Crowley: uważam, że należy docenić Cranstona za Godzillę 2014 (grał ojca), bo wygląda jak jedyny zawodowy aktor w tym filmie.
Trafne. Pewnie dlatego tak szybko ginie.
Chinatown
W końcu się zebrałem i obejrzałem. Na pewno spodziewałem się zupełnie innego filmu - bardziej mrocznego, dziejącego się w nocy, w jakichś podejrzanych spelunach. Tymczasem akcja ma miejsce w słonecznej Kalifornii, gdzie prywatny detektyw dostaje zlecenie od kobiety, która podejrzewa męża o zdradę. Kiedy kompromitujące zdjęcia owego dżentelmena dostają się do prasy, u detektywa pojawia się prawdziwa żona, grożąc detektywowi procesem o zniesławienie. Ten postanawia dowiedzieć się, kto wrobił go w całą sytuację i odkrywa przy okazji ciemne interesy pewnych bardzo poważnych ludzi.
Fabuła nie rzuciła mnie na kolana. Niezły kryminał ale taki trochę za mało tajemniczy, trochę zbyt ślamazarny, nie porwał mnie. Dobrze się to ogląda ale może już za bardzo przywykłem do nowoczesnego kina i jego tempa. To tyle z minusów. Tylko i aż tyle.
Reszta to majstersztyk. Kreacje aktorskie Nicholsona i Dunaway to jest kosmos, do którego większość aktorów nigdy się nie zbliży. Mimika, gesty, sposób prowadzenia dialogów, wszystko dopracowane do perfekcji. Do tego absolutne mistrzostwo jeśli chodzi o aspekty techniczne - fantastyczne dekoracje i kostiumy z epoki, te samochody, różne gadżety, kapelusze, ciężko uwierzyć, że było stylizowane a nie autentyczne, z tamtej epoki. Druga sprawa to fantastyczne zdjęcia i muzyka.
Przy okazji prześledziłem sobie Oscary roku 75, kiedy Chinatown było wielkim przegranym gali (11 nominacji, tylko 1 nagroda za scenariusz) i naprawdę ciężko nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że kiedyś to się kręciło filmy. O zwycięstwo walczył wtedy Ojciec chrzestny II, Chinatown, Lenny (z podobno genialnym Dustinem Hoffmanem) i trochę zapomniana ale rewelacyjna Rozmowa Coppoli ze znakomitą rolą Geene'a Hackmana. Dziś takie filmy robią raz na dekadę, wtedy wychodziło po kilka rocznie i to nie jest żadne podniecanie się przeszłością i patrzenie na minioną epokę z jakimś tam rozrzewnieniem, te filmy naprawdę były takie dobre.
8/10
Człowiek w ogniu (Man on Fire)
Zachęcony świetnymi recenzjami i wysokimi ocenami obejrzałem Tony'ego Scotta wariację na temat Życzenia śmierci. Denzel Washington gra wypalonego, uzależnionego od alkoholu faceta, którego bogaty meksykanin wynajmuje jako ochroniarza dla swojej małoletniej córki. Ma ją chronić przed uprowadzeniem, które to stały się w tamtych rejonach świetnym źródłem dochodu. Przez prawie pół filmu widzimy jak sympatyczna małolata zaprzyjaźnia się z zamkniętym w sobie ochroniarzem, co oczywiście powoduje, że jak już ją uprowadzają, widz z całych sił kibicuje Washingtonowi w zabijaniu kolejnych bandytów na czas.
Pomimo kilku banałów, kilku wielkich dziur fabularnych i ckliwości sama fabuła może się podobać, a co najważniejsze trzyma w napięciu. Długo czekamy na scenę porwania i trzeba przyznać, że kulminacyjny moment następuje w odpowiedni sposób i odpowiednią intensywnością. Późniejsze mordowanie zbirów dostarcza jakiejś sadystycznej satysfakcji, dokładnie jak w Życzeniu śmierci, czy Świętych z Bostonu. Nie jest to może mistrzostwo świata ale pomimo ucinanych palców i C4 w odbycie, ogląda się to naprawdę dobrze.
A w zasadzie oglądałoby się dobrze, gdyby nie sposób kręcenia. Mnóstwo ujęć w zwolnionym tempie oraz dużo montażu w stylu teledysków dubstepowych (szybkie migawki, jakieś zatrzymane kadry, szalejąca kamera) skutecznie utrudniają odbiór filmu. Odejmuję za to pełne dwa punkty od oceny, bo niewiele brakowało, żebym przestał oglądać przez te fanaberie montażystów.
Podsumowując, Człowiek w ogniu to przyzwoity film akcji, dobrze zagrany ale bardzo źle nagrany. Osoby lubiące oczopląs w kinie spokojnie mogą podwyższyć ocenę.
5/10
O jeden most za daleko (A Bridge Too Far)
Najlepszy, najbardziej kompletny, zrobiony z największym rozmachem film wojenny. Kropka. To wręcz paradokument o jednej z największych alianckich katastrof drugiej wojny światowej, czyli operacji Market Garden - lądowania alianckich dywizji powietrzno-desantowych w Holandii, których zadaniem było dotarcie do Zagłębia Ruhry. Plan zrodził się w głowie gen. Montgomery'ego, który za wszelką cenę chciał wyprzedzić Pattona, nacierającego od południa. Nic więc dziwnego, że akcja była niedopracowana i popełniono w niej mnóstwo błędów, co doprowadziło do klęski.
W filmie śledzimy losy żołnierzy od pierwszych przygotowań aż po rozbicie sił alianckich w Arnhem, podczas walk o tytułowy most. Przedstawiono je z rozmachem, którego wcześniej nie było i już nigdy nie będzie. Setki statystów, tony sprzętu, tony trotylu, fragmenty miast zbudowane tylko po to, żeby je wysadzić w powietrze, dziesiątki postaci, coś pięknego. Niemcy gadają po niemiecku, Polacy po polsku, wszystko wygląda jakby muzeum II wojny światowej nagle ożyło i wróciło do walki. I do tego TAKA obsada: James Caan, Sean Connery, Geene Hackman, Lawrence Olivier, Anthony Hopkins, Robert Redford, Michael Caine i wszyscy w dużych rolach a nie tylko epizodach.
Może widowiskowością Szeregowiec Ryan przebił O jeden most za daleko ale dla mnie zawsze ten drugi film będzie numerem jeden jeśli chodzi o filmy wojenne.
10/10