy - krytyków kulturowych. I nawet jako naukowa metoda badawcza ma niewielką wartość i jest bardzo łatwa do podważenia, oto kilka powodów:
- niejednoznaczny dobór próby (kto jest krytykiem?)
- niska wartość poznawcza wyniku (takie założenie zupełnie nie współgra z ideami oceniania stosowanymi w prasie lub aktach normatywnych i naukach społecznych - patrz zasady tworzenia ankiet jakościowych, itp.)
- służy jedynie określeniu pozoru orientacji jednej grupy społecznej,
- brak odniesienia do zastosowania w praktyce (co to ma mówić widzowi?)
Uzasadnione być może jedynie ekonomicznie, dla badania trendów na makropoziomie. Ale i tu ekonomistą nie jestem.
To tak na szybko. Jak trzeba, mogę rozwinąć, ale już nie dzisiaj bo śmigam na konferencję za Odrę.
Równie dobrze mogłoby się to nazywać ilościową analizą opartą na badaniu zachowań dziennikarzy - krytyków kulturowych. I nawet jako naukowa metoda badawcza ma niewielką wartość i jest bardzo łatwa do podważenia, oto kilka powodów:
- niejednoznaczny dobór próby (kto jest krytykiem?)
- niska wartość poznawcza wyniku (takie założenie zupełnie nie współgra z ideami oceniania stosowanymi w prasie lub aktach normatywnych i naukach społecznych - patrz zasady tworzenia ankiet jakościowych, itp.)
- służy jedynie określeniu pozoru orientacji jednej grupy społecznej,
- brak odniesienia do zastosowania w praktyce (co to ma mówić widzowi?)
Uzasadnione być może jedynie ekonomicznie, dla badania trendów na makropoziomie. Ale i tu ekonomistą nie jestem.
To tak na szybko. Jak trzeba, mogę rozwinąć, ale już nie dzisiaj bo śmigam na konferencję za Odrę.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czyli co, jak 100 na 100 recenzji jest pozytywnych, ale ma rozpiętość od 6 do 10 na 10 to na rotten będzie film na 100%??? Dobrze rozumiem?
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dobrze, chociaż nie wiem dokładnie, jak oni przekładają oceny na recenzje pozytywne/negatywne. Może to jakiś bardziej skomplikowany mechanizm.
Pq - z jednej strony masz rację. Z drugiej strony wystarczy po prostu odbierać ocenę na RT dosłownie - jako procent pozytywnych recenzji. Nie ocenę ani cokolwiek innego, tylko najprostszy stosunek ocen na tak do ocen na nie. Gdyby oceny punktowe były przyznawane rozsądnie i zachowaniem pełnej rozpiętości skali, powiedziałbym, że RT nie ma racji bytu. Niestety, tak jak z grami, wielu recenzentów stosuje skalę 6-10, gdzie 6 to gniot je do obejrzenia. W praktyce więc te oceny mówią niewiele więcej od procentów z Pomidorów. To zresztą widać po tym, jak zbieżne są na ogół oceny na RT z innymi agregatorami, które zbierają oceny punktowe ale na przykład ważą oceny w zależności od "ważności" recenzenta.
Pq - z jednej strony masz rację. Z drugiej strony wystarczy po prostu odbierać ocenę na RT dosłownie - jako procent pozytywnych recenzji. Nie ocenę ani cokolwiek innego, tylko najprostszy stosunek ocen na tak do ocen na nie. Gdyby oceny punktowe były przyznawane rozsądnie i zachowaniem pełnej rozpiętości skali, powiedziałbym, że RT nie ma racji bytu. Niestety, tak jak z grami, wielu recenzentów stosuje skalę 6-10, gdzie 6 to gniot je do obejrzenia. W praktyce więc te oceny mówią niewiele więcej od procentów z Pomidorów. To zresztą widać po tym, jak zbieżne są na ogół oceny na RT z innymi agregatorami, które zbierają oceny punktowe ale na przykład ważą oceny w zależności od "ważności" recenzenta.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man