Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lubię Wikingów i postać Ragnara ale uważam, że Travis Fimmel to malowniczy, przystojny, świetnie ucharakteryzowany koleś, który gra dwiema minami i jednym przechyleniem głowy. Podobnie jak 2/3 obsady w tym serialu dostał rolę za warunki fizyczne ale z nich wszystkich to chyba niestety on jest najsłabszym aktorem. Jeśli piszecie, że tu jest cieniutki to chyba raczej chyba nie ma zaskoczenia
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Co do niego może nie (chociaż mi on aż tak bardzo w Wikingach nie wadził) ale to jak tutaj zagrali Dominic Cooper i Ruth Negga woła o pomstę do nieba.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
System (Child 44)
Thriller rozgrywający się w stalinowskim Związku Radzieckim, ponury jak zlot fanów rocka gotyckiego w listopadzie. Tom Hardy gra kagiebistę, byłego bohatera wojennego a jeszcze wcześniej wychowanka sierocińca. Jego rodzice zginęli podczas Wielkiego Głodu na Ukrainie. Coś mu zostało w głowie z tych przeżyć, bo choć z animuszem zwalcza "wrogów systemu" to raczej ludzki z niego typ. Pewnego dnia zostaje brutalnie zamordowany syn jego przyjaciela, ale hola, hola... To nie było morderstwo, w socjalistycznym raju nikt nie morduje dzieci, towarzyszu, nie róbcie zamieszania. W efekcie chociaż giną kolejne dzieci to socjalistyczna władza woli za każdym razem wrabiać w to przypadkową osobę zamiast przyznać, że działa seryjny morderca. Na dodatek nasz bohater otrzymuje zadanie rozpracowania znanej i bliskiej mu osoby... Czytając opinie w necie o tym filmie można dowiedzieć się przede wszystkim tego, że nie jest wierną ekranizacją bestsellerowej (ponoć) powieści niejakiego Roba Smitha. Ja książki nie czytałem więc film jest dla mnie samodzielnym tworem i jako taki oceniam go pozytywnie, może nawet bardzo pozytywnie. Miło zobaczyć, że filmowcy wreszcie odrobili zadanie domowe i totalitarne państwo w ich wydaniu wygląda jak koszmarny sen, pełen terroru, strachu, zdrady i upodlenia. Tak bardzo, że aż wyczuwam w tym pewne przerysowanie ale wolę takie przerysowanie od sytuacji, w której to wszystko potraktowano by zbyt lekko. Widzom na zachodzie nie zaszkodzi mała lekcja historii. Do tego bardzo starannie przygotowano plany zdjęciowe, scenografie, stroje, wygląd bohaterów, sposób ich zachowania, wypowiedzi (niestety jest ten nieszczęsny rosyjski akcent w angielskich dialogach). Film zdecydowanie nie wprawia w dobry nastrój opowiadaną historią, luźno inspirowaną autentyczną postacią "Rzeźnika z Rostowa". Jeśli miałbym się czegoś czepić (poza tym rosyjskim - angielskim) to film wydał mi się trochę za długi, w pewnym momencie zgubił gdzieś rytm. Zakończenie jest naciągane i pozbawione tzw. pierdolnięcia, które jakoby występuje w literackim pierwowzorze. Starania, żeby pokazać w szerszym kontekście stalinowską rzeczywistość sprawiły też, że trochę rozmywa się wątek zabójstw ale mimo wszystko "System" zrobił na mnie spore wrażenie i pewnie będę jeszcze myślał o tej historii przez jakiś czas. Może szkoda, że wcześniej nie przeczytałem książki a może właśnie lepiej? Baardzo spasiona siódemka. 7/10
Thriller rozgrywający się w stalinowskim Związku Radzieckim, ponury jak zlot fanów rocka gotyckiego w listopadzie. Tom Hardy gra kagiebistę, byłego bohatera wojennego a jeszcze wcześniej wychowanka sierocińca. Jego rodzice zginęli podczas Wielkiego Głodu na Ukrainie. Coś mu zostało w głowie z tych przeżyć, bo choć z animuszem zwalcza "wrogów systemu" to raczej ludzki z niego typ. Pewnego dnia zostaje brutalnie zamordowany syn jego przyjaciela, ale hola, hola... To nie było morderstwo, w socjalistycznym raju nikt nie morduje dzieci, towarzyszu, nie róbcie zamieszania. W efekcie chociaż giną kolejne dzieci to socjalistyczna władza woli za każdym razem wrabiać w to przypadkową osobę zamiast przyznać, że działa seryjny morderca. Na dodatek nasz bohater otrzymuje zadanie rozpracowania znanej i bliskiej mu osoby... Czytając opinie w necie o tym filmie można dowiedzieć się przede wszystkim tego, że nie jest wierną ekranizacją bestsellerowej (ponoć) powieści niejakiego Roba Smitha. Ja książki nie czytałem więc film jest dla mnie samodzielnym tworem i jako taki oceniam go pozytywnie, może nawet bardzo pozytywnie. Miło zobaczyć, że filmowcy wreszcie odrobili zadanie domowe i totalitarne państwo w ich wydaniu wygląda jak koszmarny sen, pełen terroru, strachu, zdrady i upodlenia. Tak bardzo, że aż wyczuwam w tym pewne przerysowanie ale wolę takie przerysowanie od sytuacji, w której to wszystko potraktowano by zbyt lekko. Widzom na zachodzie nie zaszkodzi mała lekcja historii. Do tego bardzo starannie przygotowano plany zdjęciowe, scenografie, stroje, wygląd bohaterów, sposób ich zachowania, wypowiedzi (niestety jest ten nieszczęsny rosyjski akcent w angielskich dialogach). Film zdecydowanie nie wprawia w dobry nastrój opowiadaną historią, luźno inspirowaną autentyczną postacią "Rzeźnika z Rostowa". Jeśli miałbym się czegoś czepić (poza tym rosyjskim - angielskim) to film wydał mi się trochę za długi, w pewnym momencie zgubił gdzieś rytm. Zakończenie jest naciągane i pozbawione tzw. pierdolnięcia, które jakoby występuje w literackim pierwowzorze. Starania, żeby pokazać w szerszym kontekście stalinowską rzeczywistość sprawiły też, że trochę rozmywa się wątek zabójstw ale mimo wszystko "System" zrobił na mnie spore wrażenie i pewnie będę jeszcze myślał o tej historii przez jakiś czas. Może szkoda, że wcześniej nie przeczytałem książki a może właśnie lepiej? Baardzo spasiona siódemka. 7/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
warto dodać, że Gary Oldman też zrobił dobrą robotę jako kapitan policji z małego miasta
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ghostbusters. Pogromcy duchów (Ghostbusters) - Musiał nadejść ten moment. Widziałem, że przyjdzie, nie czekałem na niego, ale stało się. Obejrzałem remake Ghostbusters. Film, który rok przed premierą wzbudził tyle niezdrowych emocji, że Tajemnica Brokeback Mountain czy inny Spotlight mogą się schować. Najbardziej ironiczne jest to, że ostateczny efekt jest po prostu marny. Nie jest zabawny, nie ma sensu, za to bałagan (szczególnie w scenariuszu) jest obezwładniający. Jesli jesteś z tych, co nie lubią za dużo czytać, wersja skrócona: Pogromcy duchów (Dlaczego nie Pogromczynie? Zabrakło odwagi?) to komedia, przepraszam, "komedia" na poziomie Pikseli. Typowa, słaba i żenująca komedia z Adamem Sandlerem tylko bez Adama Sandlera.
Fabuły nie ma sensu streszczać, bo idzie dokładnie tą samą ścieżką co oryginał, czyli pierwsza część Ghostbusters z 1984 roku. Tym razem cztery kobiety na skutek róznych okoliczności łącza się w zespół zwalczający/łapiący istoty nadnaturalne. Antagonistą jest sfrustrowany informatyk/inżynier samotnik, tak stereotypowy jak się da. Generalny problem polega na tym, że każda dziura i nielogiczność fabularna goni następne. Bohaterki nie mają sensownej motywacji, wszystko dzieje się tak, jakby połowa dialogów była improwizowana i nie starcza czasu, żeby sensownie naszkicować postaci.
Chociaż może starcza, tylko ktoś poszedł w złą stronę? Patty grana przez Leslie Jones, która w niesławnym zwiastunie wypadła tragicznie, tutaj jest jedyną osobą posiadającą ludzkie cechy. Cała reszta jest tak przerysowana, kreskówkowa i żenująca, że brakuje słów. O ile da się jeszcze znieść Melissę McCarthy, która w kolejnym filmie gra samą siebie (niezdarną, gadatliwą, wesołą pampuchę) i Kirsten Wiig (jej postać jest kompletnie nijaka), o tyle Kate McKinnon to chodzący dramat. Jej wersja Holtzman - genialnej inżynierki - to postać szalonego naukowca wzięta żywcem z bajek dla dzieci. W każdej scenie zachowuje się inaczej, w każdej wygląda, jakby reżyser kazał jej robić cokolwiek zwariowanego. To już wpada w kategorię tak żenującą, że widz wstydzi się za nią. To sprawia, że początkowy zamysł - kobiety też dają radę jako naukowcy - nie wypalił. Pogromczynie od czasu do czasu wypuszczają z siebie szereg naukowych terminów, ale nijak nie współgra to z ich nieporadnym, głupkowatym zachowaniem i żartami z pierdów.
No właśnie. Humor w filmie jest hołdem dla wspomnianego Sandlera. Żarty o bąkach puszczanych różnymi otworami, żarty o kupie, nędzne żarty z podtekstem seksualnym. Żenada na każdym poziomie. Albo slapstickowe numery w stylu Melissy McCarthy fruwającej jak balon, z którego gwałtownie schodzi powietrze. Boki zrywać. Zaśmiałem się raz, kiedy postać sekretarza-debila grana przez Chrisa Hemswortha pyta, czy może wziąć do pracy raz na czas swojego kota (my cat). Po chwili okazuje się, że to, co powiedział, nie jest takie oczywiste i wychodzi z tego niezły suchar. Niezłe suchary zawsze są w cenie. Poza tym nie ma w tym filmie niczego zabawnego, ale reżyser próbuje, oj próbuje. Mój boże jak on się stara! Mam wrażenie, że KAŻDE wypowiedziane zdanie, KAŻDY gest w tym filmie jest zaplanowany jako coś, co ma widza śmieszyć. To jeszcze bardziej odrealnia postaci i kompletnie dystansuje widza od świata przedstawionego na ekranie. Poza komediami Sandlera miałem skojarzenie z wersją "soft" produkcji typu Straszny film. Gdybym nie wiedział, że to jest serio, założyłbym, że oglądam nieudaną parodię Pogromców duchów. Tu muszę zaznaczyć - być może po prostu nie jestem grupą docelową - dzieci na widowni (na oko 8-9 lat) zaśmiewały się do rozpuku. Dziwi mnie jednak taka polityka, bo przecież pierwowzór był sympatyczną, szaloną i inteligentną komedią dla ludzi w każdym wieku. Dziś Sony ewidentnie stawia wyłącznie na najmłodszego widza.
W filmie pojawiają się też aktorzy znani z oryginału. Wypada to sztucznie i sprawia wrażenie wepchniętego na siłę. Tak jak te wszystkie odniesienia do produkcji z 1984 roku. Po pierwsze, nawiązania są bez sensu, bo zamiast zrobić soft reboot film jest klasycznym remake'iem więc dzieje się w zupełnie nowym uniwersum, gdzie nie słyszano o pogromcach duchów, po drugie - jaki jest cel? Fani przygód Venkmana i spółki od początku byli przeciwni nowej produkcji i większość deklarowała niepójście do kina. Dla kogo więc są te wrzuty?
Nie mogę na koniec nie poruszyć tematu, który pojawił się niejako obok nowych Pogromców (Pogromczyń!) duchów. Szowinizm, feminizm i inny gender. Znalazła się bowiem grupa, która zrobiła duży szum w internecie twierdząc, że baby nie mogą grać tych postaci, baby nie umieją łapać duchów i baby do garów. Każdy, kto tak napisał jest, rzecz jasna, kretynem. Uwielbiam dobre filmy z ciekawymi protagonistkami. Sarah Connor, Elen Ripley, Kathniss Everdeen czy postać Sandry Bullock w Grawitacji - to tylko pierwsze przychodzące mi do głowy przykłady. Płeć nie ma tu nic do rzeczy. Chętnie zobaczyłbym DOBRY film z kobietami łapiącymi duchy. Rozumiem natomiast każdego oburzonego i wkurzonego fana Ghosbusters, rozumiem każdego przeciwnika kolejnych remake'ów. Niestety Sony sprytnie wykorzystało koniunkturę, podłapało motyw szowinizmu i wplotło to w swoją kampanię PRową. Nie podoba ci się zwiastun/film o kobietach-pogromczyniach duchów? Jesteś szowinistą, seksistą i mizoginem. Koniec tematu. Stąd mam wrażenie spory rozjazd po premierze między bardzo ostrożnie napisanymi opiniami krytyków, a falą niezadowolenia widzów. Pierwsi boją się feministycznej krucjaty, drudzy nie mają tej presji i mogą swobodnie wyrazić swoje zdanie.
Na marginesie: film, który tak bardzo wykorzystuje szowinizm jako bat na krytyków lansuje zadziwiająco dużo stereotypów. Główne bohaterki niby są naukowcami i mówią mądre rzeczy, ale przez wspomniane przerysowanie i śmieszność postaci za każdym razem brzmią jakby nie miały pojęcia o czym mówią. Jedyna niewykształcona osoba w zespole (za to znająca uliczną gadkę) jest... tak tak, czarnoskóra. Każdy, dosłownie każdy facet pojawiający się na ekranie to cham, dupek, skończony debil albo leń. Albo wszystko na raz. Nie ma nawet ćwierć pozytywnego bohatera płci brzydkiej. Mało? Na koniec Pogromczynie strzelają duchowi-antagoniście w... krocze. Całkiem niezły zestaw jak na film podobno zgodny z poprawnością polityczną, "przywracający równowagę" między płciami na ekranie.
Ghostbusters Anno Domini 2016 to kolejny wytwór filmopodobny. Kolejna próba zarobienia łatwej kasy na znanej marce. Kloaczny humor upchany w każdą sekundę filmu, beznadziejny scenariusz, z którego nawet dobre aktorki komediowe nie są w stanie nic wyciągnąć i na dokładkę żenujący product placement (żryj czipsy!). Wszystko to składa się na obraz nędzy i rozpaczy, który równie dobrze mógłby być sequelem Pikseli. Daję im jednak oczko mniej niż głupotce Sandlera, bo tam przynajmniej nikt nie szargał znanej i uznanej marki. Nie dajcie się moralnemu szantażowi, nie idźcie do kina, nie warto. 2/10
http://zabimokiem.pl/kolejny-produkt-filmopodobny/
Fabuły nie ma sensu streszczać, bo idzie dokładnie tą samą ścieżką co oryginał, czyli pierwsza część Ghostbusters z 1984 roku. Tym razem cztery kobiety na skutek róznych okoliczności łącza się w zespół zwalczający/łapiący istoty nadnaturalne. Antagonistą jest sfrustrowany informatyk/inżynier samotnik, tak stereotypowy jak się da. Generalny problem polega na tym, że każda dziura i nielogiczność fabularna goni następne. Bohaterki nie mają sensownej motywacji, wszystko dzieje się tak, jakby połowa dialogów była improwizowana i nie starcza czasu, żeby sensownie naszkicować postaci.
Chociaż może starcza, tylko ktoś poszedł w złą stronę? Patty grana przez Leslie Jones, która w niesławnym zwiastunie wypadła tragicznie, tutaj jest jedyną osobą posiadającą ludzkie cechy. Cała reszta jest tak przerysowana, kreskówkowa i żenująca, że brakuje słów. O ile da się jeszcze znieść Melissę McCarthy, która w kolejnym filmie gra samą siebie (niezdarną, gadatliwą, wesołą pampuchę) i Kirsten Wiig (jej postać jest kompletnie nijaka), o tyle Kate McKinnon to chodzący dramat. Jej wersja Holtzman - genialnej inżynierki - to postać szalonego naukowca wzięta żywcem z bajek dla dzieci. W każdej scenie zachowuje się inaczej, w każdej wygląda, jakby reżyser kazał jej robić cokolwiek zwariowanego. To już wpada w kategorię tak żenującą, że widz wstydzi się za nią. To sprawia, że początkowy zamysł - kobiety też dają radę jako naukowcy - nie wypalił. Pogromczynie od czasu do czasu wypuszczają z siebie szereg naukowych terminów, ale nijak nie współgra to z ich nieporadnym, głupkowatym zachowaniem i żartami z pierdów.
No właśnie. Humor w filmie jest hołdem dla wspomnianego Sandlera. Żarty o bąkach puszczanych różnymi otworami, żarty o kupie, nędzne żarty z podtekstem seksualnym. Żenada na każdym poziomie. Albo slapstickowe numery w stylu Melissy McCarthy fruwającej jak balon, z którego gwałtownie schodzi powietrze. Boki zrywać. Zaśmiałem się raz, kiedy postać sekretarza-debila grana przez Chrisa Hemswortha pyta, czy może wziąć do pracy raz na czas swojego kota (my cat). Po chwili okazuje się, że to, co powiedział, nie jest takie oczywiste i wychodzi z tego niezły suchar. Niezłe suchary zawsze są w cenie. Poza tym nie ma w tym filmie niczego zabawnego, ale reżyser próbuje, oj próbuje. Mój boże jak on się stara! Mam wrażenie, że KAŻDE wypowiedziane zdanie, KAŻDY gest w tym filmie jest zaplanowany jako coś, co ma widza śmieszyć. To jeszcze bardziej odrealnia postaci i kompletnie dystansuje widza od świata przedstawionego na ekranie. Poza komediami Sandlera miałem skojarzenie z wersją "soft" produkcji typu Straszny film. Gdybym nie wiedział, że to jest serio, założyłbym, że oglądam nieudaną parodię Pogromców duchów. Tu muszę zaznaczyć - być może po prostu nie jestem grupą docelową - dzieci na widowni (na oko 8-9 lat) zaśmiewały się do rozpuku. Dziwi mnie jednak taka polityka, bo przecież pierwowzór był sympatyczną, szaloną i inteligentną komedią dla ludzi w każdym wieku. Dziś Sony ewidentnie stawia wyłącznie na najmłodszego widza.
W filmie pojawiają się też aktorzy znani z oryginału. Wypada to sztucznie i sprawia wrażenie wepchniętego na siłę. Tak jak te wszystkie odniesienia do produkcji z 1984 roku. Po pierwsze, nawiązania są bez sensu, bo zamiast zrobić soft reboot film jest klasycznym remake'iem więc dzieje się w zupełnie nowym uniwersum, gdzie nie słyszano o pogromcach duchów, po drugie - jaki jest cel? Fani przygód Venkmana i spółki od początku byli przeciwni nowej produkcji i większość deklarowała niepójście do kina. Dla kogo więc są te wrzuty?
Nie mogę na koniec nie poruszyć tematu, który pojawił się niejako obok nowych Pogromców (Pogromczyń!) duchów. Szowinizm, feminizm i inny gender. Znalazła się bowiem grupa, która zrobiła duży szum w internecie twierdząc, że baby nie mogą grać tych postaci, baby nie umieją łapać duchów i baby do garów. Każdy, kto tak napisał jest, rzecz jasna, kretynem. Uwielbiam dobre filmy z ciekawymi protagonistkami. Sarah Connor, Elen Ripley, Kathniss Everdeen czy postać Sandry Bullock w Grawitacji - to tylko pierwsze przychodzące mi do głowy przykłady. Płeć nie ma tu nic do rzeczy. Chętnie zobaczyłbym DOBRY film z kobietami łapiącymi duchy. Rozumiem natomiast każdego oburzonego i wkurzonego fana Ghosbusters, rozumiem każdego przeciwnika kolejnych remake'ów. Niestety Sony sprytnie wykorzystało koniunkturę, podłapało motyw szowinizmu i wplotło to w swoją kampanię PRową. Nie podoba ci się zwiastun/film o kobietach-pogromczyniach duchów? Jesteś szowinistą, seksistą i mizoginem. Koniec tematu. Stąd mam wrażenie spory rozjazd po premierze między bardzo ostrożnie napisanymi opiniami krytyków, a falą niezadowolenia widzów. Pierwsi boją się feministycznej krucjaty, drudzy nie mają tej presji i mogą swobodnie wyrazić swoje zdanie.
Na marginesie: film, który tak bardzo wykorzystuje szowinizm jako bat na krytyków lansuje zadziwiająco dużo stereotypów. Główne bohaterki niby są naukowcami i mówią mądre rzeczy, ale przez wspomniane przerysowanie i śmieszność postaci za każdym razem brzmią jakby nie miały pojęcia o czym mówią. Jedyna niewykształcona osoba w zespole (za to znająca uliczną gadkę) jest... tak tak, czarnoskóra. Każdy, dosłownie każdy facet pojawiający się na ekranie to cham, dupek, skończony debil albo leń. Albo wszystko na raz. Nie ma nawet ćwierć pozytywnego bohatera płci brzydkiej. Mało? Na koniec Pogromczynie strzelają duchowi-antagoniście w... krocze. Całkiem niezły zestaw jak na film podobno zgodny z poprawnością polityczną, "przywracający równowagę" między płciami na ekranie.
Ghostbusters Anno Domini 2016 to kolejny wytwór filmopodobny. Kolejna próba zarobienia łatwej kasy na znanej marce. Kloaczny humor upchany w każdą sekundę filmu, beznadziejny scenariusz, z którego nawet dobre aktorki komediowe nie są w stanie nic wyciągnąć i na dokładkę żenujący product placement (żryj czipsy!). Wszystko to składa się na obraz nędzy i rozpaczy, który równie dobrze mógłby być sequelem Pikseli. Daję im jednak oczko mniej niż głupotce Sandlera, bo tam przynajmniej nikt nie szargał znanej i uznanej marki. Nie dajcie się moralnemu szantażowi, nie idźcie do kina, nie warto. 2/10
http://zabimokiem.pl/kolejny-produkt-filmopodobny/
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sithowi film się podobał, ale dał 2/10, bo jest szowinistą, seksistą i mizoginem.
A na serio, to film jest ewidentnie szowinistyczny - przykład, o którym Sith nie wspomniał: bohaterki zatrudniają kompletnego idiotę na stanowisko sekretarki, który nawet telefonu odebrać nie potrafi i zamiast go zwolnić za niekompetencję, zatrzymują go, ponieważ... jest przystojny i ma niezły tyłek.
A na serio, to film jest ewidentnie szowinistyczny - przykład, o którym Sith nie wspomniał: bohaterki zatrudniają kompletnego idiotę na stanowisko sekretarki, który nawet telefonu odebrać nie potrafi i zamiast go zwolnić za niekompetencję, zatrzymują go, ponieważ... jest przystojny i ma niezły tyłek.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To też, ale Jezu, ja naprawdę liczyłem na więcej. Żarty o pierdzeniu waginą? O sraniu? Mellisa McCarthy nie zamykająca japy przez 90 minut? To było bardzo, bardzo trudne przeżycie.
Poza tym jestem szowinistą, seksistą i mizoginem
Poza tym jestem szowinistą, seksistą i mizoginem
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
SithFrog pisze: Żarty o pierdzeniu waginą? O sraniu?
Ale wierze, że musiało być boleśnie kiepskie. Szkoda, bo McKinnon i Wiig akurat lubię najbardziej z obsady.
#sgk 4 life.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wiig się stara, ale mam wrażenie, że scenariusz ją mocno ogranicza, a McKinnon dramat. Cringeworthy performance.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Obecność 2 daję radę. Świetny warsztat wyrobił sobie James Wan. Garściami czerpie z Kubricka, dodaje swoje elementy i wychodzi naprawdę wysokiej klasy horror. Polecam.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Matthias[Wlkp]
- purpurowy
- Posty: 7478
- Rejestracja: 17 czerwca 2014, o 15:58
- Lokalizacja: Swarożycu! Rządź!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sekretne życie zwierzaków domowych (Secret life of pets)
Mini pluszaki z filmu trafily się nam kilka razy w McD, więc i ciśnienie latorośli się pojawiło...
Poczułem sie na prawde staro. Tempo filmu szalone, ale chyba takie musi być dla dzieci... Nie było smutnych scen, nikt nie umarł, chociaż było blisko.
Niby śmieszny, ale o niczym. Dzieciom się podobało.
6/10
Mini pluszaki z filmu trafily się nam kilka razy w McD, więc i ciśnienie latorośli się pojawiło...
Poczułem sie na prawde staro. Tempo filmu szalone, ale chyba takie musi być dla dzieci... Nie było smutnych scen, nikt nie umarł, chociaż było blisko.
Niby śmieszny, ale o niczym. Dzieciom się podobało.
6/10
Ostatnio zmieniony 26 lipca 2016, o 20:23 przez Matthias[Wlkp], łącznie zmieniany 3 razy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To jest ten film gdzie Pudel z Chuauą robią metalowe pogo ?
Jeśli tak to 10/10.
PS. pogrub ocenę i oryginalny tytuł bo inaczej algorytm nie załapie recki.
Jeśli tak to 10/10.
PS. pogrub ocenę i oryginalny tytuł bo inaczej algorytm nie załapie recki.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
- Matthias[Wlkp]
- purpurowy
- Posty: 7478
- Rejestracja: 17 czerwca 2014, o 15:58
- Lokalizacja: Swarożycu! Rządź!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie musisz oglądać całego filmu, żeby zobaczyć pudla i czułałę robiących pogo . Tyle co w trailerze widziałeś, to by było na tyle.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sicario
Villeneuve to ktoś w stylu Refna tylko fajniejszy. Oszczędne dialogi, długie ujęcia, zbliżenia na niepozorne detale, dbałość o wyrazisty styl. Uczucie zaniepokojenia u widza potrafiłby wywołać sceną spaceru po bułki w słoneczny dzień. Sicario jest właśnie takim stylowym thrillerem, fantastycznie nakręconym i udźwiękowionym, momentami wbijającym w fotel, momentami intrygującym a momentami, co tu kryć - trochę irytującym, głównie na poziomie scenariusza. Trochę tak wyszło jakbyśmy przez większość filmu czekali na coś ale to coś nie nastąpiło. Mimo wszystko jako całość był dla mnie przykuwającym do kanapy filmem z klimatem zawiesistym jak nie wiem co. Nie ma się co tu wiele rozwodzić a może zwyczajnie mi się nie chce. Po prostu - albo się kupuje taką konwencję albo nie. Ktoś to może nazwać wydmuszką ale to nie będę ja. Mnie film spodobał się i to bardzo. 8/10
Robocop
No tak, tak, ten nieszczęsny, ten nowy. Nie chce mi się powtarzać tego wszystkiego co już na ten niepotrzebny remake wylano w sieci. Zgadzam się z wszystkimi zarzutami. Przykład tego filmu pokazuje, że nowa szkoła się zwyczajnie nie sprawdza o ile sprawa nie dotyczy superkolesi w superpantalonach. Dobrze, że Mad Maxa zrobił dziadek Miller bo też pewnie wyszła by z tego taka kicha. Oryginał wcale nie był jakimś arcydziełem tylko przaśnym, nakręconym z werwą, brutalnym filmem SF zapadającym w pamięć dzieciaka po wsze czasy. No i wcale nie takim głupim jakby się zastanowić. Tutaj chciano zrobić inaczej. To dobrze ale szkoda, że dosłownie wszystko nie wyszło. Nie ma klimatu, nie ma spójnej wizji przyszłości, nie ma brutalności, nie ma fajnej muzyki, nie ma dobrego aktorstwa, nie ma przejmującej historii głównego bohatera, nie ma fajnych efektów, nie ma fajnych strzelanin, w ogóle kurwa chyba ten film zrobił Kononowicz bo nic tu nie ma. Ale dobra, starczy, miałem nie pisać. Ubawiłem się tylko jak sobie uzmysłowiłem jak zmienia się filmowy obraz złej korporacji. W latach osiemdziesiątych to byli kolesie w garniturach, ze złotymi zegarkami, w porszakach, wciągający kokę ze szklanych stolików i ruchający cycate panienki. Teraz filmowy szef złego korpo snuje się w sweterku, w gabinecie ma brzozy, gada jak nawiedzony a jego firma sponsoruje instytut zajmujący się weteranami. No właśnie, apropos, do kogo ten biedny Robocop ma strzelać, jak tu nawet nie ma fajnych i dających się nienawidzić przeciwników? Ten film sprawdza się tylko jako kino SF dla młodych widzów. Juniorowi się podobał ale pewnie za dwa dni nie będzie go pamiętał. Jeden punkt dodaję za Abbie Cornish w sweterku, takie moje osobiste zboczonko na punkcie dorodnych blondynek w sweterkach. 4/10
Villeneuve to ktoś w stylu Refna tylko fajniejszy. Oszczędne dialogi, długie ujęcia, zbliżenia na niepozorne detale, dbałość o wyrazisty styl. Uczucie zaniepokojenia u widza potrafiłby wywołać sceną spaceru po bułki w słoneczny dzień. Sicario jest właśnie takim stylowym thrillerem, fantastycznie nakręconym i udźwiękowionym, momentami wbijającym w fotel, momentami intrygującym a momentami, co tu kryć - trochę irytującym, głównie na poziomie scenariusza. Trochę tak wyszło jakbyśmy przez większość filmu czekali na coś ale to coś nie nastąpiło. Mimo wszystko jako całość był dla mnie przykuwającym do kanapy filmem z klimatem zawiesistym jak nie wiem co. Nie ma się co tu wiele rozwodzić a może zwyczajnie mi się nie chce. Po prostu - albo się kupuje taką konwencję albo nie. Ktoś to może nazwać wydmuszką ale to nie będę ja. Mnie film spodobał się i to bardzo. 8/10
Robocop
No tak, tak, ten nieszczęsny, ten nowy. Nie chce mi się powtarzać tego wszystkiego co już na ten niepotrzebny remake wylano w sieci. Zgadzam się z wszystkimi zarzutami. Przykład tego filmu pokazuje, że nowa szkoła się zwyczajnie nie sprawdza o ile sprawa nie dotyczy superkolesi w superpantalonach. Dobrze, że Mad Maxa zrobił dziadek Miller bo też pewnie wyszła by z tego taka kicha. Oryginał wcale nie był jakimś arcydziełem tylko przaśnym, nakręconym z werwą, brutalnym filmem SF zapadającym w pamięć dzieciaka po wsze czasy. No i wcale nie takim głupim jakby się zastanowić. Tutaj chciano zrobić inaczej. To dobrze ale szkoda, że dosłownie wszystko nie wyszło. Nie ma klimatu, nie ma spójnej wizji przyszłości, nie ma brutalności, nie ma fajnej muzyki, nie ma dobrego aktorstwa, nie ma przejmującej historii głównego bohatera, nie ma fajnych efektów, nie ma fajnych strzelanin, w ogóle kurwa chyba ten film zrobił Kononowicz bo nic tu nie ma. Ale dobra, starczy, miałem nie pisać. Ubawiłem się tylko jak sobie uzmysłowiłem jak zmienia się filmowy obraz złej korporacji. W latach osiemdziesiątych to byli kolesie w garniturach, ze złotymi zegarkami, w porszakach, wciągający kokę ze szklanych stolików i ruchający cycate panienki. Teraz filmowy szef złego korpo snuje się w sweterku, w gabinecie ma brzozy, gada jak nawiedzony a jego firma sponsoruje instytut zajmujący się weteranami. No właśnie, apropos, do kogo ten biedny Robocop ma strzelać, jak tu nawet nie ma fajnych i dających się nienawidzić przeciwników? Ten film sprawdza się tylko jako kino SF dla młodych widzów. Juniorowi się podobał ale pewnie za dwa dni nie będzie go pamiętał. Jeden punkt dodaję za Abbie Cornish w sweterku, takie moje osobiste zboczonko na punkcie dorodnych blondynek w sweterkach. 4/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jason Bourne - Rzadko zdarza się, żeby trzy filmu spod jednego sztandaru, jeden po drugim były świetne. Można je sobie stopniować, ale o żadnym nie powiemy, że to słabizna. Indiana Jones, oryginalna trylogia Star Wars i...trylogia Bourne'a. Ultimatum co prawda podobało mi się najmniej, ale to nadal kawał dobrego filmu, świetnie uzupełniający historię Davida Webba. Potem był klops w postaci Dziedzictwa Bourne'a, w którym zabrakło... Bourne'a, a dziś Paul Greengrass (dobre nazwisko;) wraca by wraz z Mattem Damonem dopowiedzieć kolejny rozdział historii o zabójczym agencie CIA.
Znana z poprzednich części Nicky Parsons włamuje się do baz danych najbardziej znanej agencji wywiadowczej na świecie. Przypadkowo znajduje jeszcze więcej danych na temat programu, który powołał do życia bezlitosnych zbójców, m.in. tytułowego bohatera. Jason poznaje kolejną porcję prawdy i znów rusza na pościg za winnymi. W tym samym czasie ludzie, których chce ukarać nasz agent, wmieszani są w pewien projekt dotyczący... mediów społecznościowych...
No i nie wiem co mam napisać... Problem jest następujący: Jason Bourne to niezłe, widowiskowe kino akcji, które fajnie się ogląda. Tylko, że jak mamy w tytule imię i nazwisko TEGO faceta to poprzeczka jest zawieszona naprawdę wysoko. A najnowsza odsłona nie tyle ją strąca co nawet do niej nie doskakuje. Niestety. Wszystko, albo prawie wszystko, to wina kiepskiego scenariusza. Temat programu Treadstone był wałkowany przez trzy kolejne produkcje i naprawdę się wyczerpał. Dokładanie do tego kolejnej warstwy wypada sztucznie i niewiarygodnie, normalnie "bournecepcja", we have to go deeper... Przez to motywacja Jasona jest jasna, ale niezbyt przekonywająca. Dodatkowo dorzucony wątek z mediami społecznościowymi jest zwyczajnie cienki jak tyłek węża i kompletnie tu nie pasuje. Za każdym razem jak się pojawiał, zupełnie wytrącał mnie z równowagi. Miał być chyba jakimś komentarzem społecznym na temat fejsbuków i innych tłiterów - jako taki wypadł tanio, jakby na siłę wciśnięty w tego typu film. Mogli wymyślić zupełnie nową historię, ale trochę jak J.J. Abrams z Gwiezdnymi Wojnami nr 7, poszli po linii najmniejszego oporu i zagrali jeszcze raz to samo.
Szkoda, bo obsada jest zacna! Matt Damon to Jason Bourne, kropka. Ponad to wraca Julia Stiles, pojawia się świetny Vincent Cassel i solidny jak zawsze Tomy Lee Jones. Mam kłopot z Alicią Vikander. Zdobywczyni Oscara, rewelacyjna w Ex Machnie tutaj... zwyczajnie nie pasuje. Miała zagrać, modną obecnie, mocną rolę kobiecą, ale wypada fatalnie. W każdej scenie gdzie stroi poważne miny wygląda jak mała dziewczynka, która zaraz się rozpłacze. I nie zarzucajcie mi przedwcześnie seksizmu! Spójrzcie jak drobna kobieta o ładnej buzi (Emily Blunt) sprawia, że człowiekowi jeży się włos na głowie, a Tom Cruise wygląda przy niej jak kadet (wojskowy, nie opel:). Tak tak, chodzi mi o Edge of tomorrow.
Pościgi, sceny akcji, bijatyki. Wszystko jest tu w odpowiednich proporcjach i z zachowaniem wysokiego poziomu. Jedyny minus to uwielbienie rezysera dla tka zwanej "shaky kam". Trzęsąca się kamera plus ćwierć-sekundowe ujęcia, bo ma być dynamicznie. No jest, tylko nic nie widać. Pisałem o tym już przy Ultimatum, jak widzę nic się nie zmieniło Film można obejrzeć i być zadowolonym. Problem w tym, że nowego Bourne'a mogę porównać do takich filmów jak Jack Reacher: Jednym strzałem, Salt czy Jack Ryan: Teoria chaosu. Solidne kino akcji, bez fajerwerków, do zapomnienia po dobie od obejrzenia. Od produkcji z Mattem Damonem w roli Jasona Bourne'a wymagam dużo, dużo więcej. 6/10
http://zabimokiem.pl/jason-niezbyt-bourne/
Znana z poprzednich części Nicky Parsons włamuje się do baz danych najbardziej znanej agencji wywiadowczej na świecie. Przypadkowo znajduje jeszcze więcej danych na temat programu, który powołał do życia bezlitosnych zbójców, m.in. tytułowego bohatera. Jason poznaje kolejną porcję prawdy i znów rusza na pościg za winnymi. W tym samym czasie ludzie, których chce ukarać nasz agent, wmieszani są w pewien projekt dotyczący... mediów społecznościowych...
No i nie wiem co mam napisać... Problem jest następujący: Jason Bourne to niezłe, widowiskowe kino akcji, które fajnie się ogląda. Tylko, że jak mamy w tytule imię i nazwisko TEGO faceta to poprzeczka jest zawieszona naprawdę wysoko. A najnowsza odsłona nie tyle ją strąca co nawet do niej nie doskakuje. Niestety. Wszystko, albo prawie wszystko, to wina kiepskiego scenariusza. Temat programu Treadstone był wałkowany przez trzy kolejne produkcje i naprawdę się wyczerpał. Dokładanie do tego kolejnej warstwy wypada sztucznie i niewiarygodnie, normalnie "bournecepcja", we have to go deeper... Przez to motywacja Jasona jest jasna, ale niezbyt przekonywająca. Dodatkowo dorzucony wątek z mediami społecznościowymi jest zwyczajnie cienki jak tyłek węża i kompletnie tu nie pasuje. Za każdym razem jak się pojawiał, zupełnie wytrącał mnie z równowagi. Miał być chyba jakimś komentarzem społecznym na temat fejsbuków i innych tłiterów - jako taki wypadł tanio, jakby na siłę wciśnięty w tego typu film. Mogli wymyślić zupełnie nową historię, ale trochę jak J.J. Abrams z Gwiezdnymi Wojnami nr 7, poszli po linii najmniejszego oporu i zagrali jeszcze raz to samo.
Szkoda, bo obsada jest zacna! Matt Damon to Jason Bourne, kropka. Ponad to wraca Julia Stiles, pojawia się świetny Vincent Cassel i solidny jak zawsze Tomy Lee Jones. Mam kłopot z Alicią Vikander. Zdobywczyni Oscara, rewelacyjna w Ex Machnie tutaj... zwyczajnie nie pasuje. Miała zagrać, modną obecnie, mocną rolę kobiecą, ale wypada fatalnie. W każdej scenie gdzie stroi poważne miny wygląda jak mała dziewczynka, która zaraz się rozpłacze. I nie zarzucajcie mi przedwcześnie seksizmu! Spójrzcie jak drobna kobieta o ładnej buzi (Emily Blunt) sprawia, że człowiekowi jeży się włos na głowie, a Tom Cruise wygląda przy niej jak kadet (wojskowy, nie opel:). Tak tak, chodzi mi o Edge of tomorrow.
Pościgi, sceny akcji, bijatyki. Wszystko jest tu w odpowiednich proporcjach i z zachowaniem wysokiego poziomu. Jedyny minus to uwielbienie rezysera dla tka zwanej "shaky kam". Trzęsąca się kamera plus ćwierć-sekundowe ujęcia, bo ma być dynamicznie. No jest, tylko nic nie widać. Pisałem o tym już przy Ultimatum, jak widzę nic się nie zmieniło Film można obejrzeć i być zadowolonym. Problem w tym, że nowego Bourne'a mogę porównać do takich filmów jak Jack Reacher: Jednym strzałem, Salt czy Jack Ryan: Teoria chaosu. Solidne kino akcji, bez fajerwerków, do zapomnienia po dobie od obejrzenia. Od produkcji z Mattem Damonem w roli Jasona Bourne'a wymagam dużo, dużo więcej. 6/10
http://zabimokiem.pl/jason-niezbyt-bourne/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jestem miłością (Io sono l'amore)
Wysmakowane cacuszko z Włoch, z Tildą Swinton w roli głównej. Tilda gra tutaj żonę bogatego medialońskiego przemysłowca, która daje się ponieść uczuciu do młodego kucharza. Co prawda brzmi to jak streszczenie tandetnej amerykańskiej komedii "pocztówkowej" (moja nazwa gatunku, który dzieje się w jakimś ładnym miejscu i skłania widzów do przyjechania w to miejsce) ale tak naprawdę jest to kawał solidnego, niesamowicie klimatycznego kina obyczajowego. Takiego z zacięciem artystycznym. Tzn. wiecie - jak para się kocha na trawie to kamera pokazuje na przemian sutki i robaczki wspinające się po łodyżkach. Jak bohaterka smakuje potrawy przygotowane przez kochanka to aż ją rozświetla. Dosłownie, obraz poza bohaterką się ściemnia a ona sama ma orgazm wypisany na twarzy. Trochę ironizuję ale na wieczór z drugą połówką naprawdę jak znalazł. Tylko nie zapomnijcie o winie. Muzyka, montaż, zdjęcia, te wszystkie detale, ach. Może to i historia jak z tandetnego serialu ale ubrana w takie ciuszki, że tylko podziwiać. No i nabierzecie ochotę żeby odwiedzić Lombardię, a jednak. 8/10
Wysmakowane cacuszko z Włoch, z Tildą Swinton w roli głównej. Tilda gra tutaj żonę bogatego medialońskiego przemysłowca, która daje się ponieść uczuciu do młodego kucharza. Co prawda brzmi to jak streszczenie tandetnej amerykańskiej komedii "pocztówkowej" (moja nazwa gatunku, który dzieje się w jakimś ładnym miejscu i skłania widzów do przyjechania w to miejsce) ale tak naprawdę jest to kawał solidnego, niesamowicie klimatycznego kina obyczajowego. Takiego z zacięciem artystycznym. Tzn. wiecie - jak para się kocha na trawie to kamera pokazuje na przemian sutki i robaczki wspinające się po łodyżkach. Jak bohaterka smakuje potrawy przygotowane przez kochanka to aż ją rozświetla. Dosłownie, obraz poza bohaterką się ściemnia a ona sama ma orgazm wypisany na twarzy. Trochę ironizuję ale na wieczór z drugą połówką naprawdę jak znalazł. Tylko nie zapomnijcie o winie. Muzyka, montaż, zdjęcia, te wszystkie detale, ach. Może to i historia jak z tandetnego serialu ale ubrana w takie ciuszki, że tylko podziwiać. No i nabierzecie ochotę żeby odwiedzić Lombardię, a jednak. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Star Trek: W nieznane (Star Trek Beyond) - Nie jestem wielkim fanem nowych Star Treków Abramsa, ale uważam je za niezłe, lekkie kino s-f. Nie jestem też zatwardziałym trekkerem, więc zmiana tonu w porównaniu z pierwowzorami nie bardzo mi przeszkadza. Trzecia odsłona to nowa historia znanej nam załogi, po raz pierwszy pod batutą Justina Lina, a nie J.J. Abramsa. Czy reżyser znany z serii Szybcy i wściekli jest w stanie zrobić dobre film s-f?
W końcu spotykamy Kirka i U.S.S. Enterprise w swoim żywiole znanym z serialu. Przemierzanie kosmosu w poszukiwaniu nowych światów i ras, z którymi można nawiązać kontakt - to jest to, co fani starego ST lubią najbardziej. Oczywiście, byłoby nudno, gdyby nie zdarzyło się coś złego. Enterprise idzie w drzazgi (wiemy o tym nawet ze zwiastunów), a zdekompletowana, rozbita załoga musi po pierwsze odnaleźć siebie nawzajem, a po drugie znaleźć sposób, żeby opuścić niegościnną planetę i powstrzymać lokalnego watażkę przed atakiem na niedaleką stację kosmiczną.
Fabuła to zdecydowanie nie jest najmocniejszy punkt programu i to w sumie główny zarzut. Spodziewałem się trochę więcej, szczególnie, że współautorem scenariusza jest, grający Scotty'ego, Simon Pegg. Drugi większy minus to jedna-dwie sceny akcji gdzie trochę za daleko poszli w efekciarstwo. Niemożliwe manewry ogromnymi statkami czy przydługie wariactwa Kirka na motocyklu to najlepsze przykłady. Niektóre sceny po prostu nie licują z "science" w science-fiction. Dodatkowo film toczy popularna w Hollywood zaraza - "szejki kam". Tu na szczęście nie ma tego za wiele, ale ile by nie było - mi ten sposób pokazywania dynamicznych scen po prostu przeszkadza.
Wszystko inne zwyczajnie mi się podobało. Rozbicie załogi na małe grupy pozwoliło wyciągnąć maksimum z personalnych interakcji. Scotty z przedstawicielką obcej rasy - Jaylah, Bones ze Spockiem czy Kirk z Chekovem. Doskonałe sceny gdzie bohaterowie razem walczą o przetrwanie, rozprawiają o życiu i śmierci czy planują ucieczkę - wszystko to sprawia, że jeszcze bliżej poznajemy załogę i naprawdę możemy się zaangażować w wydarzenia dziejące się na ekranie. Nie jest to już przedstawienie typu Kirk, Spock i cała reszta. Szczególnie dobrze wypada wspomniana autochtonka - Jaylah. Cieszy mnie bardzo, że jej udział w kolejnych przygodach jest pewny.
Na osobne słowa uznania zasługuje pewna scena w finale filmu. Po pierwsze nieźle łączy w całość trzy nowe Star Treki, po drugie jest uzasadniona fabularnie, po trzecie zrywa, po prostu zrywa beret z głowy. Gdyby ktoś mi opowiedział, że taka i taka scena jest w tym filmie to nie uwierzyłbym, że to może wyglądać sensownie. A tu taki psikus, najlepsza scena w filmie, emocjonalny kop z półobrotu, jest moc!
Nie sposób nie wspomnieć o kilku scenach pięknie i wzruszająco oddających hołd Leonardowi Nimroyowi. Idealny przykład jak wpleść w fabule odejście znanego i kochanego aktora bez popadania w tani sentymentalizm. Jest tez kilka subtelnych nawiązań do klasycznego Star Treka. W porównaniu z nachalnymi odniesieniami z poprzednich dwóch odsłon Justin Lin pokazał, że ma wyczucie. Star Trek Beyond pokazuje paradoksalnie, że Abrams to wyrobnik, rzemieślnik, specjalista od odgrzewania starych kotletów. Potrafi to zrobić z jakim takim wyczuciem, ale nadal to stare, odgrzewane kotlety. Brak oryginalności to ostatnio jego znak rozpoznawczy. Tak było przy rebootach Star Treka, tak było z epizodem siódmym Star Wars. Wszystko to co było podane w podobny sposób, odkurzone, odświeżone, ale żeby czasem nie przesadzić z pójściem w coś nowego, bo się panowie od excelowych arkuszy zdenerwują.
Najnowszy film Justina Lina to przyjemne, letnie kino akcji w kosmosie, kontynuujące styl nowego Star Treka, ale szanujące oryginał. Moim skromnym zdaniem o klasę lepsze niż dwie poprzednie części. 7/10
http://zabimokiem.pl/live-long-and-pros ... tinie-lin/
W końcu spotykamy Kirka i U.S.S. Enterprise w swoim żywiole znanym z serialu. Przemierzanie kosmosu w poszukiwaniu nowych światów i ras, z którymi można nawiązać kontakt - to jest to, co fani starego ST lubią najbardziej. Oczywiście, byłoby nudno, gdyby nie zdarzyło się coś złego. Enterprise idzie w drzazgi (wiemy o tym nawet ze zwiastunów), a zdekompletowana, rozbita załoga musi po pierwsze odnaleźć siebie nawzajem, a po drugie znaleźć sposób, żeby opuścić niegościnną planetę i powstrzymać lokalnego watażkę przed atakiem na niedaleką stację kosmiczną.
Fabuła to zdecydowanie nie jest najmocniejszy punkt programu i to w sumie główny zarzut. Spodziewałem się trochę więcej, szczególnie, że współautorem scenariusza jest, grający Scotty'ego, Simon Pegg. Drugi większy minus to jedna-dwie sceny akcji gdzie trochę za daleko poszli w efekciarstwo. Niemożliwe manewry ogromnymi statkami czy przydługie wariactwa Kirka na motocyklu to najlepsze przykłady. Niektóre sceny po prostu nie licują z "science" w science-fiction. Dodatkowo film toczy popularna w Hollywood zaraza - "szejki kam". Tu na szczęście nie ma tego za wiele, ale ile by nie było - mi ten sposób pokazywania dynamicznych scen po prostu przeszkadza.
Wszystko inne zwyczajnie mi się podobało. Rozbicie załogi na małe grupy pozwoliło wyciągnąć maksimum z personalnych interakcji. Scotty z przedstawicielką obcej rasy - Jaylah, Bones ze Spockiem czy Kirk z Chekovem. Doskonałe sceny gdzie bohaterowie razem walczą o przetrwanie, rozprawiają o życiu i śmierci czy planują ucieczkę - wszystko to sprawia, że jeszcze bliżej poznajemy załogę i naprawdę możemy się zaangażować w wydarzenia dziejące się na ekranie. Nie jest to już przedstawienie typu Kirk, Spock i cała reszta. Szczególnie dobrze wypada wspomniana autochtonka - Jaylah. Cieszy mnie bardzo, że jej udział w kolejnych przygodach jest pewny.
Na osobne słowa uznania zasługuje pewna scena w finale filmu. Po pierwsze nieźle łączy w całość trzy nowe Star Treki, po drugie jest uzasadniona fabularnie, po trzecie zrywa, po prostu zrywa beret z głowy. Gdyby ktoś mi opowiedział, że taka i taka scena jest w tym filmie to nie uwierzyłbym, że to może wyglądać sensownie. A tu taki psikus, najlepsza scena w filmie, emocjonalny kop z półobrotu, jest moc!
Nie sposób nie wspomnieć o kilku scenach pięknie i wzruszająco oddających hołd Leonardowi Nimroyowi. Idealny przykład jak wpleść w fabule odejście znanego i kochanego aktora bez popadania w tani sentymentalizm. Jest tez kilka subtelnych nawiązań do klasycznego Star Treka. W porównaniu z nachalnymi odniesieniami z poprzednich dwóch odsłon Justin Lin pokazał, że ma wyczucie. Star Trek Beyond pokazuje paradoksalnie, że Abrams to wyrobnik, rzemieślnik, specjalista od odgrzewania starych kotletów. Potrafi to zrobić z jakim takim wyczuciem, ale nadal to stare, odgrzewane kotlety. Brak oryginalności to ostatnio jego znak rozpoznawczy. Tak było przy rebootach Star Treka, tak było z epizodem siódmym Star Wars. Wszystko to co było podane w podobny sposób, odkurzone, odświeżone, ale żeby czasem nie przesadzić z pójściem w coś nowego, bo się panowie od excelowych arkuszy zdenerwują.
Najnowszy film Justina Lina to przyjemne, letnie kino akcji w kosmosie, kontynuujące styl nowego Star Treka, ale szanujące oryginał. Moim skromnym zdaniem o klasę lepsze niż dwie poprzednie części. 7/10
http://zabimokiem.pl/live-long-and-pros ... tinie-lin/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Chappie
Chappie to robot policyjny porwany przez bandziorów (bandziorów z „Die Antwoord” ) do wykorzystania w „robocie”, który zostaje obdarzony sztuczną inteligencją przez inżyniera z korporacji, która go wyprodukowała. Wszystko dzieje się w rzeczywistości z wyraźnym stylem Bloomkampa- akcja ma miejsce w „Joburgu” bliskiej przyszłości, gdzie slumsy pełne graffiti, brudu kontrastują z finansowymi dzielnicami z drapaczami chmur. Można rozpoznać styl reżysera po „brudnym sci- fi”, którym nas raczy. W tej produkcji pojawia się Sigourney Weaver i Hugh Jackman, ale nie ma o czym mówić w ich wypadku- Camea. Kilka postaci z "Chappiego" już "gdzieś" widziałem... (żołnierz- psychopata, „strugglujący” niewinny). Zauważam też inne stałe motywy z poprzednich filmów Bloomkampa- przemiana fizyczna bohatera (Dystrykt- w kosmitę, Elizjum- egzoszkielety, Tutaj- w robota). Nie zabrakło gore i "shaky-reporter-cam-low-res"
Największym atutem tego filmu jest jego klimat, więc jeżeli nie podejdzie to jedyną deską ratunku mogą być emocje wzbudzane przez rozwój świadomości Chappiego. Nie ma innej opcji bo Chappie traci przez bardzo duże nagromadzenie absurdów w drugiej części filmu. Roboty nie są kontrolowane przez nikogo w centrali, do niej samej „można se” wchodzić i wychodzić wynosząc tajemnice i broń jak gdyby nigdy nic. Szczytem jest świadomość wgrana na pendrive- tutaj aż zabolały zęby.
Umiejętność wzbudzenia w widzu emocji, kilka efektownych scen akcji oraz „oślizgły” klimat to niewątpliwe atuty tego filmu i chętnie go polecę. Przestrzegam jednak przed wadami, które mogą doprowadzić do „fejspalma”.
Jestem spokojny o Aliena, którego ma reżyserować Bloomkamp
7/10
Chappie to robot policyjny porwany przez bandziorów (bandziorów z „Die Antwoord” ) do wykorzystania w „robocie”, który zostaje obdarzony sztuczną inteligencją przez inżyniera z korporacji, która go wyprodukowała. Wszystko dzieje się w rzeczywistości z wyraźnym stylem Bloomkampa- akcja ma miejsce w „Joburgu” bliskiej przyszłości, gdzie slumsy pełne graffiti, brudu kontrastują z finansowymi dzielnicami z drapaczami chmur. Można rozpoznać styl reżysera po „brudnym sci- fi”, którym nas raczy. W tej produkcji pojawia się Sigourney Weaver i Hugh Jackman, ale nie ma o czym mówić w ich wypadku- Camea. Kilka postaci z "Chappiego" już "gdzieś" widziałem... (żołnierz- psychopata, „strugglujący” niewinny). Zauważam też inne stałe motywy z poprzednich filmów Bloomkampa- przemiana fizyczna bohatera (Dystrykt- w kosmitę, Elizjum- egzoszkielety, Tutaj- w robota). Nie zabrakło gore i "shaky-reporter-cam-low-res"
Największym atutem tego filmu jest jego klimat, więc jeżeli nie podejdzie to jedyną deską ratunku mogą być emocje wzbudzane przez rozwój świadomości Chappiego. Nie ma innej opcji bo Chappie traci przez bardzo duże nagromadzenie absurdów w drugiej części filmu. Roboty nie są kontrolowane przez nikogo w centrali, do niej samej „można se” wchodzić i wychodzić wynosząc tajemnice i broń jak gdyby nigdy nic. Szczytem jest świadomość wgrana na pendrive- tutaj aż zabolały zęby.
Umiejętność wzbudzenia w widzu emocji, kilka efektownych scen akcji oraz „oślizgły” klimat to niewątpliwe atuty tego filmu i chętnie go polecę. Przestrzegam jednak przed wadami, które mogą doprowadzić do „fejspalma”.
Jestem spokojny o Aliena, którego ma reżyserować Bloomkamp
7/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Męska gra (Any Given Sunday) - Normalnie znów wyzłośliwiałbym się na tłumacza, ale tym razem nie będę. Wiem, że "Dowolna niedziela" - tłumaczenie w miarę dosłowne - to nie jest dobry tytuł do promocji filmu. Ja, jak zawsze, zostawiłbym oryginał. Męska gra brzmi dobrze i niech już tak będzie. Chociaż jeśli futbol amerykański to męska gra to co powiedzieć o rugby, gdzie jatka jest większa, a zawodnicy noszą na sobie o jakieś piętnaście ochraniaczy mniej? Nieważne, przyznam się bez bicia, nie lubię tego sportu. Kilkanaście sekund dynamicznej, brutalnej rozgrywki, a potem 10 minut naradzania się, łażenia, ustawiania, reklam, hot-dogów, analiz, trener, trener ofensywy, trener obrony, bla bla bla. Czy mając takie poglądy film o drużynie futbolu amerykańskiego może się podobać? Odpowiedź brzmi: jak najbardziej.
Główna w tym zasługa reżysera i obsady. Olivier Stone zebrał pod swoimi skrzydłami nie lada ekipę: Al Pacino, Cameron Diaz, Jamie Foxx, Aaron Eckhart, James Woods, Dennis Quiad czy gościnnie Charlton Heston - takie nazwiska po prostu muszą robić wrażenie. Fabuły nie chcę streszczać, bo jest typowa dla tego rodzaju kina. Opowiada o zespole w dołku, który ma charyzmatycznego trenera despotę, ambitną właścicielkę, starzejącą się gwiazdę i młodego żółtodzioba, któremu sodówka uderza do głowy. Wszystkie ograne schematy obecne.
Cenię Stone'a i ten konkretny film, za to, że pod takim banałem chowa kilka naprawdę ciekawych obserwacji.Są tu między innymi refleksje o starzeniu się, przemijaniu i buncie wobec upływającego czasu. O chorobliwej ambicji i chęci dorównania swoim rodzicom. O konsekwencjach sytuacji kiedy mentalność i charakter nie nadążają za talentem sportowym i sukcesami. Wreszcie o tym jak wygląda życie sportowca poza boiskiem i jak kontuzja może rozwalić nie tylko życie zawodowe. Mało? Nie, ale na dokładkę mamy tu jeszcze konflikt między wartościami w świecie sportu. Między wygrywaniem wszędzie, zawsze i za wszelką cenę, a ideałami gry fair play, nienarażania zdrowia i życia zawodników na szwank. To wszystko upchnięte w stu pięćdziesięciu minutach wersji reżyserskiej, z taką gracją i wyczuciem, że ani przez chwilę się nie nudziłem, ale też ani przez chwile nie miałem wrażenia łapania zbyt wielu srok za ogon. Taki reżyser to skarb.
O obsadzie już wspomniałem. Wszyscy wspinają się na wyżyny swoich możliwości. Diaz rzadko oglądam w takiej mało romantycznej roli, szkoda, bo ma potencjał dramatyczny. Jamie Foxx chwilami po prostu niszczy, w momencie premiery był jeszcze średnio popularny, ale teraz jest gwiazdą, a i tak momentami w ogóle nie widziałem w nim aktora, tylko właśnie postać z tej historii. Ostatni, ale nie najmniej ważny, a w zasadzie najważniejszy - Al Pacino. Gość kradnie dla siebie więcej niż pół filmu, jest niesamowity, charyzmatyczny, odczuwalnie sfrustrowany i dzięki niemu najbardziej rozpoznawalną sceną Męskiej gry jest słynna przemowa motywacyjna w szatni, w przerwie meczu. Majstersztyk.
Narzekałem na małą dynamikę futbolu amerykańskiego - akcje trwają dużo mniej niż narady (60 minut gry zamyka się często w meczach trwających trzy godziny) - no to muszę pochwalić operatorów i montażystów. Kiedy już jesteśmy na boisku akcja nabiera tempa, dzieje się szybko i dużo. Kości trzeszczą, krew się leje, pot pryska na wszystkie strony, można się zmęczyć samym oglądaniem.
Powtarzam peany na cześć Stone'a, ale ten facet to gwarancja pewnego, wysokiego poziomu (przynajmniej w twórczości z końca XX wieku, bo po roku 2000 bywało z tym co najmniej różnie). Nie jest łatwo zrobić dobry film o sportowcach, nie ma takich wiele w historii, a już taki, żeby podobał się ludziom, którzy nie przepadają (delikatnie rzecz ujmując) za daną dyscypliną? To jest naprawdę nie lada sztuka. 8/10
http://zabimokiem.pl/amerykanski-futbol-na-tak/
Główna w tym zasługa reżysera i obsady. Olivier Stone zebrał pod swoimi skrzydłami nie lada ekipę: Al Pacino, Cameron Diaz, Jamie Foxx, Aaron Eckhart, James Woods, Dennis Quiad czy gościnnie Charlton Heston - takie nazwiska po prostu muszą robić wrażenie. Fabuły nie chcę streszczać, bo jest typowa dla tego rodzaju kina. Opowiada o zespole w dołku, który ma charyzmatycznego trenera despotę, ambitną właścicielkę, starzejącą się gwiazdę i młodego żółtodzioba, któremu sodówka uderza do głowy. Wszystkie ograne schematy obecne.
Cenię Stone'a i ten konkretny film, za to, że pod takim banałem chowa kilka naprawdę ciekawych obserwacji.Są tu między innymi refleksje o starzeniu się, przemijaniu i buncie wobec upływającego czasu. O chorobliwej ambicji i chęci dorównania swoim rodzicom. O konsekwencjach sytuacji kiedy mentalność i charakter nie nadążają za talentem sportowym i sukcesami. Wreszcie o tym jak wygląda życie sportowca poza boiskiem i jak kontuzja może rozwalić nie tylko życie zawodowe. Mało? Nie, ale na dokładkę mamy tu jeszcze konflikt między wartościami w świecie sportu. Między wygrywaniem wszędzie, zawsze i za wszelką cenę, a ideałami gry fair play, nienarażania zdrowia i życia zawodników na szwank. To wszystko upchnięte w stu pięćdziesięciu minutach wersji reżyserskiej, z taką gracją i wyczuciem, że ani przez chwilę się nie nudziłem, ale też ani przez chwile nie miałem wrażenia łapania zbyt wielu srok za ogon. Taki reżyser to skarb.
O obsadzie już wspomniałem. Wszyscy wspinają się na wyżyny swoich możliwości. Diaz rzadko oglądam w takiej mało romantycznej roli, szkoda, bo ma potencjał dramatyczny. Jamie Foxx chwilami po prostu niszczy, w momencie premiery był jeszcze średnio popularny, ale teraz jest gwiazdą, a i tak momentami w ogóle nie widziałem w nim aktora, tylko właśnie postać z tej historii. Ostatni, ale nie najmniej ważny, a w zasadzie najważniejszy - Al Pacino. Gość kradnie dla siebie więcej niż pół filmu, jest niesamowity, charyzmatyczny, odczuwalnie sfrustrowany i dzięki niemu najbardziej rozpoznawalną sceną Męskiej gry jest słynna przemowa motywacyjna w szatni, w przerwie meczu. Majstersztyk.
Narzekałem na małą dynamikę futbolu amerykańskiego - akcje trwają dużo mniej niż narady (60 minut gry zamyka się często w meczach trwających trzy godziny) - no to muszę pochwalić operatorów i montażystów. Kiedy już jesteśmy na boisku akcja nabiera tempa, dzieje się szybko i dużo. Kości trzeszczą, krew się leje, pot pryska na wszystkie strony, można się zmęczyć samym oglądaniem.
Powtarzam peany na cześć Stone'a, ale ten facet to gwarancja pewnego, wysokiego poziomu (przynajmniej w twórczości z końca XX wieku, bo po roku 2000 bywało z tym co najmniej różnie). Nie jest łatwo zrobić dobry film o sportowcach, nie ma takich wiele w historii, a już taki, żeby podobał się ludziom, którzy nie przepadają (delikatnie rzecz ujmując) za daną dyscypliną? To jest naprawdę nie lada sztuka. 8/10
http://zabimokiem.pl/amerykanski-futbol-na-tak/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zapomniales wspomniec o jednej z najlepszych przemow glownego bohatera w historii kina
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zapomniałeś przeczytać zanim skomentujeszZolt pisze:Zapomniales wspomniec o jednej z najlepszych przemow glownego bohatera w historii kina
"Gość kradnie dla siebie więcej niż pół filmu, jest niesamowity, charyzmatyczny, odczuwalnie sfrustrowany i dzięki niemu najbardziej rozpoznawalną sceną Męskiej gry jest słynna przemowa motywacyjna w szatni, w przerwie meczu. Majstersztyk."
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
a, przepraszam, skleily mi sie akapity na komorce.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Legion Samobójców (Suicide Squad)
Najbardziej wyczekiwany film tegorocznych wakacji trafia wreszcie na ekrany. Markę wyrobiono mu już wcześniej, głownie dzięki rewelacyjnym trailerom i równie mocnej obsadzie, której squad nie pozostawiał wątpliwości co do jednego - taką miksturę gwiazd kina w takich kreacjach komiksowego mezaliansu po prostu trzeba zobaczyć.
Po seansie natomiast towarzyszył mi ogromny, trudny do przetrzymania refluks żołądka. Na ten film można patrzeć z bardzo wielu stron, a wnioski wyciągać całkowicie sprzeczne. Trudno jest coś jednoznacznie ustalić, prawdy obiektywnej dostrzec wręcz nie sposób. Dlatego skupię się na rzeczach najbliższych jednoznaczności, niepozostawiających zbyt wielkiego pola do dyskusji, chociaż i takowe się w kręgu znajomych na pewno będą odbywały.
Przede wszystkim - super soundtrack. Wreszcie obejrzałem film, w którym poszczególne sceny są śmiało uzupełniane o najwyższej jakości utwory muzyczne znane z pierwszych miejsc list przebojów, list wszechczasów i list ulubionych kawałków ludzkości. Tutaj Rolling Stones, tam Black Sabbat, gdzie indziej Queen czy Seven Nations Army. Banan na twarzy co kilka minut, tuptająca noga również.
Po drugie - bohaterowie/obsada. Jest w tej groteskowej feerii dziwaków ogromna energia potencjalna, która nie do końca została zamieniona w kinetyczną, ale o tym zaraz. Killer Croc, Boomerang, Deadshot, Joker, Harley Quinn, do tego jakieś wiedźmy, żołnierz Flag, no ferajna jakiej - szczerze mówiąc - Marvelowscy Avengersi mogą tylko pozazdrościć. Również dlatego, że metryki tych bohaterów nie zawierają hektoton zbędnego i zrzyganego przez Marvela patosu o ratowaniu ludzkości, honorze i zasadach twardych jak strusie jaja. Ci goście to w przeważającej większości pozbawieni hamulców zwyrodnialcy, każdy ze swoimi motywacjami i obowiązkowym osobistym wątkiem. Ktoś jest zakochany, ktoś próbuje odkupić swoje winy, ktoś tęskni do córeczki, a ktoś inny lubi browar i ma wszystko w dupie. To się filmowi udało - bohaterowie, również za sprawą obsady, stanowią bardzo ciekawą mieszankę niewykluczających się indywiduów.
Pierwsze skrzypce gra zdecydowanie Margot Robbie w roli Harley Quinn. Jest dokładnie taka, jak powinna być - przepiękna, seksowana, kokieteryjna, urocza i do szpiku kości zepsuta, ohydna, obłąkana, nieobliczalna. Za jednym razem. Ta przepiękna, niezwykle utalentowana aktorka stanowi już teraz jakość samą w sobie i z całą pewnością będzie jedną z najważniejszych postaci kina przez najbliższe kilkanaście lat.
Will Smith również bardzo daje radę. Odgrywa tu warsztat, za który go polubilismy, a miliony pokochały - jest zabawny, konkretny i oczywiście trochę skrzywdzony życiowo. Dobra robota.
Co innego Joker. Zdecydowanie najsłabszy Joker w historii kina, jeżeli mówimy o czasach od Burtona w górę. Jared Leto jest dobrym aktorem, ale tym razem chciał za bardzo. Egzaltowany, pretensjonalny i uderzająco nadinterpretujący niemal każde zdanie ze scenariusza. Barwa głosu jak Batman u Nolana. Poziom humoru... cóż, niech wystarczy stwierdzenie, że niektóre kawałki 30 Seconds to Mars są znacznie zabawniejsze. Właściwie został tylko magnetyzm związany z mimiką twarzy - Leto do roli Jokera po prostu bardzo pasuje, znacznie bardziej niż Ledger. A mimo to w większości scen wydaje się co najwyżej przeciętny. Nie chcę jechać jak po burej suce, bo swoje zadanie w tym filmie wypełnił, więc w sumie wypadałoby ocenić pozytywnie. Tyle tylko, że można było, a nawet było trzeba - zrobić więcej. Zwłaszcza w porównaniu do Harley Quinn.
Następna rzecz i chyba najważniejsza - to scenariusz. Mocno nieuczesany. Miota się właściwie od początku - pomiędzy zupełnie idiotyczną powagą rodem z BvS, czy Avengers, a klimatem durnowatych komiksów o Batmanie, którymi zaczytywaliśmy się jako dzieci. Przez połowę seansu nie byłem pewny jak ten film traktować - raz uderzał mnie poważnym wątkiem, by potem zaserwować teledysk groteski i chaosu. Chciałbym to drugie, a wyszła hybryda. Właśnie przez to odbiór filmu jest taki jakiś... tęczowy. Scenariusz co chwila serwuje idiotyzmy urągające inteligencji widza, by w pewnym momencie wykonać zwrot i zaprezentować praktycznie ekranizację komiksu, czyli proste środki, mnóstwo akcji, nieważna fabuła. No i fabuła jest zdecydowanie najgorszym elementem produkcji - naprawdę lepiej żeby jej nie było. Bo ten komiks na dużym ekranie, zwłaszcza sekwencje w drugiej połowie filmu, kiedy wszystko jest dostatecznie odrealnione, żeby widz nawet nie rozważał traktowania historii poważnie - to chwyta najmocniej, daje nawięcej radochy. Rozmowa złoczyńców w knajpie i totalna rozwałka na koniec - tak to powinno wyglądać cały seans. Nie rozkminiamy poważnych rzeczy, na początku był chaos, więc chaos ma zostać do końca. Wtedy Legion Samobójców wyznaczyłby nową-starą drogę patrzenia na ekranizacje komiksów. Zamiast urzeczywistniania szalonych wizji twórców - wierność orginałom. To byłoby super. Ale do tego potrzeba porządnego scenariusza, skrojonego w odpowiednim klimacie. Tutaj jest gniotek, z którego i tak udało się wycisnąć więcej, niż to by wyglądało na papierze. Głównie dzięki obsadzie, widowiskowym efektom i temu, że niezdecydowany reżyser w paru miejscach dał upust wyobraźni, zamiast trzymać się sztywnych głupot narzuconych przez wytwórnie.
Pomysł był świetny. Wykonanie pozostawia wiele do życzenia, ale trudno jest mi nie przyznać, że mimo wszystko bawiłem się całkiem nieźle. Zdecydowanie polecam obejrzeć, żeby wyrobić sobie własne zdanie.
6+/10
tl;dr: cytując klasyka (do 7:32):
Najbardziej wyczekiwany film tegorocznych wakacji trafia wreszcie na ekrany. Markę wyrobiono mu już wcześniej, głownie dzięki rewelacyjnym trailerom i równie mocnej obsadzie, której squad nie pozostawiał wątpliwości co do jednego - taką miksturę gwiazd kina w takich kreacjach komiksowego mezaliansu po prostu trzeba zobaczyć.
Po seansie natomiast towarzyszył mi ogromny, trudny do przetrzymania refluks żołądka. Na ten film można patrzeć z bardzo wielu stron, a wnioski wyciągać całkowicie sprzeczne. Trudno jest coś jednoznacznie ustalić, prawdy obiektywnej dostrzec wręcz nie sposób. Dlatego skupię się na rzeczach najbliższych jednoznaczności, niepozostawiających zbyt wielkiego pola do dyskusji, chociaż i takowe się w kręgu znajomych na pewno będą odbywały.
Przede wszystkim - super soundtrack. Wreszcie obejrzałem film, w którym poszczególne sceny są śmiało uzupełniane o najwyższej jakości utwory muzyczne znane z pierwszych miejsc list przebojów, list wszechczasów i list ulubionych kawałków ludzkości. Tutaj Rolling Stones, tam Black Sabbat, gdzie indziej Queen czy Seven Nations Army. Banan na twarzy co kilka minut, tuptająca noga również.
Po drugie - bohaterowie/obsada. Jest w tej groteskowej feerii dziwaków ogromna energia potencjalna, która nie do końca została zamieniona w kinetyczną, ale o tym zaraz. Killer Croc, Boomerang, Deadshot, Joker, Harley Quinn, do tego jakieś wiedźmy, żołnierz Flag, no ferajna jakiej - szczerze mówiąc - Marvelowscy Avengersi mogą tylko pozazdrościć. Również dlatego, że metryki tych bohaterów nie zawierają hektoton zbędnego i zrzyganego przez Marvela patosu o ratowaniu ludzkości, honorze i zasadach twardych jak strusie jaja. Ci goście to w przeważającej większości pozbawieni hamulców zwyrodnialcy, każdy ze swoimi motywacjami i obowiązkowym osobistym wątkiem. Ktoś jest zakochany, ktoś próbuje odkupić swoje winy, ktoś tęskni do córeczki, a ktoś inny lubi browar i ma wszystko w dupie. To się filmowi udało - bohaterowie, również za sprawą obsady, stanowią bardzo ciekawą mieszankę niewykluczających się indywiduów.
Pierwsze skrzypce gra zdecydowanie Margot Robbie w roli Harley Quinn. Jest dokładnie taka, jak powinna być - przepiękna, seksowana, kokieteryjna, urocza i do szpiku kości zepsuta, ohydna, obłąkana, nieobliczalna. Za jednym razem. Ta przepiękna, niezwykle utalentowana aktorka stanowi już teraz jakość samą w sobie i z całą pewnością będzie jedną z najważniejszych postaci kina przez najbliższe kilkanaście lat.
Will Smith również bardzo daje radę. Odgrywa tu warsztat, za który go polubilismy, a miliony pokochały - jest zabawny, konkretny i oczywiście trochę skrzywdzony życiowo. Dobra robota.
Co innego Joker. Zdecydowanie najsłabszy Joker w historii kina, jeżeli mówimy o czasach od Burtona w górę. Jared Leto jest dobrym aktorem, ale tym razem chciał za bardzo. Egzaltowany, pretensjonalny i uderzająco nadinterpretujący niemal każde zdanie ze scenariusza. Barwa głosu jak Batman u Nolana. Poziom humoru... cóż, niech wystarczy stwierdzenie, że niektóre kawałki 30 Seconds to Mars są znacznie zabawniejsze. Właściwie został tylko magnetyzm związany z mimiką twarzy - Leto do roli Jokera po prostu bardzo pasuje, znacznie bardziej niż Ledger. A mimo to w większości scen wydaje się co najwyżej przeciętny. Nie chcę jechać jak po burej suce, bo swoje zadanie w tym filmie wypełnił, więc w sumie wypadałoby ocenić pozytywnie. Tyle tylko, że można było, a nawet było trzeba - zrobić więcej. Zwłaszcza w porównaniu do Harley Quinn.
Następna rzecz i chyba najważniejsza - to scenariusz. Mocno nieuczesany. Miota się właściwie od początku - pomiędzy zupełnie idiotyczną powagą rodem z BvS, czy Avengers, a klimatem durnowatych komiksów o Batmanie, którymi zaczytywaliśmy się jako dzieci. Przez połowę seansu nie byłem pewny jak ten film traktować - raz uderzał mnie poważnym wątkiem, by potem zaserwować teledysk groteski i chaosu. Chciałbym to drugie, a wyszła hybryda. Właśnie przez to odbiór filmu jest taki jakiś... tęczowy. Scenariusz co chwila serwuje idiotyzmy urągające inteligencji widza, by w pewnym momencie wykonać zwrot i zaprezentować praktycznie ekranizację komiksu, czyli proste środki, mnóstwo akcji, nieważna fabuła. No i fabuła jest zdecydowanie najgorszym elementem produkcji - naprawdę lepiej żeby jej nie było. Bo ten komiks na dużym ekranie, zwłaszcza sekwencje w drugiej połowie filmu, kiedy wszystko jest dostatecznie odrealnione, żeby widz nawet nie rozważał traktowania historii poważnie - to chwyta najmocniej, daje nawięcej radochy. Rozmowa złoczyńców w knajpie i totalna rozwałka na koniec - tak to powinno wyglądać cały seans. Nie rozkminiamy poważnych rzeczy, na początku był chaos, więc chaos ma zostać do końca. Wtedy Legion Samobójców wyznaczyłby nową-starą drogę patrzenia na ekranizacje komiksów. Zamiast urzeczywistniania szalonych wizji twórców - wierność orginałom. To byłoby super. Ale do tego potrzeba porządnego scenariusza, skrojonego w odpowiednim klimacie. Tutaj jest gniotek, z którego i tak udało się wycisnąć więcej, niż to by wyglądało na papierze. Głównie dzięki obsadzie, widowiskowym efektom i temu, że niezdecydowany reżyser w paru miejscach dał upust wyobraźni, zamiast trzymać się sztywnych głupot narzuconych przez wytwórnie.
Pomysł był świetny. Wykonanie pozostawia wiele do życzenia, ale trudno jest mi nie przyznać, że mimo wszystko bawiłem się całkiem nieźle. Zdecydowanie polecam obejrzeć, żeby wyrobić sobie własne zdanie.
6+/10
tl;dr: cytując klasyka (do 7:32):
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No bo porównujesz nie tych co trzeba. Avengersi = Justice League. Suicide Squad = Thunderbolts.Pquelim pisze:no ferajna jakiej - szczerze mówiąc - Marvelowscy Avengersi mogą tylko pozazdrościć. Również dlatego, że metryki tych bohaterów nie zawierają hektoton zbędnego i zrzyganego przez Marvela patosu o ratowaniu ludzkości, honorze i zasadach twardych jak strusie jaja. Ci goście to w przeważającej większości pozbawieni hamulców zwyrodnialcy, każdy ze swoimi motywacjami i obowiązkowym osobistym wątkiem.
To teraz sobie do tego dodaj głos Borysa Szyca w polskim dubbingu i sposób na seppuku gotowy.Pquelim pisze:Co innego Joker. Zdecydowanie najsłabszy Joker w historii kina, jeżeli mówimy o czasach od Burtona w górę. Jared Leto jest dobrym aktorem, ale tym razem chciał za bardzo. Egzaltowany, pretensjonalny i uderzająco nadinterpretujący niemal każde zdanie ze scenariusza.
To efekt ingerencji studia w pracę reżysera. Oryginalnie film miał być kręcony z kijem od szczotki w dupie ale po sukcesie Deadpoola i pierwszych trailerów postanowiono zrobić dokrętki i zmienić ton na niepoważny. Powstał zapewne groch z kapustą jak w Fantastycznej Czwórce.Pquelim pisze:Miota się właściwie od początku - pomiędzy zupełnie idiotyczną powagą rodem z BvS, czy Avengers, a klimatem durnowatych komiksów o Batmanie, którymi zaczytywaliśmy się jako dzieci. Przez połowę seansu nie byłem pewny jak ten film traktować - raz uderzał mnie poważnym wątkiem, by potem zaserwować teledysk groteski i chaosu.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
@Pq
pół oczka więcej i byłoby prawie tak złe jak Pulp Fiction
#pozdrodlakumatych
EDIT: widzieliście Rottentomatoes score? Krytycy są na "nie", publiczność jest na tak. Zupełnie jak w Batman v Superman.
https://www.rottentomatoes.com/m/suicide_squad_2016/
EDIT 2: o, właśnie się dowiedziałem, że fani DC chcą zamknąć RottenTomatoes za wypuszczanie negatywnych recenzji SS. Źli krytycy. Nie znają się i tyle!
https://www.change.org/p/don-t-listen-to-film-criticism
pół oczka więcej i byłoby prawie tak złe jak Pulp Fiction
#pozdrodlakumatych
EDIT: widzieliście Rottentomatoes score? Krytycy są na "nie", publiczność jest na tak. Zupełnie jak w Batman v Superman.
https://www.rottentomatoes.com/m/suicide_squad_2016/
EDIT 2: o, właśnie się dowiedziałem, że fani DC chcą zamknąć RottenTomatoes za wypuszczanie negatywnych recenzji SS. Źli krytycy. Nie znają się i tyle!
https://www.change.org/p/don-t-listen-to-film-criticism
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tych ostatnich nawet nie znam. Moja orientacja ogranicza się do wyszczególnienia pewnego trendu, no i ten pozawiony mioteł w odbytach imho sprawdza się znacznie lepiej.No bo porównujesz nie tych co trzeba. Avengersi = Justice League. Suicide Squad = Thunderbolts.
A w kwestii Jokera to faktycznie:
https://web.facebook.com/WarnerPolska/v ... 357501817/
"Gram Dżołkera. Nazywam się Borys Szmelc. Wyczuwam dużą kupę."
Bardzo... bardzo... BAAARDZO...
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A ja się muszę pochwalić że ostatnio oglądałam Warcraft. Wiem że ten film był jakiś czas temu w kinie ale jak dla mnie to była katastrofa. Mysłałam że to będzie coś na wzór Władcy Pierścieni albo Hobbita, kótre przyznam się szczerze uwielbiam i nawet oglądam po pare razy. I przyznam się szczerze że bardzo się rozczarowałam. efekty kiepskie dodatkowo nie wiadomo o co w filmie chodzi. Wiem ze to dla tych maniaków gierkowych ale myślałam że jako osoba lubiąca takie klimaty SF, akurat przypadnie mi do gustu ten film. a tutaj taka kicha. naprawdę porażka
Lubie czytać książki i oglądać filmy. Posiadam małą biblioteczkę. Zawodowo pracuję jako Księgowa Grudziądzka. Moja ulubiona książka to Hobbit:)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Legion Samobójców (Suicide Squad)
To bardzo słaby i niespójny film, gdzie scenariusz jest niejasny ale i mało istotny. Co ciekawe, nie dłuży się i nie jest nudny (a trwa 130 minut!).
Podejrzewam, że dzieje się to za sprawą wielu scen, które są fajne, efektowne, podkolorowane dobrą muzyką. To taki długi trailer, który dobrze się ogląda i zapomina natychmiast po seansie.
Pochwały należą się Robbie Maggot i Willowi Smithowi, choć tak przerysowane role nie powinny stanowić wyzwania...
Seans mocno psuł mi Joel Kinnaman, który był fatalny. Sprawiał wrażenie rozbeczanej pizdeczki, jego gesty i wygląd totalnie nie pasowały do roli. Żałosne. Inaczej niż Jared Leto, który stworzył najgorszego Jokera. To nie psychol, pokręcony geniusz zła. To jakiś ciul, który czasem się śmieje.
Dziwie się, że cały ten trailer stoi fajnymi tekstami i ujęciami ale same efekty są dobre ale mało efektowne.
Killer Croc to gość w kombinezonie. Sceny jego walki to jeden wielki zawód, bo nie widać pary i zwierzęcości, tylko facio po prostu leje po mordze
4/10
To bardzo słaby i niespójny film, gdzie scenariusz jest niejasny ale i mało istotny. Co ciekawe, nie dłuży się i nie jest nudny (a trwa 130 minut!).
Podejrzewam, że dzieje się to za sprawą wielu scen, które są fajne, efektowne, podkolorowane dobrą muzyką. To taki długi trailer, który dobrze się ogląda i zapomina natychmiast po seansie.
Pochwały należą się Robbie Maggot i Willowi Smithowi, choć tak przerysowane role nie powinny stanowić wyzwania...
Seans mocno psuł mi Joel Kinnaman, który był fatalny. Sprawiał wrażenie rozbeczanej pizdeczki, jego gesty i wygląd totalnie nie pasowały do roli. Żałosne. Inaczej niż Jared Leto, który stworzył najgorszego Jokera. To nie psychol, pokręcony geniusz zła. To jakiś ciul, który czasem się śmieje.
Dziwie się, że cały ten trailer stoi fajnymi tekstami i ujęciami ale same efekty są dobre ale mało efektowne.
Killer Croc to gość w kombinezonie. Sceny jego walki to jeden wielki zawód, bo nie widać pary i zwierzęcości, tylko facio po prostu leje po mordze
4/10
- Jutsimitsu
- Człowiek-Reklamówka
- Posty: 2930
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 22:51
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Miałem coś napisać, ale generalnie tak samo jak Koob. Chociaż jak dla mnie teksty były czasem fajne, a czasem tak sztuczne, że jeszcze bym opuścił do 3/10... chociaż to może przesada, to też 4/10 daję.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Legion Samobójców (Suicide Squad) - Legion samobójców brzmi jakby co najmniej było ich kilka tysięcy. Kolejny raz warto było zostawić oryginalny tytuł i nie robić z tłumaczenia żenady, ale przecież to nasza specjalność więc czemu nie? Plus jest taki, że film, moim zdaniem, nie jest taki zły jak opisują go krytycy, ani taki dobry, jakim malują go niektórzy widzowie i fani DC.
Fabułę zdradzały kolejne zwiastuny więc rozpisywać się nie będę. Ameryka w osobie Amandy Waller (świetna Viola Davis) zbiera do kupy ekipę przestępców, którzy dla odmiany w zamian za kablówkę, ekspres do kawy i skrócenie wyroku mogą zrobić dla społeczeństwa coś dobrego. Parszywa trzynastka w wersji komiksowej, nikt tu nie wymyśla koła na nowo, bo i po co? Gorzej, że uzasadnienie dla takiego ruchu jest, mówiąc wprost, kretyńskie. Znany również z trailera tekst - a co jak następny Superman będzie zły - jest tak nieprzystający do Suicide Squad, że bardziej się nie da. No bo co przeciw ewentualnemu psychopacie z planety krypton (Zod?) zrobi wariatka, która używa kija bejsbolowego, super-snajper, człowiek-krokodyl, albo piwo-żłop rzucający bumerangiem? Jedyne indywidua, które nie są skazane na śmierć tzw. jednostrzałowca w starciu z kimś o mocy Supermana są El Diablo i Entchantress. Reszta zginie zanim kurz bitewny zdąży się w ogóle wzbić. Ja naprawdę rozumiem konwencję i przymykanie oka, ale jakaś logika musi tu działać, choćby w ramach własnej konwencji.
No właśnie... logika... Scenariusz to jedna z dwóch największych wad filmu. Dziurawy, nielogiczny, do bólu przewidywalny i nijaki. W dodatku pcha akcję od jednej efekciarskiej sceny do drugiej, ani razu nie pozwalając się zatrzymać i odsapnąć, pokazać coś więcej niż tylko bezmózga jatkę... wróć! Jest jeden taki moment i (niespodzianka) to zarazem najlepsza scena w filmie. Kiedy bohaterowie siedzą przy barze i mogą po prostu pogadać. Dowiadujemy się od nich czegoś więcej na temat przeszłości, zaczynamy rozumieć rodzące się między nimi emocje i zależności. Szkoda, że reszta czasu to ekranowy chaos. Główny czarny charakter jest kompletnie nieinteresujący, bezpłciowy i nudny, a w dodatku straszy, tzn. "straszy" robiąc głupie miny, machając rękoma i tańcząc hawajskie hula przez większość czasu. O tym, ze zachowuje się bez sensu żal już wspominać. Nie zachwyca też przedstawienie bohaterów. Zamiast zrobić to w sensowny sposób pokazując ich na ekranie w konkretnych sytuacjach mamy retrospekcje, migawki i Amandę Waller czytającą ich charakterystykę. To jest poziom pisania scenariusza w liceum filmowym, byle zaliczyć. Nie może być inaczej jeśli taki koleś jak David Ayer dostaje całe 4 czy 6 tygodni na napisanie scenariusza. WB/DC chyba nie rozumie przemysłu filmowego, nie wiem jak inaczej wyjaśnić tak idiotyczne decyzje na poziomie produkcji i planowania. Zresztą, do tego jeszcze wrócę za chwilę.
Żeby nie brzmieć jak Gandalf Zwiastun Burzy, napiszę co mi się podobało. Przede wszystkim casting. Zatrudnienie Willa Smitha jako Deadshota to strzał w dziesiątkę. Chodzący wulkan charyzmy pokazuje tu wszystkie swoje oblicza, od dowcipkującego klauna, przez bezlitosnego zabójcę, po kochającego ojca. W tyle nie zostaje Margot Robbie, ba, napisałbym, że to najjaśniejsza gwiazda filmu. Jej Harley Quinn jest w stu procentach taka jak powinna: niestabilna emocjonalnie, pin-upowo seksowna, porywcza, zabawna, ale też brutalna i bezlitosna. Fantastyczna kreacja! Zadziwił mnie Jai Courtney, facet, którego w poprzednich filmach główną zaletą było to, że nie pojawiał się w każdej scenie, tutaj naprawdę daje radę. Kapitan Bumerang pije browary, tłucze się z kim się da, cwaniakuje i próbuje podrywać to, co się akurat nawinie. El Diablo jest super do pewnego momentu, który bardzo psuje jego postać, bo pojawia się znikąd, ale znów - to nie wina aktora tylko kretyńskich dialogów. Reszta ekipy dostała mniej czasu na ekranie (Killer Croc), albo została wciśnięta do filmu na siłę i nie ma tu kompletnie nic do roboty (Katana, Slipknot). Na minus zaliczam Enchantress, która gra na poziomie braci Mroczków i niewiele lepiej wypadającego Ricka Flaga. Ten ostatni to żołnierz mający zapanować nad ekipą samobójców (o, to byłby lepszy tytuł), ale idzie mu to dość opornie. Może dlatego, ze sam aktor ma tyle charyzmy co wagon z węglem? Jego szefowa, Amanda Waller czyli Viola Davis wypada świetnie. Emanuje autorytetem władzy, bezwzględną skutecznością i charakterem, niepotrzebnie dorzucono jej jednak pewną brutalną scenę, żeby pokazać jak daleko może się posunąć. Raz, że fabularnie było to głupie, dwa - niekoniecznie było to potrzebne - i bez tego łopatologicznego wkładania nam do głowy "patrzcie jaka brutalna" było widać, że nie cofnie się o krok.
Last but not least, Joker. Postać legendarna i wielbiona jako jeden z najlepszych czarnych charakterów w historii popkultury została wsadzona do filmu na jakieś pięć minut. Może osiem. Nie, to nie jest żart. Joker pojawia się w kilku scenach, kompletnie niczego nie wnosi do fabuły i równie dobrze mogłoby go nie być. Niespecjalnie podobał mi się też pomysł (No właśnie, czyj? Reżysera? Jareda Leto?) na sportretowanie najsłynniejszego klauna. Raz oglądamy miks gangstera z raperskich klipów skrzyżowanego z Tonym Montaną, a w innym momencie jest jak gorsza wersja Heatha Ledgera z Dark Knighta Nolana. Miałem wrażenie, że za każdym razem pojawiał się trochę inny Joker i wyszedł z tego swoisty misz-masz. Film zdecydowanie obszedłby się bez tej postaci, dużo lepiej wypadło wrzucenie w kilka scen Batmana. Jego widzieliśmy w pełnej krasie w osobnym filmie, a pojawienie się w Suicide Squad ładnie dopełnia spójność budowanego z takim trudem DCU.
Wspomniałem wcześniej, że film ma dwie zasadnicze wady. Druga to chaotyczny, beznadziejny, sprzeczny z każdą szkołą filmową montaż. Niektóre sceny nie mają sensownego początku i końca, inne powtarzają się jedna po drugiej i pokazują to samo (dosłownie, Amanda Waller tłumaczy dwa razy pod rząd to samo, tylko innym osobom). Do tego dochodzi CGI na poziomie późnych lat 90tch - brat Entchantress wygląda jak żywcem wyjęty ze Stargate czy pierwszej Mumii. Inne ujęcia kompletnie nie pasują do miejsca w filmie, w którym się znalazły - ogólny chaos przyprawia o ból głowy. Mało tego, film naszpikowano nieprawdopodobną ilością hitów popowych, które występują w niespotykanym natężeniu. W pierwszej połowie filmu w dwie minuty słuchamy trzech kawałków, od Eminema po Guns'n'Roses. Wygląda to jak ciąg klipów z youtube, a nie pełnometrażowa produkcja filmowa. Montaż scen z tymi hitami robi się irytujący i dekoncentruje już po drugim utworze.
Przypadek? Nie, albowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Suicide Squad to nie wizja Davida Ayera tylko praca zbiorowa. Ponoć autorzy świetnych zwiastunów zostali zaproszeni do prac nad montażem i to jest chyba najbardziej skandaliczna i najgłupsza decyzja w historii produkcji filmów fabularnych. Raz, że dzięki temu zapewne zamiast dobrych scen mamy listę przebojów lat 90tych, dwa, że nie pozwolono dobremu reżyserowi ulepić całości według swojej własnej wizji. WB/DC spanikowało po sukcesie Deadpoola i porażce BvS więc zdecydowano, że trzeba dorzucić trochę humoru i groteski przez co film cierpi na schizofrenię. Bez żadnej płynności przeskakuje z klimatu mrocznego w groteskę i z powrotem. Jakby ktoś chciał upchnąć dwa filmy w jednym (to i tak sukces, w BvS próbowano pięciu filmów w jednym). Akurat tutaj mroczność byłaby na miejscu, bo przecież członkowie ekipy to kryminaliści i nierzadko mordercy. Na ekranie tego nie widać. Mamy grupę ludzi, w miarę sympatycznych, którzy może gdzieś, kiedyś zabłądzili, ale już są spoko. Zresztą, wystarczy porównać pierwszy zwiastun z kolejnymi, żeby zobaczyć jak wizję Ayera zastępowano bałaganem pod batutą smutnych panów w garniturach z zarządu WB/DC. Najsmutniejsze, że nigdy nie zobaczymy jak ten film miał (i powinien był?) wyglądać.
Suicide Squad przypomina mi Fantastic 4 z zeszłego roku. gdzieś tam w środku majaczy fajny film z wielkim potencjałem, ale został zasypany lawiną klipów muzycznych, humoru wrzucanego na siłę i fatalnych decyzji montażystów. Przypomina mi też coś innego, genialną (polecam wszystkim, bezwzględnie) polską komedię Pół serio. Młodzi scenarzyści chcą zrobić film i zmieniają jego wersję za każdym razem dostosowując się do kretyńskich uwag i zastrzeżeń producenta. Tak sobie właśnie wyobrażam powstawanie Suicide Squad i niestety efekt jest dużo gorszy niż mógłby być. Nie odradzam jednak pójścia do kina, bo chyba warto. Obsada i interakcje między postaciami ratują film przed kompletna katastrofą i sprawiają, że chce zobaczyć więcej Harley, Deadshota i Boomeranga w nowym filmie. Byle tylko dać reżyserowi wolną rękę i pozwolić realizować jedną spójną wizję. Słyszy mnie tam ktoś w kwaterach głównych WB i DC? Halo! 5/10
http://zabimokiem.pl/suicide-squad-wedl ... pol-serio/
Fabułę zdradzały kolejne zwiastuny więc rozpisywać się nie będę. Ameryka w osobie Amandy Waller (świetna Viola Davis) zbiera do kupy ekipę przestępców, którzy dla odmiany w zamian za kablówkę, ekspres do kawy i skrócenie wyroku mogą zrobić dla społeczeństwa coś dobrego. Parszywa trzynastka w wersji komiksowej, nikt tu nie wymyśla koła na nowo, bo i po co? Gorzej, że uzasadnienie dla takiego ruchu jest, mówiąc wprost, kretyńskie. Znany również z trailera tekst - a co jak następny Superman będzie zły - jest tak nieprzystający do Suicide Squad, że bardziej się nie da. No bo co przeciw ewentualnemu psychopacie z planety krypton (Zod?) zrobi wariatka, która używa kija bejsbolowego, super-snajper, człowiek-krokodyl, albo piwo-żłop rzucający bumerangiem? Jedyne indywidua, które nie są skazane na śmierć tzw. jednostrzałowca w starciu z kimś o mocy Supermana są El Diablo i Entchantress. Reszta zginie zanim kurz bitewny zdąży się w ogóle wzbić. Ja naprawdę rozumiem konwencję i przymykanie oka, ale jakaś logika musi tu działać, choćby w ramach własnej konwencji.
No właśnie... logika... Scenariusz to jedna z dwóch największych wad filmu. Dziurawy, nielogiczny, do bólu przewidywalny i nijaki. W dodatku pcha akcję od jednej efekciarskiej sceny do drugiej, ani razu nie pozwalając się zatrzymać i odsapnąć, pokazać coś więcej niż tylko bezmózga jatkę... wróć! Jest jeden taki moment i (niespodzianka) to zarazem najlepsza scena w filmie. Kiedy bohaterowie siedzą przy barze i mogą po prostu pogadać. Dowiadujemy się od nich czegoś więcej na temat przeszłości, zaczynamy rozumieć rodzące się między nimi emocje i zależności. Szkoda, że reszta czasu to ekranowy chaos. Główny czarny charakter jest kompletnie nieinteresujący, bezpłciowy i nudny, a w dodatku straszy, tzn. "straszy" robiąc głupie miny, machając rękoma i tańcząc hawajskie hula przez większość czasu. O tym, ze zachowuje się bez sensu żal już wspominać. Nie zachwyca też przedstawienie bohaterów. Zamiast zrobić to w sensowny sposób pokazując ich na ekranie w konkretnych sytuacjach mamy retrospekcje, migawki i Amandę Waller czytającą ich charakterystykę. To jest poziom pisania scenariusza w liceum filmowym, byle zaliczyć. Nie może być inaczej jeśli taki koleś jak David Ayer dostaje całe 4 czy 6 tygodni na napisanie scenariusza. WB/DC chyba nie rozumie przemysłu filmowego, nie wiem jak inaczej wyjaśnić tak idiotyczne decyzje na poziomie produkcji i planowania. Zresztą, do tego jeszcze wrócę za chwilę.
Żeby nie brzmieć jak Gandalf Zwiastun Burzy, napiszę co mi się podobało. Przede wszystkim casting. Zatrudnienie Willa Smitha jako Deadshota to strzał w dziesiątkę. Chodzący wulkan charyzmy pokazuje tu wszystkie swoje oblicza, od dowcipkującego klauna, przez bezlitosnego zabójcę, po kochającego ojca. W tyle nie zostaje Margot Robbie, ba, napisałbym, że to najjaśniejsza gwiazda filmu. Jej Harley Quinn jest w stu procentach taka jak powinna: niestabilna emocjonalnie, pin-upowo seksowna, porywcza, zabawna, ale też brutalna i bezlitosna. Fantastyczna kreacja! Zadziwił mnie Jai Courtney, facet, którego w poprzednich filmach główną zaletą było to, że nie pojawiał się w każdej scenie, tutaj naprawdę daje radę. Kapitan Bumerang pije browary, tłucze się z kim się da, cwaniakuje i próbuje podrywać to, co się akurat nawinie. El Diablo jest super do pewnego momentu, który bardzo psuje jego postać, bo pojawia się znikąd, ale znów - to nie wina aktora tylko kretyńskich dialogów. Reszta ekipy dostała mniej czasu na ekranie (Killer Croc), albo została wciśnięta do filmu na siłę i nie ma tu kompletnie nic do roboty (Katana, Slipknot). Na minus zaliczam Enchantress, która gra na poziomie braci Mroczków i niewiele lepiej wypadającego Ricka Flaga. Ten ostatni to żołnierz mający zapanować nad ekipą samobójców (o, to byłby lepszy tytuł), ale idzie mu to dość opornie. Może dlatego, ze sam aktor ma tyle charyzmy co wagon z węglem? Jego szefowa, Amanda Waller czyli Viola Davis wypada świetnie. Emanuje autorytetem władzy, bezwzględną skutecznością i charakterem, niepotrzebnie dorzucono jej jednak pewną brutalną scenę, żeby pokazać jak daleko może się posunąć. Raz, że fabularnie było to głupie, dwa - niekoniecznie było to potrzebne - i bez tego łopatologicznego wkładania nam do głowy "patrzcie jaka brutalna" było widać, że nie cofnie się o krok.
Last but not least, Joker. Postać legendarna i wielbiona jako jeden z najlepszych czarnych charakterów w historii popkultury została wsadzona do filmu na jakieś pięć minut. Może osiem. Nie, to nie jest żart. Joker pojawia się w kilku scenach, kompletnie niczego nie wnosi do fabuły i równie dobrze mogłoby go nie być. Niespecjalnie podobał mi się też pomysł (No właśnie, czyj? Reżysera? Jareda Leto?) na sportretowanie najsłynniejszego klauna. Raz oglądamy miks gangstera z raperskich klipów skrzyżowanego z Tonym Montaną, a w innym momencie jest jak gorsza wersja Heatha Ledgera z Dark Knighta Nolana. Miałem wrażenie, że za każdym razem pojawiał się trochę inny Joker i wyszedł z tego swoisty misz-masz. Film zdecydowanie obszedłby się bez tej postaci, dużo lepiej wypadło wrzucenie w kilka scen Batmana. Jego widzieliśmy w pełnej krasie w osobnym filmie, a pojawienie się w Suicide Squad ładnie dopełnia spójność budowanego z takim trudem DCU.
Wspomniałem wcześniej, że film ma dwie zasadnicze wady. Druga to chaotyczny, beznadziejny, sprzeczny z każdą szkołą filmową montaż. Niektóre sceny nie mają sensownego początku i końca, inne powtarzają się jedna po drugiej i pokazują to samo (dosłownie, Amanda Waller tłumaczy dwa razy pod rząd to samo, tylko innym osobom). Do tego dochodzi CGI na poziomie późnych lat 90tch - brat Entchantress wygląda jak żywcem wyjęty ze Stargate czy pierwszej Mumii. Inne ujęcia kompletnie nie pasują do miejsca w filmie, w którym się znalazły - ogólny chaos przyprawia o ból głowy. Mało tego, film naszpikowano nieprawdopodobną ilością hitów popowych, które występują w niespotykanym natężeniu. W pierwszej połowie filmu w dwie minuty słuchamy trzech kawałków, od Eminema po Guns'n'Roses. Wygląda to jak ciąg klipów z youtube, a nie pełnometrażowa produkcja filmowa. Montaż scen z tymi hitami robi się irytujący i dekoncentruje już po drugim utworze.
Przypadek? Nie, albowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Suicide Squad to nie wizja Davida Ayera tylko praca zbiorowa. Ponoć autorzy świetnych zwiastunów zostali zaproszeni do prac nad montażem i to jest chyba najbardziej skandaliczna i najgłupsza decyzja w historii produkcji filmów fabularnych. Raz, że dzięki temu zapewne zamiast dobrych scen mamy listę przebojów lat 90tych, dwa, że nie pozwolono dobremu reżyserowi ulepić całości według swojej własnej wizji. WB/DC spanikowało po sukcesie Deadpoola i porażce BvS więc zdecydowano, że trzeba dorzucić trochę humoru i groteski przez co film cierpi na schizofrenię. Bez żadnej płynności przeskakuje z klimatu mrocznego w groteskę i z powrotem. Jakby ktoś chciał upchnąć dwa filmy w jednym (to i tak sukces, w BvS próbowano pięciu filmów w jednym). Akurat tutaj mroczność byłaby na miejscu, bo przecież członkowie ekipy to kryminaliści i nierzadko mordercy. Na ekranie tego nie widać. Mamy grupę ludzi, w miarę sympatycznych, którzy może gdzieś, kiedyś zabłądzili, ale już są spoko. Zresztą, wystarczy porównać pierwszy zwiastun z kolejnymi, żeby zobaczyć jak wizję Ayera zastępowano bałaganem pod batutą smutnych panów w garniturach z zarządu WB/DC. Najsmutniejsze, że nigdy nie zobaczymy jak ten film miał (i powinien był?) wyglądać.
Suicide Squad przypomina mi Fantastic 4 z zeszłego roku. gdzieś tam w środku majaczy fajny film z wielkim potencjałem, ale został zasypany lawiną klipów muzycznych, humoru wrzucanego na siłę i fatalnych decyzji montażystów. Przypomina mi też coś innego, genialną (polecam wszystkim, bezwzględnie) polską komedię Pół serio. Młodzi scenarzyści chcą zrobić film i zmieniają jego wersję za każdym razem dostosowując się do kretyńskich uwag i zastrzeżeń producenta. Tak sobie właśnie wyobrażam powstawanie Suicide Squad i niestety efekt jest dużo gorszy niż mógłby być. Nie odradzam jednak pójścia do kina, bo chyba warto. Obsada i interakcje między postaciami ratują film przed kompletna katastrofą i sprawiają, że chce zobaczyć więcej Harley, Deadshota i Boomeranga w nowym filmie. Byle tylko dać reżyserowi wolną rękę i pozwolić realizować jedną spójną wizję. Słyszy mnie tam ktoś w kwaterach głównych WB i DC? Halo! 5/10
http://zabimokiem.pl/suicide-squad-wedl ... pol-serio/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przed recenzjami SS byłem nahajpowany na nadchodzące Wonder Woman i Justice Ligue, ale trzeba się przygotować na to, że w grudniu jakiś geniusz w WB uzna, że potrzeba zrobić dokrętki scen z blasterami i AT-AT i jeszcze paru randomowych elementów z innego hitu po drodze
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sith, ja tam nie widzę powodu, by oglądać ten film w kinie. Interakcje bohaterów wypadną równie dobrze w zaciszu domowych pieleszy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
własnie dla mnie postać kartonowej urzedniczki z kompleksem własnego ego była zdecydowanym minusem filmu. Nie mogłem się tylko zdecydować, czy to wina drewnianego aktorstwa (Viola Davis raczej się z tartaku nie urwała), czy beznadziejnego rozpisania roli w scenariuszu. Jakoś średnio wiarygodne były te jej tyrady, groźby i wymachiwanie smartfonem.SithFrog pisze:Amanda Waller czyli Viola Davis wypada świetnie. Emanuje autorytetem władzy, bezwzględną skutecznością i charakterem, niepotrzebnie dorzucono jej jednak pewną brutalną scenę, żeby pokazać jak daleko może się posunąć. Raz, że fabularnie było to głupie, dwa - niekoniecznie było to potrzebne
No i dla mnie sountrack in plus, chociaż montaż rzeczywiście wiele z konsekwencja wspólnego nie miał. Szczególnie w pierwszej połowie miałem wrażenie, że ktoś w reżyserce przełącza kanały na pilocie, a ja ogladam kilka różnych filmów na raz.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Jutsimitsu
- Człowiek-Reklamówka
- Posty: 2930
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 22:51
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pquelim pisze:własnie dla mnie postać kartonowej urzedniczki z kompleksem własnego ego była zdecydowanym minusem filmu. Nie mogłem się tylko zdecydować, czy to wina drewnianego aktorstwa (Viola Davis raczej się z tartaku nie urwała), czy beznadziejnego rozpisania roli w scenariuszu.
And once again PQ pisze coś tak kompletnie dla mnie oderwanego w kwestii filmu, że znowu powiem "Pulp Fiction". Wiesz, że Amanda Waller to dokładnie taka postać w komiksach? Viola Davis razem z Robbie Margot są najbliżej odegrania postaci w które się wcielają. No może poza tym że Amanda była ze dwa razy grubsza niż Viola Davis.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jutsimitsu pisze:Wiesz, że Amanda Waller to dokładnie taka postać w komiksach?
nie wiem, ale
Spoiler:
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
"Szczególnie w pierwszej połowie miałem wrażenie, że ktoś w reżyserce przełącza kanały na pilocie, a ja ogladam kilka różnych filmów na raz."
No właśnie tak dokładnie było. Piosenki wybrali fajne, znane i lubiane, ale nie tędy droga. Wzorowali się, dam sobie rękę uciąć, na GotG tylko tam to było zrobione lepiej, lepiej zszyte z filmem i UZASADNIONE FABULARNIE. Wielkie litery, jakby ktoś z DC czytał.
A co do Amandy Waller, ja się wiele nie spodziewałem, a ona była ok. W ogóle fajnie odwrócili role. Ona wydawała się najbardziej czarnym charakterem w filmie mimo, że była niby tą dobrą, rządową urzędniczką zatroskaną o losy świata.
No właśnie tak dokładnie było. Piosenki wybrali fajne, znane i lubiane, ale nie tędy droga. Wzorowali się, dam sobie rękę uciąć, na GotG tylko tam to było zrobione lepiej, lepiej zszyte z filmem i UZASADNIONE FABULARNIE. Wielkie litery, jakby ktoś z DC czytał.
A co do Amandy Waller, ja się wiele nie spodziewałem, a ona była ok. W ogóle fajnie odwrócili role. Ona wydawała się najbardziej czarnym charakterem w filmie mimo, że była niby tą dobrą, rządową urzędniczką zatroskaną o losy świata.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Z tego co wiem i kojarzę z innych "adaptacji" tej postaci (jak chociażby z Arrow) to faktycznie ona taka jest. Znaczy tak jest po stronie tych dobrych, tak stara się ratować świat ale robi to takimi metodami, że Marvelowski Fury to przy niej harcerzyk (a ten przed Jacksonem to też potrafił być chyba drań).
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sith, jak zwykle świetna recenzja "nailująca" rzeczy warte spostrzeżenia. TL; DR
Star Trek Beyond (Star Trek: W nieznane)
Niezły film, który cierpi z powodu niedopracowanej i "rwanej" fabuły. Korzysta z obsady okraszonej wartościowymi postaciami oraz zyskuje na efektownej akcji upstrzonej fajnymi odnośnikami do kanonu i zabawnymi dialogami.
SAmo "wejście w film" świetne- tak jak pisał Sith- Enterprise w pełnej krasie, rubieże kosmosu, poszukiwanie nowych obszarów i ras. Robi się lepiej, kiedy widzimy rozterki Kirka i stację kosmiczną. Aż tu nagle z idiotycznego powodu bum i nie ma Enterprise a załoga musi się odnaleźć, uciec z pewnej planety i uratować Federację. Korzenie tego zwrotu akcji były tak głupie, ze truły mi resztę filmu. Na osłodę, owe korzenie zostały miło "wyrwane" w pewnej scenie- za to plus
Muszę podkreślić, ze obsada tej franczyzy bardzo mi leży. W szczególności mam tu na myśli Pathfindera- Eomera. Karl Urban jest po prostu rewelacyjnie odnajdujący się w tej sytuacji. Pewnie, pomagają mu błyskotliwie napisane kwestie. Po raz trzeci w tej serii to on najbardziej zapada mi w pamięć, chociaż musi się napocić by w tak doborowym towarzystwie, które uniknęło śmieszności i patosu- się wyróżnić. Interakcje pomiędzy bohaterami mocno wzbogacają film.
CGI, sceny akcji w tym filmie to 'yeah' i biedy nie ma. TO ważne szczególnie w czasach, gdy filmy z budżetem +200m serwują nam efekty na poziomie lat 90. "Motocykl" trochę kłuł w oczy. Główny charakter przez większość czasu zawodził, jednakże wraz z zawiązaniem akcji filmu nabiera, nomen omen, charakteru.
Kolejne plusy za smaczki (i mam na myśli kwestie universum ST a nie gender ) i odniesienia.
Niezły film, idealny na letni seans
6/10
Star Trek Beyond (Star Trek: W nieznane)
Niezły film, który cierpi z powodu niedopracowanej i "rwanej" fabuły. Korzysta z obsady okraszonej wartościowymi postaciami oraz zyskuje na efektownej akcji upstrzonej fajnymi odnośnikami do kanonu i zabawnymi dialogami.
SAmo "wejście w film" świetne- tak jak pisał Sith- Enterprise w pełnej krasie, rubieże kosmosu, poszukiwanie nowych obszarów i ras. Robi się lepiej, kiedy widzimy rozterki Kirka i stację kosmiczną. Aż tu nagle z idiotycznego powodu bum i nie ma Enterprise a załoga musi się odnaleźć, uciec z pewnej planety i uratować Federację. Korzenie tego zwrotu akcji były tak głupie, ze truły mi resztę filmu. Na osłodę, owe korzenie zostały miło "wyrwane" w pewnej scenie- za to plus
Muszę podkreślić, ze obsada tej franczyzy bardzo mi leży. W szczególności mam tu na myśli Pathfindera- Eomera. Karl Urban jest po prostu rewelacyjnie odnajdujący się w tej sytuacji. Pewnie, pomagają mu błyskotliwie napisane kwestie. Po raz trzeci w tej serii to on najbardziej zapada mi w pamięć, chociaż musi się napocić by w tak doborowym towarzystwie, które uniknęło śmieszności i patosu- się wyróżnić. Interakcje pomiędzy bohaterami mocno wzbogacają film.
CGI, sceny akcji w tym filmie to 'yeah' i biedy nie ma. TO ważne szczególnie w czasach, gdy filmy z budżetem +200m serwują nam efekty na poziomie lat 90. "Motocykl" trochę kłuł w oczy. Główny charakter przez większość czasu zawodził, jednakże wraz z zawiązaniem akcji filmu nabiera, nomen omen, charakteru.
Kolejne plusy za smaczki (i mam na myśli kwestie universum ST a nie gender ) i odniesienia.
Niezły film, idealny na letni seans
6/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Stranger Things - Sezon pierwszy. Pisanie o serialu, który naprawdę ci się podoba nie jest łatwe. Istnieje ograniczona liczba zwrotów, którymi możesz wyrazić podziw i dać do zrozumienia, że te kilka odcinków to kawał dobrej roboty. Stranger things, ośmioodcinkowy, pierwszy sezon produkcji Netfliksa to kawał dobrej roboty. Po prostu.
Małe miasteczko Hawkins w stanie Indiana. Czterech dwunastolatków (Mike, Will, Dustin i Lucas) gra sobie w piwnicy w papierowe RPG. Robi się późno, rozchodzą się do domów. Jeden z nich - Will - nigdy nie dociera do celu. Szukać go będzie zrozpaczona matka (Joyce Byers/Winona Ryder), wyalienowany starszy brat (Jonathan Byers/Charlie Heaton), znudzony szef lokalnej policji (Jim Hopper/David Harbour) i oczywiście trzej najlepsi kumple zaginionego. Przy okazji w miasteczku pojawi się niespodziewana postać - dziewczynka o imieniu Eleven (Millie Bobby Brown), a w całą historię wmiesza się jeszcze tajemnicza placówka rządowa prowadzona przez doktora Martina Brennera (Matthew Modine).
Serial jest naprawdę dobry i kropka. Bracia Duffer stworzyli niepowtarzalny klimat i jednocześnie złożyli hołd produkcjom z naszego dzieciństwa. Stranger things to nakręcona współcześnie produkcja żywcem wyjęta z lat 80tych. Miks E.T., Goonies, horrorów w typie Coś, To, Alien czy Evil dead i prozy Stephena Kinga. O ile Super 8 Abramsa próbowało uchwycić tamtą magię i wyszło naprawdę przyzwoicie, o tyle tutaj wyszło to doskonale. Opowieść, nie oszukujmy się, nie jest zbyt oryginalna, zwroty akcji nie zaskakują, ale nie o to tutaj chodziło. Jest mrocznie, brutalnie, tajemniczo i naprawdę bardzo... realistycznie?
No właśnie, realistycznie. Wiecie dlaczego? Ano dlatego, że wszyscy są żywi. Dosłownie. Nie miałem wrażenia, że dzieci na ekranie to mali aktorzy, wypacykowani i specjalnie dobrani, żeby odegrać swoje role. Zachowują się, mówią (przeklinają) i kłócą się jak prawdziwe dwunastolatki. Ogromna w tym zasługa ekipy od castingu i umiejętności chłopaków. Najlepiej wypadł sepleniący Dustin z ewidentnymi brakami w mlecznym uzębieniu. Aczkolwiek i on blednie, po prostu blednie przy Eleven. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Millie Bobby Brown, ale to ona kradnie dla siebie serial. Przy tylu naprawdę rewelacyjnie zagranych postaciach jest nadal zdecydowanie najlepsza. Czapki z głów.
Dorośli też nie odstają. Matthew Modine w roli czarnego charakteru balansuje między bezwzględnością, a pozą dobrego, troskliwego ojca byle tylko osiągnąć zamierzone cele. David Harbour świetnie odgrywa szefa policji, który znudzony monotonią małego miasteczka, najpierw podchodzi do sprawy lekceważąco, żeby z czasem zaangażować się na serio. Dzięki niełatwej przeszłości widz rozumie w pełni skąd taka zmiana i co motywuje Hoppera do działania. Najmniej podobała mi się Winona Ryder. To utalentowana aktorka i dramat matki zaginionego dziecka odegrała koncertowo tylko... chyba przesadziła. W każdej scenie jest dokładnie taka sama. Nie wiem czy to wina reżyserów czy samej aktorki, ale przez to Joyce Byers wydała mi się płaską, mniej interesującą bohaterką.
Z pozytywów warto wspomnieć o tym, że postacie w serialu palą papierosy. Mała rzecz, ale coraz rzadziej spotykana, bo przecież trzeba promować zdrowy tryb życia nawet na ekranie. Tak daleko to zaszło, że patrzenie na palącego aktora w serialu wydawało mi się czymś oryginalnym i rzadko spotykanym. To jednak detal. Na osobne słowa uznania zasługuje muzyka. Kolejny element układanki, który idealnie wpasował się w stylizację na kino lat 80tych. Na plus zaliczam też bardzo sprawnie scenarzyści żonglują konwencjami i stereotypami. Nie każdy bohater naszkicowany według standardowych schematów (np. szkolny osiłek/playboy/bawidamek) okazuje się być dokładnie tym, czym go na początku widzimy.
Minusy są, ale to jak szukanie igieł w stogu siana. Wspomniana Winona Ryder wypadła najwyżej średnio. Poza tym jest problem z efektami specjalnymi. Aby nie spojlerować, napiszę tylko, że są w niedużej dawce i użyto ich do stworzenia bardzo konkretnej rzeczy, ale budżet ewidentnie nie był z gumy i chyba wolałbym jakiś klasyczny miks makijażu, charakteryzacji i stroju niż to, co wypluto z renderujących komputerów. Zabrakło mi też momentu, sceny, czegoś bardziej oryginalnego. Jak już pisałem, bracia Duffer składają hołd wielu produkcjom z lat 80tych, ale momentami idą w moim odczuci za daleko. Kilka-kilkanaście scen to żywcem wyjęte kardy np. z E.T. i to już zakrawa bardziej na plagiat i brak własnych pomysłów niż na zwykłe uznanie dla klasyków.
Nie zmienia to faktu, że cały sezon ogląda się fantastycznie. Moja ukochana żona, która potrafi zasnąć na dowolnym filmie dłuższym niż 90 minut, obejrzała cały sezon ciurkiem. Ponad sześć godzin i czterdzieści minut to absolutny rekord w jej przypadku i to też coś mówi o tym, jak serial oddziałuje na widza. Ja ze swojej strony mogę go z czystym sumieniem polecić. Mam tylko nadzieję, że ogłoszone plany na kolejny sezon nie są tylko skokiem na kasę. Mimo furtki zostawionej sobie przez twórców, osiem epizodów Stranger things to zwarta, zamknięta historia i szkoda by było roztrwonić jej magię odcinaniem kuponów jak w przypadku chociażby nieszczęsnej drugiej serii True Detective. 8/10
http://zabimokiem.pl/cuda-i-dziwy/
Małe miasteczko Hawkins w stanie Indiana. Czterech dwunastolatków (Mike, Will, Dustin i Lucas) gra sobie w piwnicy w papierowe RPG. Robi się późno, rozchodzą się do domów. Jeden z nich - Will - nigdy nie dociera do celu. Szukać go będzie zrozpaczona matka (Joyce Byers/Winona Ryder), wyalienowany starszy brat (Jonathan Byers/Charlie Heaton), znudzony szef lokalnej policji (Jim Hopper/David Harbour) i oczywiście trzej najlepsi kumple zaginionego. Przy okazji w miasteczku pojawi się niespodziewana postać - dziewczynka o imieniu Eleven (Millie Bobby Brown), a w całą historię wmiesza się jeszcze tajemnicza placówka rządowa prowadzona przez doktora Martina Brennera (Matthew Modine).
Serial jest naprawdę dobry i kropka. Bracia Duffer stworzyli niepowtarzalny klimat i jednocześnie złożyli hołd produkcjom z naszego dzieciństwa. Stranger things to nakręcona współcześnie produkcja żywcem wyjęta z lat 80tych. Miks E.T., Goonies, horrorów w typie Coś, To, Alien czy Evil dead i prozy Stephena Kinga. O ile Super 8 Abramsa próbowało uchwycić tamtą magię i wyszło naprawdę przyzwoicie, o tyle tutaj wyszło to doskonale. Opowieść, nie oszukujmy się, nie jest zbyt oryginalna, zwroty akcji nie zaskakują, ale nie o to tutaj chodziło. Jest mrocznie, brutalnie, tajemniczo i naprawdę bardzo... realistycznie?
No właśnie, realistycznie. Wiecie dlaczego? Ano dlatego, że wszyscy są żywi. Dosłownie. Nie miałem wrażenia, że dzieci na ekranie to mali aktorzy, wypacykowani i specjalnie dobrani, żeby odegrać swoje role. Zachowują się, mówią (przeklinają) i kłócą się jak prawdziwe dwunastolatki. Ogromna w tym zasługa ekipy od castingu i umiejętności chłopaków. Najlepiej wypadł sepleniący Dustin z ewidentnymi brakami w mlecznym uzębieniu. Aczkolwiek i on blednie, po prostu blednie przy Eleven. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Millie Bobby Brown, ale to ona kradnie dla siebie serial. Przy tylu naprawdę rewelacyjnie zagranych postaciach jest nadal zdecydowanie najlepsza. Czapki z głów.
Dorośli też nie odstają. Matthew Modine w roli czarnego charakteru balansuje między bezwzględnością, a pozą dobrego, troskliwego ojca byle tylko osiągnąć zamierzone cele. David Harbour świetnie odgrywa szefa policji, który znudzony monotonią małego miasteczka, najpierw podchodzi do sprawy lekceważąco, żeby z czasem zaangażować się na serio. Dzięki niełatwej przeszłości widz rozumie w pełni skąd taka zmiana i co motywuje Hoppera do działania. Najmniej podobała mi się Winona Ryder. To utalentowana aktorka i dramat matki zaginionego dziecka odegrała koncertowo tylko... chyba przesadziła. W każdej scenie jest dokładnie taka sama. Nie wiem czy to wina reżyserów czy samej aktorki, ale przez to Joyce Byers wydała mi się płaską, mniej interesującą bohaterką.
Z pozytywów warto wspomnieć o tym, że postacie w serialu palą papierosy. Mała rzecz, ale coraz rzadziej spotykana, bo przecież trzeba promować zdrowy tryb życia nawet na ekranie. Tak daleko to zaszło, że patrzenie na palącego aktora w serialu wydawało mi się czymś oryginalnym i rzadko spotykanym. To jednak detal. Na osobne słowa uznania zasługuje muzyka. Kolejny element układanki, który idealnie wpasował się w stylizację na kino lat 80tych. Na plus zaliczam też bardzo sprawnie scenarzyści żonglują konwencjami i stereotypami. Nie każdy bohater naszkicowany według standardowych schematów (np. szkolny osiłek/playboy/bawidamek) okazuje się być dokładnie tym, czym go na początku widzimy.
Minusy są, ale to jak szukanie igieł w stogu siana. Wspomniana Winona Ryder wypadła najwyżej średnio. Poza tym jest problem z efektami specjalnymi. Aby nie spojlerować, napiszę tylko, że są w niedużej dawce i użyto ich do stworzenia bardzo konkretnej rzeczy, ale budżet ewidentnie nie był z gumy i chyba wolałbym jakiś klasyczny miks makijażu, charakteryzacji i stroju niż to, co wypluto z renderujących komputerów. Zabrakło mi też momentu, sceny, czegoś bardziej oryginalnego. Jak już pisałem, bracia Duffer składają hołd wielu produkcjom z lat 80tych, ale momentami idą w moim odczuci za daleko. Kilka-kilkanaście scen to żywcem wyjęte kardy np. z E.T. i to już zakrawa bardziej na plagiat i brak własnych pomysłów niż na zwykłe uznanie dla klasyków.
Nie zmienia to faktu, że cały sezon ogląda się fantastycznie. Moja ukochana żona, która potrafi zasnąć na dowolnym filmie dłuższym niż 90 minut, obejrzała cały sezon ciurkiem. Ponad sześć godzin i czterdzieści minut to absolutny rekord w jej przypadku i to też coś mówi o tym, jak serial oddziałuje na widza. Ja ze swojej strony mogę go z czystym sumieniem polecić. Mam tylko nadzieję, że ogłoszone plany na kolejny sezon nie są tylko skokiem na kasę. Mimo furtki zostawionej sobie przez twórców, osiem epizodów Stranger things to zwarta, zamknięta historia i szkoda by było roztrwonić jej magię odcinaniem kuponów jak w przypadku chociażby nieszczęsnej drugiej serii True Detective. 8/10
http://zabimokiem.pl/cuda-i-dziwy/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ponieważ sam zajmuję się hobbystycznie pisaniem recenzji udostępnię jedną z ostatnich ze swojego fanpage'a
Kowboje i obcy (Cowboys & Aliens)
W dzisiejszych czasach western, jako gatunek filmowy, jest raczej martwy. Oczywiście co roku dostajemy przynajmniej jedną, zazwyczaj udaną produkcję lub remake jakiegoś "spaghetti klasyka”. Na przestrzeni lat zdarzały się też różne eksperymenty z gatunkiem. Twórcy dodawali elementy komedii, horroru, thrillera czy kryminału. Jednakże western miewał też romanse z science fiction. Wielkimi krokami nadchodzi serial "Westworld”, w którym klienci parku rozrywki za określoną kwotę mogą przenieść się do krainy coltów i Indian, by poczuć na własnej skórze tamten klimat. Zwiastuny, obsada i cała koncepcja zapowiadają się niezwykle obiecująco, jaki będzie efekt końcowy – przekonamy się już nie długo. Ale to co się odjebało przy "Kowbojach i obcych” to zwykła kinowa patologia.
Przenosimy się do roku 1873. Kowboj o imieniu Jake (Craig), trafia do oddzielonego od większej cywilizacji miasteczka, o wdzięcznej nazwie Absolution. Nie zostaje jednak ciepło przyjęty. Mieszkańcy na co dzień, żyjąc w nieustannym strachu, wykonują polecenia bezwzględnego pułkownika Dolarhyde’a (Ford). Nagle z nieba przybywają tajemnicze, pozaziemskie istoty i zaczynają porywać ludzi. Jedyną nadzieją na ratunek jest odrzucony wcześniej przez mieszkańców Jake. Z pomocą Elli (Wilde) zbiera ekipę śmiałków, która zmierzy się z kosmitami i uratuje porwanych.
Ot taka prosta i "klasyczna” fabułka. Tajemniczy, uzbrojony bohater ratujący grupkę biedaków w opałach. Klisza przemielona przez kino na dziesiątki różnych sposobów w różnorakich gatunkach. Sęk w tym, że tutaj wykonana baaaardzo nieudolnie. Naprawdę nie rozumiem co odjebało tak solidnemu reżyserowi jakim jest Jon Favreau, twórca dwóch pierwszych "Iron Manów", sympatyczne "Szefa” o tematyce kulinarnej, niezłą "Zathurę” czyli takie "Jumanji w kosmosie” i świetną, najnowsza adaptację "Księgi Dżungli”. Chociaż nie będę go tu obwiniał, bo nie był odpowiedzialny za fabułę. Niektóre ujęcia, widoczki i klimat pojedynczych scen były naprawdę niezłe. Najczęstszym problemem jest zazwyczaj mdły scenariusz, obojętnie czy oryginalny czy też adaptowany. Kogo my tu mamy? Ahaaa, panowie Kurtzman i Orci, specjaliści od "yntelygentnego” letniego kina wysokobudżetowego, na czele z "Transformers" i innymi głupotkami dla mas. Żeby nie było, lubię te filmidła o napieprzających się robotach, bo i są całkiem efektowne, potrafią dać dużo frajdy jak się wyłączy mózg, no i zwyczajnie "wiedzą” czym mają być – mało wymagającą, popcornową rozrywką.
A tutaj? Wszystko jest takie ciężkostrawne, poważne i patetyczne. Nie wiem, może nawiązuje do klimatu komiksowego pierwowzoru z 2006r., autorstwa niejakiego Scotta Mitchella Rosenberga (jeśli ktoś znał i czytał niech się podzieli wrażeniami ). Nie mniej moim zdaniem, taki westernowo-kosmiczny pastisz o wiele lepiej sprawdziłby się w wesołej, kiczowatej formule niż poważnym i mrocznym thrillerze sci-fi. Aktorzy zwyczajnie błąkają się na planie, wykonując polecenia twórców rozpisane w scenariuszu. Właściwie ciężko mi oceniać poziom w takim syfie (ten film nie zasługuje na łatkę "tak zły, że aż dobry” – on jest po prostu chujowy), ale ogólnie odtwórcy głównych i drugoplanowych ról spisali się poprawnie. Największym zarzutem produkcji jednak nie są ani aktorzy, ani miałkość scenariusza, ani konwencja czy klimat. Ten film najzwyczajniej w świecie wieje nudą. Napisałem wieje? Oj przepraszam, toż to jebany huragan Katrina nudy i wywoływania u widza bezwarunkowego odruchu ziewania na setki sposobów. Nawet ja, człowiek który nierzadko przy pozornie kiepskich filmach, potrafi dotrwać do końca, aby je rzetelnie ocenić (i nie raz to właśnie końcówka ratowała dany obraz, który początkowo miałem ochotę skazać na klęskę jak np. "Byzantium” Neila Jordana z 2012r.), nie mogłem się kilkukrotnie powstrzymać przed zaśnięciem. I to będąc wypoczętym przed seansem! Cytując rodzimego, politycznego gwiazdora internetów: "To jest dramat, kurwa!”.
Na koniec nasuwa się ważne pytanie: czy ten gniot ma jakieś plusy? Hmm, no jakieś tam niby ma. Te horrendalne 163 mln $ budżetu nie poszło tak całkiem psu pod ogon bądź na bajońskie gaże aktorów (innej przyczyny, skąd się w tym gównie wziął Harrison Ford nie widzę). Sporo pieniążków włożono w naprawdę ładne efekty specjalne, a także kostiumy i scenografię. Dzięki czemu nim w filmie pojawiają się tytułowe ufoludki, a główny bohater ściera się z nieufnymi mieszkańcami i złym szeryfem, można w paru scenach poczuć klasyczny klimat Dzikiego Zachodu. Ale to tylko malutka część filmu, bo potem wszystko leci na łeb na szyję w otchłań miałkości, nudy, patosu i wszystkich innych grzechów i gówien kina, oprawionych w piękne sreberko i udających wykwintne czekoladki. Nie polecam tego ścierwa nikomu. Nie testujcie swojej wytrzymałości ani nie oglądajcie z ciekawości, bo naprawdę nie warto. Lepiej poszukajcie jakiegoś porządnego westernu czy jakiegokolwiek solidnego filmu. Jeśli nie, to zajmijcie się jakimś przyjemniejszym zajęciem np. wpieprzaniem pinezek, obtaczanych w cynamonie i zapijaniem ich sokiem z wędzonego śledzia (tego samego co z internetowych challenge’y). Byle byście się trzymali od "Kowbojów i obcych” jak najdalej!
3/10
Kowboje i obcy (Cowboys & Aliens)
W dzisiejszych czasach western, jako gatunek filmowy, jest raczej martwy. Oczywiście co roku dostajemy przynajmniej jedną, zazwyczaj udaną produkcję lub remake jakiegoś "spaghetti klasyka”. Na przestrzeni lat zdarzały się też różne eksperymenty z gatunkiem. Twórcy dodawali elementy komedii, horroru, thrillera czy kryminału. Jednakże western miewał też romanse z science fiction. Wielkimi krokami nadchodzi serial "Westworld”, w którym klienci parku rozrywki za określoną kwotę mogą przenieść się do krainy coltów i Indian, by poczuć na własnej skórze tamten klimat. Zwiastuny, obsada i cała koncepcja zapowiadają się niezwykle obiecująco, jaki będzie efekt końcowy – przekonamy się już nie długo. Ale to co się odjebało przy "Kowbojach i obcych” to zwykła kinowa patologia.
Przenosimy się do roku 1873. Kowboj o imieniu Jake (Craig), trafia do oddzielonego od większej cywilizacji miasteczka, o wdzięcznej nazwie Absolution. Nie zostaje jednak ciepło przyjęty. Mieszkańcy na co dzień, żyjąc w nieustannym strachu, wykonują polecenia bezwzględnego pułkownika Dolarhyde’a (Ford). Nagle z nieba przybywają tajemnicze, pozaziemskie istoty i zaczynają porywać ludzi. Jedyną nadzieją na ratunek jest odrzucony wcześniej przez mieszkańców Jake. Z pomocą Elli (Wilde) zbiera ekipę śmiałków, która zmierzy się z kosmitami i uratuje porwanych.
Ot taka prosta i "klasyczna” fabułka. Tajemniczy, uzbrojony bohater ratujący grupkę biedaków w opałach. Klisza przemielona przez kino na dziesiątki różnych sposobów w różnorakich gatunkach. Sęk w tym, że tutaj wykonana baaaardzo nieudolnie. Naprawdę nie rozumiem co odjebało tak solidnemu reżyserowi jakim jest Jon Favreau, twórca dwóch pierwszych "Iron Manów", sympatyczne "Szefa” o tematyce kulinarnej, niezłą "Zathurę” czyli takie "Jumanji w kosmosie” i świetną, najnowsza adaptację "Księgi Dżungli”. Chociaż nie będę go tu obwiniał, bo nie był odpowiedzialny za fabułę. Niektóre ujęcia, widoczki i klimat pojedynczych scen były naprawdę niezłe. Najczęstszym problemem jest zazwyczaj mdły scenariusz, obojętnie czy oryginalny czy też adaptowany. Kogo my tu mamy? Ahaaa, panowie Kurtzman i Orci, specjaliści od "yntelygentnego” letniego kina wysokobudżetowego, na czele z "Transformers" i innymi głupotkami dla mas. Żeby nie było, lubię te filmidła o napieprzających się robotach, bo i są całkiem efektowne, potrafią dać dużo frajdy jak się wyłączy mózg, no i zwyczajnie "wiedzą” czym mają być – mało wymagającą, popcornową rozrywką.
A tutaj? Wszystko jest takie ciężkostrawne, poważne i patetyczne. Nie wiem, może nawiązuje do klimatu komiksowego pierwowzoru z 2006r., autorstwa niejakiego Scotta Mitchella Rosenberga (jeśli ktoś znał i czytał niech się podzieli wrażeniami ). Nie mniej moim zdaniem, taki westernowo-kosmiczny pastisz o wiele lepiej sprawdziłby się w wesołej, kiczowatej formule niż poważnym i mrocznym thrillerze sci-fi. Aktorzy zwyczajnie błąkają się na planie, wykonując polecenia twórców rozpisane w scenariuszu. Właściwie ciężko mi oceniać poziom w takim syfie (ten film nie zasługuje na łatkę "tak zły, że aż dobry” – on jest po prostu chujowy), ale ogólnie odtwórcy głównych i drugoplanowych ról spisali się poprawnie. Największym zarzutem produkcji jednak nie są ani aktorzy, ani miałkość scenariusza, ani konwencja czy klimat. Ten film najzwyczajniej w świecie wieje nudą. Napisałem wieje? Oj przepraszam, toż to jebany huragan Katrina nudy i wywoływania u widza bezwarunkowego odruchu ziewania na setki sposobów. Nawet ja, człowiek który nierzadko przy pozornie kiepskich filmach, potrafi dotrwać do końca, aby je rzetelnie ocenić (i nie raz to właśnie końcówka ratowała dany obraz, który początkowo miałem ochotę skazać na klęskę jak np. "Byzantium” Neila Jordana z 2012r.), nie mogłem się kilkukrotnie powstrzymać przed zaśnięciem. I to będąc wypoczętym przed seansem! Cytując rodzimego, politycznego gwiazdora internetów: "To jest dramat, kurwa!”.
Na koniec nasuwa się ważne pytanie: czy ten gniot ma jakieś plusy? Hmm, no jakieś tam niby ma. Te horrendalne 163 mln $ budżetu nie poszło tak całkiem psu pod ogon bądź na bajońskie gaże aktorów (innej przyczyny, skąd się w tym gównie wziął Harrison Ford nie widzę). Sporo pieniążków włożono w naprawdę ładne efekty specjalne, a także kostiumy i scenografię. Dzięki czemu nim w filmie pojawiają się tytułowe ufoludki, a główny bohater ściera się z nieufnymi mieszkańcami i złym szeryfem, można w paru scenach poczuć klasyczny klimat Dzikiego Zachodu. Ale to tylko malutka część filmu, bo potem wszystko leci na łeb na szyję w otchłań miałkości, nudy, patosu i wszystkich innych grzechów i gówien kina, oprawionych w piękne sreberko i udających wykwintne czekoladki. Nie polecam tego ścierwa nikomu. Nie testujcie swojej wytrzymałości ani nie oglądajcie z ciekawości, bo naprawdę nie warto. Lepiej poszukajcie jakiegoś porządnego westernu czy jakiegokolwiek solidnego filmu. Jeśli nie, to zajmijcie się jakimś przyjemniejszym zajęciem np. wpieprzaniem pinezek, obtaczanych w cynamonie i zapijaniem ich sokiem z wędzonego śledzia (tego samego co z internetowych challenge’y). Byle byście się trzymali od "Kowbojów i obcych” jak najdalej!
3/10
Zapraszam na mój fanpage "Z pamiętnika kinomana" (w przyszłości także blog i kanał na YT) poświęcony kinu i tematyce okołofilmowej
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pozwoliłem sobie edytować recenzję do postaci, która umożliwi jej "zassanie" przez nasz agregat.
Tytuł zapisujemy tak: Oficjalny polski (Oryginalny)
Rok, aktorzy etc. - dziękujemy. Wystarczą nam czyjeś przemyślenia na temat filmu. Od szczegółów są wyspecjalizowane serwisy
Tytuł zapisujemy tak: Oficjalny polski (Oryginalny)
Rok, aktorzy etc. - dziękujemy. Wystarczą nam czyjeś przemyślenia na temat filmu. Od szczegółów są wyspecjalizowane serwisy
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jeśli w samej treści nic nie było zmieniane to ok
Zapraszam na mój fanpage "Z pamiętnika kinomana" (w przyszłości także blog i kanał na YT) poświęcony kinu i tematyce okołofilmowej
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Święta Góra (The Holy Moutain)
Czesć, jestem Jodorowski. A teraz wskakujcie na rollercoaster.
Najlepsza produkcja surrealistycznego kina, jaką znam.
Trudno powiedzieć co jest w niej fajniejsze: rewelacyjny monolog o świecie i prawami nim rzadzącymi, czy trafna krytyka współczesnej reżyserowi rzeczywistości społeczno-światopoglądowej. Filozoficzny symbolizm w niemal każdej scenie, czy może to, że całość pomimo absolutnego braku sensu mimo wszystko jakoś trzyma się kupy i nie pozostawia widza zagubionego w połowie seansu. Fajnie to Jodorowski wyważył, chociaz trzeba podkreślić, że w utrzymaniu uwagi wydatnie pomagają dodatkowe substancje spożywane w trakcie oglądania. Nie ma sensu pisać o czym jest ten film, bo dla każdego może być o czymś innym - motywem przewodnim jest natomiast humanizowanie mężów mądrości, jakaś tam kontestacja autorytetów, utrzymana jednak w dowcipnym i mocno ironicznym tonie. Dla mnie ciekawostka, która zmusiła do kilku głębszych przemyśleń oraz kilkunastu głębszych haustów. Zdecydowanie kolejny film wymykający się idei krytyki i oceniania, chociaż w tym wypadku doceniam sprawność i przystępność formy, mimo mocno artystycznego przekazu.
7/10
Grimsby (The Brothers Grimsby)
Najnowszy film Sachy Barona Cohena kopie tyłek mocniej, niż jakikolwiek poprzedni.
Na wstępie muszę wyjawić, że jest to zdecydowanie najbardziej obleśny, niesmaczny i absurdalnie wręcz idiotyczny film Aliego G - mamy m.in. interracial bukkake w macicy słonia i wysysanie jadu z jąder. Momentami naprawdę ciężko na to wszystko patrzeć, ale z drugiej strony w pewnym stopniu można się już przyzwyczaić do tego rodzaju formy wyrazu, potraktować ją jako swego rodzaju znak firmowy twórcy i schować pod przymkniętym okiem. Wdług mnie zdecydowanie warto, ponieważ cała reszta filmu to świetnie zgrana komedia w stylu bro-movies z rewelacyjnym pazurem dowcipu, zrealizowana z rozmachem i efektami na najwyższym poziomie. Fabuła wreszcie nie jest u Cohena dodatkiem do serii idiotycznych gagów (vide Bruno czy Dyktator), opowiada o kilku rzeczach wazniejszych niż defekacja wśród Żydów, czy homoseksualizm arabskich sułtanów. Ogląda się to z ogromną przyjemnością, przerywaną co prawda scenami wspomnianymi wcześniej, które wywołują potężny "cringe effect" - który z kolei może się przyjać w doborowym towarzystwie znajomych, natomiast podczas samotnego seansu, lub wieczoru z dziewczyną już niekoniecznie. Dlatego polecam, chociaz przede wszystkim jako opcję na pozytywnie zakręcone imprezy z przyjaciółmi, ewentualnie fanom twórczości Barona Cohena - to może być jego opus magnum.
7+/10
Czesć, jestem Jodorowski. A teraz wskakujcie na rollercoaster.
Najlepsza produkcja surrealistycznego kina, jaką znam.
Trudno powiedzieć co jest w niej fajniejsze: rewelacyjny monolog o świecie i prawami nim rzadzącymi, czy trafna krytyka współczesnej reżyserowi rzeczywistości społeczno-światopoglądowej. Filozoficzny symbolizm w niemal każdej scenie, czy może to, że całość pomimo absolutnego braku sensu mimo wszystko jakoś trzyma się kupy i nie pozostawia widza zagubionego w połowie seansu. Fajnie to Jodorowski wyważył, chociaz trzeba podkreślić, że w utrzymaniu uwagi wydatnie pomagają dodatkowe substancje spożywane w trakcie oglądania. Nie ma sensu pisać o czym jest ten film, bo dla każdego może być o czymś innym - motywem przewodnim jest natomiast humanizowanie mężów mądrości, jakaś tam kontestacja autorytetów, utrzymana jednak w dowcipnym i mocno ironicznym tonie. Dla mnie ciekawostka, która zmusiła do kilku głębszych przemyśleń oraz kilkunastu głębszych haustów. Zdecydowanie kolejny film wymykający się idei krytyki i oceniania, chociaż w tym wypadku doceniam sprawność i przystępność formy, mimo mocno artystycznego przekazu.
7/10
Grimsby (The Brothers Grimsby)
Najnowszy film Sachy Barona Cohena kopie tyłek mocniej, niż jakikolwiek poprzedni.
Na wstępie muszę wyjawić, że jest to zdecydowanie najbardziej obleśny, niesmaczny i absurdalnie wręcz idiotyczny film Aliego G - mamy m.in. interracial bukkake w macicy słonia i wysysanie jadu z jąder. Momentami naprawdę ciężko na to wszystko patrzeć, ale z drugiej strony w pewnym stopniu można się już przyzwyczaić do tego rodzaju formy wyrazu, potraktować ją jako swego rodzaju znak firmowy twórcy i schować pod przymkniętym okiem. Wdług mnie zdecydowanie warto, ponieważ cała reszta filmu to świetnie zgrana komedia w stylu bro-movies z rewelacyjnym pazurem dowcipu, zrealizowana z rozmachem i efektami na najwyższym poziomie. Fabuła wreszcie nie jest u Cohena dodatkiem do serii idiotycznych gagów (vide Bruno czy Dyktator), opowiada o kilku rzeczach wazniejszych niż defekacja wśród Żydów, czy homoseksualizm arabskich sułtanów. Ogląda się to z ogromną przyjemnością, przerywaną co prawda scenami wspomnianymi wcześniej, które wywołują potężny "cringe effect" - który z kolei może się przyjać w doborowym towarzystwie znajomych, natomiast podczas samotnego seansu, lub wieczoru z dziewczyną już niekoniecznie. Dlatego polecam, chociaz przede wszystkim jako opcję na pozytywnie zakręcone imprezy z przyjaciółmi, ewentualnie fanom twórczości Barona Cohena - to może być jego opus magnum.
7+/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Królowie nocy (We Own the Night)
Niezawodny Joaquin Phoenix w roli menadżera nocnego klubu, który ma tego pecha, że jego ojciec (Duvall) i brat (Wahlberg) są śmiertelnie poważnymi gliniarzami. Śmiertelnie poważni gliniarze kręcą nosami, że w klubie prowadzonym przez Joaquina kręcą się rosyjskie zbiry handlujące koką. Nasz wesoły bohater nie ma najmniejszej ochoty pomagać komukolwiek kogokolwiek zamykać ale gdy brachol dostaję kulę w łeb to postanawia się jednak zaangażować. Fajne, dość ponure filmidło, zrobione sprawnie choć pozbawione polotu, specjalnych zaskoczeń, oparte przede wszystkim na klimacie i aktorstwie. Przemiana głównego bohatera jak dla mnie mało prawdopodobna ale skoro to Phoenix to wiadomo, że ogląda się nieźle. Film z gatunku "czegoś zabrakło, żeby było naprawdę dobrze". Jak spojrzeć w filmografię reżysera (James Gray) to widać, że gość w czymś takim średnio udanym się specjalizuje i że zatrudnia zazwyczaj właśnie Phoenixa, który swoją grą podnosi klasę jego produkcji. Spryciarz. 6/10
Niezawodny Joaquin Phoenix w roli menadżera nocnego klubu, który ma tego pecha, że jego ojciec (Duvall) i brat (Wahlberg) są śmiertelnie poważnymi gliniarzami. Śmiertelnie poważni gliniarze kręcą nosami, że w klubie prowadzonym przez Joaquina kręcą się rosyjskie zbiry handlujące koką. Nasz wesoły bohater nie ma najmniejszej ochoty pomagać komukolwiek kogokolwiek zamykać ale gdy brachol dostaję kulę w łeb to postanawia się jednak zaangażować. Fajne, dość ponure filmidło, zrobione sprawnie choć pozbawione polotu, specjalnych zaskoczeń, oparte przede wszystkim na klimacie i aktorstwie. Przemiana głównego bohatera jak dla mnie mało prawdopodobna ale skoro to Phoenix to wiadomo, że ogląda się nieźle. Film z gatunku "czegoś zabrakło, żeby było naprawdę dobrze". Jak spojrzeć w filmografię reżysera (James Gray) to widać, że gość w czymś takim średnio udanym się specjalizuje i że zatrudnia zazwyczaj właśnie Phoenixa, który swoją grą podnosi klasę jego produkcji. Spryciarz. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
albo na następny forumowy zlotPquelim pisze:Grimsby (The Brothers Grimsby)polecam, chociaz przede wszystkim jako opcję na pozytywnie zakręcone imprezy z przyjaciółmi
Zaskoczony jestem, że akurat Pquelim postawił znak jakości, niemniej zgadzam się, to jest całkiem zręcznie napisana komedyjka dla fanów obleśnego humoru i Cohena (ale nie tego od "Tajne przez poufne"). Przez większość czasu ogląda się ten film beznamiętnie, zdarzyło mi się nawet ziewnąć, ale jak już dostajemy puenty kilku, budowanych czasami przez cały film, dowcipów, to jest mocno. Zręcznie to chyba dobre określenie, bo ostatnio obejrzałem sobie "Bad Granpa" z Robertem De Niro w roli tytułowej i tak niezręcznie poprowadzonego filmu dawno nie widziałem, mimo że humor również zalicza się do kategorii "cringe".
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tamten (tudzież tamci) są Coen, a nie CohenPtaszor pisze:Cohena (ale nie tego od "Tajne przez poufne")
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pewnie mu o Leonarda chodziło.
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tego, co w końcu Oscara wyszarpał?Voo pisze:Pewnie mu o Leonarda chodziło.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ostatni legion (The Last Legion)
W czasach Internetu raczej trudno być zaskoczonym tym, że film okazuje się słaby. Czytałem książkę, na podstawie której został zrealizowany, do historycznych tematów w kinie lgnę jak mucha do gówna (nomen omen w tym wypadku). Zaufałem niezłej obsadzie (m.in. Colin Firth i Ben Kingsley) i... No cóż, czasu nie uważam za zupełnie zmarnowany, bo film obejrzałem z dzieciakiem, któremu całkiem się spodobał. Niestety z punktu widzenia dorosłego widza to bardzo nieporadne i zupełnie bajkowe jeśli chodzi o realia widowisko filmowej III kategorii. Szkoda, bo pomysł był całkiem fajny. Ostatni cesarz Rzymu - małoletni Romulus zostaje uratowany z rąk barbarzyńców przez wiernego celtyckiego nauczyciela i grupkę eks-legionistów. Cała ferajna ucieka do Brytanii, skąd wywodzi się nauczyciel. Na miejscu poszukują resztek legendarnego 9 legionu, mającego zapewnić bezpieczeństwo cesarzowi. Aha, szczeniak targa stary miecz Juliusza Cezara z napisem Cai Iul Caes Ensis Caliburnus. Hehe, sympatyczny pomysł na kolejną wersję legendy o królu Arturze (czy raczej, jak w tym wypadku - legendy o jego przodku). Niestety, niski budżet i brak polotu u twórców zaowocował potworkiem, którego Ben i Colin pewnie wstydzą się jak diabli. Nie mając budżetu ale mając ciekawy pomysł i dobrą obsadę można było iść w klimat ale zamiast tego powstało coś na poziomie Xeny: wojowniczej księżniczki. Szkoda. Równie skromny "Centurion" był o niebo lepszy, choć przecież był zaledwie średnim filmem. 3/10
W czasach Internetu raczej trudno być zaskoczonym tym, że film okazuje się słaby. Czytałem książkę, na podstawie której został zrealizowany, do historycznych tematów w kinie lgnę jak mucha do gówna (nomen omen w tym wypadku). Zaufałem niezłej obsadzie (m.in. Colin Firth i Ben Kingsley) i... No cóż, czasu nie uważam za zupełnie zmarnowany, bo film obejrzałem z dzieciakiem, któremu całkiem się spodobał. Niestety z punktu widzenia dorosłego widza to bardzo nieporadne i zupełnie bajkowe jeśli chodzi o realia widowisko filmowej III kategorii. Szkoda, bo pomysł był całkiem fajny. Ostatni cesarz Rzymu - małoletni Romulus zostaje uratowany z rąk barbarzyńców przez wiernego celtyckiego nauczyciela i grupkę eks-legionistów. Cała ferajna ucieka do Brytanii, skąd wywodzi się nauczyciel. Na miejscu poszukują resztek legendarnego 9 legionu, mającego zapewnić bezpieczeństwo cesarzowi. Aha, szczeniak targa stary miecz Juliusza Cezara z napisem Cai Iul Caes Ensis Caliburnus. Hehe, sympatyczny pomysł na kolejną wersję legendy o królu Arturze (czy raczej, jak w tym wypadku - legendy o jego przodku). Niestety, niski budżet i brak polotu u twórców zaowocował potworkiem, którego Ben i Colin pewnie wstydzą się jak diabli. Nie mając budżetu ale mając ciekawy pomysł i dobrą obsadę można było iść w klimat ale zamiast tego powstało coś na poziomie Xeny: wojowniczej księżniczki. Szkoda. Równie skromny "Centurion" był o niebo lepszy, choć przecież był zaledwie średnim filmem. 3/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]