Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dzień Bastylii (Bastille Day) - Po tym, co wydarzyło się rok temu w Paryżu producenci przesunęli datę premiery. Decyzja zrozumiała. Dlatego po stokroć współczuję twórcom, bo trafili z tematyką na fatalny okres. Jakby tego było mało, wypuścili swoją produkcję, a po trzech miesiącach od premiery nie wypada im się nią chwalić. W tegoroczny (tytułowy) Dzień Bastylii na promenadzie w Nicei stało się to, co się stało. Jakiekolwiek łączenie tego święta z zamachem terrorystycznym jest automatycznie sporym faux pas. Szkoda, bo to całkiem niezłe kino akcji.
Rzecz dzieje się w Paryżu. Terroryści chcą podłożyć bombę, która w wyniku przypadku trafia w ręce kieszonkowca i drobnego złodziejaszka, Michaela Masona (Richard Madden aka Robb Stark). Ten nieświadomy zawartości paczki porzuca ją w przypadkowym miejscu. Bum. Ludzie giną. Mamy zamach, a na zapisach z monitoringu (przypadkowego) podejrzanego. W pościg za nim rusza na paryskie ulice bezkompromisowy Sean Briar (Idris Elba).
Dzień Bastylii to woda na młyn dla fanów kina akcji lat 90tych. Bijatyki, sceny akcji, strzelaniny, pościgi, szelmowskie uśmiechy i przerzucanie się ripostami. Pod tym względem reżyser James Watkins nie udaje przed widzem ambicji na coś więcej. Ma się dziać dużo i szybko, nie zawsze z sensem. Aktorzy wypadają więcej niż przyzwoicie, Robb Stark zagrał tak, że w połowie filmu zapomniałem, że to Robb Stark, co w samo w sobie jest wartością. Idris Elba - gdyby plotki były prawdziwe - spokojnie może być kolejnym Bondem. Jestem spokojny o jakość takiej produkcji z nim w roli słynnego agenta MI6. Fantastycznie zespół uzupełnia Charlotte Le Bon jako Zoe - niedoszła terrorystka. Jedyny spory minus to szefowa paryskiej komórki CIA. Znana z drugiego sezonu Detektywa, Kelly Reilly, wypada blado i bezpłciowo.
Nie będę wytykał dziur w scenariuszu, ani tego, że momentami dostajemy patosem po oczach. To jest tego typu produkcja, że raczej należy przymknąć oko na głupoty, bo wiadomo, że będą. Dzień Bastylii to nie jest próba zdobycia Oscara. To solidna, mało oryginalna, rzemieślnicza robota. Kino akcji w starym stylu, do kotleta jak znalazł. 6/10
http://zabimokiem.pl/niefartowna-rzeczywistosc/
Rzecz dzieje się w Paryżu. Terroryści chcą podłożyć bombę, która w wyniku przypadku trafia w ręce kieszonkowca i drobnego złodziejaszka, Michaela Masona (Richard Madden aka Robb Stark). Ten nieświadomy zawartości paczki porzuca ją w przypadkowym miejscu. Bum. Ludzie giną. Mamy zamach, a na zapisach z monitoringu (przypadkowego) podejrzanego. W pościg za nim rusza na paryskie ulice bezkompromisowy Sean Briar (Idris Elba).
Dzień Bastylii to woda na młyn dla fanów kina akcji lat 90tych. Bijatyki, sceny akcji, strzelaniny, pościgi, szelmowskie uśmiechy i przerzucanie się ripostami. Pod tym względem reżyser James Watkins nie udaje przed widzem ambicji na coś więcej. Ma się dziać dużo i szybko, nie zawsze z sensem. Aktorzy wypadają więcej niż przyzwoicie, Robb Stark zagrał tak, że w połowie filmu zapomniałem, że to Robb Stark, co w samo w sobie jest wartością. Idris Elba - gdyby plotki były prawdziwe - spokojnie może być kolejnym Bondem. Jestem spokojny o jakość takiej produkcji z nim w roli słynnego agenta MI6. Fantastycznie zespół uzupełnia Charlotte Le Bon jako Zoe - niedoszła terrorystka. Jedyny spory minus to szefowa paryskiej komórki CIA. Znana z drugiego sezonu Detektywa, Kelly Reilly, wypada blado i bezpłciowo.
Nie będę wytykał dziur w scenariuszu, ani tego, że momentami dostajemy patosem po oczach. To jest tego typu produkcja, że raczej należy przymknąć oko na głupoty, bo wiadomo, że będą. Dzień Bastylii to nie jest próba zdobycia Oscara. To solidna, mało oryginalna, rzemieślnicza robota. Kino akcji w starym stylu, do kotleta jak znalazł. 6/10
http://zabimokiem.pl/niefartowna-rzeczywistosc/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dzięki reżimowej TV nadrabiam...
Igrzyska śmierci (The Hunger Games)
Opinię o tym filmie wyrobiłem sobie na długo przed jego obejrzeniem, wnioskując na podstawie licznych jego klonów w rodzaju Niezgodnej, Dawcy pamięci czy Więźnia labiryntu. Założyłem, że jest to książka/film dla młodzieży oparta na widowiskowym pomyśle, z pełną akcji fabułą, że będzie tu w jakiś sposób pokręcony świat przyszłości, jakaś antyutopia, że bohaterka będzie się sprzeciwiać systemowi i takie tam. Nie miałem zielonego pojęcia o książce/filmie ponad to co sobie w zasadzie sam na jej/jego temat wymyśliłem. Wreszcie obejrzałem i proszę bardzo - nie myliłem się. W tym miejscu mógłbym napisać, że 5/10 i zakończyć recenzję. Korci mnie jednak, żeby coś dopisać bo mam wrażenie, że spod płaszczyka infantylizmu wyziera nieśmiało coś godnego uwagi. W przeciwieństwie do wymienionych przeze mnie wcześniej filmów tutaj mamy do czynienia ze światem, który niepokojąco przypomina prawdziwe twory z historii. Np. III Rzesza i jej podbite "dystrykty" - kto wie, może kilkadziesiąt lat po zwycięskiej wojnie Niemcy stały by się właśnie takim ogarniętym dekadencją Kapitolem, podczas gdy Polacy wydobywaliby węgiel, Czesi budowali samochody, Ukraińcy zbierali zboże, Rosjanie pasali bydło a Francuzki dawa... yyy... ten. Albo, inny przykład - ZSRR i jego satelity. Nawet godło filmowego superpaństwa wygląda jak miks symboli totalitarnych systemów znanych z naszej rzeczywistości. Jak bardzo świat w Igrzyskach nie wydawałby się na pierwszy rzut oka dziwny to po chwili zastanowienia jest w nim coś swędząco realnego i bardzo przygnębiającego. W filmie są też tytułowe Igrzyska, coś tam się dzieje, dzieciaki w różnym wieku gonią się i zabijają ale ja cały czas myślałem o tym świecie. Prezydent grany przez Sutherlanda seniora nie jest żadnym opętanym ideologiem. To twardo stąpający po ziemi facet, który w brutalny sposób broni przywilejów swojej kasty, doskonale zdając sobie sprawę z niesprawiedliwości systemu. No i ta satyra na telewizyjne show, papkę serwowaną zblazowanym pustakom zamieszkującym Centrum. Wątek zabijania na ekranie kino przerabia co najmniej od lat 80-tych XX wieku a ja się zastanawiam czy jeszcze za mojego życia ktoś w końcu podchwyci ten pomysł. Sporo tego zastanawiania jak na takie prawie familijne kino SF. Oczywiście dużo tu nielogiczności i pokazywania rzeczy tak, żeby były widowiskowe a nie logiczne lub chociaż sensowne ale nie wymagajmy zbyt wiele. Bateryjki w mieczach świetlnych też wyczerpują się w rzeczywistości szybciej niż pokazano to w Gwiezdnych wojnach. Nie przedłużając - muszę przyznać, że filmowa adaptacja Igrzysk śmierci stanowiła dla mnie przyjemną niespodziankę. Możliwość obejrzenia takiego filmu bez flaków, faków i cyców, w rodzinnym gronie też uważam za plus. 7/10
Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia (The Hunger Games: Catching Fire)
Powtórka z rozrywki więc nie czuję się zobligowany do jakichś szczególnych wywodów. Nadal intryguje mnie ten niby bezsensowny a jednak trochę prawdziwy świat i mam ochotę obejrzeć kolejne filmy o dziewczynie z łukiem. Jeśli okaże się, że tzw. "rewolucja" to tak naprawdę jakiś sterowany przewrót to będę w pełni ukontentowany i nawet zapomnę, że na drugiej części dość często ziewałem. Pewnie tak nie będzie (nie czytałem ani samych książek ani na wszelki wypadek żadnych artykułów o nich ani nawet mini recenzji na naszym portalu) i pewnie wyjdzie bardziej banalnie niż bym oczekiwał, bardziej infantylnie i amerykańsko ale pozwólcie mi tak potrwać trochę w niepewności... 6/10
Igrzyska śmierci (The Hunger Games)
Opinię o tym filmie wyrobiłem sobie na długo przed jego obejrzeniem, wnioskując na podstawie licznych jego klonów w rodzaju Niezgodnej, Dawcy pamięci czy Więźnia labiryntu. Założyłem, że jest to książka/film dla młodzieży oparta na widowiskowym pomyśle, z pełną akcji fabułą, że będzie tu w jakiś sposób pokręcony świat przyszłości, jakaś antyutopia, że bohaterka będzie się sprzeciwiać systemowi i takie tam. Nie miałem zielonego pojęcia o książce/filmie ponad to co sobie w zasadzie sam na jej/jego temat wymyśliłem. Wreszcie obejrzałem i proszę bardzo - nie myliłem się. W tym miejscu mógłbym napisać, że 5/10 i zakończyć recenzję. Korci mnie jednak, żeby coś dopisać bo mam wrażenie, że spod płaszczyka infantylizmu wyziera nieśmiało coś godnego uwagi. W przeciwieństwie do wymienionych przeze mnie wcześniej filmów tutaj mamy do czynienia ze światem, który niepokojąco przypomina prawdziwe twory z historii. Np. III Rzesza i jej podbite "dystrykty" - kto wie, może kilkadziesiąt lat po zwycięskiej wojnie Niemcy stały by się właśnie takim ogarniętym dekadencją Kapitolem, podczas gdy Polacy wydobywaliby węgiel, Czesi budowali samochody, Ukraińcy zbierali zboże, Rosjanie pasali bydło a Francuzki dawa... yyy... ten. Albo, inny przykład - ZSRR i jego satelity. Nawet godło filmowego superpaństwa wygląda jak miks symboli totalitarnych systemów znanych z naszej rzeczywistości. Jak bardzo świat w Igrzyskach nie wydawałby się na pierwszy rzut oka dziwny to po chwili zastanowienia jest w nim coś swędząco realnego i bardzo przygnębiającego. W filmie są też tytułowe Igrzyska, coś tam się dzieje, dzieciaki w różnym wieku gonią się i zabijają ale ja cały czas myślałem o tym świecie. Prezydent grany przez Sutherlanda seniora nie jest żadnym opętanym ideologiem. To twardo stąpający po ziemi facet, który w brutalny sposób broni przywilejów swojej kasty, doskonale zdając sobie sprawę z niesprawiedliwości systemu. No i ta satyra na telewizyjne show, papkę serwowaną zblazowanym pustakom zamieszkującym Centrum. Wątek zabijania na ekranie kino przerabia co najmniej od lat 80-tych XX wieku a ja się zastanawiam czy jeszcze za mojego życia ktoś w końcu podchwyci ten pomysł. Sporo tego zastanawiania jak na takie prawie familijne kino SF. Oczywiście dużo tu nielogiczności i pokazywania rzeczy tak, żeby były widowiskowe a nie logiczne lub chociaż sensowne ale nie wymagajmy zbyt wiele. Bateryjki w mieczach świetlnych też wyczerpują się w rzeczywistości szybciej niż pokazano to w Gwiezdnych wojnach. Nie przedłużając - muszę przyznać, że filmowa adaptacja Igrzysk śmierci stanowiła dla mnie przyjemną niespodziankę. Możliwość obejrzenia takiego filmu bez flaków, faków i cyców, w rodzinnym gronie też uważam za plus. 7/10
Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia (The Hunger Games: Catching Fire)
Powtórka z rozrywki więc nie czuję się zobligowany do jakichś szczególnych wywodów. Nadal intryguje mnie ten niby bezsensowny a jednak trochę prawdziwy świat i mam ochotę obejrzeć kolejne filmy o dziewczynie z łukiem. Jeśli okaże się, że tzw. "rewolucja" to tak naprawdę jakiś sterowany przewrót to będę w pełni ukontentowany i nawet zapomnę, że na drugiej części dość często ziewałem. Pewnie tak nie będzie (nie czytałem ani samych książek ani na wszelki wypadek żadnych artykułów o nich ani nawet mini recenzji na naszym portalu) i pewnie wyjdzie bardziej banalnie niż bym oczekiwał, bardziej infantylnie i amerykańsko ale pozwólcie mi tak potrwać trochę w niepewności... 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przyznam, że wizja świata z Igrzysk jest na pewno wiele bardziej prawdopodobna niż np. z takiego "The Purge" gdzie scenarzyści zapomnieli kompletnie o istnieniu seryjnych morderców, zbrodni w afekcie, ludzi chorych psychicznie czy, chociażby, cholernej przestępczości zorganizowanej. Jeśli całe podwaliny pod świat się walą to i reszta logiczna nie będzie, tutaj przynajmniej można sobie wyobrazić (przymykając tylko lekko oko), że przy pewnych wydarzeniach w historii mogłoby do czegoś podobnego dojść. Szkoda tylko, że zawsze jest to przedstawiane w skali mikro i zadziwiająco często przypomina to Amerykę. Świetnym by było gdyby rozszerzyć to na cały świat mniej więcej tak jak Voo to opisał.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Do pewnego etapu podzielałem dywagacje Voo. Ale w moim przypadku ostatecznie zakończyły się po przedostatniej części, która była tak nalesnikowa, że w tym momencie nawet nie pamiętam czy oglądałem finał cyklu.. ale chyba tak, było tam jakieś koszmarnie idiotyczne zakończenie wątku miłosnego.Voo pisze:pewnie wyjdzie bardziej banalnie niż bym oczekiwał, bardziej infantylnie i amerykańsko ale pozwólcie mi tak potrwać trochę w niepewności...
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Larofan
- Social Media Ninja
- Posty: 3932
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 10:15
- Lokalizacja: Poznań, Poland
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
ja tez sie zgubilem juz w dalszych czesciach.. im dalej tym gorzej nie pamietam tez czy widziaelm juz final czy nie bo w sumie teraz to tylko wielkie love..
pierwsza czesc byla fajna - milo sie ogladalo
btw widzial ktos Battle Royale? nie wiem czy to klasyk czy nie.. kumpel mi polecil kiedys mowiac ze to wlasnie cos podobnego do hunger games
azjatyckie kino - na swiecie jest syf bo dzieci w szkolach nei szanuja starszych i nauczycieli i sa w ogole chamskie i glupie (czy to czegos nie przypomina?) w efekcie rzad japonski decyduje ze najgorsza klase wysyla na takie hunger games wlasnie zeby ich nauczyc rezonu (!)
zamykaja szkole w peirscieniu wojsk i daja im losowa bron
i dzieci pruja sobie flaki, niektorzy maja prawdziwa bron, inni bezwartosciowe przedmioty i usiluja nie dac sie zabic
flaki lataja wesolo - polecam
pierwsza czesc byla fajna - milo sie ogladalo
btw widzial ktos Battle Royale? nie wiem czy to klasyk czy nie.. kumpel mi polecil kiedys mowiac ze to wlasnie cos podobnego do hunger games
azjatyckie kino - na swiecie jest syf bo dzieci w szkolach nei szanuja starszych i nauczycieli i sa w ogole chamskie i glupie (czy to czegos nie przypomina?) w efekcie rzad japonski decyduje ze najgorsza klase wysyla na takie hunger games wlasnie zeby ich nauczyc rezonu (!)
zamykaja szkole w peirscieniu wojsk i daja im losowa bron
i dzieci pruja sobie flaki, niektorzy maja prawdziwa bron, inni bezwartosciowe przedmioty i usiluja nie dac sie zabic
flaki lataja wesolo - polecam
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
As w opałach (Ace in the Hole)
Przykład na to, że już w latach pięcdziesiątych polska szkoła tłumaczeń filmowych TM miała się całkiem dobrze. Co prawa polskie brzmienie jako-tako koresponduje z treścią filmu, ale trudno nie zauważyć, że orginalne sformuowanie odnosi się do nomenklatury karcianej, o czym tłumacz-cenzor mógł zwyczajnie nie wiedzieć...
Anyway, film stanowi już dzieło kultowe i jest wart uwagi z dwóch powodów. Po pierwsze Kirk Douglas, którego poziom warsztatu przyprawiłby dzisiejsze gwiazdy kina o kompleks niższości. Nie ma sensu się rozwodzić nad tym tematem, im więcej oglądam tego pana w starych produkcjach, tym bardziej przekonuje się do tezy, że jest to jeden z najwybitniejszych aktorów w historii Hollywood.
Po drugie - niesamowity klimat filmu. Niby produkcja klasyfikowana dzisiaj jako noir, ale jakże inne od standardowego wyobrażenia o tym gatunku. Dziennikarz z wielkiego swiata zmuszony do banicji w prowincjonalnym miasteczku całymi dniami marzy o swojej wielkiej "breaking story", która pozwoli mu wrócić w przestrzeń nowojorskich salonów. Wreszczie nadarza się okazja, a główny bohater rozkreca cyrk medialny do tego stopnia, że w tydzień zostaje najlepiej opłacanym żurnalistą w kraju. W tym samym czasie wątki poboczne mnożą się jak króliki, sa różnorodne i interesujące. Całość kończy się w noirowskim stylu, z lekką nutką egzysentcjalizmu. Fajne jest to, jak ten film co chwilę zadaje pytania, czy ludzie są w stanie się zmienić ze względu na pewne wydarzenia. A jeszcze fajniejsze jest, jak sprawnie udaje mu się unikać odpowiedzi na to pytanie. Swoją droga, brakuje takich rzeczy w dzisiejszym kinie, gdzie większość charakterów jest od startu do mety ustalona i raczej nie podlega ewolucjom. A przecież "przemiana głównego bohatera" to kanoniczny wątek nie tylko kinematografii, ale też sztuki zupełnie powaznej: od teatru, przez malarstwo, na literaturze kończąc. Dzisiaj już zupełnie nieeksponowany, a świat mamy przecież znacznie bardziej dynamiczny, rzeczywistość płynną.
Wracając do tematu, Ace in the Hole jest świetną wariacją kina noir na temat siły mediów i chciwości ludzkiej, z genialną obsadą aktorską i równie mocnym pierwiastkiem jakości w pozostałych elementach. Kino z klasą!
8/10
Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz (Before the Devil Knows You're Dead)
Nowoczesne wcielenie klimatu neo-noir, bardzo ciekawe i intrygujące. Wątek kryminalny bardziej przypomina komedię spod znaku Olsena, jednak w pozostałych elementach jest już powaznie, mroczno i ponuro. Chyba najlepsza rola Phillipa Seymoura Hoffmana, jaką dotychczas widziałem. Ciężkie tematycznie kino, które ogląda się momentami z wypiekami na twarzy. Momentami jednak strasznie zwalnia, głównie przez irytującą formę narracji, na którą zdecydował się reżyser. Potwarzanie tych samych scen przechodzi u mnie za pierwszym razem, tutaj było zzdecydowanie za dużo. Mam też wątpliwości co do Ethana Hawke'a, który przy wymionionym wcześniej aktorze wypadał trochę groteskowo i egzaltowanie. Reszta obsady jednak zdecydowanie in plus. Gdyby nie chwilowe problemy z utrzymaniem tempa akcji, byłaby to naprawdę świetna robota, ale i tak warto znać ten film.
7/10
Gracz (The Player)
Tim Robbins miał w swojej karierze takie cztery lata, że stworzynymi wtedy kreacjami dosłownie pozamiatal resztę kolegów po fachu i zapewnił sobie pozycję aktora kultowego. Działo się to mniej więcej w latach 1990-94, kiedy to błyszczał m.in. w uznanej na naszym forum Drabinie Jakubowej ('90), a także powszechnie uwielbianych Skazanych na Shawshank('94). W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi produkcjami przytrafił mu się również taki przypadek jak The Player ('92) - film z bardzo ciekawym scenariuszem, w którym Robbins niejako z rozpędu zaprezentował się na poziomie właściwym dla tego okresu swojej kariery.
Głównym bohaterem jest człowiek odpowiadający w Metro-Goldwyn-Meyer za odrzucanie (i czasem akceptację) pomyslów na filmy, z którymi do producenta przychodza różniego rodzaju nawiedzeni twórcy, przekonani o własnym geniuszu. Griffin mill ma na swoim koncie kilkaset zaprzepaszczonych w jednej rozmowie marzeń i połamanych serc scenarzystów. Pewnego dnia w pracy zaczyna otrzymywać pocztówki z pogróżkami - prawdopodobnie od jednego ze swoich antyfanów, których zdażył sie nabawić w trakcie wykonywania obowiązków. Dalej historia toczy się już sama z siebie - i ten film, nieprzypadkowo podpinany pod kategorię neo-noir - prezentuje się coraz lepiej z każdą kolejną minutą seansu. Jest wątek miłosny, coś w stylu klasycznego femme fatale, jest trochę mroku i zagubienia, jest wreszcie najmocniejszy punkt moim zdaniem - rewelacyjny twist na zakończenie, w którym scenariusz filmu w świetny sposób przełamuje granice kinematograficznego medium i puszcza oczko w stronę widza. Uwazam, że to jedno z najsprytniejszych zakończeń filmowych, jakie dane mi było zobaczyć - i choćby dla niego samego, warto się przez The Player przebić. Z początku jest trochę niemrawo i dość męcząco, lecz później produkcja zmienia nieco klimat i ciężar gatunkowy na zdecydowanie ciekawszy i wciągający.
Warto zobaczyć, bo pomysł ciekawy, Tim Robbins bardzo dobry, a zakończenie to taka ciekawostka, którą - uważam - trzeba znać.
7/10
Przykład na to, że już w latach pięcdziesiątych polska szkoła tłumaczeń filmowych TM miała się całkiem dobrze. Co prawa polskie brzmienie jako-tako koresponduje z treścią filmu, ale trudno nie zauważyć, że orginalne sformuowanie odnosi się do nomenklatury karcianej, o czym tłumacz-cenzor mógł zwyczajnie nie wiedzieć...
Anyway, film stanowi już dzieło kultowe i jest wart uwagi z dwóch powodów. Po pierwsze Kirk Douglas, którego poziom warsztatu przyprawiłby dzisiejsze gwiazdy kina o kompleks niższości. Nie ma sensu się rozwodzić nad tym tematem, im więcej oglądam tego pana w starych produkcjach, tym bardziej przekonuje się do tezy, że jest to jeden z najwybitniejszych aktorów w historii Hollywood.
Po drugie - niesamowity klimat filmu. Niby produkcja klasyfikowana dzisiaj jako noir, ale jakże inne od standardowego wyobrażenia o tym gatunku. Dziennikarz z wielkiego swiata zmuszony do banicji w prowincjonalnym miasteczku całymi dniami marzy o swojej wielkiej "breaking story", która pozwoli mu wrócić w przestrzeń nowojorskich salonów. Wreszczie nadarza się okazja, a główny bohater rozkreca cyrk medialny do tego stopnia, że w tydzień zostaje najlepiej opłacanym żurnalistą w kraju. W tym samym czasie wątki poboczne mnożą się jak króliki, sa różnorodne i interesujące. Całość kończy się w noirowskim stylu, z lekką nutką egzysentcjalizmu. Fajne jest to, jak ten film co chwilę zadaje pytania, czy ludzie są w stanie się zmienić ze względu na pewne wydarzenia. A jeszcze fajniejsze jest, jak sprawnie udaje mu się unikać odpowiedzi na to pytanie. Swoją droga, brakuje takich rzeczy w dzisiejszym kinie, gdzie większość charakterów jest od startu do mety ustalona i raczej nie podlega ewolucjom. A przecież "przemiana głównego bohatera" to kanoniczny wątek nie tylko kinematografii, ale też sztuki zupełnie powaznej: od teatru, przez malarstwo, na literaturze kończąc. Dzisiaj już zupełnie nieeksponowany, a świat mamy przecież znacznie bardziej dynamiczny, rzeczywistość płynną.
Wracając do tematu, Ace in the Hole jest świetną wariacją kina noir na temat siły mediów i chciwości ludzkiej, z genialną obsadą aktorską i równie mocnym pierwiastkiem jakości w pozostałych elementach. Kino z klasą!
8/10
Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz (Before the Devil Knows You're Dead)
Nowoczesne wcielenie klimatu neo-noir, bardzo ciekawe i intrygujące. Wątek kryminalny bardziej przypomina komedię spod znaku Olsena, jednak w pozostałych elementach jest już powaznie, mroczno i ponuro. Chyba najlepsza rola Phillipa Seymoura Hoffmana, jaką dotychczas widziałem. Ciężkie tematycznie kino, które ogląda się momentami z wypiekami na twarzy. Momentami jednak strasznie zwalnia, głównie przez irytującą formę narracji, na którą zdecydował się reżyser. Potwarzanie tych samych scen przechodzi u mnie za pierwszym razem, tutaj było zzdecydowanie za dużo. Mam też wątpliwości co do Ethana Hawke'a, który przy wymionionym wcześniej aktorze wypadał trochę groteskowo i egzaltowanie. Reszta obsady jednak zdecydowanie in plus. Gdyby nie chwilowe problemy z utrzymaniem tempa akcji, byłaby to naprawdę świetna robota, ale i tak warto znać ten film.
7/10
Gracz (The Player)
Tim Robbins miał w swojej karierze takie cztery lata, że stworzynymi wtedy kreacjami dosłownie pozamiatal resztę kolegów po fachu i zapewnił sobie pozycję aktora kultowego. Działo się to mniej więcej w latach 1990-94, kiedy to błyszczał m.in. w uznanej na naszym forum Drabinie Jakubowej ('90), a także powszechnie uwielbianych Skazanych na Shawshank('94). W tak zwanym międzyczasie, pomiędzy tymi produkcjami przytrafił mu się również taki przypadek jak The Player ('92) - film z bardzo ciekawym scenariuszem, w którym Robbins niejako z rozpędu zaprezentował się na poziomie właściwym dla tego okresu swojej kariery.
Głównym bohaterem jest człowiek odpowiadający w Metro-Goldwyn-Meyer za odrzucanie (i czasem akceptację) pomyslów na filmy, z którymi do producenta przychodza różniego rodzaju nawiedzeni twórcy, przekonani o własnym geniuszu. Griffin mill ma na swoim koncie kilkaset zaprzepaszczonych w jednej rozmowie marzeń i połamanych serc scenarzystów. Pewnego dnia w pracy zaczyna otrzymywać pocztówki z pogróżkami - prawdopodobnie od jednego ze swoich antyfanów, których zdażył sie nabawić w trakcie wykonywania obowiązków. Dalej historia toczy się już sama z siebie - i ten film, nieprzypadkowo podpinany pod kategorię neo-noir - prezentuje się coraz lepiej z każdą kolejną minutą seansu. Jest wątek miłosny, coś w stylu klasycznego femme fatale, jest trochę mroku i zagubienia, jest wreszcie najmocniejszy punkt moim zdaniem - rewelacyjny twist na zakończenie, w którym scenariusz filmu w świetny sposób przełamuje granice kinematograficznego medium i puszcza oczko w stronę widza. Uwazam, że to jedno z najsprytniejszych zakończeń filmowych, jakie dane mi było zobaczyć - i choćby dla niego samego, warto się przez The Player przebić. Z początku jest trochę niemrawo i dość męcząco, lecz później produkcja zmienia nieco klimat i ciężar gatunkowy na zdecydowanie ciekawszy i wciągający.
Warto zobaczyć, bo pomysł ciekawy, Tim Robbins bardzo dobry, a zakończenie to taka ciekawostka, którą - uważam - trzeba znać.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
X-Men: Pierwsza klasa (X-Men: First Class)
Pierwsze 40 minut po prostu wgniata w fotel a za scenę w argentyńskim barze od razu podnoszę końcową ocenę o jeden punkt. Niestety potem robi się strasznie cudacznie, mroczny klimat wyparowuje jak za dotknięciem magicznej różdżki, latają jakieś plujące ogniem wróżki, znikające diabły, jakiś koleś wyje, inny gibie biodrami i strzela z ognistego hula-hop itd. Ten film jak sprawdziłem na wiki był piątym o mutantach i po prostu tyle napatrzyłem się w poprzednich (i w późniejszych - nie oglądałem filmów po kolei) częściach na fajne i w jakiś sposób racjonalne moce, że tutaj raczej miałem ochotę ukrywać twarz w dłoniach momentami. Szkoda, że nie udało się utrzymać poziomu, zupełnie jakby ktoś nagle ocknął się i krzyknął "ej, za poważne to wychodzi, więcej pizgania mocami, więcej pizgania, teraz leci motylek, dawaj, dawaj". Ech... No ale słowo się rzekło, za początek dodaję oczko. Z tego co pamiętam to kolejna część była już bardziej zrównoważona. 6/10
Pierwsze 40 minut po prostu wgniata w fotel a za scenę w argentyńskim barze od razu podnoszę końcową ocenę o jeden punkt. Niestety potem robi się strasznie cudacznie, mroczny klimat wyparowuje jak za dotknięciem magicznej różdżki, latają jakieś plujące ogniem wróżki, znikające diabły, jakiś koleś wyje, inny gibie biodrami i strzela z ognistego hula-hop itd. Ten film jak sprawdziłem na wiki był piątym o mutantach i po prostu tyle napatrzyłem się w poprzednich (i w późniejszych - nie oglądałem filmów po kolei) częściach na fajne i w jakiś sposób racjonalne moce, że tutaj raczej miałem ochotę ukrywać twarz w dłoniach momentami. Szkoda, że nie udało się utrzymać poziomu, zupełnie jakby ktoś nagle ocknął się i krzyknął "ej, za poważne to wychodzi, więcej pizgania mocami, więcej pizgania, teraz leci motylek, dawaj, dawaj". Ech... No ale słowo się rzekło, za początek dodaję oczko. Z tego co pamiętam to kolejna część była już bardziej zrównoważona. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jack Reacher: Jednym strzałem (Jack Reacher)
Niezłe, trzymające w napięciu, dobrze zrealizowane i wciągające kino sensacyjne. Żadne tam och i ach, po prostu bardzo solidne rzemiosło. Tytułowy bohater jest ex-żandarmem rozwiązującym sprawę zamachowca-szaleńca, który zastrzelił ze snajperki 5 przypadkowych osób. Scenariusz powstał na podstawie popularnej powieści stanowiącej część jakiegoś długaśnego cyklu. Filmy sensacyjne na podstawie literackich thrillerów zazwyczaj prezentują pewien poziom i tak też jest w tym przypadku. Niestety film odziedzicza po literackim pierwowzorze swoją jedyną istotną wadę - bohatera. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie ale moim zdaniem w książkach przechodzą pewne rzeczy, które ciężko przełknąć w filmie. Bardzo często bohaterami takich lajtowych powieści sensacyjnych są prawdziwi superludzie - zazwyczaj jest to wysportowany mięśniak i przystojniak, koleś potrafiący zabić jednym celnym tekstem, mistrz grypsów i sucharów, świetny strzelec, mistrz bójek, mistrz kierownicy i mistrz ciętej riposty a do tego zabójczo inteligentny typ. Takie książki dosłownie "same wchodzą" i o takich bohaterach lubimy czytać ale jak ktoś ich dosłownie pokaże na ekranie to nagle czujemy jak bardzo nieprawdziwa jest taka postać. Bohater grany przez Toma Cruise jest właśnie taki superfajny i jakby z innej bajki niż reszta filmu. Ale da się to wytrzymać i mieć z tego naprawdę godną rozrywkę, zresztą Cruise jest przecież stworzony do grania takich przerysowanych postaci. 6/10
Niezłe, trzymające w napięciu, dobrze zrealizowane i wciągające kino sensacyjne. Żadne tam och i ach, po prostu bardzo solidne rzemiosło. Tytułowy bohater jest ex-żandarmem rozwiązującym sprawę zamachowca-szaleńca, który zastrzelił ze snajperki 5 przypadkowych osób. Scenariusz powstał na podstawie popularnej powieści stanowiącej część jakiegoś długaśnego cyklu. Filmy sensacyjne na podstawie literackich thrillerów zazwyczaj prezentują pewien poziom i tak też jest w tym przypadku. Niestety film odziedzicza po literackim pierwowzorze swoją jedyną istotną wadę - bohatera. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie ale moim zdaniem w książkach przechodzą pewne rzeczy, które ciężko przełknąć w filmie. Bardzo często bohaterami takich lajtowych powieści sensacyjnych są prawdziwi superludzie - zazwyczaj jest to wysportowany mięśniak i przystojniak, koleś potrafiący zabić jednym celnym tekstem, mistrz grypsów i sucharów, świetny strzelec, mistrz bójek, mistrz kierownicy i mistrz ciętej riposty a do tego zabójczo inteligentny typ. Takie książki dosłownie "same wchodzą" i o takich bohaterach lubimy czytać ale jak ktoś ich dosłownie pokaże na ekranie to nagle czujemy jak bardzo nieprawdziwa jest taka postać. Bohater grany przez Toma Cruise jest właśnie taki superfajny i jakby z innej bajki niż reszta filmu. Ale da się to wytrzymać i mieć z tego naprawdę godną rozrywkę, zresztą Cruise jest przecież stworzony do grania takich przerysowanych postaci. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Inside Job
Film dokumentalny z 2010 roku o genezie, mechanizmie i przebiegu ostatniego kryzysu ekonomicznego patrząc na sektor finansowy USA. Może i poprzednie zdanie brzmi nudno, ale po Big Short postanowiłem trochę bardziej zgłębić temat.
Na szczęście dokument jest raczej przystępny dla nie bankstera i jest bardzo logicznie zbudowany po kolei rzucając fakty. Pomaga też, że technicznie jest bez zarzutu, z ładnymi grafikami kiedy trzeba pokazać jakiś schemat, a lektorem jest Matt Damon, więc na bogato. Politycznie też nie jest, bo obrywa się każdej administracji wszystkich prezydentów zaczynając od Ronald Reagana.
W skrócie to podczas pęczniejącej bańki rynku nieruchomości, kiedy rozdawano kredyty byle komu, wilki z Wall Street zaczęły robić kupę kasy pakując ryzykowne hipoteki do jednego wora, a agencje ratingowe przybijały za kasę tej kupie gówna, która musiała pierdolnąć plakietkę AAA. Ponieważ za narażanie inwestorów na ryzyko można było zgarnąć gigantyczne premię mechanizm się napędzał aż się zesrało... A na końcu nieodpowiedzialni i chciwi architekci zrujnowania życia milionów ludzi na całym świecie nachapali się dolarów ratunkowych z kieszeni zwykłych Amerykanów, wypłacili sobie setki milionów dolarów bonusu,a finansjera jeszcze bardziej zwiększyła wpływy polityczne już za Obamy i nic nikomu nie zrobiono, a już z problemem tym bardziej , chociaż nawet w UE (!) przykręcono śrubę regulacji:D
Lektura obowiązkowa dla każdego zarabiającego pieniądze.
8/10
Film dokumentalny z 2010 roku o genezie, mechanizmie i przebiegu ostatniego kryzysu ekonomicznego patrząc na sektor finansowy USA. Może i poprzednie zdanie brzmi nudno, ale po Big Short postanowiłem trochę bardziej zgłębić temat.
Na szczęście dokument jest raczej przystępny dla nie bankstera i jest bardzo logicznie zbudowany po kolei rzucając fakty. Pomaga też, że technicznie jest bez zarzutu, z ładnymi grafikami kiedy trzeba pokazać jakiś schemat, a lektorem jest Matt Damon, więc na bogato. Politycznie też nie jest, bo obrywa się każdej administracji wszystkich prezydentów zaczynając od Ronald Reagana.
W skrócie to podczas pęczniejącej bańki rynku nieruchomości, kiedy rozdawano kredyty byle komu, wilki z Wall Street zaczęły robić kupę kasy pakując ryzykowne hipoteki do jednego wora, a agencje ratingowe przybijały za kasę tej kupie gówna, która musiała pierdolnąć plakietkę AAA. Ponieważ za narażanie inwestorów na ryzyko można było zgarnąć gigantyczne premię mechanizm się napędzał aż się zesrało... A na końcu nieodpowiedzialni i chciwi architekci zrujnowania życia milionów ludzi na całym świecie nachapali się dolarów ratunkowych z kieszeni zwykłych Amerykanów, wypłacili sobie setki milionów dolarów bonusu,a finansjera jeszcze bardziej zwiększyła wpływy polityczne już za Obamy i nic nikomu nie zrobiono, a już z problemem tym bardziej , chociaż nawet w UE (!) przykręcono śrubę regulacji:D
Lektura obowiązkowa dla każdego zarabiającego pieniądze.
8/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zgadzam się w pełni Gregor, dla mnie dużo lepsze niż The Big Short.
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Star Trek Beyond
Nie jestem wielkim fanboyem Star Treka, ale mam do niego pewien sentyment. Do filmu podchodziłem z stosunkowo niedużymi oczekiwaniami, fajerwerków się nie spodziewałem. Ogółem film był mniej więcej taki jaki się spodziewałem (prosta fabuła, trochę fajnych scen, trochę debilnych scen, kilka wzniosłych momentów...). Niemniej!
1) Niektóre dialogi były powalające i wybuchałem szczerym śmiechem
2) Kilka perełek nawet dla słabo znającego świat serialu bardzo sympatycznych, dla fanów pewnie było więcej
3) Scena przy ostatniej dużej walce, a konkretnie dobór muzyki i dialogi o muzyce były przezajebiste; tylko za te 2 minuty dodaję punkcik do punktacji
4) Aż tak nie pojechali z patosem jak myślałem że pojadą
Podsumowując mimo prostej fabuły i kilku skrajnie debilnych scen film oglądało mi się po prostu przyjemnie. A niektóre sceny były bardzo konkretne. Dobre do obejrzenia przy piwku czy dwóch, bez większej spiny.
P.S.
Przy ocenie przypominam o +1 pkt za scenę muzyczną.
7/10
Nie jestem wielkim fanboyem Star Treka, ale mam do niego pewien sentyment. Do filmu podchodziłem z stosunkowo niedużymi oczekiwaniami, fajerwerków się nie spodziewałem. Ogółem film był mniej więcej taki jaki się spodziewałem (prosta fabuła, trochę fajnych scen, trochę debilnych scen, kilka wzniosłych momentów...). Niemniej!
1) Niektóre dialogi były powalające i wybuchałem szczerym śmiechem
2) Kilka perełek nawet dla słabo znającego świat serialu bardzo sympatycznych, dla fanów pewnie było więcej
3) Scena przy ostatniej dużej walce, a konkretnie dobór muzyki i dialogi o muzyce były przezajebiste; tylko za te 2 minuty dodaję punkcik do punktacji
4) Aż tak nie pojechali z patosem jak myślałem że pojadą
Podsumowując mimo prostej fabuły i kilku skrajnie debilnych scen film oglądało mi się po prostu przyjemnie. A niektóre sceny były bardzo konkretne. Dobre do obejrzenia przy piwku czy dwóch, bez większej spiny.
P.S.
Przy ocenie przypominam o +1 pkt za scenę muzyczną.
7/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- PIOTROSLAV
- Parmezan
- Posty: 3898
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 12:06
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wołyń reż. Smarzowski Wojciech
Ciężko mi coś konkretnego napisać. Każdy niby wie czego się spodziewać. Oglądamy Ukrainę, jakąś wieś, gdzie obok siebie żyją Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Wszyscy sobie koegzystują, Polacy mają wygody, najlepsze fuchy, Ukraińcy klepią biedę, a Żydów zwyczajowo się toleruje. Potem zaczyna się wojna, wchodzą Ruscy, potem wchodzą Niemcy, a potem banderowcy...
Powiedzieć, że film jest brutalny, to nic nie powiedzieć. Pamiętam, jak w Pianiście widziałem scenę wyrzucenia staruszka ma wózku przez okno... Tutaj nie ma takiej sceny, która by zapadała w pamięć - jest cała masa sadyzmu, krwawych ochłapów i zaczynasz się zastanawiać czy to przypadkiem nie film z gatunku gore.
I w sumie nie wiem jak ten film ocenić. Ciężko mi go polecić, bo to taki miszmasz dokumentu i turpizmu. Jak ktoś lubi, to się nie zawiedzie. Zastanawiam się też, czy tylko ja w tym filmie widziałem wątki, które bardzo szybko odnalazłbym w najnowszej narracji politycznej...
7/10
Ciężko mi coś konkretnego napisać. Każdy niby wie czego się spodziewać. Oglądamy Ukrainę, jakąś wieś, gdzie obok siebie żyją Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Wszyscy sobie koegzystują, Polacy mają wygody, najlepsze fuchy, Ukraińcy klepią biedę, a Żydów zwyczajowo się toleruje. Potem zaczyna się wojna, wchodzą Ruscy, potem wchodzą Niemcy, a potem banderowcy...
Powiedzieć, że film jest brutalny, to nic nie powiedzieć. Pamiętam, jak w Pianiście widziałem scenę wyrzucenia staruszka ma wózku przez okno... Tutaj nie ma takiej sceny, która by zapadała w pamięć - jest cała masa sadyzmu, krwawych ochłapów i zaczynasz się zastanawiać czy to przypadkiem nie film z gatunku gore.
I w sumie nie wiem jak ten film ocenić. Ciężko mi go polecić, bo to taki miszmasz dokumentu i turpizmu. Jak ktoś lubi, to się nie zawiedzie. Zastanawiam się też, czy tylko ja w tym filmie widziałem wątki, które bardzo szybko odnalazłbym w najnowszej narracji politycznej...
7/10
"Po co się kłócić z drugim człowiekiem, skoro można go zabić?"
Zarejestrowany: 8/10/2001
Zarejestrowany: 8/10/2001
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A propos polskich filmów. Byłem na Ostatniej Rodzinie. Świetny, świetny film. Ale jezu, jaki ciężki.
#sgk 4 life.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Książka też nie była lekka. Fajnie, że film dobry. Wybieram się, pierwszy raz do kina na polski film od 5 lat. Na Wołyń też chciałbym, ale się boję.Turtles pisze:A propos polskich filmów. Byłem na Ostatniej Rodzinie. Świetny, świetny film. Ale jezu, jaki ciężki.
- PIOTROSLAV
- Parmezan
- Posty: 3898
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 12:06
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To ja tylko dodam, że w sumie nie polecam. Jestem po słabej nocy i po prostu, jak wiesz, że są rzeczy do jakich nie podejdziesz bezrefleksyjnie, że w innych filmach były sceny, które odciskają w Tobie swoje piętno, to nie warto.
Natomiast gra aktorska to majstersztyk, szkoda, że po filmie zupełnie o tym nie myślisz.
Natomiast gra aktorska to majstersztyk, szkoda, że po filmie zupełnie o tym nie myślisz.
"Po co się kłócić z drugim człowiekiem, skoro można go zabić?"
Zarejestrowany: 8/10/2001
Zarejestrowany: 8/10/2001
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ja mam raczej taki problem, że znam to wszystko z opowiadań świadka i częściowo ofiary tamtych wydarzeń. Nie wiem czy dam radę na to patrzeć wiedząc, że to niby film, ale tak właśnie było. Nagle wspomnienia mojej babci, które zawsze rozwalały mi łeb, ożyją na ekranie.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Siedmiu wspaniałych (The Magnificent Seven) - Do remake'ów mam stosunek raczej negatywny więc wieść o kolejny wcale mnie nie uradowała. Tym bardziej, że na warsztat wzięto prawdziwy klasyk: Siedmiu wspaniałych, udaną westernową adaptację Siedmiu samurajów Kurosawy. Zwiastun też nie był specjalnie zachęcający. Polityczna poprawność upchnęła w tytułowej siódemce czarnoskórego, Azjatę, Indianina i Latynosa, a wynajmuje ich waleczna i zadziorna kobieta. Brakowało jeszcze, żeby z pozostałych trzech białych dwóch było gejowską parą wychowującą przygarnięte dziecko. To taka uwaga na marginesie, bo na film zaciągnęły mnie dwa powody. Po pierwsze westernów od dłuższego czasu w kinie nie ma. Po drugie Siedmiu wspaniałych zawiera "trio Dnia próby": Denzela Washingtona, Ethana Hawke'a i reżysera, Antoine'a Fuqua. Nie żałuję, że poszedłem do kina.
Historia jest tak oklepana, że nie będę tracił miejsca na jej streszczanie. Dość napisać, że znów wioskę terroryzowana przez psychopatycznego Bouge'a ma uratować, we współpracy z mieszkańcami, siedmiu różnej maści wyrzutków. Od pokerowego szulera, przez przestępcę, po Indianina bez plemienia. Fuqua nie sili się na oryginalność, nie przełamuje schematów, nie kpi z gatunku ani go nie rozwija. Ta produkcja jest do bólu poprawna. Nie będzie kolejnym Tombstone, Rio Bravo czy Bez przebaczenia.
Nadal jest jednak filmem wartym obejrzenia. Mamy tu wszystko to, co zawsze stanowiło o sile tego gatunku. Ciekawych, dobrze sportretowanych bohaterów, strzelaniny z udziałem setek statystów, pojedynki jeden na jeden czy pełne napięcia sceny w saloonie. Na plus zaliczam finałowa bitwę - jest ciekawie, intensywnie i emocjonująco, na minus - zakończenie. Mimo, że nie cukierkowe to nadal mocno polukrowane w stosunku do wersji z 1960. Ton filmu jest dużo lżejszy. Mimo, że miejscami zdarzają się naprawdę brutalne akcje, wszystko inne jest dość mocno ugrzecznione. Gdyby Disney robił western - tak właśnie to sobie wyobrażam. Nie ma tu naturalizmu Zjawy ani mrocznego klimatu Tombstone. Dziki Zachód wygląda na całkiem fajne miejsce do życia.
Aktorsko z uwagi na znane nazwiska jest poprawnie, ale szału nie ma. Może dlatego, że Denzel Washington gra tu Denzela Washingtona, Chris Pratt - Chrisa Pratta itp. Zwrócić uwagę warto najwyżej na Ethana Hawka, który próbuje tu coś oryginalnego zdziałać jako weteran wojny secesyjnej z urazem do zabijania, a także prześliczna, bojowo nastawiona Haley Bennett jako inicjatorka całej akcji z obroną wioski. Kompletnie nie podobał mi się za to czarny charakter. Heath Ledger w The Dark Knight zagrał rolę życia. Nie mam co do tego wątpliwości. Jego Joker już został postacią ikoniczną i przykrył (moim zdaniem) nawet wersję Nicholsona. Dlaczego o tym wspominam? Bo tak jak zaraz po matrixie mieliśmy zalew słabych filmów matrixo-podobnych, tak od dłuższego czasu każdy prawie złoczyńca w filmie próbuje coś jokerowo-ledgerowego dorzucić. Jakiś tik, jakąś minę, jakiś znak rozpoznawczy, nie zawsze pasujący do konwencji. Podobnie jest w Siedmiu wspaniałych A.D. 2016. Peter Sarsgaard robi dziwaczne miny, poci się, wali jakieś abstrakcyjne przemowy i sili się na pokazanie jak bardzo jest zły. A to przecież western! Wystarczy zwyczajny arogancki bufon, zwyczajny rządny władzy i bogactwa dupek, który ma innych gdzieś. Jak Gene Hackman w Szybkich i martwych.
Jeśli ktoś mnie spyta czy był sens znów "rimejkować" klasyka, odpowiem: nie wiem. Z drugiej strony doceniam wysiłek Antoine'a Fuqua, bo w zalewie "rimejków" nijakich (Pamięć absolutna) i beznadziejnych (Ghostbusters 2016, RoboCop 2014) zrobienie filmu przyzwoitego to już jakieś tam osiągnięcie. Szczególnie w gatunku, który lubię, a który ostatnio niemal zupełnie obumarł. Wydanych pieniędzy na seans w żądnym razie nie żałuję. 7/10
http://zabimokiem.pl/remake-ktory-nie-boli/
Historia jest tak oklepana, że nie będę tracił miejsca na jej streszczanie. Dość napisać, że znów wioskę terroryzowana przez psychopatycznego Bouge'a ma uratować, we współpracy z mieszkańcami, siedmiu różnej maści wyrzutków. Od pokerowego szulera, przez przestępcę, po Indianina bez plemienia. Fuqua nie sili się na oryginalność, nie przełamuje schematów, nie kpi z gatunku ani go nie rozwija. Ta produkcja jest do bólu poprawna. Nie będzie kolejnym Tombstone, Rio Bravo czy Bez przebaczenia.
Nadal jest jednak filmem wartym obejrzenia. Mamy tu wszystko to, co zawsze stanowiło o sile tego gatunku. Ciekawych, dobrze sportretowanych bohaterów, strzelaniny z udziałem setek statystów, pojedynki jeden na jeden czy pełne napięcia sceny w saloonie. Na plus zaliczam finałowa bitwę - jest ciekawie, intensywnie i emocjonująco, na minus - zakończenie. Mimo, że nie cukierkowe to nadal mocno polukrowane w stosunku do wersji z 1960. Ton filmu jest dużo lżejszy. Mimo, że miejscami zdarzają się naprawdę brutalne akcje, wszystko inne jest dość mocno ugrzecznione. Gdyby Disney robił western - tak właśnie to sobie wyobrażam. Nie ma tu naturalizmu Zjawy ani mrocznego klimatu Tombstone. Dziki Zachód wygląda na całkiem fajne miejsce do życia.
Aktorsko z uwagi na znane nazwiska jest poprawnie, ale szału nie ma. Może dlatego, że Denzel Washington gra tu Denzela Washingtona, Chris Pratt - Chrisa Pratta itp. Zwrócić uwagę warto najwyżej na Ethana Hawka, który próbuje tu coś oryginalnego zdziałać jako weteran wojny secesyjnej z urazem do zabijania, a także prześliczna, bojowo nastawiona Haley Bennett jako inicjatorka całej akcji z obroną wioski. Kompletnie nie podobał mi się za to czarny charakter. Heath Ledger w The Dark Knight zagrał rolę życia. Nie mam co do tego wątpliwości. Jego Joker już został postacią ikoniczną i przykrył (moim zdaniem) nawet wersję Nicholsona. Dlaczego o tym wspominam? Bo tak jak zaraz po matrixie mieliśmy zalew słabych filmów matrixo-podobnych, tak od dłuższego czasu każdy prawie złoczyńca w filmie próbuje coś jokerowo-ledgerowego dorzucić. Jakiś tik, jakąś minę, jakiś znak rozpoznawczy, nie zawsze pasujący do konwencji. Podobnie jest w Siedmiu wspaniałych A.D. 2016. Peter Sarsgaard robi dziwaczne miny, poci się, wali jakieś abstrakcyjne przemowy i sili się na pokazanie jak bardzo jest zły. A to przecież western! Wystarczy zwyczajny arogancki bufon, zwyczajny rządny władzy i bogactwa dupek, który ma innych gdzieś. Jak Gene Hackman w Szybkich i martwych.
Jeśli ktoś mnie spyta czy był sens znów "rimejkować" klasyka, odpowiem: nie wiem. Z drugiej strony doceniam wysiłek Antoine'a Fuqua, bo w zalewie "rimejków" nijakich (Pamięć absolutna) i beznadziejnych (Ghostbusters 2016, RoboCop 2014) zrobienie filmu przyzwoitego to już jakieś tam osiągnięcie. Szczególnie w gatunku, który lubię, a który ostatnio niemal zupełnie obumarł. Wydanych pieniędzy na seans w żądnym razie nie żałuję. 7/10
http://zabimokiem.pl/remake-ktory-nie-boli/
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ostatnia rodzina
Byłem dzisiaj, czyli w tani wtorek, w weekend po premierze i pełna sala, podobno już 115 tysięcy osób zobaczyło od piątku. Cieszy, że nie tylko na Pitbulla i Smoleńsk ludzie w Polsce chodzą. Mniej cieszy fakt, że wytworzyła się w przeciągu kilku ostatnich lat niezdrowa fascynacja rodziną Beksińskich, której szczyt obserwujemy w kinach. Dwie ciekawe książki biograficzne, film fabularny, specjalne wydania audycji w Trójce o Beksińskim, na youtube ktoś wrzuca od kilku lat materiały z archiwów, powstał 46 minutowy dokument z prywatnych materiałów kręconych przez Zdzisława, Zofię i Tomka pt. "Z wnętrza" i planuje się w ogóle 1,5 godzinny dokument, a może nawet serial dokumentalny. Twórcy zapowiadają, że mają nawet fragment unikatowy na skalę światową (sic!), gdy Zdzisław przedstawia proces tworzenia obrazu. Z jednej strony to cieszy, bo film Matuszyńskiego pozwala odbić nam się w tej wesołej i niewesołej rodzinie jak w lustrze, a z drugiej strony martwi, bo nie potrafię tego filmu przetrawić jako historii, a jako metakomentarz do fali materiałów, którymi jesteśmy zewsząd zalewani, a o których wspominałem wcześniej. Ciekawi mnie reakcja widza, który o Beksińskich słyszał tylko tyle, że Zdzisław malował niepokojące obrazy, a Tomek tłumaczył Pythona i był wampirem z Trójki. Twórcy odżegnują się bowiem od traktowania ich filmu jako biografii/paradokumentu, a chcą, żeby traktować ten film jako fabułę. Trudne to zadanie, bo na moje oko to bardziej zbiór scen, niekiedy smutnych, innym razem refleksyjnych, a w przeważającej części, niestety, zabawnych. Niestety, ponieważ mamy do czynienia z rodziną, nad którą krąży fatum. Oczywiście Grzebałkowska, autorka biografii, podkreślała, że oni się bardzo kochali, oczywiście, niejednej rodzinie daleko od ideału, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że sposób przedstawienia Beksińskich w Ostatniej Rodzinie jest trochę krzywdzący. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że to film, potrzebne są uproszczenia i skróty myślowe. I tutaj pojawia się też bardzo ciekawy problem. Wielość materiałów każe mi myśleć, że nie ma jednych Beksińskich. Inni są w książkach, inny jest (był) Tomek w radiu, inny Zdzisek w wywiadach na youtube, a inna Zosia na zdjęciach. I to jest cenne, te materiały wzajemnie się uzupełniają i trudno powiedzieć, czy tworzą spójny obraz. Film jest najstrawniejszą wersją historii tej rodziny dla szerszej publiczności. Mam nadzieję, że nie zostaniemy teraz zalani potokiem nowych, nieznanych do tej pory (szok!) materiałów i że nie zacznie się kapitalizowanie ich dorobku.
Aktorsko świetnie wyszło, chociaż wydaje mi się, że Ogrodnik trochę przesadził z ekspresją.
SPOILER dla tych, którzy nie wiedzą jak się kończy ta historia
Tak mnie naszło, że gdyby Zdzisek nie umarł od sztyletu, to dorwałaby go cukrzyca. Dowodem ilości Coli, Pepsi i niezdrowego żarcia oraz tempo w jakim je wtrząchał.
7/10
Byłem dzisiaj, czyli w tani wtorek, w weekend po premierze i pełna sala, podobno już 115 tysięcy osób zobaczyło od piątku. Cieszy, że nie tylko na Pitbulla i Smoleńsk ludzie w Polsce chodzą. Mniej cieszy fakt, że wytworzyła się w przeciągu kilku ostatnich lat niezdrowa fascynacja rodziną Beksińskich, której szczyt obserwujemy w kinach. Dwie ciekawe książki biograficzne, film fabularny, specjalne wydania audycji w Trójce o Beksińskim, na youtube ktoś wrzuca od kilku lat materiały z archiwów, powstał 46 minutowy dokument z prywatnych materiałów kręconych przez Zdzisława, Zofię i Tomka pt. "Z wnętrza" i planuje się w ogóle 1,5 godzinny dokument, a może nawet serial dokumentalny. Twórcy zapowiadają, że mają nawet fragment unikatowy na skalę światową (sic!), gdy Zdzisław przedstawia proces tworzenia obrazu. Z jednej strony to cieszy, bo film Matuszyńskiego pozwala odbić nam się w tej wesołej i niewesołej rodzinie jak w lustrze, a z drugiej strony martwi, bo nie potrafię tego filmu przetrawić jako historii, a jako metakomentarz do fali materiałów, którymi jesteśmy zewsząd zalewani, a o których wspominałem wcześniej. Ciekawi mnie reakcja widza, który o Beksińskich słyszał tylko tyle, że Zdzisław malował niepokojące obrazy, a Tomek tłumaczył Pythona i był wampirem z Trójki. Twórcy odżegnują się bowiem od traktowania ich filmu jako biografii/paradokumentu, a chcą, żeby traktować ten film jako fabułę. Trudne to zadanie, bo na moje oko to bardziej zbiór scen, niekiedy smutnych, innym razem refleksyjnych, a w przeważającej części, niestety, zabawnych. Niestety, ponieważ mamy do czynienia z rodziną, nad którą krąży fatum. Oczywiście Grzebałkowska, autorka biografii, podkreślała, że oni się bardzo kochali, oczywiście, niejednej rodzinie daleko od ideału, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że sposób przedstawienia Beksińskich w Ostatniej Rodzinie jest trochę krzywdzący. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że to film, potrzebne są uproszczenia i skróty myślowe. I tutaj pojawia się też bardzo ciekawy problem. Wielość materiałów każe mi myśleć, że nie ma jednych Beksińskich. Inni są w książkach, inny jest (był) Tomek w radiu, inny Zdzisek w wywiadach na youtube, a inna Zosia na zdjęciach. I to jest cenne, te materiały wzajemnie się uzupełniają i trudno powiedzieć, czy tworzą spójny obraz. Film jest najstrawniejszą wersją historii tej rodziny dla szerszej publiczności. Mam nadzieję, że nie zostaniemy teraz zalani potokiem nowych, nieznanych do tej pory (szok!) materiałów i że nie zacznie się kapitalizowanie ich dorobku.
Aktorsko świetnie wyszło, chociaż wydaje mi się, że Ogrodnik trochę przesadził z ekspresją.
SPOILER dla tych, którzy nie wiedzą jak się kończy ta historia
Tak mnie naszło, że gdyby Zdzisek nie umarł od sztyletu, to dorwałaby go cukrzyca. Dowodem ilości Coli, Pepsi i niezdrowego żarcia oraz tempo w jakim je wtrząchał.
7/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Faktycznie niezłe te 7 wspaniałych. Zauwazyłem błąd. (mikro spoiler)
Jak prowadzili górników to jest plan z miasteczkiem i obóz namiotowy górników już tam stoi.
I duży spoiler
Ale pozytywnie się zaskoczyłem.
Jak prowadzili górników to jest plan z miasteczkiem i obóz namiotowy górników już tam stoi.
I duży spoiler
Spoiler:
#sgk 4 life.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Westworld 1973
Trzy grosze o robotyce od jednego z najistotniejszych technologicznych wizjonerów drugiej połowy XX wieku, czyli Michaela Crichtona. Twórca Parku Jurajskiego zaserwował tym razem swoim widzom coś jakby hybrydę antyutopii i parku rozrywki. Początkowo ogląda się to ze sporym zainteresowaniem, ponieważ koncepcja nie zatraciła na swojej świeżości i orginalności, mimo upływu lat. Mało tego, wizjoner Crichton zawarł w tym filmie całkiem trafną koncepcję wirusa w oprogramowaniu, który doprowadza do utraty kontroli nad parkiem rozrywki, w którym wciąż obecni są niczego nie świadomi klienci. Wypada zatem wizjonerstwo autora docenić i pochwalić, niestety nie sposób nie wspomnieć, że reszta filmowego rzemiosła ledwie zachacza o akceptowalne dzisiaj standardy, nawet po uwzględnieniu kilkudziesięcioletniego stażu produkcji. Fabuła intryguje, lecz sama akcja toczy się w tempie kołysanki, a bohaterowie (i odtwarzający ich aktorzy) nie wzbudzają większych emocji, sympatii, czy antypatii - są po prostu naleśnikowo pozbawieni charakterów. Cierpi na tym odbiór filmu, bo z początkowego zainteresowania do napisów końcowych pozostaje niewiele. Film należy zatem traktować jako wartą uwagi ciekawostkę i furtkę do porównań z wchodzącym właśnie na małe ekrany serialem telewizyjnym HBO.
6/10
Trzy grosze o robotyce od jednego z najistotniejszych technologicznych wizjonerów drugiej połowy XX wieku, czyli Michaela Crichtona. Twórca Parku Jurajskiego zaserwował tym razem swoim widzom coś jakby hybrydę antyutopii i parku rozrywki. Początkowo ogląda się to ze sporym zainteresowaniem, ponieważ koncepcja nie zatraciła na swojej świeżości i orginalności, mimo upływu lat. Mało tego, wizjoner Crichton zawarł w tym filmie całkiem trafną koncepcję wirusa w oprogramowaniu, który doprowadza do utraty kontroli nad parkiem rozrywki, w którym wciąż obecni są niczego nie świadomi klienci. Wypada zatem wizjonerstwo autora docenić i pochwalić, niestety nie sposób nie wspomnieć, że reszta filmowego rzemiosła ledwie zachacza o akceptowalne dzisiaj standardy, nawet po uwzględnieniu kilkudziesięcioletniego stażu produkcji. Fabuła intryguje, lecz sama akcja toczy się w tempie kołysanki, a bohaterowie (i odtwarzający ich aktorzy) nie wzbudzają większych emocji, sympatii, czy antypatii - są po prostu naleśnikowo pozbawieni charakterów. Cierpi na tym odbiór filmu, bo z początkowego zainteresowania do napisów końcowych pozostaje niewiele. Film należy zatem traktować jako wartą uwagi ciekawostkę i furtkę do porównań z wchodzącym właśnie na małe ekrany serialem telewizyjnym HBO.
6/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sausage Party - Sausage party to rzadko spotykany typ w kinie. Animacja tylko dla dorosłych? Nie pamiętam podobnego zabiegu od... czy ja wiem... chyba od czasów South park: bigger, longer, uncut? Pewnie coś po drodze się pojawiło, ale raczej nic znanego i szeroko reklamowanego. Czy Seth Rogen z kolegami są w stanie rzucić rękawicę twórcom South Parku?
Mało kto nie widział zwiastuna, więc napiszę krótko. Produkty sprzedawane w supermarkecie mają swoje życie. Robią imprezy, zakochują się i czekają na wielki dzień. Dzień w którym bogowie (czyli ludzie) zabiorą ich do raju. Nie maja pojęcia, że to tylko durna historyjka wymyślona dla uśpienia czujności. W rzeczywistości po opuszczeniu sklepu są torturowani, wyciskani, krojeni, gotowani i pożerani. Widz śledzi poczynania zakochanej pary: parówka Frank i bułka do hot-doga Brenda wierzą, że są sobie pisani. Przyjdzie im jednak zajrzeć za zasłonę kłamstw i poznać przykra prawdę.
Sausage party nie pierdzieli się w tańcu. Jest wulgarnie, mocno, ostro i pikantnie. Ilość fucków na minutę przekręci każdy znany nauce fuckomierz. Ofiarami żartów padną religie, stosunki społeczne, rasizm, przemoc i seks. W zasadzie to głównie religie i seks. Komedia mogłaby być ciekawym komentarzem społecznym jak wspomniany South Park, ale... wszystko tu jest podane na tacy. A w zasadzie nie podane na tacy tylko przyczepione do wielkich desek z napisami "tu chodzi o religię", "Tu o seks", "tu o rasizm". Tymi deskami widz co rusz dostaje w łeb. Nie dało się tego zrobić mniej subtelnie. Po prostu nie ma takiej opcji. Wiele żartów nadal bawi, ale fajnie by było gdyby animacja, która próbuje poza żartami z penisów i wagin powiedzieć coś więcej, operowała na wyższym poziomie abstrakcji. Po godzinie intensywnego przeklinania byłem bardziej zmęczony niż rozbawiony. Pod koniec twórcy poszli na całość i oglądamy sceny, których w kinie wcześniej nie było, ale ciekaw jestem jaki był cel. Wspominane momenty są chyba tylko po to, żeby zaszokować widza, bo kompletnie nie łączą się z resztą filmu.
Parówkowa impreza nie jest filmem złym. Można się pośmiać, trochę rozerwać, ale jeśli oprócz tysiąca przekleństw i żartów z penisa/waginy mamy ochotę na ciut więcej - polecam South park czy nawet Family Guya. Sausage party to wesołe, wulgarne filmidło na jeden raz. 6/10
http://zabimokiem.pl/zarty-o-parowie/
Mało kto nie widział zwiastuna, więc napiszę krótko. Produkty sprzedawane w supermarkecie mają swoje życie. Robią imprezy, zakochują się i czekają na wielki dzień. Dzień w którym bogowie (czyli ludzie) zabiorą ich do raju. Nie maja pojęcia, że to tylko durna historyjka wymyślona dla uśpienia czujności. W rzeczywistości po opuszczeniu sklepu są torturowani, wyciskani, krojeni, gotowani i pożerani. Widz śledzi poczynania zakochanej pary: parówka Frank i bułka do hot-doga Brenda wierzą, że są sobie pisani. Przyjdzie im jednak zajrzeć za zasłonę kłamstw i poznać przykra prawdę.
Sausage party nie pierdzieli się w tańcu. Jest wulgarnie, mocno, ostro i pikantnie. Ilość fucków na minutę przekręci każdy znany nauce fuckomierz. Ofiarami żartów padną religie, stosunki społeczne, rasizm, przemoc i seks. W zasadzie to głównie religie i seks. Komedia mogłaby być ciekawym komentarzem społecznym jak wspomniany South Park, ale... wszystko tu jest podane na tacy. A w zasadzie nie podane na tacy tylko przyczepione do wielkich desek z napisami "tu chodzi o religię", "Tu o seks", "tu o rasizm". Tymi deskami widz co rusz dostaje w łeb. Nie dało się tego zrobić mniej subtelnie. Po prostu nie ma takiej opcji. Wiele żartów nadal bawi, ale fajnie by było gdyby animacja, która próbuje poza żartami z penisów i wagin powiedzieć coś więcej, operowała na wyższym poziomie abstrakcji. Po godzinie intensywnego przeklinania byłem bardziej zmęczony niż rozbawiony. Pod koniec twórcy poszli na całość i oglądamy sceny, których w kinie wcześniej nie było, ale ciekaw jestem jaki był cel. Wspominane momenty są chyba tylko po to, żeby zaszokować widza, bo kompletnie nie łączą się z resztą filmu.
Parówkowa impreza nie jest filmem złym. Można się pośmiać, trochę rozerwać, ale jeśli oprócz tysiąca przekleństw i żartów z penisa/waginy mamy ochotę na ciut więcej - polecam South park czy nawet Family Guya. Sausage party to wesołe, wulgarne filmidło na jeden raz. 6/10
http://zabimokiem.pl/zarty-o-parowie/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wiatr buszujący w jęczmieniu (The Wind That Shakes the Barley)
Ken Loach opowiada o walce o niepodległość Irlandii, okrucieństwach brytyjskiego okupanta a wreszcie o konflikcie wśród samych Irlandczyków. Robi to wszystko, jak na mój gust, w sposób mało porywający. Mniej więcej po godzinie seansu uświadomiłem sobie, że oglądany przeze mnie film w zasadzie nie posiada fabuły a zamiast tego jest zbitkiem następujących po sobie scen, skonstruowanym na zasadzie wahadła. Brytyjczycy zabijają irlandzkiego chłopaka, Irlandczycy zabijają brytyjskich żołnierzy, Brytyjczycy nad kimś się pastwią, Irlandczycy zabijają Brytyjczyków, Brytyjczycy palą komuś dom, Irlandczycy zabijają zdrajców... Dobra, znam historię Irlandii na tyle, że nie potrzebny mi filmowy bryk z historii. Znam, bo ...oglądałem "Michaela Collinsa", film o podobnej tematyce ale bardziej hollywoodzki, zrealizowany z większym rozmachem, zwyczajnie bardziej rozrywkowy (na ile można takim mianem określić film o takiej tematyce). Oczywiście obraz Loacha jest godny obejrzenia, jest tu ta cała posępna irlandzkość, smutne pieśni i zamglone wrzosowiska, dobre aktorstwo. Wielu pewnie uzna to za wybitne kino (Złota Palma najlepszym dowodem) ale ja po seansie byłem zmęczony tą całą tragedią narodową, krzykami, przemocą. Miałem skojarzenia z polskimi filmami o tematyce martyrologicznej, może też zwyczajnie nie trafiłem w klimat. Trudny do oceny przypadek - wiem, że jest to wartościowa produkcja no ale... Sam nie wiem co. 6/10
Ken Loach opowiada o walce o niepodległość Irlandii, okrucieństwach brytyjskiego okupanta a wreszcie o konflikcie wśród samych Irlandczyków. Robi to wszystko, jak na mój gust, w sposób mało porywający. Mniej więcej po godzinie seansu uświadomiłem sobie, że oglądany przeze mnie film w zasadzie nie posiada fabuły a zamiast tego jest zbitkiem następujących po sobie scen, skonstruowanym na zasadzie wahadła. Brytyjczycy zabijają irlandzkiego chłopaka, Irlandczycy zabijają brytyjskich żołnierzy, Brytyjczycy nad kimś się pastwią, Irlandczycy zabijają Brytyjczyków, Brytyjczycy palą komuś dom, Irlandczycy zabijają zdrajców... Dobra, znam historię Irlandii na tyle, że nie potrzebny mi filmowy bryk z historii. Znam, bo ...oglądałem "Michaela Collinsa", film o podobnej tematyce ale bardziej hollywoodzki, zrealizowany z większym rozmachem, zwyczajnie bardziej rozrywkowy (na ile można takim mianem określić film o takiej tematyce). Oczywiście obraz Loacha jest godny obejrzenia, jest tu ta cała posępna irlandzkość, smutne pieśni i zamglone wrzosowiska, dobre aktorstwo. Wielu pewnie uzna to za wybitne kino (Złota Palma najlepszym dowodem) ale ja po seansie byłem zmęczony tą całą tragedią narodową, krzykami, przemocą. Miałem skojarzenia z polskimi filmami o tematyce martyrologicznej, może też zwyczajnie nie trafiłem w klimat. Trudny do oceny przypadek - wiem, że jest to wartościowa produkcja no ale... Sam nie wiem co. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moja łódź podwodna (Submarine)
Niedawno komplementowałem tu perełkę złowioną na TVP Kultura - nowozelandzki film "Boy". Tak się jakoś złożyło, że na tym samym kanale znowu trafiłem na film przedstawiający "chłopięcy świat". No może już nie taki chłopięcy, bo bohaterem "Mojej łodzi..." jest dorastający nastolatek. Wyalienowany intelektualista i dziwak, żyjący w świecie własnej fantazji i zbierający cięgi od szkolnych łobuzów. Jego własna matka podejrzewa go o to, że jest gejem a on przecież nie jest. Temat na niezły dramat o "braku akceptacji" ale spokojnie - tym razem to pokręcone, pogodne, z wdziękiem zagrane i dobrze wyreżyserowane kino. Przerysowane ale ze smakiem, uzupełnione o wpadającą w ucho ścieżkę dźwiękową i pozostawiające po obejrzeniu w dobrym nastroju. Bardzo lubię takie filmy i zawsze będzie mi ich brakować w naszej albo poważnej albo głupio śmiesznej kinematografii. Polecam! 8/10
Godzilla 2014
Nie da się nakręcić mądrego filmu o potworach wielkości drapaczy chmur napieprzających się ogonami w centrum miasta. Jednak w ramach tego co było można, twórcy osiągnęli chyba wszystko. Jeśli pierwsze japońskie historie odpowiadały na lęki związane z wojną atomową to tutaj czuć echa Fukushimy, ataków na WTC i tsunami niszczącego Indonezję. Oczywiście film jest o wiele lepszy w tych momentach, gdy na ekranie wcale nie ma potworów i istnieją one tylko jako skryte w dymie lub mroku niejasne zagrożenie a znacznie słabszy gdy widzimy je w tytanicznych starciach. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, to oczywistość znana od czasu "Szczęk". Podobał mi się poważny klimat tej historii, nie zawiodły mnie efekty a scenariusza nie zamierzam się czepiać bo to blockbuster o potworach. Ludzie narzekali na nową Godzillę a dla mnie to trochę staroszkolne SF na poziomie, o którym nawet nie śnią hałaśliwe gnioty Michaela Baya albo festyniarskie, choć sympatyczne, widowiska spod znaku Avengers. 8/10
Niedawno komplementowałem tu perełkę złowioną na TVP Kultura - nowozelandzki film "Boy". Tak się jakoś złożyło, że na tym samym kanale znowu trafiłem na film przedstawiający "chłopięcy świat". No może już nie taki chłopięcy, bo bohaterem "Mojej łodzi..." jest dorastający nastolatek. Wyalienowany intelektualista i dziwak, żyjący w świecie własnej fantazji i zbierający cięgi od szkolnych łobuzów. Jego własna matka podejrzewa go o to, że jest gejem a on przecież nie jest. Temat na niezły dramat o "braku akceptacji" ale spokojnie - tym razem to pokręcone, pogodne, z wdziękiem zagrane i dobrze wyreżyserowane kino. Przerysowane ale ze smakiem, uzupełnione o wpadającą w ucho ścieżkę dźwiękową i pozostawiające po obejrzeniu w dobrym nastroju. Bardzo lubię takie filmy i zawsze będzie mi ich brakować w naszej albo poważnej albo głupio śmiesznej kinematografii. Polecam! 8/10
Godzilla 2014
Nie da się nakręcić mądrego filmu o potworach wielkości drapaczy chmur napieprzających się ogonami w centrum miasta. Jednak w ramach tego co było można, twórcy osiągnęli chyba wszystko. Jeśli pierwsze japońskie historie odpowiadały na lęki związane z wojną atomową to tutaj czuć echa Fukushimy, ataków na WTC i tsunami niszczącego Indonezję. Oczywiście film jest o wiele lepszy w tych momentach, gdy na ekranie wcale nie ma potworów i istnieją one tylko jako skryte w dymie lub mroku niejasne zagrożenie a znacznie słabszy gdy widzimy je w tytanicznych starciach. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, to oczywistość znana od czasu "Szczęk". Podobał mi się poważny klimat tej historii, nie zawiodły mnie efekty a scenariusza nie zamierzam się czepiać bo to blockbuster o potworach. Ludzie narzekali na nową Godzillę a dla mnie to trochę staroszkolne SF na poziomie, o którym nawet nie śnią hałaśliwe gnioty Michaela Baya albo festyniarskie, choć sympatyczne, widowiska spod znaku Avengers. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wołyń jest dziełem kompletnym 10/10. Szersza recenzja, lub bardziej analiza krytyczna będzie później. Ale polecam każdemu dojrzałemu odbiorcy.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wołyń
Film z którego powstaniem było wiele kłopotów, którego twórcy musieli zbierać pieniądze aby go dokończyć. Film, który był niewygodny dla wielu ludzi, który budził gigantyczne emocje od samego początku procesu produkcyjnego wreszcie trafił do kin. I nie zawiódł. Przede wszystkim dlatego, że nie da się w nim wyczuć grama fałszu, ani jednej fałszywej nuty. W każdej swojej warstwie - mikrohistorii konkretnych mieszkańców wołyńskiej wsi, historii rzezi wołyńskiej, samego ludobójstwa, a także tej uniwersalnej, opowiadającej o źle.
Nie chcę się rozpisywać o mikrohistorii, gdyż ona pozwala na wprowadzenie bohaterów, konkretnych, z krwi i kości, pozwalających się zapamiętać, śledzić i napędzać fabułę. Aktorzy grający swoje rolę wypełnili swoje zadanie bezbłędnie, przez co widz może odczuwać ich emocje i rozumieć co dzieje się dalej.
W warstwie historycznej Smarzowski podjął się karkołomnego zadania, ukazania jak największego spektrum czynników które doprowadziły do rzezi wołyńskiej. Wiedział, że musi być dokładny i drobiazgowy, gdyż to właśnie w tym miejscu kryły się największe pułapki, mogące służyć później za oskarżenie o zajęcie stanowiska ideologicznego oraz dezawuowaniu dzieła. I wywiązał się z zadania perfekcyjnie. Początkowe sceny związane z weselem polskiej panny i ukraińskiego kawalera sygnalizują, że chociaż w samej wsi stosunki pomiędzy narodowościami (Polakami, Ukraińcami i Żydami) układają się w miarę poprawnie, to w świadomości poszczególnych Ukraińców pojawia się rysa związana czy to z kolonizacją osadników wojskowych, czy to z przejawami dyskryminacji przez polskie władze. Jednak nie ma tu mowy o wrodzonej wrogości, przychodzi i jest rozpalana z zewnątrz mikroświata wsi przez agitatora. Ukazane konflikty są osobiste i nie związane szczególnie z ideologią.
Kolejnym ważnym elementem jest wojna, która zrywa większość z dotychczas uznawanych zasad. Kampania wrześniowa, a potem pojawienie się Sowietów i związana z tym zmiana ustroju niszczy ład wołyńskiej wsi. Okrucieństwo zaczyna powszednieć, a jego przejawy zaczynają ujawniać się wśród mieszkańców. Pojawienie się Niemców i planowa eksterminacja jednej nacji uświadamia Ukraińcom, że w imię ideologii można dokonać każdego aktu przemocy, jeżeli jest się silnym i ma się wystarczająco determinacji, aby tego się dopuścić. Warto w tym miejscu podkreślić, że naturalizm i pokazywanie przemocy w filmie jest stopniowane i przyzwyczaja widza do tego, co zobaczy kiedy sąsiedzi ruszają na sąsiadów.
Wreszcie samo ludobójstwo na Wołyniu również jest stopniowane. Najpierw zaczynają pojawiać się niepokojące pogłoski, które są lekceważone przez część Polaków. Dopiero kiedy jest za późno, orientują się, że sąsiedzi, "nasi Ukraińcy" mogą zabijać, mogą wpaść w morderczy szał. Bardzo ważna jest scena, w której ocalała z pacyfikacja dokonuje rozróżnienia: "Wprzód szli bandery, a za nimi Ukraińcy, sąsiady". Sceny rzezi porażają i nie pozostawiają obojętnym. Naturalistyczne pokazują do czego ideologia, w tym przypadku ukraińskiego nacjonalizmu, doprowadziła wśród sąsiadów. Warto podkreślić, że film przygotowuje powoli widza do całej sekwencji morderstw dokonywanych przez Ukraińców - okrucieństwo pojawia się stopniowo, nie uderza od początku. Wydaje się to być celowym zabiegiem reżysera, który w ten sposób chciał pokazać jak w ludziach rodzi się akceptacja dla bestialstwa.
Ważne są również sceny w nocnych spotkaniach ukraińskich band. Osoby wrażliwe, nie mogące podnieść ręki na sąsiada, same zostały zgładzone, przez innych, ślepo zapatrzonych w ideologię nacjonalizmu. Smarzowski dokonał jeszcze jednego celowego zabiegu - pokazał, że Ukraińcy, spotykający się na nocnych ideologicznych zebraniach, są okrutni także dlatego, że tego wymaga presja grupy. W momencie, w którym jeden z nich ma możliwość wyboru, gdyż stoi sam, oko w oko z "sąsiadem" i nie widzi tego nikt inny, nie potrafi się przełamać i zabić.
Smarzowski zachował również proporcje ilościowe pomiędzy ludobójstwem dokonywanym przez Ukraińców, a polskim odwetem. Umieszczenie go w specyficznym momencie filmu, ma pokazać jego bezsens, ma pokazać je jako jeszcze jeden przykład takiego samego zła.
Wszystkie te środki służą Smarzowskiemu w jednym celu - przekazaniu jego wizji uniwersalnego zła, które doprowadza do totalnego zezwierzęcania ludzi mu uległych. Ukraińscy nacjonaliści są tutaj przykładem tego zła, przykładem mniej znanym, o którym nie uczą w szkołach, jak o niemieckich komorach gazowych, czy sowieckich gułagach. Mniejsza świadomość faktu ludobójstwa na Wołyniu pozwoliła twórcy wywołać w widzu żywe uczucia, o które trudniej wobec zła które zna się z lekcji historii, dziesiątek filmów czy innych dzieł kultury. Dzięki temu Smarzowskiemu udało się zrealizować cel, który zdaje się mu przyświecać - pokazać i pozwolić odczuć widzowi, że oddanie się złu prowadzi do utraty człowieczeństwa.
Film nie pozostawia obojętnym. Odczytywany na różnych poziomach, odsłania zło, jakie niesie ze sobą uleganie ideologiom. Nie pozwala zapomnieć, że ukraiński nacjonalizm doprowadził już raz do potwornej rzezi. Zdecydowanie jest to dzieło najwyższej próby.
10/10
Film z którego powstaniem było wiele kłopotów, którego twórcy musieli zbierać pieniądze aby go dokończyć. Film, który był niewygodny dla wielu ludzi, który budził gigantyczne emocje od samego początku procesu produkcyjnego wreszcie trafił do kin. I nie zawiódł. Przede wszystkim dlatego, że nie da się w nim wyczuć grama fałszu, ani jednej fałszywej nuty. W każdej swojej warstwie - mikrohistorii konkretnych mieszkańców wołyńskiej wsi, historii rzezi wołyńskiej, samego ludobójstwa, a także tej uniwersalnej, opowiadającej o źle.
Nie chcę się rozpisywać o mikrohistorii, gdyż ona pozwala na wprowadzenie bohaterów, konkretnych, z krwi i kości, pozwalających się zapamiętać, śledzić i napędzać fabułę. Aktorzy grający swoje rolę wypełnili swoje zadanie bezbłędnie, przez co widz może odczuwać ich emocje i rozumieć co dzieje się dalej.
W warstwie historycznej Smarzowski podjął się karkołomnego zadania, ukazania jak największego spektrum czynników które doprowadziły do rzezi wołyńskiej. Wiedział, że musi być dokładny i drobiazgowy, gdyż to właśnie w tym miejscu kryły się największe pułapki, mogące służyć później za oskarżenie o zajęcie stanowiska ideologicznego oraz dezawuowaniu dzieła. I wywiązał się z zadania perfekcyjnie. Początkowe sceny związane z weselem polskiej panny i ukraińskiego kawalera sygnalizują, że chociaż w samej wsi stosunki pomiędzy narodowościami (Polakami, Ukraińcami i Żydami) układają się w miarę poprawnie, to w świadomości poszczególnych Ukraińców pojawia się rysa związana czy to z kolonizacją osadników wojskowych, czy to z przejawami dyskryminacji przez polskie władze. Jednak nie ma tu mowy o wrodzonej wrogości, przychodzi i jest rozpalana z zewnątrz mikroświata wsi przez agitatora. Ukazane konflikty są osobiste i nie związane szczególnie z ideologią.
Kolejnym ważnym elementem jest wojna, która zrywa większość z dotychczas uznawanych zasad. Kampania wrześniowa, a potem pojawienie się Sowietów i związana z tym zmiana ustroju niszczy ład wołyńskiej wsi. Okrucieństwo zaczyna powszednieć, a jego przejawy zaczynają ujawniać się wśród mieszkańców. Pojawienie się Niemców i planowa eksterminacja jednej nacji uświadamia Ukraińcom, że w imię ideologii można dokonać każdego aktu przemocy, jeżeli jest się silnym i ma się wystarczająco determinacji, aby tego się dopuścić. Warto w tym miejscu podkreślić, że naturalizm i pokazywanie przemocy w filmie jest stopniowane i przyzwyczaja widza do tego, co zobaczy kiedy sąsiedzi ruszają na sąsiadów.
Wreszcie samo ludobójstwo na Wołyniu również jest stopniowane. Najpierw zaczynają pojawiać się niepokojące pogłoski, które są lekceważone przez część Polaków. Dopiero kiedy jest za późno, orientują się, że sąsiedzi, "nasi Ukraińcy" mogą zabijać, mogą wpaść w morderczy szał. Bardzo ważna jest scena, w której ocalała z pacyfikacja dokonuje rozróżnienia: "Wprzód szli bandery, a za nimi Ukraińcy, sąsiady". Sceny rzezi porażają i nie pozostawiają obojętnym. Naturalistyczne pokazują do czego ideologia, w tym przypadku ukraińskiego nacjonalizmu, doprowadziła wśród sąsiadów. Warto podkreślić, że film przygotowuje powoli widza do całej sekwencji morderstw dokonywanych przez Ukraińców - okrucieństwo pojawia się stopniowo, nie uderza od początku. Wydaje się to być celowym zabiegiem reżysera, który w ten sposób chciał pokazać jak w ludziach rodzi się akceptacja dla bestialstwa.
Ważne są również sceny w nocnych spotkaniach ukraińskich band. Osoby wrażliwe, nie mogące podnieść ręki na sąsiada, same zostały zgładzone, przez innych, ślepo zapatrzonych w ideologię nacjonalizmu. Smarzowski dokonał jeszcze jednego celowego zabiegu - pokazał, że Ukraińcy, spotykający się na nocnych ideologicznych zebraniach, są okrutni także dlatego, że tego wymaga presja grupy. W momencie, w którym jeden z nich ma możliwość wyboru, gdyż stoi sam, oko w oko z "sąsiadem" i nie widzi tego nikt inny, nie potrafi się przełamać i zabić.
Smarzowski zachował również proporcje ilościowe pomiędzy ludobójstwem dokonywanym przez Ukraińców, a polskim odwetem. Umieszczenie go w specyficznym momencie filmu, ma pokazać jego bezsens, ma pokazać je jako jeszcze jeden przykład takiego samego zła.
Wszystkie te środki służą Smarzowskiemu w jednym celu - przekazaniu jego wizji uniwersalnego zła, które doprowadza do totalnego zezwierzęcania ludzi mu uległych. Ukraińscy nacjonaliści są tutaj przykładem tego zła, przykładem mniej znanym, o którym nie uczą w szkołach, jak o niemieckich komorach gazowych, czy sowieckich gułagach. Mniejsza świadomość faktu ludobójstwa na Wołyniu pozwoliła twórcy wywołać w widzu żywe uczucia, o które trudniej wobec zła które zna się z lekcji historii, dziesiątek filmów czy innych dzieł kultury. Dzięki temu Smarzowskiemu udało się zrealizować cel, który zdaje się mu przyświecać - pokazać i pozwolić odczuć widzowi, że oddanie się złu prowadzi do utraty człowieczeństwa.
Film nie pozostawia obojętnym. Odczytywany na różnych poziomach, odsłania zło, jakie niesie ze sobą uleganie ideologiom. Nie pozwala zapomnieć, że ukraiński nacjonalizm doprowadził już raz do potwornej rzezi. Zdecydowanie jest to dzieło najwyższej próby.
10/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wielce zgrabna recenzja. Takie teksty, podobnie jak i np. dłuższe wpisy Sitha powinny trafiać na główną.
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Inferno
Najpierw pozytywy - to mógł być dużo gorszy film. Naprawdę - niedawno obejrzałem Anioły i Demony nie mając pojęcia z jaką kupą będę miał do czynienia, ale wymęczyłem ją do końca, tak abym zapoznał się z poprzednim filmem tuż przed obejrzeniem nowego, gdyby pojawiły się jakieś odwołania itp. Daremny był to trud, gdyż oba filmy łączy praktycznie tylko główny bohater. I nic poza tym. Anioły i Demony uderzyły mnie dziesiątkami głupot, tak na gruncie naukowym jak i religijnym, groteskowymi wrogami, przewidywalnością i nudą. Z Inferno jest trochę inaczej. Też jest filmem durnym i płytkim, ale ogląda się go nieco lepiej. Tym bardziej żałuję, że sięgnąłem po oba poprzednie filmy, gdyż nie są zupełnie potrzebne, aby obejrzeć ten.
Film zaczyna się dosyć ciekawie, bo Langdon budzi się w szpitalu i nie ma pojęcia gdzie jest, ani co robił przez ostatnie dwa dni. Nie ma czasu jednak się zastanawiać za długo, gdyż pojawia się seksowna karabinierka - killer i zmuszony jest uciekać. Od tego czasu film zasadniczo nie zwalnia już tempa - co wychodzi mu na dobre, gdyż w momencie jednak mamy nieco czasu na myślenie, zaczynamy widzieć głupoty, dziury logiczne, niekonsekwencje w zachowaniu bohaterów oraz zastanawianie się co się stało z tym całym Ignacio.
Intryga i fabuła, przynajmniej dla mnie stoi o punkt, dwa wyżej niż w poprzednich filmach. Brak tajnych organizacji spiskowych oraz bohaterów z trzecim dnem upraszcza intrygę, przez co nie powoduje ona uczucia zażenowania. Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna, ale po adaptacjach filmowych nie mam wcale ochoty po nie sięgać. Jednak, wnioskując z filmów w każdej musi być dosyć charakterystyczny plot twist, który sprawia, że w trzecim filmie jest już całkiem przewidywalny i nie wywołuje niespodzianki. Sam finał był niepotrzebnie przeciągnięty, jednocześnie balansując na krawędzi totalnej śmieszności. Dramatyzmu było jednak w nim tyle co kot napłakał. Nie chcę się już jednak znęcać nad wyimaginowanymi, głupi działaniami agentów WHO, bo nie jest to nawet tego warte.
Śledztwo prowadzone przez naszego dzielnego profesora i jego sztampowego dla serii sidekicka przebiega podobnie jak w poprzednich filmach. Nawet sugerowane przez panią doktor problemy z jasnym myśleniem nie przeszkadzają mu kojarzyć i łączyć faktów w zupełnie nieprawdopodobny i nielogiczny sposób. W filmach na podstawie Dana Browna wieje fałszem na potęgę. Naprawdę mam wrażenie, że grany znośnie przez Toma Hanksa bohater nie dysponuje wiedzą, ale rozwiązania przeczytał z udostępnionego mu scenariusza.
Motywacje i zachowania bohaterów nie da się niestety opisać, nie używając spoilerów. Dość jednak powiedzieć, że nie sprawiają, że kochamy ich lub nienawidzimy. Są do bólu obojętni. No, mogą wywołać trochę bólu pupy, bo logiczności w ich działaniu nie ma. Zwłaszcza kiedy film ujawni już nam plot-twisty, a my zastanowimy się nieco nad ich kolejnością. Ale nie będę się już znęcał. Można pochwalić antagonistów - w końcu są nieco wiarygodniejsi i nieco mniej przerysowani - poprzedni byli tak groteskowi, że wywoływali raczej uśmiech politowania. Fajnym bohaterem był nawet Harry Sims, grany przez Irrfana Khana, ale wolę się nie zastanawiać głębiej nad jego motywacjami i działaniami, bo tylko popsuję sobie moim zdaniem jedynego ciekawszego bohatera.
Film cierpi niestety na syndrom drżącej kamery, co nieco denerwuje, a starszego widza (hi Sith!), może doprowadzić do nudności. No, ale teraz tak się robi filmy, więc nie będę narzekał za mocno. Poza tym całkiem poprawnie, product placement nie razi mocno. Trochę blado jednak wypadają wizje piekła, które od czasu do czasu nawiedzają Langdona - zupełnie nie wieje grozą i wskazują raczej na słabą wyobraźnię reżysera/scenarzystów. Dobra jest muzyka, ale to raczej rzemieślnicza robota Hansa Zimmera, który chyba nie robi niczego na odwal się.
Podsumowując - jest progres, bo film nie jest już rzadką kupą. Nabrał nieco kształtu i nie śmierdzi tak bardzo. Niestety stał się przez to nijaki. Charakterystyczne jest jedno - pamiętam, że podczas seansu raz zaśmiałem się z jakiegoś dowcipu. Jednak, kiedy wracałem już z kina do domu zupełnie o nim zapomniałem. Mam wrażenie, że dokładnie to samo nastąpi niedługo z całym filmem. Nie warto na niego iść do kina, lepiej poczekać aż będą go puszczać w TV i obejrzeć do kotleta. Filmidło dosyć kiepskie, ale ujdzie w tłoku. Najchętniej dałbym 3,5, ale że nasz agregator recenzji nie bierze połówek to zawyżę na 4. Bo przy bardzo dużym zawieszeniu niewiary można go obejrzeć. Ale czy trzeba?
4/10
Najpierw pozytywy - to mógł być dużo gorszy film. Naprawdę - niedawno obejrzałem Anioły i Demony nie mając pojęcia z jaką kupą będę miał do czynienia, ale wymęczyłem ją do końca, tak abym zapoznał się z poprzednim filmem tuż przed obejrzeniem nowego, gdyby pojawiły się jakieś odwołania itp. Daremny był to trud, gdyż oba filmy łączy praktycznie tylko główny bohater. I nic poza tym. Anioły i Demony uderzyły mnie dziesiątkami głupot, tak na gruncie naukowym jak i religijnym, groteskowymi wrogami, przewidywalnością i nudą. Z Inferno jest trochę inaczej. Też jest filmem durnym i płytkim, ale ogląda się go nieco lepiej. Tym bardziej żałuję, że sięgnąłem po oba poprzednie filmy, gdyż nie są zupełnie potrzebne, aby obejrzeć ten.
Film zaczyna się dosyć ciekawie, bo Langdon budzi się w szpitalu i nie ma pojęcia gdzie jest, ani co robił przez ostatnie dwa dni. Nie ma czasu jednak się zastanawiać za długo, gdyż pojawia się seksowna karabinierka - killer i zmuszony jest uciekać. Od tego czasu film zasadniczo nie zwalnia już tempa - co wychodzi mu na dobre, gdyż w momencie jednak mamy nieco czasu na myślenie, zaczynamy widzieć głupoty, dziury logiczne, niekonsekwencje w zachowaniu bohaterów oraz zastanawianie się co się stało z tym całym Ignacio.
Intryga i fabuła, przynajmniej dla mnie stoi o punkt, dwa wyżej niż w poprzednich filmach. Brak tajnych organizacji spiskowych oraz bohaterów z trzecim dnem upraszcza intrygę, przez co nie powoduje ona uczucia zażenowania. Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna, ale po adaptacjach filmowych nie mam wcale ochoty po nie sięgać. Jednak, wnioskując z filmów w każdej musi być dosyć charakterystyczny plot twist, który sprawia, że w trzecim filmie jest już całkiem przewidywalny i nie wywołuje niespodzianki. Sam finał był niepotrzebnie przeciągnięty, jednocześnie balansując na krawędzi totalnej śmieszności. Dramatyzmu było jednak w nim tyle co kot napłakał. Nie chcę się już jednak znęcać nad wyimaginowanymi, głupi działaniami agentów WHO, bo nie jest to nawet tego warte.
Śledztwo prowadzone przez naszego dzielnego profesora i jego sztampowego dla serii sidekicka przebiega podobnie jak w poprzednich filmach. Nawet sugerowane przez panią doktor problemy z jasnym myśleniem nie przeszkadzają mu kojarzyć i łączyć faktów w zupełnie nieprawdopodobny i nielogiczny sposób. W filmach na podstawie Dana Browna wieje fałszem na potęgę. Naprawdę mam wrażenie, że grany znośnie przez Toma Hanksa bohater nie dysponuje wiedzą, ale rozwiązania przeczytał z udostępnionego mu scenariusza.
Motywacje i zachowania bohaterów nie da się niestety opisać, nie używając spoilerów. Dość jednak powiedzieć, że nie sprawiają, że kochamy ich lub nienawidzimy. Są do bólu obojętni. No, mogą wywołać trochę bólu pupy, bo logiczności w ich działaniu nie ma. Zwłaszcza kiedy film ujawni już nam plot-twisty, a my zastanowimy się nieco nad ich kolejnością. Ale nie będę się już znęcał. Można pochwalić antagonistów - w końcu są nieco wiarygodniejsi i nieco mniej przerysowani - poprzedni byli tak groteskowi, że wywoływali raczej uśmiech politowania. Fajnym bohaterem był nawet Harry Sims, grany przez Irrfana Khana, ale wolę się nie zastanawiać głębiej nad jego motywacjami i działaniami, bo tylko popsuję sobie moim zdaniem jedynego ciekawszego bohatera.
Film cierpi niestety na syndrom drżącej kamery, co nieco denerwuje, a starszego widza (hi Sith!), może doprowadzić do nudności. No, ale teraz tak się robi filmy, więc nie będę narzekał za mocno. Poza tym całkiem poprawnie, product placement nie razi mocno. Trochę blado jednak wypadają wizje piekła, które od czasu do czasu nawiedzają Langdona - zupełnie nie wieje grozą i wskazują raczej na słabą wyobraźnię reżysera/scenarzystów. Dobra jest muzyka, ale to raczej rzemieślnicza robota Hansa Zimmera, który chyba nie robi niczego na odwal się.
Podsumowując - jest progres, bo film nie jest już rzadką kupą. Nabrał nieco kształtu i nie śmierdzi tak bardzo. Niestety stał się przez to nijaki. Charakterystyczne jest jedno - pamiętam, że podczas seansu raz zaśmiałem się z jakiegoś dowcipu. Jednak, kiedy wracałem już z kina do domu zupełnie o nim zapomniałem. Mam wrażenie, że dokładnie to samo nastąpi niedługo z całym filmem. Nie warto na niego iść do kina, lepiej poczekać aż będą go puszczać w TV i obejrzeć do kotleta. Filmidło dosyć kiepskie, ale ujdzie w tłoku. Najchętniej dałbym 3,5, ale że nasz agregator recenzji nie bierze połówek to zawyżę na 4. Bo przy bardzo dużym zawieszeniu niewiary można go obejrzeć. Ale czy trzeba?
4/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
SithFrog pisze:Książki czytałeś?
peterpan pisze: Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna, ale po adaptacjach filmowych nie mam wcale ochoty po nie sięgać.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A widzisz, przeoczyłem. No właśnie problem w tym, że książki są wg mnie fajne. Czytadła, które połykasz raz dwa, bez wielkich ambicji. Natomiast filmowy Kod jest mega słaby, a Anioły i Demony tylko ciut lepsze. W obu przypadkach jednak nieporównywalnie gorsze niż papierowy oryginał.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Może tym lepiej dla Inferna - miałbym trochę wyższe oczekiwania, bo teraz miałem okolice zera
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Star Trek Beyond
Ten film ma wszystkie zalety super kina akcji w wspaniałej i lubianej przeze mnie kosmicznej scenerii. Coś się jednak popsuło i... to wszystko mnie nudziło! Jestem bardziej zawiedziony sobą niż filmem! Bo był humor, była akcja, była jakaś tam historia, fajne efekty, wspaniała muzyka, mistrz JJ.
I co? I zasypiałem. Nie czułem tego.
Mam wrażenie, że to wynik tego, że równowaga w galaktyce została przywrócona przez nowe Gwiezdne Wojny
5/10
Wołyń
Zacznę od wad. Reżyser miał do wyboru: albo zrobić z tego "kronikę historyczną" albo opowiedzieć historię Zośki. Mamy coś pośrodku, czyli nie jest za dobrze.
Na film stricte historyczny, opowiadający o jakimś zdarzeniu... mamy za mało tła historycznego i skali.
Po co? Dlaczego? Jakie konsekwencje? Kto za tym stał?
Podejrzewam, że jakby jakiś obcokrajowiec obejrzał to przypadkiem w TV, to by nie wiedział za bardzo o co chodzi. To niestety nie jest film propagandowy, który mógłby wyjaśnić dlaczego, Polacy mają pretensje do Ukraińców (albo inaczej, dlaczego Polacy powinni mieć pretensję do Ukraińców). No tak, brutalnie zabijali... ale to była wojna, a wcześniej było powiedziane, że jakieś cerkwie Lachy zabrały Ukraińcom...
Brakuje wyjaśnień, brakuje jasnego umiejscowienia w czasie - chociażby w postaci napisów albo wyjaśnień narratora. Część scen jest po prostu wciśnięta na siłę (jak wątek z słynnym poetą żołnierzem, nie pamiętam już jego nazwiska), z obowiązku kronikarskiego, ale nie należycie wyjaśniona.
Ukraińcy robią swój Wołyń. Boję się, że ich film będzie jasny w przekazie, będzie zrozumiały dla przeciętnego unioeuropejczyka i zjadacza hamburgerów.
Skoro Smarzowski nie poszedł w "kronikę filmową", to mógłby bardziej się skupić na głównej bohaterce. Dać jej coś do zrobienia, dać jej coś do powiedzenia. Niestety szybko historia "o miłości" się skończyła. Równie dobrze miejsce głównej bohaterki mógłby zająć jakiś inny randomowy Polak, który chciał po prostu przeżyć.
Oczekiwałem epickiej historii w stylu "Braveheart", "Szeregowca Rayana" czy może czegoś mniej epickiego, ale za to solidnego (np. "Hotel Rwanda"). Oczekiwałem trzymającej w napięciu opowieści, która przy okazji ukazywałaby ludobójstwo na Wołyniu. W końcu na plakatach jest napisane, że to film o miłości w czasie wojny!
Podsumowując, to nie jest film, który dobrze opowiada o tamtym ludobójstwie. To nie jest film, którzy dobrze opowiada historię jakiejś konkretnej (ale randomowej) dziewczyny z tamtych rejonów.
Niemniej, film jest dobry, wgniata w fotel, jest ciężki i przytłaczający oraz daje do myślenia!
Co do zarzutów o nadmierną brutalność. Sceny rzeczywiście drastyczne, ale reżyser nimi nie epatował, pokazał, że coś takiego miał miejsce i dawał cięcie.
8/10
Ten film ma wszystkie zalety super kina akcji w wspaniałej i lubianej przeze mnie kosmicznej scenerii. Coś się jednak popsuło i... to wszystko mnie nudziło! Jestem bardziej zawiedziony sobą niż filmem! Bo był humor, była akcja, była jakaś tam historia, fajne efekty, wspaniała muzyka, mistrz JJ.
I co? I zasypiałem. Nie czułem tego.
Mam wrażenie, że to wynik tego, że równowaga w galaktyce została przywrócona przez nowe Gwiezdne Wojny
5/10
Wołyń
Zacznę od wad. Reżyser miał do wyboru: albo zrobić z tego "kronikę historyczną" albo opowiedzieć historię Zośki. Mamy coś pośrodku, czyli nie jest za dobrze.
Na film stricte historyczny, opowiadający o jakimś zdarzeniu... mamy za mało tła historycznego i skali.
Po co? Dlaczego? Jakie konsekwencje? Kto za tym stał?
Podejrzewam, że jakby jakiś obcokrajowiec obejrzał to przypadkiem w TV, to by nie wiedział za bardzo o co chodzi. To niestety nie jest film propagandowy, który mógłby wyjaśnić dlaczego, Polacy mają pretensje do Ukraińców (albo inaczej, dlaczego Polacy powinni mieć pretensję do Ukraińców). No tak, brutalnie zabijali... ale to była wojna, a wcześniej było powiedziane, że jakieś cerkwie Lachy zabrały Ukraińcom...
Brakuje wyjaśnień, brakuje jasnego umiejscowienia w czasie - chociażby w postaci napisów albo wyjaśnień narratora. Część scen jest po prostu wciśnięta na siłę (jak wątek z słynnym poetą żołnierzem, nie pamiętam już jego nazwiska), z obowiązku kronikarskiego, ale nie należycie wyjaśniona.
Ukraińcy robią swój Wołyń. Boję się, że ich film będzie jasny w przekazie, będzie zrozumiały dla przeciętnego unioeuropejczyka i zjadacza hamburgerów.
Skoro Smarzowski nie poszedł w "kronikę filmową", to mógłby bardziej się skupić na głównej bohaterce. Dać jej coś do zrobienia, dać jej coś do powiedzenia. Niestety szybko historia "o miłości" się skończyła. Równie dobrze miejsce głównej bohaterki mógłby zająć jakiś inny randomowy Polak, który chciał po prostu przeżyć.
Oczekiwałem epickiej historii w stylu "Braveheart", "Szeregowca Rayana" czy może czegoś mniej epickiego, ale za to solidnego (np. "Hotel Rwanda"). Oczekiwałem trzymającej w napięciu opowieści, która przy okazji ukazywałaby ludobójstwo na Wołyniu. W końcu na plakatach jest napisane, że to film o miłości w czasie wojny!
Podsumowując, to nie jest film, który dobrze opowiada o tamtym ludobójstwie. To nie jest film, którzy dobrze opowiada historię jakiejś konkretnej (ale randomowej) dziewczyny z tamtych rejonów.
Niemniej, film jest dobry, wgniata w fotel, jest ciężki i przytłaczający oraz daje do myślenia!
Co do zarzutów o nadmierną brutalność. Sceny rzeczywiście drastyczne, ale reżyser nimi nie epatował, pokazał, że coś takiego miał miejsce i dawał cięcie.
8/10
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Suicide Squad
Obejrzałem z żoną w domu, bo chciała. Ogółem nie spodziewał się wiele i mniej więcej oczekiwania się spełniły. Film jest napakowany postaciami, trochę bez sensu. Nie wiem jak to opisać, ale jak oglądałem akcję to jakoś nie kleiło mi się to wszystko. W ogóle nie czułem tych postaci. Also, Harley wygląda dla mnie... słabo. Chyba mam inne fetysze, bo mnie nie porwała. Za to ścieżka dźwiękowa super. Naprawdę super muzyka, najgorszy utwór poleciał dopiero przy napisach końcowych. Dla mnie takie filmidło żeby leciało sobie w tle jak rozmawiasz ze znajomymi przy piwku.
6/10
Obejrzałem z żoną w domu, bo chciała. Ogółem nie spodziewał się wiele i mniej więcej oczekiwania się spełniły. Film jest napakowany postaciami, trochę bez sensu. Nie wiem jak to opisać, ale jak oglądałem akcję to jakoś nie kleiło mi się to wszystko. W ogóle nie czułem tych postaci. Also, Harley wygląda dla mnie... słabo. Chyba mam inne fetysze, bo mnie nie porwała. Za to ścieżka dźwiękowa super. Naprawdę super muzyka, najgorszy utwór poleciał dopiero przy napisach końcowych. Dla mnie takie filmidło żeby leciało sobie w tle jak rozmawiasz ze znajomymi przy piwku.
6/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Peter - ksiązki Dana Browna (zatem ergo filmy na nich oparte) to przede wszystkim radośnie fikcyjne kryminały z wątkami religijnymi w tle. Wszysto tam jest poprzekręcane i zinterpretowane przez autora tak, żeby trzymało w napięciu i dawało radość odbiorcom. W związku z tym infantylność i głupota wątków jest niejako konieczną konsekwencją ekranizacji, nie wiem czy jest sensowne wytykać filmowi, że oparł się na głupiej książce Langdon to po prostu taki James Bond spod znaku Krzyża.
Czytając opinie o Wołyniu decyduje się jednak odpuścić ten film. Przeczuwam, że to kolejny standardowy teledysk cierpienia i brutalnosci, bez sensownej treści. Coś jak Róża.
Czytając opinie o Wołyniu decyduje się jednak odpuścić ten film. Przeczuwam, że to kolejny standardowy teledysk cierpienia i brutalnosci, bez sensownej treści. Coś jak Róża.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Yup. Ja byłem na tyle rozdarty po seansie, że odpuściłem pisanie recenzji. To rzeź, ale, jak to mówią, w słusznym celu.Pquelim pisze:Czytając opinie o Wołyniu decyduje się jednak odpuścić ten film. Przeczuwam, że to kolejny standardowy teledysk cierpienia i brutalnosci, bez sensownej treści. Coś jak Róża.
A tutaj tekst ukraińskiego publicysty, który proponuje oczyścić dom z fałszywych świadectw historycznych. Najs.
https://www.facebook.com/katarzyna.chim ... 2613917427
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Daredevil - Sezon 1. Kolejna serialowa rewolucja, jaką zapoczątkował Netflix na własną rękę (House of cards) albo z Marvelem, zupełnie mnie ominęła. Po bardzo Dobrym Stranger things postanowiłem sprawdzić czy warto nadrobić to zaniedbanie i zabrać się za inne seriale z tej stajni. Jest tak dobrze jak mówią czy to jednak nie moja bajka? Po pierwszym sezonie Daredevila nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie po prostu tak lub nie. Ciężka sprawa.
Fabuły opisywać nie muszę, prawda? Niewidomy Matt Murdock jest niczym Superman. Na co dzień pomaga uciśnionym jako adwokat, a kiedy nikt nie patrzy, przemienia się w brutalnego mściciela. Sprawy przybierają naprawdę poważny obrót kiedy w mieście zaczyna wprowadzać nowe porządki tajemniczy Wilson Fisk. Bardzo oryginalne, prawda? Nie zamierzam się tego czepiać, tak było w komiksie, cudów nie ma. Najbardziej podobają mi się dwa motywy: sceny z dzieciństwa tak Matta i jak i Fiska. Ich historie są ciekawe i w pewien sposób podobne (trudne dorastanie, dramat rodzinny, demony przeszłości). Wydarzenia dziejące się w teraźniejszości bywają interesujące, ale zdarzają się też spore logiczne dziury. Gdzieś na początku sezonu Matt wraz z partnerem z kancelarii, Foggym, bronią jakiegoś zbira. Zgarniają za to pokaźną sumę od Weasleya - consigliere Fiska. I co? I nic, w kolejnym epizodzie okazuje się, że są kompletnie spłukani. Napisałem o dzieciństwie protagonisty i antagonisty, bo te motywy uważam za najciekawsze. Pozostała fabuła pierwszego sezonu to sztampowa historia superbohatera walczącego (raz w masce, raz bez maski) o lepszy świat. Nic nie zaskakuje, nic nie powala, ot, jest poprawnie.
Aktorstwo nie powala. Nie wiem w sumie gdzie leży wina. Czy problem w tym, że niektóre postacie są płaskie jak naleśnik i papierowe (Karen, Foggy) czy jednak poziom umiejętności poszczególnych członków obsady jest tak różny od siebie? Zdecydowanie na plus wypadli aktorzy wcielający się w role Vanessy, Bena Uricha, księdza czy wspomnianego Weasleya (chyba najlepsza kreacja w sezonie!). Do tego grona, mimo, że czasu na ekranie dostali mniej, zaliczyłbym też Claire i Sticka. Z Fiskiem i samym Daredevilem mam problem. Pierwszy wydaje mi się ździebko niespójny. Odniosłem wrażenie jakby postać pod wpływem Vanessy zmieniała się zero-jedynkowo. W tym epizodzie jest zły, w drugim już spokojny. Niezależnie od tego jak źle się dzieje wokół niego. Co do tytułowego bohatera - aktor dobrany świetnie, sposób w jaki "używa" swoich oczu, żeby imitować niewidzenie jest naprawdę godny podziwu. Tu chyba słabość leży w scenariuszu, ale o tym za chwilę. Na minus zaliczam Foggy'ego i Karen. Irytujące, bezpłciowe postaci napisane z subtelnością tekstów do piosenek Popka. Sympatyczny przyjaciel fajtłapa (grany chyba przez jednego z członków Kelly Family) i przypadkowo poznana, przygarnięta kumpela będąca katalizatorem relacji między Foggim i Mattem. Nuda, sztampa, schemat. W dodatku są mniej więcej tak realistyczni jak bohaterowie Beverly Hills 90210 jako nastolatkowie w prawdziwym liceum.
Tu pojawia się mój główny zarzut do postaci Daredevila. Kilka razy dostaje po zadzie, ale spójrzmy na niego: przystojny, dobry, sprawiedliwy, inteligentny, wykształcony, wysportowany, wytrenowany we wszystkich możliwych sztukach walki, ideał. Jest może jedna, może dwie sceny próbujące pokazać, że nie taki on fajny, ale giną wśród niemal trzynastu godzin sezonu. Facet ma tyle zalet i tak mało wad (ma jakieś?), ze wydaje się być ucieleśnieniem dobra. Jest przez to tak nieludzki i nieprawdziwy jak Superman właśnie. Nie grało mi to już w trakcie oglądania, ale po dwóch odcinkach Jessici Jones stwierdzam, że Matt Murdock jest żywcem wyjęty z komiksu w tym gorszym znaczeniu. Kompletnie nie uwierzyłem, że mógłby istnieć naprawdę. Jak Thor czy inny Vision.
Gryzło mi się to z klimatem, w jaki celują twórcy. Jest mrocznie, Nowy York i dzielnica Hell's Kitchen to miejsce brutalne, nieprzyjazne i lepiej trzymać się od niego z daleka. Czasem widzimy tortury, czasem śmierć zadawaną w bardzo okrutny sposób. I znów - wszystko byłoby ok, gdyby nie... choreografia pojedynków. Za każdym razem, kiedy już siedziałem po uszy w mroku, kiedy śledziłem walkę naszych bohaterów o lepsze jutro dla swoich rodzinnych stron pojawiał się Daredevil i wchodził z kimś w zwarcie. I poważny, brutalny serial zamieniał się na chwilę w Power rangers. Ja naprawdę wiem, że to na podstawie komiksu, że to taka konwencja, ale są pewne granice. Nie może być tak, że najpierw widzę jak czarnych charakter urywa komuś głowę drzwiami od samochodu, a za chwilę oglądam pojedynek gdzie Daredevil przeciwnika leżącego na ziemi wali z łokcia wykonując przy tym salto i śrubę. Albo próbujemy na poważnie albo a'la kino sensacyjne spod znaku Michaela Duddikoffa. Choreografia walk z Batmanów Nolana to przy tym absolutne wyżyny realizmu. Apogeum były pojedynki Murdocka z przeciwnikami uzbrojonymi w broń palną. Z trzech metrów strzelali głównie w ziemię i pojedynczo podchodzili po oklep, obowiązkowo w stylu "hadż-ja!" czyli widowiskowo i "z karata". Nawet poskręcana reumatyzmem, chodząca o lasce chińska starowinka ma w swoim wachlarzu zagrań ciosy kung fu rzucające rosłego faceta kilka metrów w dal. Podziwiam próby pogodzenia mrocznego klimatu i tego typu walk, ale porwano się z motyką na słońce. Nie wyszło.
Drugi sezon obejrzę, bo jestem ciekaw jak potoczą się dalsze losy bohaterów, ale nie jest to serial, który mnie kupił. Mam raczej modelowe mieszane uczucia. Dwa pierwsze epizody Jessici Jones podobają mi się póki co bardziej niż cały pierwszy sezon Daredevila. 6/10
http://zabimokiem.pl/proba-pogodzenia-ognia-z-woda/
Fabuły opisywać nie muszę, prawda? Niewidomy Matt Murdock jest niczym Superman. Na co dzień pomaga uciśnionym jako adwokat, a kiedy nikt nie patrzy, przemienia się w brutalnego mściciela. Sprawy przybierają naprawdę poważny obrót kiedy w mieście zaczyna wprowadzać nowe porządki tajemniczy Wilson Fisk. Bardzo oryginalne, prawda? Nie zamierzam się tego czepiać, tak było w komiksie, cudów nie ma. Najbardziej podobają mi się dwa motywy: sceny z dzieciństwa tak Matta i jak i Fiska. Ich historie są ciekawe i w pewien sposób podobne (trudne dorastanie, dramat rodzinny, demony przeszłości). Wydarzenia dziejące się w teraźniejszości bywają interesujące, ale zdarzają się też spore logiczne dziury. Gdzieś na początku sezonu Matt wraz z partnerem z kancelarii, Foggym, bronią jakiegoś zbira. Zgarniają za to pokaźną sumę od Weasleya - consigliere Fiska. I co? I nic, w kolejnym epizodzie okazuje się, że są kompletnie spłukani. Napisałem o dzieciństwie protagonisty i antagonisty, bo te motywy uważam za najciekawsze. Pozostała fabuła pierwszego sezonu to sztampowa historia superbohatera walczącego (raz w masce, raz bez maski) o lepszy świat. Nic nie zaskakuje, nic nie powala, ot, jest poprawnie.
Aktorstwo nie powala. Nie wiem w sumie gdzie leży wina. Czy problem w tym, że niektóre postacie są płaskie jak naleśnik i papierowe (Karen, Foggy) czy jednak poziom umiejętności poszczególnych członków obsady jest tak różny od siebie? Zdecydowanie na plus wypadli aktorzy wcielający się w role Vanessy, Bena Uricha, księdza czy wspomnianego Weasleya (chyba najlepsza kreacja w sezonie!). Do tego grona, mimo, że czasu na ekranie dostali mniej, zaliczyłbym też Claire i Sticka. Z Fiskiem i samym Daredevilem mam problem. Pierwszy wydaje mi się ździebko niespójny. Odniosłem wrażenie jakby postać pod wpływem Vanessy zmieniała się zero-jedynkowo. W tym epizodzie jest zły, w drugim już spokojny. Niezależnie od tego jak źle się dzieje wokół niego. Co do tytułowego bohatera - aktor dobrany świetnie, sposób w jaki "używa" swoich oczu, żeby imitować niewidzenie jest naprawdę godny podziwu. Tu chyba słabość leży w scenariuszu, ale o tym za chwilę. Na minus zaliczam Foggy'ego i Karen. Irytujące, bezpłciowe postaci napisane z subtelnością tekstów do piosenek Popka. Sympatyczny przyjaciel fajtłapa (grany chyba przez jednego z członków Kelly Family) i przypadkowo poznana, przygarnięta kumpela będąca katalizatorem relacji między Foggim i Mattem. Nuda, sztampa, schemat. W dodatku są mniej więcej tak realistyczni jak bohaterowie Beverly Hills 90210 jako nastolatkowie w prawdziwym liceum.
Tu pojawia się mój główny zarzut do postaci Daredevila. Kilka razy dostaje po zadzie, ale spójrzmy na niego: przystojny, dobry, sprawiedliwy, inteligentny, wykształcony, wysportowany, wytrenowany we wszystkich możliwych sztukach walki, ideał. Jest może jedna, może dwie sceny próbujące pokazać, że nie taki on fajny, ale giną wśród niemal trzynastu godzin sezonu. Facet ma tyle zalet i tak mało wad (ma jakieś?), ze wydaje się być ucieleśnieniem dobra. Jest przez to tak nieludzki i nieprawdziwy jak Superman właśnie. Nie grało mi to już w trakcie oglądania, ale po dwóch odcinkach Jessici Jones stwierdzam, że Matt Murdock jest żywcem wyjęty z komiksu w tym gorszym znaczeniu. Kompletnie nie uwierzyłem, że mógłby istnieć naprawdę. Jak Thor czy inny Vision.
Gryzło mi się to z klimatem, w jaki celują twórcy. Jest mrocznie, Nowy York i dzielnica Hell's Kitchen to miejsce brutalne, nieprzyjazne i lepiej trzymać się od niego z daleka. Czasem widzimy tortury, czasem śmierć zadawaną w bardzo okrutny sposób. I znów - wszystko byłoby ok, gdyby nie... choreografia pojedynków. Za każdym razem, kiedy już siedziałem po uszy w mroku, kiedy śledziłem walkę naszych bohaterów o lepsze jutro dla swoich rodzinnych stron pojawiał się Daredevil i wchodził z kimś w zwarcie. I poważny, brutalny serial zamieniał się na chwilę w Power rangers. Ja naprawdę wiem, że to na podstawie komiksu, że to taka konwencja, ale są pewne granice. Nie może być tak, że najpierw widzę jak czarnych charakter urywa komuś głowę drzwiami od samochodu, a za chwilę oglądam pojedynek gdzie Daredevil przeciwnika leżącego na ziemi wali z łokcia wykonując przy tym salto i śrubę. Albo próbujemy na poważnie albo a'la kino sensacyjne spod znaku Michaela Duddikoffa. Choreografia walk z Batmanów Nolana to przy tym absolutne wyżyny realizmu. Apogeum były pojedynki Murdocka z przeciwnikami uzbrojonymi w broń palną. Z trzech metrów strzelali głównie w ziemię i pojedynczo podchodzili po oklep, obowiązkowo w stylu "hadż-ja!" czyli widowiskowo i "z karata". Nawet poskręcana reumatyzmem, chodząca o lasce chińska starowinka ma w swoim wachlarzu zagrań ciosy kung fu rzucające rosłego faceta kilka metrów w dal. Podziwiam próby pogodzenia mrocznego klimatu i tego typu walk, ale porwano się z motyką na słońce. Nie wyszło.
Drugi sezon obejrzę, bo jestem ciekaw jak potoczą się dalsze losy bohaterów, ale nie jest to serial, który mnie kupił. Mam raczej modelowe mieszane uczucia. Dwa pierwsze epizody Jessici Jones podobają mi się póki co bardziej niż cały pierwszy sezon Daredevila. 6/10
http://zabimokiem.pl/proba-pogodzenia-ognia-z-woda/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Doktor Strange (Doctor Strange)
To już czternasty pełnometrażowy film z Marvel Cinematic Universe. Franczyza zmienia się powoli w Uroborosa, pożerającego własny ogon, czego ten film jest najlepszym przykładem. Hype na Strange nie był jednak chyba tak rozrośnięty jak np. na ostatniego Kapitana Amerykę, co w sumie wychodzi na dobre. Chociaż jest to zapowiadane wejście MCU w magię/mistykę nie mogę pozbyć się wrażenia że gdzieś to już widziałem. Uczucie to jest bardzo podobne do tego, jakie miałem po ostatnich Gwiezdnych Wojnach - zmieniono nieco szczegóły, ale w gruncie rzeczy ten film jest bardzo podobny do pierwszego w serii. Czym więc jest ten film poza straconą szansą polskiego dystrybutora na fantastyczny tytuł "Doktor Dziwago"?
Skojarzenia z Iron Manem nasuwają się wręcz same. Poczynając od bohatera - ten sam tym egoistycznego palanta, który jest wprawdzie świetny w tym co robi, ale jednocześnie uważa się przez to za najlepszego ze wszystkim. Stephan Strange to Tony Stark, tylko niestety mniej charyzmatyczny, ze słabszymi sucharami. Tak samo pomiata swoimi minionami, wysławia się w podobny sposób. Chociaż będący sam z siebie superbohaterem człowiek-wydra jakim jest jest Benedict Cumberbatch ewidentnie stara się dodać trochę od siebie, to jednak schematyczny scenariusz mu to uniemożliwia.
Film cierpi na to samo schorzenie co wszystkie filmy MCU - słabych, niewyrazistych superłotrów. DC przy wszystkich problemach w swoich filmach radzi sobie, moim zdaniem z tym lepiej. Może ma lepszy materiał wyjściowy? W każdym razie kreacja Madsa Mikkelsenen nic nie zmieniła w temacie - wróg jest płaski, jednowymiarowy i zupełnie nie budzi strachu.
Film jako całość jest bardzo solidny rzemieślniczo - w końcu po wyprodukowaniu trzynastu już filmów trudno, aby było inaczej. Film ma swój schemat, tempo, jest widowiskowy tam gdzie ma być widowiskowy (chociaż pewnie gdybym poszedł na seans 3D, to bym zwymiotował). Nie ma jednak w sobie nic nowego, niczego co by mogło przekonać kogoś, kto MCU nie trawi, aby dać jeszcze jedną szansę. Jednak dzięki temu świat jest spójny.
Nie chcę, aby z mojej opinii wynikało, że moim zdaniem Doktor Stange jest zły. Bo nie jest. Jest perfekcyjnie opracowanym produktem, na którym dobrze się bawiłem. Idealnym pod gusta większości osób, z dającymi się lubić bohaterami. Tyle, że to już wszystko było i to nie jeden raz w ciągu ostatnich 9 lat jakie minęło od pierwszego Iron Mana.
W kontekście tego filmu warto się zastanowić dokąd zmierza Marvel. Po tylu filmach, tylu bohaterach uniwersum zaczyna coraz bardziej przypominać występy teatrzyku kukiełkowego. Zdaje sobie sprawę, że są to filmy na podstawie komiksu i wcale nie spodziewam się pogłębionych psychologicznie postaci z tragicznymi wyborami. Ale w tym momencie takich płaskich postacie robi się za dużo. Świat zaczyna pachnieć wtórnością. Owszem były filmy bardziej odstające od schematu - Strażnicy Galaktyki czy Antman, ale coraz bardziej widać, że Marvel nie ma najmniejszego zamiaru budować historii, a robić jedynie skok na kasę. Nie żeby chęć zarobku to coś złego, jednak opowieść ma to do siebie, że powinna się kiedyś kończyć, a tutaj moim zdaniem coraz bardziej widać, że filmy mające być kulminacją (Avegners) danej fazy, nie kończą niczego. Wydaje mi się, że Marvel zbliża się do punktu krytycznego, po którym wtórności nie będzie dało się zasłonić plejadą superbohaterów. Jeszcze nie doszedł do tego momentu, ale zdaje się być już na krawędzi.
Jednak wracając do filmu - na pewno można go obejrzeć, bez strachu o wydane pieniądze. Jest to wycieczka do lunaparku, o minimalnie innej tematyce niż ten znany. To jednak wciąż lunapark. Rollercoaster może się różnić zakrętami, atrakcje mogą być innego koloru, ale to wciąż ten sam park który znamy i lubimy lub nie. Jak ktoś lubi ostatnie filmy z serii Harry'ego Pottera oraz uniwersum Marvela będzie wniebowzięty. Reszta będzie jednak "tylko" zadowolona. Dla MCU to moim zdaniem ostatni dzwonek przed zbliżającą się katastrofą.
Ale i tak nie mogę się doczekać pyskówki Strange-Stark
6/10
To już czternasty pełnometrażowy film z Marvel Cinematic Universe. Franczyza zmienia się powoli w Uroborosa, pożerającego własny ogon, czego ten film jest najlepszym przykładem. Hype na Strange nie był jednak chyba tak rozrośnięty jak np. na ostatniego Kapitana Amerykę, co w sumie wychodzi na dobre. Chociaż jest to zapowiadane wejście MCU w magię/mistykę nie mogę pozbyć się wrażenia że gdzieś to już widziałem. Uczucie to jest bardzo podobne do tego, jakie miałem po ostatnich Gwiezdnych Wojnach - zmieniono nieco szczegóły, ale w gruncie rzeczy ten film jest bardzo podobny do pierwszego w serii. Czym więc jest ten film poza straconą szansą polskiego dystrybutora na fantastyczny tytuł "Doktor Dziwago"?
Skojarzenia z Iron Manem nasuwają się wręcz same. Poczynając od bohatera - ten sam tym egoistycznego palanta, który jest wprawdzie świetny w tym co robi, ale jednocześnie uważa się przez to za najlepszego ze wszystkim. Stephan Strange to Tony Stark, tylko niestety mniej charyzmatyczny, ze słabszymi sucharami. Tak samo pomiata swoimi minionami, wysławia się w podobny sposób. Chociaż będący sam z siebie superbohaterem człowiek-wydra jakim jest jest Benedict Cumberbatch ewidentnie stara się dodać trochę od siebie, to jednak schematyczny scenariusz mu to uniemożliwia.
Film cierpi na to samo schorzenie co wszystkie filmy MCU - słabych, niewyrazistych superłotrów. DC przy wszystkich problemach w swoich filmach radzi sobie, moim zdaniem z tym lepiej. Może ma lepszy materiał wyjściowy? W każdym razie kreacja Madsa Mikkelsenen nic nie zmieniła w temacie - wróg jest płaski, jednowymiarowy i zupełnie nie budzi strachu.
Film jako całość jest bardzo solidny rzemieślniczo - w końcu po wyprodukowaniu trzynastu już filmów trudno, aby było inaczej. Film ma swój schemat, tempo, jest widowiskowy tam gdzie ma być widowiskowy (chociaż pewnie gdybym poszedł na seans 3D, to bym zwymiotował). Nie ma jednak w sobie nic nowego, niczego co by mogło przekonać kogoś, kto MCU nie trawi, aby dać jeszcze jedną szansę. Jednak dzięki temu świat jest spójny.
Nie chcę, aby z mojej opinii wynikało, że moim zdaniem Doktor Stange jest zły. Bo nie jest. Jest perfekcyjnie opracowanym produktem, na którym dobrze się bawiłem. Idealnym pod gusta większości osób, z dającymi się lubić bohaterami. Tyle, że to już wszystko było i to nie jeden raz w ciągu ostatnich 9 lat jakie minęło od pierwszego Iron Mana.
W kontekście tego filmu warto się zastanowić dokąd zmierza Marvel. Po tylu filmach, tylu bohaterach uniwersum zaczyna coraz bardziej przypominać występy teatrzyku kukiełkowego. Zdaje sobie sprawę, że są to filmy na podstawie komiksu i wcale nie spodziewam się pogłębionych psychologicznie postaci z tragicznymi wyborami. Ale w tym momencie takich płaskich postacie robi się za dużo. Świat zaczyna pachnieć wtórnością. Owszem były filmy bardziej odstające od schematu - Strażnicy Galaktyki czy Antman, ale coraz bardziej widać, że Marvel nie ma najmniejszego zamiaru budować historii, a robić jedynie skok na kasę. Nie żeby chęć zarobku to coś złego, jednak opowieść ma to do siebie, że powinna się kiedyś kończyć, a tutaj moim zdaniem coraz bardziej widać, że filmy mające być kulminacją (Avegners) danej fazy, nie kończą niczego. Wydaje mi się, że Marvel zbliża się do punktu krytycznego, po którym wtórności nie będzie dało się zasłonić plejadą superbohaterów. Jeszcze nie doszedł do tego momentu, ale zdaje się być już na krawędzi.
Jednak wracając do filmu - na pewno można go obejrzeć, bez strachu o wydane pieniądze. Jest to wycieczka do lunaparku, o minimalnie innej tematyce niż ten znany. To jednak wciąż lunapark. Rollercoaster może się różnić zakrętami, atrakcje mogą być innego koloru, ale to wciąż ten sam park który znamy i lubimy lub nie. Jak ktoś lubi ostatnie filmy z serii Harry'ego Pottera oraz uniwersum Marvela będzie wniebowzięty. Reszta będzie jednak "tylko" zadowolona. Dla MCU to moim zdaniem ostatni dzwonek przed zbliżającą się katastrofą.
Ale i tak nie mogę się doczekać pyskówki Strange-Stark
6/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Doktor Strange (Doctor Strange) - Nie mogę odżałować, że propozycja spolszczenia tytułu, która pojawiła się w sieci (patrz wyżej) nie przeszła. To byłby pierwszy raz, gdzie ludzie zamiast protestować tylko by przyklasnęli. Ja na pewno. Odchodząc jednak od dywagacji: przy okazji Ant-mana pisałem, że ludzie z Marvela są jak król Midas. Zamieniają w złoto wszystko, czego dotkną. Już człowiek mrówka wydawał mi się nie do zrobienia na ekranie, a magik, który robi cuda-wianki, podróżuje po wymiarach i lata? Nauczony jednak doświadczeniem poszedłem na film bez uprzedzeń i po raz kolejny bawiłem się świetnie.
Komiksu nie znałem poza nazwą więc i historia jest dla mnie nowa. Tony Stark... yyy... tzn. Stephen Strange to genialny neurochirurg, arogant i buc. Wybiera sobie, niczym Dr House, tylko interesujące przypadki, a naprawianie ludzkich ciał traktuje bardziej jako wyzwanie niż misję. Wypadek samochodowy, w którym jego ręce zostają zmasakrowane przekreśla dalszą karierę. Dziwago próbując wszystkiego, żeby przywrócić dłoniom dawną sprawność ląduje w Nepalu gdzie pod okiem Starożytnej (Tilda Swinton) odkrywa, że to co do tej pory wiedział o sobie i o świecie to ledwie okruszek dużo większej całości. Zanim osiągnie mistrzostwo w arkanach magii musi pokonać pewnego fanatyka i siły ciemności, które za nim stoją. Ziew.
Nie spodziewałem się, że magia tak dobrze wpasuje się w - i tak już pokręcony - świat MCU. Duża w tym zasługa scenariusza i reżyserii. Postawiono na humor i człowiek zamiast rozkminiać te wszystkie wymiary, czary i mary, po prostu siedzi i dobrze się bawi. Wiele razy śmiałem się w głos. Żarty są trafione, niewymuszone i bazują w dużej mierze na relacjach między postaciami. A te odegrane są mistrzowsko.
Tilda Swinton po raz kolejny pokazuje, że nie ma dla niej roli ani takiego gatunku filmowego, w którym nie da sobie rady. Ba, powiedziałbym nawet, że takiego w którym nie przyćmi wszystkich innych na ekranie. Benedict Cumberbatch jako Strange wypada świetnie, ale na początku był dla mnie, jak już niby przypadkiem wspomniałem, zbyt "tonystarkowy". Ciekaw jestem co będzie się działo w dalszych częściach, szczególnie w Infinity war. Jak to wszystko zadziała jeśli dostaniemy w jednym filmie dwie, tak podobne do siebie postaci.
Mads Mikkelsen gra czarny charakter i niestety jak to u Marvela - można o nim powiedzieć jedynie to, że jest. Kolejny bezpłciowy, nijaki złoczyńca, który jest tylko pretekstem do tego, żeby protagonista mógł się wykazać. Postać płaska jak stół bilardowy. Jak już narzekam to dorzucę jeszcze dwie łyżki dziegciu. Pierwsza to tempo akcji. Najpierw dość długo obserwujemy jak Strange szuka dla siebie pomocy po wypadku, a potem mija dziesięć minut i już jest mistrzem w nowym fachu. Pozytyw jest chociaż taki, że ostateczną bitwę doktor Dziwago rozstrzyga sztuczką, a nie nie-wiadomo-skąd-wziętą potęgą. Druga łyżka to znów specjalność Marvela - dlaczego bohater zawsze musi ratować ludzkość? Nie może kobiety, którą kocha? Kota? Psa? Chomika? Szpitala dla weteranów? W przypadku Strange'a to może trochę trywialne, no ale niechże by ratował inny wymiar, albo sam siebie. No cokolwiek, a nie w kółko to samo. Żeby nie kończyć akapitu marudzeniem: efekty specjalne wypadają super, zaginające się wymiary w Nowym Yorku to najlepsze sceny tego typu od Incepcji.
Marvel do spółki z Disneyem to naprawdę midasowy kombajn. Tak jak DC potrafi zarżnąć nawet najbardziej ikoniczne postaci (Joker, Superman, Batman), tak Marvel nawet z takich (nomen omen) dziwaków jak Strange jest w stanie zrobić lekki, zabawny film rozrywkowy, który ma się ochotę obejrzeć więcej niż raz. I czekać na kolejne. 7/10
http://zabimokiem.pl/doktor-dziwago/
Komiksu nie znałem poza nazwą więc i historia jest dla mnie nowa. Tony Stark... yyy... tzn. Stephen Strange to genialny neurochirurg, arogant i buc. Wybiera sobie, niczym Dr House, tylko interesujące przypadki, a naprawianie ludzkich ciał traktuje bardziej jako wyzwanie niż misję. Wypadek samochodowy, w którym jego ręce zostają zmasakrowane przekreśla dalszą karierę. Dziwago próbując wszystkiego, żeby przywrócić dłoniom dawną sprawność ląduje w Nepalu gdzie pod okiem Starożytnej (Tilda Swinton) odkrywa, że to co do tej pory wiedział o sobie i o świecie to ledwie okruszek dużo większej całości. Zanim osiągnie mistrzostwo w arkanach magii musi pokonać pewnego fanatyka i siły ciemności, które za nim stoją. Ziew.
Nie spodziewałem się, że magia tak dobrze wpasuje się w - i tak już pokręcony - świat MCU. Duża w tym zasługa scenariusza i reżyserii. Postawiono na humor i człowiek zamiast rozkminiać te wszystkie wymiary, czary i mary, po prostu siedzi i dobrze się bawi. Wiele razy śmiałem się w głos. Żarty są trafione, niewymuszone i bazują w dużej mierze na relacjach między postaciami. A te odegrane są mistrzowsko.
Tilda Swinton po raz kolejny pokazuje, że nie ma dla niej roli ani takiego gatunku filmowego, w którym nie da sobie rady. Ba, powiedziałbym nawet, że takiego w którym nie przyćmi wszystkich innych na ekranie. Benedict Cumberbatch jako Strange wypada świetnie, ale na początku był dla mnie, jak już niby przypadkiem wspomniałem, zbyt "tonystarkowy". Ciekaw jestem co będzie się działo w dalszych częściach, szczególnie w Infinity war. Jak to wszystko zadziała jeśli dostaniemy w jednym filmie dwie, tak podobne do siebie postaci.
Mads Mikkelsen gra czarny charakter i niestety jak to u Marvela - można o nim powiedzieć jedynie to, że jest. Kolejny bezpłciowy, nijaki złoczyńca, który jest tylko pretekstem do tego, żeby protagonista mógł się wykazać. Postać płaska jak stół bilardowy. Jak już narzekam to dorzucę jeszcze dwie łyżki dziegciu. Pierwsza to tempo akcji. Najpierw dość długo obserwujemy jak Strange szuka dla siebie pomocy po wypadku, a potem mija dziesięć minut i już jest mistrzem w nowym fachu. Pozytyw jest chociaż taki, że ostateczną bitwę doktor Dziwago rozstrzyga sztuczką, a nie nie-wiadomo-skąd-wziętą potęgą. Druga łyżka to znów specjalność Marvela - dlaczego bohater zawsze musi ratować ludzkość? Nie może kobiety, którą kocha? Kota? Psa? Chomika? Szpitala dla weteranów? W przypadku Strange'a to może trochę trywialne, no ale niechże by ratował inny wymiar, albo sam siebie. No cokolwiek, a nie w kółko to samo. Żeby nie kończyć akapitu marudzeniem: efekty specjalne wypadają super, zaginające się wymiary w Nowym Yorku to najlepsze sceny tego typu od Incepcji.
Marvel do spółki z Disneyem to naprawdę midasowy kombajn. Tak jak DC potrafi zarżnąć nawet najbardziej ikoniczne postaci (Joker, Superman, Batman), tak Marvel nawet z takich (nomen omen) dziwaków jak Strange jest w stanie zrobić lekki, zabawny film rozrywkowy, który ma się ochotę obejrzeć więcej niż raz. I czekać na kolejne. 7/10
http://zabimokiem.pl/doktor-dziwago/
- Jutsimitsu
- Człowiek-Reklamówka
- Posty: 2930
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 22:51
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Doktor Strange (Doctor Strange) - Najlepszy film Marvela od dawna. Wiele rzeczy powinienem wymienić, które się składają na całość. Jednak z głównych: ciekawe podejście do mocno przegiętego tematu, dobrze dobrane tempo i mniejszy nacisk na totalną rozpierduchę. Jest to fajna odskocznia od młócki z Avengersów, na dodatek w świetnie dobranym 3d. Prawda? Jakież to nietypowe, żeby zrobić dobry film 3d bez ciągłej walki! Brawo Marvel, może się w końcu nauczycie. Z drugiej strony trochę scen było nadzwyczaj obrazowych jak na ich filmy, co też jest bardzo na plus.
W skrócie film jest bardzo dobry, z pewnością obejrzę jeszcze raz. Warto iść do kina, przynajmniej na 2d, jednak w 3d IMAX robi spore wrażenie. 8/10
W skrócie film jest bardzo dobry, z pewnością obejrzę jeszcze raz. Warto iść do kina, przynajmniej na 2d, jednak w 3d IMAX robi spore wrażenie. 8/10
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zobaczycie co się bedzie działo w drugiej części, jeśli będą chcieli nawiązać do klasycznych komiksów rysowanych przez Steve'a Ditko. Cytując jakiegoś historyka sztuki:
Steve Ditko contributed some of his most surrealistic work to the comic book and gave it a disorienting, hallucinogenic quality. Dr. Strange's adventures take place in bizarre worlds and twisting dimensions that resembled Salvador Dalí paintings. ... Inspired by the pulp-fiction magicians of Stan Lee's childhood as well as by contemporary Beat culture. Dr. Strange remarkably predicted the youth counterculture's fascination with Eastern mysticism and psychedelia.
Steve Ditko contributed some of his most surrealistic work to the comic book and gave it a disorienting, hallucinogenic quality. Dr. Strange's adventures take place in bizarre worlds and twisting dimensions that resembled Salvador Dalí paintings. ... Inspired by the pulp-fiction magicians of Stan Lee's childhood as well as by contemporary Beat culture. Dr. Strange remarkably predicted the youth counterculture's fascination with Eastern mysticism and psychedelia.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Uprowadzona 2 (Taken 2)
Gang Albanii porywa Liama i jego żonę. Liam się uwalnia i zabija połowę ludności Bałkanów. Całość nakręcona na trzech ulicach i w dwóch piwnicach Stambułu. Kamera trzęsła tak, że aż mi soczewki powypadały. Zupełnie niepotrzebna kontynuacja świetnego filmu akcji, zrobiona jakby "na odpieprz", za nieduże pieniądze, bez dobrego pomysłu i z aktorami grającymi tak, jakby mieli świadomość, że robią coś bez specjalnego sensu. Całość pachniała tandetą kręconą we wschodniej Europie z gwiazdami pokroju Seagala. Film przypomniał mi też o tym powiedzonku, że jak akcja dzieje się w Paryżu to w każdym ujęciu widać wieżę Eiffla. Tutaj za taki znaczek rozpoznawczy robiła Hagia Sophia - bohaterowie jeździli, biegali, skakali i cudowali a ja miałem wrażenie, że wciąż są 200-300 metrów od słynnego kościoła, heh. 4/10
Coś pięknego (La prima cosa bella)
Sympatyczne, smutno-pogodne włoskie kino obyczajowe. Neurotyczny i zapatrzony w siebie nauczyciel prawie siłą zostaje zaciągnięty przez siostrę do hospicjum, w którym umiera ich matka. Czuwając przy niej przypomina sobie swoje dzieciństwo - kłótnie rodziców, wyrzucenie matki z dziećmi z domu przez ojca, włóczęgę po rodzinie i hotelach, kolejnych kochanków matki, dorastanie, pierwsze miłości itd. Dużo słońca, włoskich dialogów z wzajemnym przekrzykiwaniem i machaniem rękoma, trochę śmiechu i kilka smutnych scen. Życiowe, dające do myślenia kino o dwóch przeciwnych postawach życiowych - czerpaniu z życia pełną garścią do samego końca (matka) i zamykaniu się w skorupie wyimaginowanych problemów (syn). Na koniec można uronić łzę i wstac od TV w lepszym nastroju. Za to lubie takie filmy. 7/10
Gang Albanii porywa Liama i jego żonę. Liam się uwalnia i zabija połowę ludności Bałkanów. Całość nakręcona na trzech ulicach i w dwóch piwnicach Stambułu. Kamera trzęsła tak, że aż mi soczewki powypadały. Zupełnie niepotrzebna kontynuacja świetnego filmu akcji, zrobiona jakby "na odpieprz", za nieduże pieniądze, bez dobrego pomysłu i z aktorami grającymi tak, jakby mieli świadomość, że robią coś bez specjalnego sensu. Całość pachniała tandetą kręconą we wschodniej Europie z gwiazdami pokroju Seagala. Film przypomniał mi też o tym powiedzonku, że jak akcja dzieje się w Paryżu to w każdym ujęciu widać wieżę Eiffla. Tutaj za taki znaczek rozpoznawczy robiła Hagia Sophia - bohaterowie jeździli, biegali, skakali i cudowali a ja miałem wrażenie, że wciąż są 200-300 metrów od słynnego kościoła, heh. 4/10
Coś pięknego (La prima cosa bella)
Sympatyczne, smutno-pogodne włoskie kino obyczajowe. Neurotyczny i zapatrzony w siebie nauczyciel prawie siłą zostaje zaciągnięty przez siostrę do hospicjum, w którym umiera ich matka. Czuwając przy niej przypomina sobie swoje dzieciństwo - kłótnie rodziców, wyrzucenie matki z dziećmi z domu przez ojca, włóczęgę po rodzinie i hotelach, kolejnych kochanków matki, dorastanie, pierwsze miłości itd. Dużo słońca, włoskich dialogów z wzajemnym przekrzykiwaniem i machaniem rękoma, trochę śmiechu i kilka smutnych scen. Życiowe, dające do myślenia kino o dwóch przeciwnych postawach życiowych - czerpaniu z życia pełną garścią do samego końca (matka) i zamykaniu się w skorupie wyimaginowanych problemów (syn). Na koniec można uronić łzę i wstac od TV w lepszym nastroju. Za to lubie takie filmy. 7/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dom Hemingway
Jude Law gra zbysiałego, zarośniętego luja, który wychodzi z pierdla po 12 latach odsiadki. Siedział bo nie sypnął. Teraz ma do załatwienia dwie sprawy - odzyskać kasę od wspólników i pogodzić się z dorosłą już córką. Nic zaskakującego, zresztą film wcale nie sili się na to, historia jest wręcz uboga. W centrum uwagi jest tutaj sam Hemnigway/Law - arogancki, pyszałkowaty, elokwentny, wypluwający z siebie monologii z szybkością karabinu maszynowego. Całość utrzymana jest w raczej komediowym tonie, typowym dla brytyjskich filmów o kryminalistach. Nie jest to oczywiście poziom Guya Ritchie ale można obejrzeć z przyjemnością bo Law szarżuje i dobrze bawi się w roli odmiennej od jego emploi. 6/10
Jude Law gra zbysiałego, zarośniętego luja, który wychodzi z pierdla po 12 latach odsiadki. Siedział bo nie sypnął. Teraz ma do załatwienia dwie sprawy - odzyskać kasę od wspólników i pogodzić się z dorosłą już córką. Nic zaskakującego, zresztą film wcale nie sili się na to, historia jest wręcz uboga. W centrum uwagi jest tutaj sam Hemnigway/Law - arogancki, pyszałkowaty, elokwentny, wypluwający z siebie monologii z szybkością karabinu maszynowego. Całość utrzymana jest w raczej komediowym tonie, typowym dla brytyjskich filmów o kryminalistach. Nie jest to oczywiście poziom Guya Ritchie ale można obejrzeć z przyjemnością bo Law szarżuje i dobrze bawi się w roli odmiennej od jego emploi. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Oculus
Mało horrorów jest już dzisiaj w stanie mnie szczegolnie przyciągnać, chlubnymi wyjątkami są filmy takie jak Conjuring (za ogólny klimat i bardzo dobre jump scary) czy pierwsze Paranormal Activity (za całkiem fajny pomysł i zgrabne budowanie napięcia przez cały film). Do tej chlubnej listy mogę spokojnie dopisać teraz Oculusa.
Film opowiada o rodzeństwie, które przeżyło tragedię. Chłopak trafił do zakładu psychiatrycznego a siostra wpadła w system rodzin zastępczych. Film rozpoczyna się gdy brat wychodzi z zakładu a, odbierająca go siostra, na dzień dobry wita go informacją, że odnalazła obiekt odpowiedzialny za tragedię i zamierza go zniszczyć. Obiektem tym jest lustro i... coś, żyjące w lustrze co, 11 lat wcześniej, doprowadziło ich rodziców do szaleństwa.
Generalnie zapowiada się jak kolejne haunting story z lustrem w roli głównej ale bardzo szybko okazuje się, że filmowi klimatem jest dużo bliżej do 1408. Jest trochę jump scarów ale przez większość czasu zadajemy sobie pytanie czy to co się dzieje jest prawdą czy iluzją a przede wszystkim czy naprawdę mamy do czynienia z nawiedzonym lustrem, czy jednak jest to historia rodzeństwa ze zwichrowaną psychiką, których umysły nie potrafiły sobie poradzić z tragedią sprzed 11 lat.
Właśnie to tak naprawdę utrzymywało moje zainteresowanie. Kino pełne jest horrorów, które robią "Bu!" wywołując raczej ziewanie niż przerażenie a jeszcze więcej ma historie tak dziurawe, że od facepalmów boli głowa. Oculus bazuje głównie na niepewności i ciągłym zadawaniu pytania czy tam naprawdę jest jakiekolwiek zło do pokonania. Do tego sama historia jest całkiem solidna i ciężko się do niej przyczepić.
Film miał furteczkę na przygotowanie sequela ale być może za słabo się sprzedał co uważam za pewien zawód, niewiele jest horrorów, które mają na siebie inny pomysł i nie rzucają nam w twarz co chwila "A teraz masz się bać!".
8/10
Mało horrorów jest już dzisiaj w stanie mnie szczegolnie przyciągnać, chlubnymi wyjątkami są filmy takie jak Conjuring (za ogólny klimat i bardzo dobre jump scary) czy pierwsze Paranormal Activity (za całkiem fajny pomysł i zgrabne budowanie napięcia przez cały film). Do tej chlubnej listy mogę spokojnie dopisać teraz Oculusa.
Film opowiada o rodzeństwie, które przeżyło tragedię. Chłopak trafił do zakładu psychiatrycznego a siostra wpadła w system rodzin zastępczych. Film rozpoczyna się gdy brat wychodzi z zakładu a, odbierająca go siostra, na dzień dobry wita go informacją, że odnalazła obiekt odpowiedzialny za tragedię i zamierza go zniszczyć. Obiektem tym jest lustro i... coś, żyjące w lustrze co, 11 lat wcześniej, doprowadziło ich rodziców do szaleństwa.
Generalnie zapowiada się jak kolejne haunting story z lustrem w roli głównej ale bardzo szybko okazuje się, że filmowi klimatem jest dużo bliżej do 1408. Jest trochę jump scarów ale przez większość czasu zadajemy sobie pytanie czy to co się dzieje jest prawdą czy iluzją a przede wszystkim czy naprawdę mamy do czynienia z nawiedzonym lustrem, czy jednak jest to historia rodzeństwa ze zwichrowaną psychiką, których umysły nie potrafiły sobie poradzić z tragedią sprzed 11 lat.
Właśnie to tak naprawdę utrzymywało moje zainteresowanie. Kino pełne jest horrorów, które robią "Bu!" wywołując raczej ziewanie niż przerażenie a jeszcze więcej ma historie tak dziurawe, że od facepalmów boli głowa. Oculus bazuje głównie na niepewności i ciągłym zadawaniu pytania czy tam naprawdę jest jakiekolwiek zło do pokonania. Do tego sama historia jest całkiem solidna i ciężko się do niej przyczepić.
Film miał furteczkę na przygotowanie sequela ale być może za słabo się sprzedał co uważam za pewien zawód, niewiele jest horrorów, które mają na siebie inny pomysł i nie rzucają nam w twarz co chwila "A teraz masz się bać!".
8/10
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przełęcz ocalonych (Hacksaw Ridge) - Dziesięć lat - tyle minęło od czasu, kiedy Mel Gibson stał po drugiej stronie kamery dając nam Apocalypto. Po dekadzie wraca z dramatem wojennym Przełęcz ocalałych i jest to powrót... raczej udany. Raczej, bo w moim odczuciu jest tu zbyt wiele średnio udanych (lub nieudanych) elementów, żeby Hacksaw Ridge ogłosić nowym Szeregowcem Ryanem.
Fabułę oparto o prawdziwe wydarzenia z okresu drugiej wojny światowej. Desmond Doss to bogobojny obywatel, młody chłopak z trudnym dzieciństwem. Ojciec, mimo, że fizycznie w domu, mentalnie ciągle tkwi w okopach pierwszej wojny światowej. Poraniony alkoholik od czasu do czasu gotuje małe piekło swojej rodzinie. Kiedy Japonia atakuje Pearl Harbour, Desmond nie ma jednak zamiaru siedzieć bezczynnie. Zaciąga się do armii mając tylko jedno zastrzeżenie - nigdy nie weźmie do ręki broni, nie zamierza zabijać swoich przeciwników na polu bitwy. To podejście wystawi Desmonda na ciężką próbę tak w obozie szkoleniowym Fort Jackson jak i w ogniu walki, na tytułowej Przełęczy Ocalonych.
Film jest nierówny. Pierwsza godzina to mozolne przebijanie się przez kolejne ważne momenty w życiu Desmonda przed wojną. Rozumiem, że pewne wydarzenia miały wpływ na jego późniejsze decyzje, ale jest tego po prostu za dużo. Kilka uważam wręcz za zbędne i nudne. Ot, choćby postać jego żony - nie uważam, żeby wiele wniosła do filmu. Po prostu tam jest i tyle. Podobnie obóz treningowy. Po tym co widziałem w Full Metal Jacket czy Kompanii Braci spodziewałem się, że w takim Fort Jackson to będzie szkoła życia, a w filmie widzimy, że to taki trochę poważniejszy obóz harcerski, gdzie trochę się trzeba spocić, ale poza tym ubaw po pachy. Dopiero kiedy trafiamy razem z Desmondem na pole bitwy, na Okinawę - gwałtownie zmienia się ton produkcji Gibsona.
Wielki szacunek za pokazanie jak wyglądały walki o wyspy na Pacyfiku. Tak dobrych scen nie było od czasów słynnego lądowania w Normandii w pierwszych scenach Szeregowca Ryana. Trup ściele się gęsto, żołnierze padają jak muchy, są zabijani w walce wręcz, dziurawieni ogniem z karabinów maszynowych czy rozrywani pociskami większego kalibru. Krew, bród, urwane kończyny, wnętrzności, jęki konających i robaki zjadające stare trupy - Mel Gibson w żadnym razie nie oszczędza widza w tym aspekcie. Po raz kolejny wojna na ekranie wygląda (zakładam) bardzo podobnie do tego, co rzeczywiście miało miejsce. Świadomość, że historia opiera się o prawdziwe wydarzenia, włos się jeży na głowie.
Aktorzy spisali się całkiem nieźle. Andy Garfield w roli Desmonda wypadł dobrze, ale bez rewelacji, momentami szedł w naśladowaniu oryginału (np. jeśli chodzi o sposób mówienia) tak daleko, że wyglądało to na niezamierzoną parodię. Wielkie brawa dla Hugo Weavinga. Agent Smith z Matrixa w roli zapijaczonego weterana to chyba najlepszy element obsady. Poza tym nikt się specjalnie nie wyróżnił. Przeszkadzał mi trochę Vince Vaughn, bo nawet w dramatycznych okolicznościach wciąż widzę w nim aktora komediowego i czekam na wygłupy z jego strony.
Pisałem na początku o tym, że wiele elementów udało się średnio. Przede wszystkim w wielu scenach nieznośny patos leje się z ekranu strumieniami. Szczególnie bolesne jest to na sali sądowej, gdzie Desmond musi bronić się przed oskarżeniami o niesubordynację ( w związku z niewykonaniem rozkazu o wzięciu broni do rąk). Nikt w normalnym świecie nie rozmawia w ten sposób, nawet na sali rozpraw. Bohaterowie deklamują jeden przez drugiego frazesy o konstytucji, bogu, wartościach i demokracji. Można dostać od tego wylewu. Dziwne decyzje podjęto tez na etapie montażu. W czasie walki oglądamy ciut za dużo ujęć z płonącymi żołnierzami z kraju kwitnącej wiśni. Dwa razy użyta ta sama animacja z ostrzałem artyleryjskim z morza uderza swoją sztucznością. Nie wiem co na celu miały takie sceny jak prysznic głównego bohatera po pierwszej bitwie, który wygląda jak reklama żelu pod prysznic albo zagranicznej wycieczki. Nie wiem po co w filmie znalazł się moment, w którym jeden z Japończyków popełnia seppuku. Za każdym razem te ujęcia wybijały mnie z rytmu i zamiast chłonąć historię zastanawiałem się kto i po co wsadził to do filmu.
Hacksaw Ridge nie będzie kolejnym kamieniem milowym w historii ekranizacji związanych z drugą wielką wojną. Mel Gibson przekombinował i wyszedł mu film niezły, ale bardzo nierówny. Z długim, nudnym wstępem i świetnym finałem, poprzetykanym jednak nieznośnym patosem i niezrozumiałymi decyzjami realizatorskimi. Mimo wszystko polecam - w kinie sceny z bitwy robią olbrzymie wrażenie i choćby dla nich warto zobaczyć Przełęcz ocalałych. 7/10
http://zabimokiem.pl/frontowy-sanitariusz-pacyfista/
Fabułę oparto o prawdziwe wydarzenia z okresu drugiej wojny światowej. Desmond Doss to bogobojny obywatel, młody chłopak z trudnym dzieciństwem. Ojciec, mimo, że fizycznie w domu, mentalnie ciągle tkwi w okopach pierwszej wojny światowej. Poraniony alkoholik od czasu do czasu gotuje małe piekło swojej rodzinie. Kiedy Japonia atakuje Pearl Harbour, Desmond nie ma jednak zamiaru siedzieć bezczynnie. Zaciąga się do armii mając tylko jedno zastrzeżenie - nigdy nie weźmie do ręki broni, nie zamierza zabijać swoich przeciwników na polu bitwy. To podejście wystawi Desmonda na ciężką próbę tak w obozie szkoleniowym Fort Jackson jak i w ogniu walki, na tytułowej Przełęczy Ocalonych.
Film jest nierówny. Pierwsza godzina to mozolne przebijanie się przez kolejne ważne momenty w życiu Desmonda przed wojną. Rozumiem, że pewne wydarzenia miały wpływ na jego późniejsze decyzje, ale jest tego po prostu za dużo. Kilka uważam wręcz za zbędne i nudne. Ot, choćby postać jego żony - nie uważam, żeby wiele wniosła do filmu. Po prostu tam jest i tyle. Podobnie obóz treningowy. Po tym co widziałem w Full Metal Jacket czy Kompanii Braci spodziewałem się, że w takim Fort Jackson to będzie szkoła życia, a w filmie widzimy, że to taki trochę poważniejszy obóz harcerski, gdzie trochę się trzeba spocić, ale poza tym ubaw po pachy. Dopiero kiedy trafiamy razem z Desmondem na pole bitwy, na Okinawę - gwałtownie zmienia się ton produkcji Gibsona.
Wielki szacunek za pokazanie jak wyglądały walki o wyspy na Pacyfiku. Tak dobrych scen nie było od czasów słynnego lądowania w Normandii w pierwszych scenach Szeregowca Ryana. Trup ściele się gęsto, żołnierze padają jak muchy, są zabijani w walce wręcz, dziurawieni ogniem z karabinów maszynowych czy rozrywani pociskami większego kalibru. Krew, bród, urwane kończyny, wnętrzności, jęki konających i robaki zjadające stare trupy - Mel Gibson w żadnym razie nie oszczędza widza w tym aspekcie. Po raz kolejny wojna na ekranie wygląda (zakładam) bardzo podobnie do tego, co rzeczywiście miało miejsce. Świadomość, że historia opiera się o prawdziwe wydarzenia, włos się jeży na głowie.
Aktorzy spisali się całkiem nieźle. Andy Garfield w roli Desmonda wypadł dobrze, ale bez rewelacji, momentami szedł w naśladowaniu oryginału (np. jeśli chodzi o sposób mówienia) tak daleko, że wyglądało to na niezamierzoną parodię. Wielkie brawa dla Hugo Weavinga. Agent Smith z Matrixa w roli zapijaczonego weterana to chyba najlepszy element obsady. Poza tym nikt się specjalnie nie wyróżnił. Przeszkadzał mi trochę Vince Vaughn, bo nawet w dramatycznych okolicznościach wciąż widzę w nim aktora komediowego i czekam na wygłupy z jego strony.
Pisałem na początku o tym, że wiele elementów udało się średnio. Przede wszystkim w wielu scenach nieznośny patos leje się z ekranu strumieniami. Szczególnie bolesne jest to na sali sądowej, gdzie Desmond musi bronić się przed oskarżeniami o niesubordynację ( w związku z niewykonaniem rozkazu o wzięciu broni do rąk). Nikt w normalnym świecie nie rozmawia w ten sposób, nawet na sali rozpraw. Bohaterowie deklamują jeden przez drugiego frazesy o konstytucji, bogu, wartościach i demokracji. Można dostać od tego wylewu. Dziwne decyzje podjęto tez na etapie montażu. W czasie walki oglądamy ciut za dużo ujęć z płonącymi żołnierzami z kraju kwitnącej wiśni. Dwa razy użyta ta sama animacja z ostrzałem artyleryjskim z morza uderza swoją sztucznością. Nie wiem co na celu miały takie sceny jak prysznic głównego bohatera po pierwszej bitwie, który wygląda jak reklama żelu pod prysznic albo zagranicznej wycieczki. Nie wiem po co w filmie znalazł się moment, w którym jeden z Japończyków popełnia seppuku. Za każdym razem te ujęcia wybijały mnie z rytmu i zamiast chłonąć historię zastanawiałem się kto i po co wsadził to do filmu.
Hacksaw Ridge nie będzie kolejnym kamieniem milowym w historii ekranizacji związanych z drugą wielką wojną. Mel Gibson przekombinował i wyszedł mu film niezły, ale bardzo nierówny. Z długim, nudnym wstępem i świetnym finałem, poprzetykanym jednak nieznośnym patosem i niezrozumiałymi decyzjami realizatorskimi. Mimo wszystko polecam - w kinie sceny z bitwy robią olbrzymie wrażenie i choćby dla nich warto zobaczyć Przełęcz ocalałych. 7/10
http://zabimokiem.pl/frontowy-sanitariusz-pacyfista/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jessica Jones - Sezon 1. Po niezłym, ale nie rewelacyjnym pierwszym sezonie Daredevila wziąłem się za Jessicę Jones. Nie miałem wielkich oczekiwań, bo nie znałem komiksu. Moja strata. Nie wiem czy oryginał jest równie dobry (lepszy?), ale pierwszy sezon Jessica Jones to kawał dobrego serialu.
Dla tych, co są tabula rasa: tytułowa bohaterka to prywatny detektyw w jednoosobowej agencji. Dziewczyna, która oprócz tego, że ma moc (jest niesamowicie silna) jest w najlepszym wypadku łobuziarą. Bezczelna, cyniczna, pijąca morze alkoholu, jest w zasadzie bardziej antybohaterką. Jeśli ktoś widział serial "Dead like me" (polecam!) to niech sobie wyobrazi Georgię Lass do potęgi n-tej, plus super moc, plus alkoholizm i traumatyczne przeżycia. W pierwszym sezonie przyjdzie jej zmierzyć się ze swoim nemezis - facetem o ksywie Kilgrave, który jest w stanie kontrolować ludzi w 100% za pomocą siły woli. Jess ma z nim rachunki do wyrównania, a i on jest żywo zainteresowany konfrontacją.
Oglądałem ten serial zaraz po Daredevilu więc trudno mi uniknąć porównań. Przede wszystkim Jessica Jones jest na serio od początku do końca. Nie miałem wrażenia, że moce są tu dołożone na siłę i fikołki karate a'la Power Rangers nie wybijały mnie co chwilę z klimatu. Wręcz przeciwnie, nawet gdyby zabrać tak głównej bohaterce jak i jej adwersarzowi nadprzyrodzone zdolności, nadal byłaby to bardzo przyzwoita, trzymająca w napięciu produkcja kryminalna. Psychopata i seryjny morderca kontra młoda, zadziorna pani detektyw.
Największą zaletą serialu jest obsada. Od Kirsten Rytter w roli łobuziary z mocą, przez Mike'a Coltera w roli Luke'a Cage'a, po Carrie Ann Moss grającej bezwzględną prawniczkę. Drugi plan prezentuje się równie dobrze. Sąsiedzi Jones, jej przyjaciółka czy dziewczyna, której życie Jessica próbuje uratować - to wszystko świetnie zagrane postaci, sprytnie wkomponowane w historię. Kilgrave'a nieprzypadkowo zostawiam (prawie) na sam koniec. Mam tu problem, bo z jednej strony to postać złożona, dobrze napisana z jasną motywacją i kompletnym (nieprzypadkowym) brakiem zasad moralnych. David Tennant stara się bardzo i doceniam go, ale nie jest w stanie przeskoczyć swojego fizis. A ten znam głównie z Dr Who i Harrego Pottera (Barty Crouch Jr.) i trochę mi jednak przeszkadzał jako kojarzący się trochę cudacznie, a na pewno niepoważnie. Nie udało mu się całkowicie pozbyć piętna z innych produkcji. Jedyna osoba odstająca poziomem od towarzystwa to Wil Traval jako policjant Will Simpson, który zostaje uwikłany przypadkowo w cała kabałę. Facet raz jest drętwy i gra minimalistycznie, a raz tak mocno akcentuje i wyolbrzymia emocje, że wypada groteskowo. Jak aktor z W11 czy innej Ukrytej prawdy.
Bardzo podoba mi się klimat i ogólny ton filmu. Zdarzają się zabawne momenty, ale ani na chwile nie tracimy poczucia, że to poważna historia z poważnymi dylematami moralnymi. Oglądamy mocne sceny z udziałem ofiar Kilgrave'a, brutalne, a nawet niemoralne zachowania Jessici Jones. Momentami do takiego stopnia, że w zasadzie przestajemy nasza antybohaterkę lubić, a nawet jej kibicować. Na obrzeżach tej historii jest jeszcze niezły motyw z lesbijskim trójkątem miłosnym, który w odróżnieniu od wielu współczesnych produkcji wcale nie wydaje się wciśnięty na siłę, byle było nowocześnie.
Jest dobrze, ale nie doskonale. Zdarzają się akcje w stylu deus ex machina jak przy pierwszym porwaniu Kilgrave'a. Słyszymy, że rzeczony złoczyńca podczas własnej operacji nerek patrzył lekarzowi operującemu... w oczy. Interesujące. Albo jest tak giętki, albo ma nerki na brzuchu. Kilka takich nieścisłości jeszcze by się znalazło, ale nie chcę się czepiać na siłę, bo to już tylko szukanie dziury w całym.
Drobne potknięcia czy jedna słaba kreacja aktorska w niczym nie umniejszają Jessice Jones. Ani przez chwilę się nie nudziłem. Wręcz przeciwnie, od początku, aż do satysfakcjonującego finału serial trzymał mnie w napięciu i często syndrom "jeszcze jednego odcinka" powodował późniejsze skrajne niewyspanie. Zdecydowanie polecam! Nie mogę się doczekać drugiego sezonu. 8/10
http://zabimokiem.pl/lobuziara-na-sterydach/
Dla tych, co są tabula rasa: tytułowa bohaterka to prywatny detektyw w jednoosobowej agencji. Dziewczyna, która oprócz tego, że ma moc (jest niesamowicie silna) jest w najlepszym wypadku łobuziarą. Bezczelna, cyniczna, pijąca morze alkoholu, jest w zasadzie bardziej antybohaterką. Jeśli ktoś widział serial "Dead like me" (polecam!) to niech sobie wyobrazi Georgię Lass do potęgi n-tej, plus super moc, plus alkoholizm i traumatyczne przeżycia. W pierwszym sezonie przyjdzie jej zmierzyć się ze swoim nemezis - facetem o ksywie Kilgrave, który jest w stanie kontrolować ludzi w 100% za pomocą siły woli. Jess ma z nim rachunki do wyrównania, a i on jest żywo zainteresowany konfrontacją.
Oglądałem ten serial zaraz po Daredevilu więc trudno mi uniknąć porównań. Przede wszystkim Jessica Jones jest na serio od początku do końca. Nie miałem wrażenia, że moce są tu dołożone na siłę i fikołki karate a'la Power Rangers nie wybijały mnie co chwilę z klimatu. Wręcz przeciwnie, nawet gdyby zabrać tak głównej bohaterce jak i jej adwersarzowi nadprzyrodzone zdolności, nadal byłaby to bardzo przyzwoita, trzymająca w napięciu produkcja kryminalna. Psychopata i seryjny morderca kontra młoda, zadziorna pani detektyw.
Największą zaletą serialu jest obsada. Od Kirsten Rytter w roli łobuziary z mocą, przez Mike'a Coltera w roli Luke'a Cage'a, po Carrie Ann Moss grającej bezwzględną prawniczkę. Drugi plan prezentuje się równie dobrze. Sąsiedzi Jones, jej przyjaciółka czy dziewczyna, której życie Jessica próbuje uratować - to wszystko świetnie zagrane postaci, sprytnie wkomponowane w historię. Kilgrave'a nieprzypadkowo zostawiam (prawie) na sam koniec. Mam tu problem, bo z jednej strony to postać złożona, dobrze napisana z jasną motywacją i kompletnym (nieprzypadkowym) brakiem zasad moralnych. David Tennant stara się bardzo i doceniam go, ale nie jest w stanie przeskoczyć swojego fizis. A ten znam głównie z Dr Who i Harrego Pottera (Barty Crouch Jr.) i trochę mi jednak przeszkadzał jako kojarzący się trochę cudacznie, a na pewno niepoważnie. Nie udało mu się całkowicie pozbyć piętna z innych produkcji. Jedyna osoba odstająca poziomem od towarzystwa to Wil Traval jako policjant Will Simpson, który zostaje uwikłany przypadkowo w cała kabałę. Facet raz jest drętwy i gra minimalistycznie, a raz tak mocno akcentuje i wyolbrzymia emocje, że wypada groteskowo. Jak aktor z W11 czy innej Ukrytej prawdy.
Bardzo podoba mi się klimat i ogólny ton filmu. Zdarzają się zabawne momenty, ale ani na chwile nie tracimy poczucia, że to poważna historia z poważnymi dylematami moralnymi. Oglądamy mocne sceny z udziałem ofiar Kilgrave'a, brutalne, a nawet niemoralne zachowania Jessici Jones. Momentami do takiego stopnia, że w zasadzie przestajemy nasza antybohaterkę lubić, a nawet jej kibicować. Na obrzeżach tej historii jest jeszcze niezły motyw z lesbijskim trójkątem miłosnym, który w odróżnieniu od wielu współczesnych produkcji wcale nie wydaje się wciśnięty na siłę, byle było nowocześnie.
Jest dobrze, ale nie doskonale. Zdarzają się akcje w stylu deus ex machina jak przy pierwszym porwaniu Kilgrave'a. Słyszymy, że rzeczony złoczyńca podczas własnej operacji nerek patrzył lekarzowi operującemu... w oczy. Interesujące. Albo jest tak giętki, albo ma nerki na brzuchu. Kilka takich nieścisłości jeszcze by się znalazło, ale nie chcę się czepiać na siłę, bo to już tylko szukanie dziury w całym.
Drobne potknięcia czy jedna słaba kreacja aktorska w niczym nie umniejszają Jessice Jones. Ani przez chwilę się nie nudziłem. Wręcz przeciwnie, od początku, aż do satysfakcjonującego finału serial trzymał mnie w napięciu i często syndrom "jeszcze jednego odcinka" powodował późniejsze skrajne niewyspanie. Zdecydowanie polecam! Nie mogę się doczekać drugiego sezonu. 8/10
http://zabimokiem.pl/lobuziara-na-sterydach/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Alicja po drugiej stronie lustra (Alice Through the Looking Glass)
Bardzo pozytywne zaskoczenie i od razu żal, że ten film przepadł w kinach, pamiętając przy tym jaki był hajp na burtonowskie miszmadło. Reżyserie kontynuacji przygód Alicji Disney powierzył tym razem Jamesowi Robinowi, który zdążył wykazać się dotychczas znośmymi Muppetami. Nie ma Burtona - nie ma dziwactw, film jest zdecydowanie mniej mroczny, bardziej ułozony i ucesany. Historia od A do Z, dobry przykład jak z zawichrowanego stylu Lewisa Carrola można wyciągnąć sensowny scenariusz filmowy. W Krainie Czarów znów dzieje się nieciekawie, a to za sprawą Kapelusznika - biedak stracił humor, a wraz z nim nastroje mieszkańców ulegają pogorszeniu. Alicja wyrusza więc w podróż do Czasu i jeszcze dalej - w poszukiwaniu rozwiązania problemu. Film ogląda się znacznie przyjemniej niż poprzednią część, Mia Wasikowska zdaje się ładnieć z latami, a i warsztatowo rozwinęła się całkiem solidnie. Mniej jest Johnny'ego Deppa, ale jego miejsce zajmuje rewelacyjny Sacha Baron Cohen - w roli Władcy Wskazówek okazuje sie równie charyzmatyczny, co jak zwykle zabawny. Reszta znanego tableu raczej bez zmian, ale warto się z tym filmem polubić - jest lekki, przyjemny i znacznie przystępniejszy do rozczarowująceh dla fanów Alicji pierwszej części.
6+/10
Sausage Party
Dobry pomysł + wieśniacka realizacja = Sasuage Party. Film wygląda jakby był zrobiony przez pomysłowych i kreatywnych, ale jednak gimnazjalistów. Momentami bardzo zabawne, momentami bardziej żenujące niż Sandler, czy inne Boraty. Finezji brak, równowaga jest zachwiana i film ostatecznie odbija się czkawką. Ewentualnie ciekawa opcja na wieczór z szowinistycznymi kolegami, ale na to może być z kolei zbyt delikatne. Fajny pomysł, to trzeba pochwalić. Natomiast realizację podsumuję trójkropkiem...
4/10
Bardzo pozytywne zaskoczenie i od razu żal, że ten film przepadł w kinach, pamiętając przy tym jaki był hajp na burtonowskie miszmadło. Reżyserie kontynuacji przygód Alicji Disney powierzył tym razem Jamesowi Robinowi, który zdążył wykazać się dotychczas znośmymi Muppetami. Nie ma Burtona - nie ma dziwactw, film jest zdecydowanie mniej mroczny, bardziej ułozony i ucesany. Historia od A do Z, dobry przykład jak z zawichrowanego stylu Lewisa Carrola można wyciągnąć sensowny scenariusz filmowy. W Krainie Czarów znów dzieje się nieciekawie, a to za sprawą Kapelusznika - biedak stracił humor, a wraz z nim nastroje mieszkańców ulegają pogorszeniu. Alicja wyrusza więc w podróż do Czasu i jeszcze dalej - w poszukiwaniu rozwiązania problemu. Film ogląda się znacznie przyjemniej niż poprzednią część, Mia Wasikowska zdaje się ładnieć z latami, a i warsztatowo rozwinęła się całkiem solidnie. Mniej jest Johnny'ego Deppa, ale jego miejsce zajmuje rewelacyjny Sacha Baron Cohen - w roli Władcy Wskazówek okazuje sie równie charyzmatyczny, co jak zwykle zabawny. Reszta znanego tableu raczej bez zmian, ale warto się z tym filmem polubić - jest lekki, przyjemny i znacznie przystępniejszy do rozczarowująceh dla fanów Alicji pierwszej części.
6+/10
Sausage Party
Dobry pomysł + wieśniacka realizacja = Sasuage Party. Film wygląda jakby był zrobiony przez pomysłowych i kreatywnych, ale jednak gimnazjalistów. Momentami bardzo zabawne, momentami bardziej żenujące niż Sandler, czy inne Boraty. Finezji brak, równowaga jest zachwiana i film ostatecznie odbija się czkawką. Ewentualnie ciekawa opcja na wieczór z szowinistycznymi kolegami, ale na to może być z kolei zbyt delikatne. Fajny pomysł, to trzeba pochwalić. Natomiast realizację podsumuję trójkropkiem...
4/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Księga Dżungli (2016)
Fabuła: pewnego wieczoru jeden z księgowych Disneya rozmyślał na inwestowaniem w czasach niskich stóp procentowych i giełdach wychodzących dopiero z kryzysu. Straszna lipa takie odsetki 2% rocznie myślał. Było pracować dla Lehman Brothers w czasach bańki rynku nieruchomości... ehhh złote czasy. Znajomi wypłacili sobie bezkarnie pomoc państwową jako premię, kupili nowe Ferrari i zmienili kochankę na taką z jeszcze większymi cyckami. Kurwa! A ja w tym Disneyu muszę kombinować. Marveli robimy już 3 rocznie i ściana, Star Warsy tylko w grudniu. Piraty z Karaibów może? A nie, Depp jest jak inwestowanie w producenta aparatów na kliszę. Hmm, a może bajki? Żeby było szybciej dokładnie takie same, tylko niby z aktorami, ale 80% w CGI i głosami modnych gwiazd (notatka: spławić Deppa!)... Taaak! Zwrot inwestycji 100%, albo i 200% THE END
Eeee... to znaczy fabuła to Księga Dżungli. Taka zwyczajna. Może i całkiem jak stara bajka. Nie pamiętam zbyt dokładnie.
Film posiada swoje plusy:
- jak ktoś ma dzieci to chyba może uzyskać 1h45min spokoju,
- graficy ładne futro teraz potrafią wygenerować, wiecie?
- dobra stopa zwrotu dla Disneya
Minusy:
- Chłopca grającego Mowgliego trzeba było też w CGI zrobić jak zdolnego prawdziwego nie było pod ręką...
Odcienie szarości:
- wszystko w tym filmie jest. Nie wybitne, nie jakieś złe. Nic nie razi, nie grzeje.
- meh, ale jak ktoś się nudzi nie uzna czasu stracony.
5/10
Fabuła: pewnego wieczoru jeden z księgowych Disneya rozmyślał na inwestowaniem w czasach niskich stóp procentowych i giełdach wychodzących dopiero z kryzysu. Straszna lipa takie odsetki 2% rocznie myślał. Było pracować dla Lehman Brothers w czasach bańki rynku nieruchomości... ehhh złote czasy. Znajomi wypłacili sobie bezkarnie pomoc państwową jako premię, kupili nowe Ferrari i zmienili kochankę na taką z jeszcze większymi cyckami. Kurwa! A ja w tym Disneyu muszę kombinować. Marveli robimy już 3 rocznie i ściana, Star Warsy tylko w grudniu. Piraty z Karaibów może? A nie, Depp jest jak inwestowanie w producenta aparatów na kliszę. Hmm, a może bajki? Żeby było szybciej dokładnie takie same, tylko niby z aktorami, ale 80% w CGI i głosami modnych gwiazd (notatka: spławić Deppa!)... Taaak! Zwrot inwestycji 100%, albo i 200% THE END
Eeee... to znaczy fabuła to Księga Dżungli. Taka zwyczajna. Może i całkiem jak stara bajka. Nie pamiętam zbyt dokładnie.
Film posiada swoje plusy:
- jak ktoś ma dzieci to chyba może uzyskać 1h45min spokoju,
- graficy ładne futro teraz potrafią wygenerować, wiecie?
- dobra stopa zwrotu dla Disneya
Minusy:
- Chłopca grającego Mowgliego trzeba było też w CGI zrobić jak zdolnego prawdziwego nie było pod ręką...
Odcienie szarości:
- wszystko w tym filmie jest. Nie wybitne, nie jakieś złe. Nic nie razi, nie grzeje.
- meh, ale jak ktoś się nudzi nie uzna czasu stracony.
5/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Arrival (Nowy początek) - Jesień, pora roku, w której tradycyjnie muszę doczepić się do tłumaczenia tytułu... Żartowałem, każda pora jest na to dobra. No więc drogi tłumaczu/dystrybutorze, co jest złego w tytule "Przybycie"? Albo "Nadejście"? "Nowy początek" może i częściowo nawiązuje do fabuły, ale po co komplikować sobie życie? Po co silić się na niepotrzebną tutaj oryginalność? Ech...
Fabuła to w zasadzie... Dzień niepodległości. Serio serio. Przynajmniej w ogólnym ujęciu. Na ziemię przybywa tuzin dziwnych, eliptycznych statków kosmicznych. Po co przybyli? Jakie mają zamiary? Wiadomo, że pozaziemscy goście wpuszczają co kilka-kilkanaście godzin ludzi aby nawiązać kontakt. Idzie to niezbyt sprawnie więc amerykańskie wojsko sięga po usługi Dr Louise Banks (Amy Adams) - genialnej językoznawczyni. Dołącza ona do zespołu żołnierzy i naukowców (wśród nich m.in. słynny fizyk Ian Donelly - w tej roli Jeremy Renner) odpowiedzialnych za komunikację z obcymi. Czy uda jej się porozumieć z przybyszami zanim wojsko weźmie sprawy w swoje ręce?
Kiedy za kamerą staje Dennis Villeneuve (Wróg, Sicario, Labirynt) wiadomo, że można spodziewać się czegoś intrygującego. Nie inaczej jest tym razem. "Arrival" to nie jest film o kosmitach. To film o ludziach, w którym przy okazji znaleźli się kosmici. Znaleźli się po to, żeby zagrać rolę... lustra. Tak właśnie. Takiego, w którym odbije się to wszystko czym jesteśmy my, homo sapiens. Ciekawość świata, ciekawość innego, poszukiwanie odpowiedzi, ale też agresja, bezmyślna brutalność i automatyczna nienawiść do nieznanego. Druga warstwa filmu zabiera nas niejako do myśli samej doktor Banks. Jej postać pokazuje ile wątpliwości może tkwić w jednej li tylko przedstawicielce naszego gatunku. Ile jest w stanie zrobić, żeby osiągnąć cel i ile jest w stanie poświęcić dla sprawy. Śmierdzi banałem? Może trochę, ale jak podano ten banał!
"Arrival" posiada wszystkie znaki szczególne filmów Villeneuve'a: gęsty jak smoła klimat, ciągłe poczucie zagrożenia (pomimo, że niewiele się dzieje) i mistrzowskie zdjęcia. O Sicario zdanie mam takie sobie, ale konwój, jadący tam i z powrotem do Meksyku, pamiętam do dziś. "Nowy początek" ma kilka ujęć, które także zapamiętam na długo. Momentami po prostu dech zapiera. Nawet tak nieznacząca - zdawałoby się - scena jak wojskowy helikopter przylatujący po dr Banks, robi ogromne wrażenie.
Dzięki poważnemu podejściu do tematu dostajemy kino science-fiction z dużym naciskiem na pierwszy człon. Przyjemnie słucha się jak główna bohaterka po kolei objaśnia swoje zamiary od strony naukowej. Pułapki językowe, problemy przy pierwszym kontakcie, wieloznaczność słów - to wszystko ma znaczenie, kiedy każdy gest, każdy symbol może prowadzić do konfliktu z nieznaną rasą. Podoba mi się też, że konstrukcja filmu nie jest taka banalna jak mogłoby się na początku wydawać. Nie napiszę więcej, bo musiałbym popsuć zabawę innym.
Amy Adams kradnie dla siebie cały film. W Sicario Emily Blunt trochę jednak ugięła się pod ciężarem genialnego Josha Brolina i Benicio del Toro. Tutaj nie ma o tym mowy. Jeremy Renner wypada nieźle (choć to postać niewykorzystana), Forrest Whitaker jako pułkownik Weber tez przyzwoicie, ale cały film opiera się na barkach Adams i to jest kluczowe. Amy wypadła po prostu rewelacyjnie. Ani nie przesadziła, ani nie zagrała zbyt oszczędnie, znów w filmie nie widziałem aktorki tylko postać. Chyba może szykować się na nominację w tym roku. Czapki z głów.
"Arrival" to modelowa produkcja Villeneuve'a więc i typowe dla niego wady musiały się pojawić. Czasami scenariusz gwałtownie obniża loty tylko po to, by wprowadzić element dodatkowego dramatu (bomba), a niektóre postaci są tylko po to, żeby główna bohaterka nie była sama na ekranie. Wspomniany Ian Donelly jest fizykiem, który ma porozumieć się z kosmitami językiem nauki, ale na 3/4 seansu zapominamy o tym fakcie. Gość staje się pomagierem dr Banks i (nagłym) specjalistą od języków. Dopiero pod koniec (rozszyfrowanie 1/12) reżyser przypomina nam kim jest z zawodu ten facet. Finał trochę rozczarowuje, niby ma swój sens (choć ja nie rozumiem wyboru bohaterki, może ktoś mi to wyjaśni?), ale jest przesadnie ckliwy i naiwny. Zabrakło mi też czegoś, czego nie umiem nazwać. Jakiejś sceny, jakiegoś momentu, jakiejś iskry geniuszu.
Rozumiem jak kogoś ten film znudzi. Akcji w nim praktycznie nie ma, dzieje się niewiele. Dla mnie to jednak bez znaczenia, bo "Arrival" jest moim zdaniem jednym z najlepszych tytułów 2016 roku. Doskonały audiowizualnie, wciągający, trzymający w napięciu, okazał się w moich oczach wszystkim tym, czym nie był rozczarowujący "Interstellar". Polecam "Nowy początek" z całą mocą. 8/10
http://zabimokiem.pl/przybycie/
Fabuła to w zasadzie... Dzień niepodległości. Serio serio. Przynajmniej w ogólnym ujęciu. Na ziemię przybywa tuzin dziwnych, eliptycznych statków kosmicznych. Po co przybyli? Jakie mają zamiary? Wiadomo, że pozaziemscy goście wpuszczają co kilka-kilkanaście godzin ludzi aby nawiązać kontakt. Idzie to niezbyt sprawnie więc amerykańskie wojsko sięga po usługi Dr Louise Banks (Amy Adams) - genialnej językoznawczyni. Dołącza ona do zespołu żołnierzy i naukowców (wśród nich m.in. słynny fizyk Ian Donelly - w tej roli Jeremy Renner) odpowiedzialnych za komunikację z obcymi. Czy uda jej się porozumieć z przybyszami zanim wojsko weźmie sprawy w swoje ręce?
Kiedy za kamerą staje Dennis Villeneuve (Wróg, Sicario, Labirynt) wiadomo, że można spodziewać się czegoś intrygującego. Nie inaczej jest tym razem. "Arrival" to nie jest film o kosmitach. To film o ludziach, w którym przy okazji znaleźli się kosmici. Znaleźli się po to, żeby zagrać rolę... lustra. Tak właśnie. Takiego, w którym odbije się to wszystko czym jesteśmy my, homo sapiens. Ciekawość świata, ciekawość innego, poszukiwanie odpowiedzi, ale też agresja, bezmyślna brutalność i automatyczna nienawiść do nieznanego. Druga warstwa filmu zabiera nas niejako do myśli samej doktor Banks. Jej postać pokazuje ile wątpliwości może tkwić w jednej li tylko przedstawicielce naszego gatunku. Ile jest w stanie zrobić, żeby osiągnąć cel i ile jest w stanie poświęcić dla sprawy. Śmierdzi banałem? Może trochę, ale jak podano ten banał!
"Arrival" posiada wszystkie znaki szczególne filmów Villeneuve'a: gęsty jak smoła klimat, ciągłe poczucie zagrożenia (pomimo, że niewiele się dzieje) i mistrzowskie zdjęcia. O Sicario zdanie mam takie sobie, ale konwój, jadący tam i z powrotem do Meksyku, pamiętam do dziś. "Nowy początek" ma kilka ujęć, które także zapamiętam na długo. Momentami po prostu dech zapiera. Nawet tak nieznacząca - zdawałoby się - scena jak wojskowy helikopter przylatujący po dr Banks, robi ogromne wrażenie.
Dzięki poważnemu podejściu do tematu dostajemy kino science-fiction z dużym naciskiem na pierwszy człon. Przyjemnie słucha się jak główna bohaterka po kolei objaśnia swoje zamiary od strony naukowej. Pułapki językowe, problemy przy pierwszym kontakcie, wieloznaczność słów - to wszystko ma znaczenie, kiedy każdy gest, każdy symbol może prowadzić do konfliktu z nieznaną rasą. Podoba mi się też, że konstrukcja filmu nie jest taka banalna jak mogłoby się na początku wydawać. Nie napiszę więcej, bo musiałbym popsuć zabawę innym.
Amy Adams kradnie dla siebie cały film. W Sicario Emily Blunt trochę jednak ugięła się pod ciężarem genialnego Josha Brolina i Benicio del Toro. Tutaj nie ma o tym mowy. Jeremy Renner wypada nieźle (choć to postać niewykorzystana), Forrest Whitaker jako pułkownik Weber tez przyzwoicie, ale cały film opiera się na barkach Adams i to jest kluczowe. Amy wypadła po prostu rewelacyjnie. Ani nie przesadziła, ani nie zagrała zbyt oszczędnie, znów w filmie nie widziałem aktorki tylko postać. Chyba może szykować się na nominację w tym roku. Czapki z głów.
"Arrival" to modelowa produkcja Villeneuve'a więc i typowe dla niego wady musiały się pojawić. Czasami scenariusz gwałtownie obniża loty tylko po to, by wprowadzić element dodatkowego dramatu (bomba), a niektóre postaci są tylko po to, żeby główna bohaterka nie była sama na ekranie. Wspomniany Ian Donelly jest fizykiem, który ma porozumieć się z kosmitami językiem nauki, ale na 3/4 seansu zapominamy o tym fakcie. Gość staje się pomagierem dr Banks i (nagłym) specjalistą od języków. Dopiero pod koniec (rozszyfrowanie 1/12) reżyser przypomina nam kim jest z zawodu ten facet. Finał trochę rozczarowuje, niby ma swój sens (choć ja nie rozumiem wyboru bohaterki, może ktoś mi to wyjaśni?), ale jest przesadnie ckliwy i naiwny. Zabrakło mi też czegoś, czego nie umiem nazwać. Jakiejś sceny, jakiegoś momentu, jakiejś iskry geniuszu.
Rozumiem jak kogoś ten film znudzi. Akcji w nim praktycznie nie ma, dzieje się niewiele. Dla mnie to jednak bez znaczenia, bo "Arrival" jest moim zdaniem jednym z najlepszych tytułów 2016 roku. Doskonały audiowizualnie, wciągający, trzymający w napięciu, okazał się w moich oczach wszystkim tym, czym nie był rozczarowujący "Interstellar". Polecam "Nowy początek" z całą mocą. 8/10
http://zabimokiem.pl/przybycie/