Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Apostoł (Apostle)
Na Netflixie. Polecam. Dobry horror, nie wysmażony, ale za to krwisty. Początek XX wieku, na jakiejś Walijskiej wysepce główny bohater, Thomas Richardson (Dan Stevens), infiltruje kult, który porwał jego siostrę. Duszny klimat, czuć Lovecrafta (na początku), ładna buzia Lucy Boynton, dobrze zrealizowany (jak na standardy Netflixa) i świetna muzyka (ale chyba składanka jakiś kawałków). I naprawdę krwawo, powiedzmy 7/10 w skali Martwicy Mózgu. I tyleż samo ocena za film, sporo niedopowiedzeń, mało wiemy o głównym bohaterze, choć pytań o jego przeszłość pojawia się wiele, ale to akurat imho jest plus, więc sporo z tych niedopowiedzeń działa na wyobraźnię. 7/10
Na Netflixie. Polecam. Dobry horror, nie wysmażony, ale za to krwisty. Początek XX wieku, na jakiejś Walijskiej wysepce główny bohater, Thomas Richardson (Dan Stevens), infiltruje kult, który porwał jego siostrę. Duszny klimat, czuć Lovecrafta (na początku), ładna buzia Lucy Boynton, dobrze zrealizowany (jak na standardy Netflixa) i świetna muzyka (ale chyba składanka jakiś kawałków). I naprawdę krwawo, powiedzmy 7/10 w skali Martwicy Mózgu. I tyleż samo ocena za film, sporo niedopowiedzeń, mało wiemy o głównym bohaterze, choć pytań o jego przeszłość pojawia się wiele, ale to akurat imho jest plus, więc sporo z tych niedopowiedzeń działa na wyobraźnię. 7/10
Eat your greens,
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lego Przygoda 2 (The Lego Movie 2: The Second Part) - Pierwsza część “Lego przygody” wzięła mnie z zaskoczenia. Po zwiastunie nie zapowiadało się, abym nawet z nudów miał na film rzucić okiem. Ale kiedy w końcu się przemogłem i film obejrzałem – wpadłem w zachwyt. Rewelacyjna animacja, wyrafinowany humor, obśmianie przeróżnych aspektów popkultury, a na koniec zgrabne przesłanie: pochwała indywidualizmu, ale też przyznanie, że czasem bycie “zwyklakiem” i trzymanie się reguł nie jest niczym złym. Byłem filmem oczarowany. A ostatnio po raz kolejny sobie zafundowałem seans (za darmo, w pewnym sensie, bo jest na Netflixie) i mogę zapewnić, że nie stracił nic ze swojego uroku. Tymczasem do kin zawitała niedawno druga część, więc nasuwa się pytanie: czy jest tak samo dobrze? Lepiej? Gorzej?
Tym razem za kamerą stanął Mike Mitchell, ale za scenariusz – podobnie jak poprzednio – odpowiadają genialni (moim skromnym zdaniem) Phil Lord i Christopher Miller. Panowie czego się nie dotkną, zamienia się w złoto. Ostatnio dosłownie, bo produkowany i częściowo współtworzony przez nich Spider-Man Uniwersum przełamał monopol Disneya i zgarnął w tym roku Oscara za najlepszy film animowany. Wróćmy jednak do klocków!
Znany z pierwszej “Przygody” Emmet Brickowski jest wzorcem everymana. Ludzik tak nijaki, że – cytując pierwszą odsłonę – nie da się go znaleźć za pomocą oprogramowania do rozpoznawania twarzy, bo po prostu jego facjata nie posiada żadnych właściwości… Świat od ostatniego spotkania zmienił się. Zamiast metropolii mamy pustynię, a w jej środku Apocalypseburg. Mieścina żywcem wyjęta z serii “Mad Max” czy filmu “Book of Eli”. Wszystko jest szare, brudne i beznadziejne. Lucy aka “Wild Style” ze swoim gotyckim stylem idealnie pasuje do tego klimatu. Gorzej z Emmetem, który… zachowuje tradycyjną dla siebie pogodę ducha nie zważając na okoliczności. Lucy wolałaby chłopaka bardziej dostosowanego do otaczającego ich świata, a chęć wpłynięcia na Emmeta i zmiany jego zachowania będzie osią nowej historii.
“Lego Przygoda 2” tak jak poprzedniczka po prostu ocieka absurdalnym humorem. Z każdej sceny twórcy wyciskają maksimum żartów, balansując na krawędzi przesady, ale nigdy nie przeginając na tyle, żeby zmęczyć widza, albo – co gorsza – zażenować. Dostaje się wszystkim: filmom post-apo, kliszom i zgranym motywom z filmów akcji, “Obcym” Camerona, sadze “Zmierzch”, “Terminatorom”, “Doctor Who”, a to tylko czubek góry lodowej. Wśród (kolejnej lawiny) “cameos” znanych postaci pojawia się między innymi Bruce Willis i… Maria Curie-Skłodowska. Nie będę ściemniał – najbardziej bałem się właśnie o poziom żartów w sequelu, bo to co zaskakuje za pierwszym razem, za drugim nie zawsze działa. Lord z Millerem gwarantują jednak wysoki poziom i po raz kolejny nie zawiedli. Śmiałem się do rozpuku, chociaż uprzedzam – ponownie, żeby zrozumieć niektóre gagi potrzebna jest niezła znajomość popkultury. Nie braknie tradycyjnych sucharów w stylu Batmana nazywającego siebie “Bat-chelorem” czy popychania akcji do przodu za pomocą CPD (convinient plot device – wygodnych chwytów fabularnych).
Powtarzam jak katarynka zgraną melodię, ale ponownie film nie zawodzi też, jeśli chodzi o drugie dno. Wcześniej to było zderzenie poukładanego taty-kolekcjonera z synem, którego niesie do zabawy nieograniczona wyobraźnia. W drugiej odsłonie to konflikt w obrębie rodzeństwa. Zbuntowany nastolatek stawia czoła młodszej siostrze, która sięga powoli po zabawki brata, ale wciąż jeszcze czuje miętę do swoich kolorowych zestawów Duplo. W tle przewijają się też inne ciekawe tematy, wcale niełatwe do wychwycenia za pierwszym razem: strach przed zobowiązaniem, próba zmiany charakteru ukochanej osoby czy celne obśmianie męskiego szowinizmu. Na tym poziomie twórcy także nie zawiedli.
Animacja zachwyca, momentami na ekranie dzieje się tyle, że można dostać zawrotu głowy, ale cały czas wiadomo co się dzieje. Muzyka też utrzymuje poziom, chociaż mimo wysiłków znanego youtube’owego komika – Jona Lajoie – nie znajdziemy w filmie tak wpadającej w ucho piosenki, jaką było “Everything is awesome”. Nawet zaplanowana na wpadanie w ucho “Catchy song” nie ma takiego potencjału. Co nie znaczy, że jest kiepska. Nic z tych rzeczy.
Na osobny akapit zasługuje świetne podłożenie głosów do postaci. Chris Pratt, Elizabeth Banks, czy jedyny w swoim rodzaju Batman aka Will Arnett sprawdzają się w swoich rolach idealnie. Szkoda, że polski widz tego nie doświadczy, bo dystrybutor ma w nosie konsumentów zainteresowanych pełnoprawnym produktem. Wiem, że zdarzają się niezłe polskie dubbingi, ale po pierwsze: rzadko; po drugie: mnie interesuje produkcja stworzona od A do Z przez oryginalnych twórców, a nie popisy głosowe rodzimych aktorów i często rodzimych tłumaczów. W przypadku “Lego Batman: Film” zdarzały się jeszcze seanse z napisami. Rzadko i o dziwnych godzinach, ale można się było postarać dostosować. “Lego Przygoda 2” w naszej ojczyźnie nie zaistniała w oryginalnej wersji i moim zdaniem to jest skandal. Drodzy dystrybutorzy! Nie idźcie tą drogą!
Gdybym miał się czepiać na siłę, mógłbym wspomnieć o przewidywalnych zwrotach akcji i kilku momentach, kiedy akcja odrobinę za mocno zwalnia. Nie zmienia to jednak faktu, że “Lego Przygoda 2” to rewelacyjnie napisany i wyreżyserowany sequel, godny oryginału. Nie wiem, czy starczy jeszcze pary i pomysłów na kolejną odsłonę, ale dwójkę polecam całym sercem. A jeśli jakimś cudem nie znacie nawet jedynki – koniecznie nadróbcie zaległości! 8/10
http://zabimokiem.pl/emmet-brickowski-nadal-w-formie/
Tym razem za kamerą stanął Mike Mitchell, ale za scenariusz – podobnie jak poprzednio – odpowiadają genialni (moim skromnym zdaniem) Phil Lord i Christopher Miller. Panowie czego się nie dotkną, zamienia się w złoto. Ostatnio dosłownie, bo produkowany i częściowo współtworzony przez nich Spider-Man Uniwersum przełamał monopol Disneya i zgarnął w tym roku Oscara za najlepszy film animowany. Wróćmy jednak do klocków!
Znany z pierwszej “Przygody” Emmet Brickowski jest wzorcem everymana. Ludzik tak nijaki, że – cytując pierwszą odsłonę – nie da się go znaleźć za pomocą oprogramowania do rozpoznawania twarzy, bo po prostu jego facjata nie posiada żadnych właściwości… Świat od ostatniego spotkania zmienił się. Zamiast metropolii mamy pustynię, a w jej środku Apocalypseburg. Mieścina żywcem wyjęta z serii “Mad Max” czy filmu “Book of Eli”. Wszystko jest szare, brudne i beznadziejne. Lucy aka “Wild Style” ze swoim gotyckim stylem idealnie pasuje do tego klimatu. Gorzej z Emmetem, który… zachowuje tradycyjną dla siebie pogodę ducha nie zważając na okoliczności. Lucy wolałaby chłopaka bardziej dostosowanego do otaczającego ich świata, a chęć wpłynięcia na Emmeta i zmiany jego zachowania będzie osią nowej historii.
“Lego Przygoda 2” tak jak poprzedniczka po prostu ocieka absurdalnym humorem. Z każdej sceny twórcy wyciskają maksimum żartów, balansując na krawędzi przesady, ale nigdy nie przeginając na tyle, żeby zmęczyć widza, albo – co gorsza – zażenować. Dostaje się wszystkim: filmom post-apo, kliszom i zgranym motywom z filmów akcji, “Obcym” Camerona, sadze “Zmierzch”, “Terminatorom”, “Doctor Who”, a to tylko czubek góry lodowej. Wśród (kolejnej lawiny) “cameos” znanych postaci pojawia się między innymi Bruce Willis i… Maria Curie-Skłodowska. Nie będę ściemniał – najbardziej bałem się właśnie o poziom żartów w sequelu, bo to co zaskakuje za pierwszym razem, za drugim nie zawsze działa. Lord z Millerem gwarantują jednak wysoki poziom i po raz kolejny nie zawiedli. Śmiałem się do rozpuku, chociaż uprzedzam – ponownie, żeby zrozumieć niektóre gagi potrzebna jest niezła znajomość popkultury. Nie braknie tradycyjnych sucharów w stylu Batmana nazywającego siebie “Bat-chelorem” czy popychania akcji do przodu za pomocą CPD (convinient plot device – wygodnych chwytów fabularnych).
Powtarzam jak katarynka zgraną melodię, ale ponownie film nie zawodzi też, jeśli chodzi o drugie dno. Wcześniej to było zderzenie poukładanego taty-kolekcjonera z synem, którego niesie do zabawy nieograniczona wyobraźnia. W drugiej odsłonie to konflikt w obrębie rodzeństwa. Zbuntowany nastolatek stawia czoła młodszej siostrze, która sięga powoli po zabawki brata, ale wciąż jeszcze czuje miętę do swoich kolorowych zestawów Duplo. W tle przewijają się też inne ciekawe tematy, wcale niełatwe do wychwycenia za pierwszym razem: strach przed zobowiązaniem, próba zmiany charakteru ukochanej osoby czy celne obśmianie męskiego szowinizmu. Na tym poziomie twórcy także nie zawiedli.
Animacja zachwyca, momentami na ekranie dzieje się tyle, że można dostać zawrotu głowy, ale cały czas wiadomo co się dzieje. Muzyka też utrzymuje poziom, chociaż mimo wysiłków znanego youtube’owego komika – Jona Lajoie – nie znajdziemy w filmie tak wpadającej w ucho piosenki, jaką było “Everything is awesome”. Nawet zaplanowana na wpadanie w ucho “Catchy song” nie ma takiego potencjału. Co nie znaczy, że jest kiepska. Nic z tych rzeczy.
Na osobny akapit zasługuje świetne podłożenie głosów do postaci. Chris Pratt, Elizabeth Banks, czy jedyny w swoim rodzaju Batman aka Will Arnett sprawdzają się w swoich rolach idealnie. Szkoda, że polski widz tego nie doświadczy, bo dystrybutor ma w nosie konsumentów zainteresowanych pełnoprawnym produktem. Wiem, że zdarzają się niezłe polskie dubbingi, ale po pierwsze: rzadko; po drugie: mnie interesuje produkcja stworzona od A do Z przez oryginalnych twórców, a nie popisy głosowe rodzimych aktorów i często rodzimych tłumaczów. W przypadku “Lego Batman: Film” zdarzały się jeszcze seanse z napisami. Rzadko i o dziwnych godzinach, ale można się było postarać dostosować. “Lego Przygoda 2” w naszej ojczyźnie nie zaistniała w oryginalnej wersji i moim zdaniem to jest skandal. Drodzy dystrybutorzy! Nie idźcie tą drogą!
Gdybym miał się czepiać na siłę, mógłbym wspomnieć o przewidywalnych zwrotach akcji i kilku momentach, kiedy akcja odrobinę za mocno zwalnia. Nie zmienia to jednak faktu, że “Lego Przygoda 2” to rewelacyjnie napisany i wyreżyserowany sequel, godny oryginału. Nie wiem, czy starczy jeszcze pary i pomysłów na kolejną odsłonę, ale dwójkę polecam całym sercem. A jeśli jakimś cudem nie znacie nawet jedynki – koniecznie nadróbcie zaległości! 8/10
http://zabimokiem.pl/emmet-brickowski-nadal-w-formie/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Bumblebee - Uwierzylibyście w film o Transformersach, który ma fabułę? Który potrafi zainteresować, może nawet wzruszyć? Który stawia na pierwszym miejscu swoich ludzkich bohaterów i ich dramaty, a nie bezrozumną naparzankę między metalowymi gigantami? Ja bym nie uwierzył. Ba, nie wierzyłem, póki – jak pewien znany Tomasz – nie zobaczyłem. Teraz już mogę śmiało rzec: zobaczyłem, uwierzyłem, a teraz się z wami podzielę.
Zaczyna się – chyba dla zmyłki – typowo. Wielkie roboty, wielka bitwa na Cybertronie, wielkie wybuchy i ostatecznie tytułowy bohater trafia na ziemię, przy okazji tracąc swój syntezator mowy i pamięć (żaden spoiler, to wszystko wiadomo z pięciu poprzednich odsłon). Kiedy zacząłem się wahać, czy naprawdę chcę stracić kolejne kilkadziesiąt minut życia, stało się coś nieoczekiwanego. Transformersy zniknęły, a na ekranie pojawili się żywi ludzie. Mało tego, następne 20-30 minut spędzamy tylko z nimi! W zasadzie z nią, bo osiemnastoletnia Charlie (Hailee Steinfeld) jest naszą nową protagonistką. Zbuntowana, zaradna, zakochana w samochodach, wciąż próbuje ukończyć remont pewnego kabrioletu, który zaczęła jeszcze ze swoim ojcem. Tato zmarł, auto zostało, a nastolatka traktuje je jako ostatnie niefizyczne połączenie z ukochanym rodzicem. Potem jest już klasycznie: Charlie spotyka Bumblebee, jest strach, niechęć, przełamywanie lodów, przyjaźń i obowiązkowe ratowanie świata. Nie zabraknie standardowych postaci drugiego planu: zakochanego w dziewczynie sąsiada imieniem Memo (Jorge Lendeborg Jr.) i nieufnego twardziela – agenta Burnsa (John Cena) – pałającego (niesłuszną) rządzą zemsty na tytułowym bohaterze.
Cudownie jest obejrzeć film o Autobotach i Deceptikonach niebędący efektem twórczości Michaela Baya. Zadziwiające jak inaczej postrzega się Transformers, kiedy dochodzą bohaterowie, którym chce się kibicować. Charlie jest świetnie napisaną postacią. Wiadomo kim jest, jak się czuje, dlaczego się tak czuje, skąd czerpie siłę i co ją napędza. Travis Knight siedzący za reżyserskimi sterami nie śpieszy się (jak poprzednik) do rozwałki i wybuchów, nie atakuje nas z każdej strony światłami, ogniem i szczękiem metalu. Daje nam czas na poznanie bohaterki, na polubienie jej. Na zrozumienie jej nietypowej więzi z zagubionym na ziemi wielkim, żółtym blaszakiem bez wspomnień. Nie jest to wielkie zaskoczenie, bo pan Knight z jednej strony reżyseruje dopiero drugi pełny metraż, ale z drugiej – pierwszym jego (arcy)dziełem była animacja ocierająca się o doskonałość (recenzja pod klikiem). Oczywistym jest, że “Bumblebee” jako prequel i część “robociej” serii rządzi się własnymi prawami, ale czuć tu rękę kogoś, kto chce wzruszać i oddziaływać na emocjach widza, a nie czarować go błyskotkami i CGI. Nawet modele przybyszów z Cybertrona są tu prostsze i przez to walki między nimi bardziej… sam nie wiem… przejrzyste?
Osadzenie akcji w 1987 powoduje, że kolejny raz możemy sobie rzewnie powspominać własne dzieciństwo (to do was moi rówieśnicy!). Dzięki temu produkcja ma nostalgiczny charakter, nie przesadzono jednak z ilością muzyki/gadżetów czy referencji do czasów minionych, nie ma więc wrażenia przesytu. Jest za to lekkie skojarzenie ze “Stranger things”, co z automatu stanowi komplement. Pojawia się też sporo humoru tu i ówdzie. Od sytuacyjnego, kiedy Bumblebee poznaje ziemskie zwyczaje czy muzykę (doskonały żart z pewnym znanym utworem), przez slapstickowy, aż po naprawdę czarny humor z… rozbryzgiwaniem się. Więcej nie napiszę, ale niektóre sceny są naprawdę mocne jak na ten typ produkcji. W każdym razie nie ma tutaj (halo panie Bay!) żartów z dyndających metalowych kulek czy sikania olejem na czyjąś głowę. Po raz kolejny: to bardzo miła odmiana po tym, co do tej pory było typowe dla serii.
Aktorzy zagrali na przyzwoitym poziomie, nikt nie ukradł show dla siebie, ale też na nikogo nie mam zamiaru narzekać. Nawet powtarzane ostatnio do znudzenia motywy, takie jak obowiązkowa silna rola żeńska na pierwszym planie, są potraktowane tak, że w ogóle się tego nie zauważa. Charlie to nie jest “Mary Sue” w typie Rey z “Gwiezdnych wojen” czy Carol Denvers z “Cpt. Marvel“. Ma swoje wady, gorsze momenty i czasem po prostu potrzebuje pomocy. Nie ze wszystkim poradzi sobie sama, ale to ani trochę jej nie umniejsza. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej podkreśla jej autentyczność. Stąd duże brawa należą się pani Christine Hodson za solidnie napisany scenariusz.
Film Knighta zręcznie wpisuje się w znany cykl Baya jako prequel, ale ja na miejscu wytwórni poszedłbym za ciosem i zrobił z “Bumblebee” twardy reset. Takich Transformersów potrzebujemy. O takie “Transformersy” niechodzeniem do kina na “Wiek zagłady” i “Ostatniego rycerza” walczyliśmy! Jednocześnie: niech nikogo nie zmyli chwalebny ton tego tekstu: “Bumblebee” to po prostu solidna, rozrywkowa pozycja, którą warto obejrzeć. Nie ma tu niczego odkrywczego ani wybitnego. Po prostu po tych pięciu (od biedy trzech, bo 1 i 2 jeszcze dało się obejrzeć) potworkach od Baya w końcu dostajemy kompetentnie zrobiony film o Autobotach. Choćby tylko dlatego warto go obejrzeć. 7/10
http://zabimokiem.pl/transformers-z-sensem/
Zaczyna się – chyba dla zmyłki – typowo. Wielkie roboty, wielka bitwa na Cybertronie, wielkie wybuchy i ostatecznie tytułowy bohater trafia na ziemię, przy okazji tracąc swój syntezator mowy i pamięć (żaden spoiler, to wszystko wiadomo z pięciu poprzednich odsłon). Kiedy zacząłem się wahać, czy naprawdę chcę stracić kolejne kilkadziesiąt minut życia, stało się coś nieoczekiwanego. Transformersy zniknęły, a na ekranie pojawili się żywi ludzie. Mało tego, następne 20-30 minut spędzamy tylko z nimi! W zasadzie z nią, bo osiemnastoletnia Charlie (Hailee Steinfeld) jest naszą nową protagonistką. Zbuntowana, zaradna, zakochana w samochodach, wciąż próbuje ukończyć remont pewnego kabrioletu, który zaczęła jeszcze ze swoim ojcem. Tato zmarł, auto zostało, a nastolatka traktuje je jako ostatnie niefizyczne połączenie z ukochanym rodzicem. Potem jest już klasycznie: Charlie spotyka Bumblebee, jest strach, niechęć, przełamywanie lodów, przyjaźń i obowiązkowe ratowanie świata. Nie zabraknie standardowych postaci drugiego planu: zakochanego w dziewczynie sąsiada imieniem Memo (Jorge Lendeborg Jr.) i nieufnego twardziela – agenta Burnsa (John Cena) – pałającego (niesłuszną) rządzą zemsty na tytułowym bohaterze.
Cudownie jest obejrzeć film o Autobotach i Deceptikonach niebędący efektem twórczości Michaela Baya. Zadziwiające jak inaczej postrzega się Transformers, kiedy dochodzą bohaterowie, którym chce się kibicować. Charlie jest świetnie napisaną postacią. Wiadomo kim jest, jak się czuje, dlaczego się tak czuje, skąd czerpie siłę i co ją napędza. Travis Knight siedzący za reżyserskimi sterami nie śpieszy się (jak poprzednik) do rozwałki i wybuchów, nie atakuje nas z każdej strony światłami, ogniem i szczękiem metalu. Daje nam czas na poznanie bohaterki, na polubienie jej. Na zrozumienie jej nietypowej więzi z zagubionym na ziemi wielkim, żółtym blaszakiem bez wspomnień. Nie jest to wielkie zaskoczenie, bo pan Knight z jednej strony reżyseruje dopiero drugi pełny metraż, ale z drugiej – pierwszym jego (arcy)dziełem była animacja ocierająca się o doskonałość (recenzja pod klikiem). Oczywistym jest, że “Bumblebee” jako prequel i część “robociej” serii rządzi się własnymi prawami, ale czuć tu rękę kogoś, kto chce wzruszać i oddziaływać na emocjach widza, a nie czarować go błyskotkami i CGI. Nawet modele przybyszów z Cybertrona są tu prostsze i przez to walki między nimi bardziej… sam nie wiem… przejrzyste?
Osadzenie akcji w 1987 powoduje, że kolejny raz możemy sobie rzewnie powspominać własne dzieciństwo (to do was moi rówieśnicy!). Dzięki temu produkcja ma nostalgiczny charakter, nie przesadzono jednak z ilością muzyki/gadżetów czy referencji do czasów minionych, nie ma więc wrażenia przesytu. Jest za to lekkie skojarzenie ze “Stranger things”, co z automatu stanowi komplement. Pojawia się też sporo humoru tu i ówdzie. Od sytuacyjnego, kiedy Bumblebee poznaje ziemskie zwyczaje czy muzykę (doskonały żart z pewnym znanym utworem), przez slapstickowy, aż po naprawdę czarny humor z… rozbryzgiwaniem się. Więcej nie napiszę, ale niektóre sceny są naprawdę mocne jak na ten typ produkcji. W każdym razie nie ma tutaj (halo panie Bay!) żartów z dyndających metalowych kulek czy sikania olejem na czyjąś głowę. Po raz kolejny: to bardzo miła odmiana po tym, co do tej pory było typowe dla serii.
Aktorzy zagrali na przyzwoitym poziomie, nikt nie ukradł show dla siebie, ale też na nikogo nie mam zamiaru narzekać. Nawet powtarzane ostatnio do znudzenia motywy, takie jak obowiązkowa silna rola żeńska na pierwszym planie, są potraktowane tak, że w ogóle się tego nie zauważa. Charlie to nie jest “Mary Sue” w typie Rey z “Gwiezdnych wojen” czy Carol Denvers z “Cpt. Marvel“. Ma swoje wady, gorsze momenty i czasem po prostu potrzebuje pomocy. Nie ze wszystkim poradzi sobie sama, ale to ani trochę jej nie umniejsza. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej podkreśla jej autentyczność. Stąd duże brawa należą się pani Christine Hodson za solidnie napisany scenariusz.
Film Knighta zręcznie wpisuje się w znany cykl Baya jako prequel, ale ja na miejscu wytwórni poszedłbym za ciosem i zrobił z “Bumblebee” twardy reset. Takich Transformersów potrzebujemy. O takie “Transformersy” niechodzeniem do kina na “Wiek zagłady” i “Ostatniego rycerza” walczyliśmy! Jednocześnie: niech nikogo nie zmyli chwalebny ton tego tekstu: “Bumblebee” to po prostu solidna, rozrywkowa pozycja, którą warto obejrzeć. Nie ma tu niczego odkrywczego ani wybitnego. Po prostu po tych pięciu (od biedy trzech, bo 1 i 2 jeszcze dało się obejrzeć) potworkach od Baya w końcu dostajemy kompetentnie zrobiony film o Autobotach. Choćby tylko dlatego warto go obejrzeć. 7/10
http://zabimokiem.pl/transformers-z-sensem/
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jak wytresować smoka 3 - How to train your dragon 3
Pierwsze dwie części filmu były dla mnie bardzo spoko, takie 8/10. Fajna bajka, dobrze zrobiona, świetne animacje itd. itp..
Ostatnia część trylogii przez większą część filmu jest bardzo podobna. Dobrze się ogląda, fajne gagi, fajne animacje, fajne smoki. Czasami wpada jakiś moralniak, wszystko w dobrych proporcjach.
W sumie przez 80% filmu człowiek się nie orientuje, że ta część ma być ostatnią.
Potem przychodzi końcówka, tak naprawdę ostatnie 10 minut. Może nawet krócej. Animacja wchodzi w tym momencie w nieco inne tony, a samo zakończenie spowodowało u mnie ogromny wzrost szacunku dla twórców. Nie chodzi o to, że jest jakoś szalenie odkrywcze, chodzi o warsztat - uszanowanie całości fabuły przez wszystkie części, chęć pokazania innych aspektów przedstawionych wydarzeń, oderwanie od klasycznego schematu "happy end".
Nie chcę za dużo spojlerować, ale kiedy pomyślałem, że film ogląda dzieciak lat 12, który uwielbia smoki i przygody, a dostaje takie a nie inne zakończenie... Daaamn, to jest bardzo przemyślane posunięcie twórców. To jest wejście na etap starych baśni, które nie dawały nam gotowego rozwiązania, tylko stawiały przed nami pewien aspekt do przemyślenia. Zakończenie porusza też dorosłych, żonie to w ogóle bardzo mocno dało do myślenia.
Normalnie dał bym osiem oczek na dziesięć możliwych, ale zakończenie serii jest na poziomie baśni Le Guin i jest według mnie absolutnie rewelacyjne. Bardzo wskazane dla młodego widza, niech coś poruszy w tych łepetynach pełnych sieczki.
10/10
Pierwsze dwie części filmu były dla mnie bardzo spoko, takie 8/10. Fajna bajka, dobrze zrobiona, świetne animacje itd. itp..
Ostatnia część trylogii przez większą część filmu jest bardzo podobna. Dobrze się ogląda, fajne gagi, fajne animacje, fajne smoki. Czasami wpada jakiś moralniak, wszystko w dobrych proporcjach.
W sumie przez 80% filmu człowiek się nie orientuje, że ta część ma być ostatnią.
Potem przychodzi końcówka, tak naprawdę ostatnie 10 minut. Może nawet krócej. Animacja wchodzi w tym momencie w nieco inne tony, a samo zakończenie spowodowało u mnie ogromny wzrost szacunku dla twórców. Nie chodzi o to, że jest jakoś szalenie odkrywcze, chodzi o warsztat - uszanowanie całości fabuły przez wszystkie części, chęć pokazania innych aspektów przedstawionych wydarzeń, oderwanie od klasycznego schematu "happy end".
Nie chcę za dużo spojlerować, ale kiedy pomyślałem, że film ogląda dzieciak lat 12, który uwielbia smoki i przygody, a dostaje takie a nie inne zakończenie... Daaamn, to jest bardzo przemyślane posunięcie twórców. To jest wejście na etap starych baśni, które nie dawały nam gotowego rozwiązania, tylko stawiały przed nami pewien aspekt do przemyślenia. Zakończenie porusza też dorosłych, żonie to w ogóle bardzo mocno dało do myślenia.
Normalnie dał bym osiem oczek na dziesięć możliwych, ale zakończenie serii jest na poziomie baśni Le Guin i jest według mnie absolutnie rewelacyjne. Bardzo wskazane dla młodego widza, niech coś poruszy w tych łepetynach pełnych sieczki.
10/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Bajecznie bogaci Azjaci (Crazy Rich Asians) - Rachel Chu (Constance Wu) jest profesorem ekonomii na nowojorskim uniwersytecie. Jej chłopak – Nick Young(Henry Golding), do tej pory unikający rozmów o rodzinie – musi lecieć do Singapuru i wziąć udział jako drużba w ślubie przyjaciela. Zabiera ze sobą partnerkę, która jest zupełnie nieświadoma pochodzenia i statusu społecznego ukochanego, a ten jest – mówiąc bez specjalnej przesady – iście królewski. Imperium Youngów posiada niemal na własność pół Singapuru. Zderzenie Rachel z bliskimi Nicka, a także z ekstremalnym bogactwem stanowi oś fabularną filmu i główny temat żartów, a w zasadzie “żartów”, ale o tym później.
Fabuła jest tak zaskakująca na każdym kroku, jak poranne korki w Warszawie albo coroczny euro-wpierdziel polskich klubów w Lidze Mistrzów. Mamy więc zestaw podręcznikowych postaci z tego typu produkcji: książę z bajki tak doskonały, że to aż niemożliwe; młodą, mądrą i uśmiechniętą dziewczynę, idealną partnerkę dla księcia, nazwijmy ją Peja (bo w filmie reprezentuje biedę); koleżankę Pei, która jest arogancka, prostacka, wkurzająca jak Manuela z Big Brothera (albo Frytka, albo Jola jakaś tam – wszystko zależy od roku, w którym się urodziłaś/eś); geja – pomocnika od spraw mody; zaborczą i surową matkę, która nie odda syna byle Pei; babcię, seniorkę rodu, która robi pyszne pierożki i emanuje starczym ciepłem i mądrością.
Zestaw jak z pierwszego rozdziału książki pt. “Moja pierwsza komedia romantyczna”. Nie ma tu ani jednej ciekawej i oryginalnej postaci. Wszyscy są płascy i wycięci z kartonu, mają jedną cechę, która wyróżnia ich z tłumu i to tyle. Film podobno zyskał popularność przez azjatycką obsadę – każdy przejaw niewymuszonej różnorodności zaliczam na plus – problem w tym, że już kolegę-geja pokazali tak stereotypowo, że bardziej się nie da. Cienki głosik, poza “czajniczkowa”, zna się na modzie i ma gładszą skórę niż wszystkie towarzyszące mu kobiety. Jak żywcem wyciągnięty z dowcipów.
Najcięższym grzechem “Bajecznie bogatych Azjatów” jest jednak humor. Komediom romantycznym wiele jestem w stanie wybaczyć, jeśli uda im się pierwszy człon nazwy gatunkowej. Każdą głupotę fabularną czy słabsze postacie zdzierżę, jeśli mam się z czego pośmiać. Niestety film Jona M. Chu jest mniej więcej tak zabawny jak mój wczorajszy obiad. Nikt się nie śmiał, a ja w zasadzie zapomniałem co jadłem. Głównym tematem “żartów” są sceny pokazujące jak tępi, pazerni i zdeprawowani są ludzie z wielkim majątkiem. Bogate dziewczyny piszczące na widok ciuchów rozdawanych za darmo, bijące się o nie bez opamiętania. Obrzydliwe komentarze wobec gorzej sytuowanych. Opieranie własnej wartości wyłącznie na podstawie zasobności portfela. Skrajny snobizm i wreszcie obśmiewanie głównej bohaterki za to, że chciała pić z miski, w której się moczy palce. Wisienką na torcie jest znany z serii “Kac Vegas” Ken Jeong, który zachowuje się dokładnie tak samo, jak w filmach z Bradleyem Cooperem. Jest seksistowski, obleśny i ciągle nawiązuje do seksu. Ha-ha.
Gdyby chociaż pokazano to zderzenie światu z jakąś tam subtelnością. Wiecie, ona oczarowana innym światem, on jako jej przewodnik, humor korzystający z tych różnic. Nic takiego nie ma miejsca w “Crazy Rich Asians”. Wszystko jest czarno-białe i namalowane grubymi krechami. Nawet wątek, który ma dorzucić łyżkę dziegciu i pokazać, że nie każda miłość kończy się dobrze, został zmarnowany, bo czuć, że wciśnięto go na siłę. Znika na długie minuty, a jak się pojawia – wydaje się oderwany od kontekstu pozostałej części filmu.
Na koniec dostajemy (niespodzianka!) tak kolorowy i słodki “happy end”, że można zwymiotować. Przez te dwie godziny zaśmiałem się raz. Poza tym byłem zniesmaczony, znudzony i miałem wrażenie, że jeszcze kilka słodkopierdzących scen pseudo-romantycznych i dostanę cukrzycy. Jeśli lubicie naprawdę dobre komedie romantyczne to polecam wam chociażby “Love Actually”, “500 days of Summer”, “Crazy Sutpid Love” czy “About time”. Jeśli chcecie podobny motyw – zderzenie jej uroku z jego bogactwem – sięgnijcie po klasykę, “Pretty Woman”. Tam przynajmniej było subtelnie, urokliwie i – mimo wad – była obecna jakaś nieuchwytna magia. Być może wynikająca z charyzmy aktorów? Nie wiem. W każdym razie “Bajeczni bogaci Azjaci” to skrajnie nieoryginalna komedia romantyczna, która nie jest ani zabawna, ani romantyczna. Szczerze odradzam. 3/10
http://zabimokiem.pl/dramatycznie-niesmieszni-azjaci/
Fabuła jest tak zaskakująca na każdym kroku, jak poranne korki w Warszawie albo coroczny euro-wpierdziel polskich klubów w Lidze Mistrzów. Mamy więc zestaw podręcznikowych postaci z tego typu produkcji: książę z bajki tak doskonały, że to aż niemożliwe; młodą, mądrą i uśmiechniętą dziewczynę, idealną partnerkę dla księcia, nazwijmy ją Peja (bo w filmie reprezentuje biedę); koleżankę Pei, która jest arogancka, prostacka, wkurzająca jak Manuela z Big Brothera (albo Frytka, albo Jola jakaś tam – wszystko zależy od roku, w którym się urodziłaś/eś); geja – pomocnika od spraw mody; zaborczą i surową matkę, która nie odda syna byle Pei; babcię, seniorkę rodu, która robi pyszne pierożki i emanuje starczym ciepłem i mądrością.
Zestaw jak z pierwszego rozdziału książki pt. “Moja pierwsza komedia romantyczna”. Nie ma tu ani jednej ciekawej i oryginalnej postaci. Wszyscy są płascy i wycięci z kartonu, mają jedną cechę, która wyróżnia ich z tłumu i to tyle. Film podobno zyskał popularność przez azjatycką obsadę – każdy przejaw niewymuszonej różnorodności zaliczam na plus – problem w tym, że już kolegę-geja pokazali tak stereotypowo, że bardziej się nie da. Cienki głosik, poza “czajniczkowa”, zna się na modzie i ma gładszą skórę niż wszystkie towarzyszące mu kobiety. Jak żywcem wyciągnięty z dowcipów.
Najcięższym grzechem “Bajecznie bogatych Azjatów” jest jednak humor. Komediom romantycznym wiele jestem w stanie wybaczyć, jeśli uda im się pierwszy człon nazwy gatunkowej. Każdą głupotę fabularną czy słabsze postacie zdzierżę, jeśli mam się z czego pośmiać. Niestety film Jona M. Chu jest mniej więcej tak zabawny jak mój wczorajszy obiad. Nikt się nie śmiał, a ja w zasadzie zapomniałem co jadłem. Głównym tematem “żartów” są sceny pokazujące jak tępi, pazerni i zdeprawowani są ludzie z wielkim majątkiem. Bogate dziewczyny piszczące na widok ciuchów rozdawanych za darmo, bijące się o nie bez opamiętania. Obrzydliwe komentarze wobec gorzej sytuowanych. Opieranie własnej wartości wyłącznie na podstawie zasobności portfela. Skrajny snobizm i wreszcie obśmiewanie głównej bohaterki za to, że chciała pić z miski, w której się moczy palce. Wisienką na torcie jest znany z serii “Kac Vegas” Ken Jeong, który zachowuje się dokładnie tak samo, jak w filmach z Bradleyem Cooperem. Jest seksistowski, obleśny i ciągle nawiązuje do seksu. Ha-ha.
Gdyby chociaż pokazano to zderzenie światu z jakąś tam subtelnością. Wiecie, ona oczarowana innym światem, on jako jej przewodnik, humor korzystający z tych różnic. Nic takiego nie ma miejsca w “Crazy Rich Asians”. Wszystko jest czarno-białe i namalowane grubymi krechami. Nawet wątek, który ma dorzucić łyżkę dziegciu i pokazać, że nie każda miłość kończy się dobrze, został zmarnowany, bo czuć, że wciśnięto go na siłę. Znika na długie minuty, a jak się pojawia – wydaje się oderwany od kontekstu pozostałej części filmu.
Na koniec dostajemy (niespodzianka!) tak kolorowy i słodki “happy end”, że można zwymiotować. Przez te dwie godziny zaśmiałem się raz. Poza tym byłem zniesmaczony, znudzony i miałem wrażenie, że jeszcze kilka słodkopierdzących scen pseudo-romantycznych i dostanę cukrzycy. Jeśli lubicie naprawdę dobre komedie romantyczne to polecam wam chociażby “Love Actually”, “500 days of Summer”, “Crazy Sutpid Love” czy “About time”. Jeśli chcecie podobny motyw – zderzenie jej uroku z jego bogactwem – sięgnijcie po klasykę, “Pretty Woman”. Tam przynajmniej było subtelnie, urokliwie i – mimo wad – była obecna jakaś nieuchwytna magia. Być może wynikająca z charyzmy aktorów? Nie wiem. W każdym razie “Bajeczni bogaci Azjaci” to skrajnie nieoryginalna komedia romantyczna, która nie jest ani zabawna, ani romantyczna. Szczerze odradzam. 3/10
http://zabimokiem.pl/dramatycznie-niesmieszni-azjaci/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przemytnik (The Mule) - Clint Eastwood to legenda. Człowiek instytucja. Spełniony po obu stronach kamery. Nagradzany Oscarami. Ma niemal 89 lat i nadal chce mu się kręcić filmy, a dzięki swojej renomie może robić to w bardzo (właściwy sobie) bezkompromisowy sposób: mając gdzieś poprawność polityczną, konwenanse i schematy. Najnowsza produkcja – “Przemytnik” – również nikomu nie zamierza się kłaniać, ale czy widz powinien po seansie kłaniać się Clintowi?
Earl Stone (Eastwood), leciwy staruszek, wpada w tarapaty finansowe. Farma kwiatów upada (“przez ten okropny internet, grrrr!”), a bohater nie ma specjalnie pomysłu co dalej. Bez większego zastanowienia zostaje więc kierowcą kartelu narkotykowego. Nienotowany, niekarany, o wyglądzie poczciwego dziadzia jest idealnym kandydatem na tę pozycję. Policja przecież nie zatrzyma wysuszonego emeryta bez powodu, co najwyżej, żeby pomóc w czymkolwiek. Jest jeszcze wątek rodzinny: Earl jest sukinsynem. Całe życie poświęcił pracy, wystawom kwiatów i spotkaniom z innymi hodowcami na kwiatowych galach. Nie był na chrzcie córki, na wielu urodzinach, nie był nawet na jej ślubie. O rocznicach nawet nie wspominam. Z jakiegoś powodu wnuczka jednak kocha dziadka i chce go na weselu, w swoim życiu i generalnie w pobliżu…
Po seansie dostajemy informację mówiącą o tym, że kanwą był artykuł w New York Timesie. Przeczytałem już po seansie i napiszę tylko tyle: Radio Erewań się chowa. Tak naprawdę wspólne są dwie rzeczy: był sobie bardzo stary człowiek i woził narkotyki po USA dla kartelu. Cała reszta to wyobraźnia Nicka Schenka, autora scenariusza. Scenariusza, który moim skromnym zdaniem nie trzyma się kupy. Zachowania bohaterów są oderwane od rzeczywistości i kompletnie nielogiczne. Główny bohater na początku nie wie co wozi, bo przecież jest dziadkiem, ale to, że załadunek odbywa się w asyście typów spod ciemnej gwiazdy uzbrojonych w karabiny, nie wzbudza jego podejrzeń. Kiedy zobaczy ładunek po raz pierwszy, będzie w szoku. Jego motywacja na początku jest jasna – potrzebuje kasy, ale po co to robi nadal? Film bardzo mgliście odpowiada na to pytanie, sugerując zachowanie w stylu Waltera White’a z “Breaking Bad”, ale nie ma tu spójności, bo Stone nie wydaje się lubić nowej fuchy. Kilka razy podkreśla, że to już ostatni raz, po czym znów widzimy go w trasie z następnym transportem bez słowa wyjaśnienia. A to tylko czubek góry lodowej, bo rodzinny wątek to jeszcze większa porażka.
Nie dowiemy się na przykład, jakim cudem wnuczka tak bardzo kocha (i w ogóle zna) Earla, skoro jej matka i babka nienawidzą go od ponad dekady tak bardzo, że na sam widok odwracają się na pięcie. Nawet przymykając oko na to – późniejsze zachowania, tak byłej żony jak i córki Earla, to festiwal żenady i niekonsekwencji. Eastwood chciał iść w stronę poważnego moralitetu konkludującego, że rodzina jest najważniejsza, a na zbawienie/wybaczenie nigdy nie jest za późno. W jednej-dwóch scenach tak bardzo przesadza z podkreślaniem zaplanowanego przesłania, że robi się niedobrze od nadęcia i beznadziei wyzierającej z dialogów. Niechcący zresztą przesłanie wychodzi dokładnie odwrotne: “za pieniądze kupisz wszystko, miłość i wybaczenie też”. Nie można przekazać takiego morału bez zbudowania realnie wyglądającej i zachowującej się rodziny.
To nie wszystko, nawet najgroźniejszy psychol z gangu, taki, który lubuje się w zabijaniu i torturach, będzie po stronie tytułowego bohatera, kiedy ten wybierze załatwienie pilnej rodzinnej sprawy ponad biznes kartelu. Bardzo serdecznie z jego strony, szczególnie, że jedyna interakcja do tej pory między nim, a Earlem to wywiezienie do lasu i straszenie egzekucją. Na tym polega największy problem “Przemytnika”. W dobrze napisanej historii morał wynika z poczynań bohaterów. Tutaj jest odwrotnie. Każdy może zachować się w zupełnie nieoczekiwany sposób i bez związku z dotychczasowym budowaniem postaci, o ile tego wymaga przekaz, jaki forsuje Eastwood.
Generalnie świat przedstawiony przez Clinta w filmie to chyba jakieś odzwierciedlenie jego własnych poglądów na rzeczywistość. Farmę kwiatów zniszczył handel internetowy, główny bohater pyta wprost: “na co komu w ogóle internet”, a młodzi są do bani i niczego nie potrafią. Spotkana przypadkowo po drodze rodzina z dzieckiem złapała kapcia. Earl musi im pomóc, bo co robi ojciec? Tak właśnie, szuka na pustkowiu zasięgu, żeby w google sprawdzić, jak zmienia się koło w samochodzie.
Warsztatowo film stoi na przyzwoitym poziomie. Eastwood to fachowiec i potrafi tu zbudować napięcie, tam pokazać jakiś pościg, gdzie indziej rzucić celnym żartem, ale to za mało. Kiedy cała konstrukcja opiera się na tak beznadziejnym i niewiarygodnym scenariuszu, nie potrafię cieszyć się innymi aspektami. Cały seans zużywam na poszukiwanie sensu w zachowaniu bohaterów. Tu go nie znalazłem. Znalazłem za to nepotyzm – Eastwood w roli córki zatrudnił własną – Alison Eastwood. Obsada poza Alison powinna robić wrażenie: Cooper, Fishburne, Peña, Garcia, ale żadnych fajerwerków nie uświadczycie. Każdy robi tylko tyle, żeby czasem ktoś nie pomyślał, że mu nie zależało, a Andy Garcia jako szef kartelu wypada tak, że nie wiem, czy miał do końca świadomość w jakim filmie gra.
Szkoda, mocno się rozczarowałem. Potencjał był, film mógł pozować na nieoficjalny sequel mojego ukochanego “Gran Torino”, a wyszło słabo. Nie potrzebuję, żeby mnie Clint uczył o istocie rodziny językiem pełnych fałszywych nut. Do tego wystarczy mi seria o szybkich i wściekłych. 5/10
http://zabimokiem.pl/stary-niedobry-clint/
Earl Stone (Eastwood), leciwy staruszek, wpada w tarapaty finansowe. Farma kwiatów upada (“przez ten okropny internet, grrrr!”), a bohater nie ma specjalnie pomysłu co dalej. Bez większego zastanowienia zostaje więc kierowcą kartelu narkotykowego. Nienotowany, niekarany, o wyglądzie poczciwego dziadzia jest idealnym kandydatem na tę pozycję. Policja przecież nie zatrzyma wysuszonego emeryta bez powodu, co najwyżej, żeby pomóc w czymkolwiek. Jest jeszcze wątek rodzinny: Earl jest sukinsynem. Całe życie poświęcił pracy, wystawom kwiatów i spotkaniom z innymi hodowcami na kwiatowych galach. Nie był na chrzcie córki, na wielu urodzinach, nie był nawet na jej ślubie. O rocznicach nawet nie wspominam. Z jakiegoś powodu wnuczka jednak kocha dziadka i chce go na weselu, w swoim życiu i generalnie w pobliżu…
Po seansie dostajemy informację mówiącą o tym, że kanwą był artykuł w New York Timesie. Przeczytałem już po seansie i napiszę tylko tyle: Radio Erewań się chowa. Tak naprawdę wspólne są dwie rzeczy: był sobie bardzo stary człowiek i woził narkotyki po USA dla kartelu. Cała reszta to wyobraźnia Nicka Schenka, autora scenariusza. Scenariusza, który moim skromnym zdaniem nie trzyma się kupy. Zachowania bohaterów są oderwane od rzeczywistości i kompletnie nielogiczne. Główny bohater na początku nie wie co wozi, bo przecież jest dziadkiem, ale to, że załadunek odbywa się w asyście typów spod ciemnej gwiazdy uzbrojonych w karabiny, nie wzbudza jego podejrzeń. Kiedy zobaczy ładunek po raz pierwszy, będzie w szoku. Jego motywacja na początku jest jasna – potrzebuje kasy, ale po co to robi nadal? Film bardzo mgliście odpowiada na to pytanie, sugerując zachowanie w stylu Waltera White’a z “Breaking Bad”, ale nie ma tu spójności, bo Stone nie wydaje się lubić nowej fuchy. Kilka razy podkreśla, że to już ostatni raz, po czym znów widzimy go w trasie z następnym transportem bez słowa wyjaśnienia. A to tylko czubek góry lodowej, bo rodzinny wątek to jeszcze większa porażka.
Nie dowiemy się na przykład, jakim cudem wnuczka tak bardzo kocha (i w ogóle zna) Earla, skoro jej matka i babka nienawidzą go od ponad dekady tak bardzo, że na sam widok odwracają się na pięcie. Nawet przymykając oko na to – późniejsze zachowania, tak byłej żony jak i córki Earla, to festiwal żenady i niekonsekwencji. Eastwood chciał iść w stronę poważnego moralitetu konkludującego, że rodzina jest najważniejsza, a na zbawienie/wybaczenie nigdy nie jest za późno. W jednej-dwóch scenach tak bardzo przesadza z podkreślaniem zaplanowanego przesłania, że robi się niedobrze od nadęcia i beznadziei wyzierającej z dialogów. Niechcący zresztą przesłanie wychodzi dokładnie odwrotne: “za pieniądze kupisz wszystko, miłość i wybaczenie też”. Nie można przekazać takiego morału bez zbudowania realnie wyglądającej i zachowującej się rodziny.
To nie wszystko, nawet najgroźniejszy psychol z gangu, taki, który lubuje się w zabijaniu i torturach, będzie po stronie tytułowego bohatera, kiedy ten wybierze załatwienie pilnej rodzinnej sprawy ponad biznes kartelu. Bardzo serdecznie z jego strony, szczególnie, że jedyna interakcja do tej pory między nim, a Earlem to wywiezienie do lasu i straszenie egzekucją. Na tym polega największy problem “Przemytnika”. W dobrze napisanej historii morał wynika z poczynań bohaterów. Tutaj jest odwrotnie. Każdy może zachować się w zupełnie nieoczekiwany sposób i bez związku z dotychczasowym budowaniem postaci, o ile tego wymaga przekaz, jaki forsuje Eastwood.
Generalnie świat przedstawiony przez Clinta w filmie to chyba jakieś odzwierciedlenie jego własnych poglądów na rzeczywistość. Farmę kwiatów zniszczył handel internetowy, główny bohater pyta wprost: “na co komu w ogóle internet”, a młodzi są do bani i niczego nie potrafią. Spotkana przypadkowo po drodze rodzina z dzieckiem złapała kapcia. Earl musi im pomóc, bo co robi ojciec? Tak właśnie, szuka na pustkowiu zasięgu, żeby w google sprawdzić, jak zmienia się koło w samochodzie.
Warsztatowo film stoi na przyzwoitym poziomie. Eastwood to fachowiec i potrafi tu zbudować napięcie, tam pokazać jakiś pościg, gdzie indziej rzucić celnym żartem, ale to za mało. Kiedy cała konstrukcja opiera się na tak beznadziejnym i niewiarygodnym scenariuszu, nie potrafię cieszyć się innymi aspektami. Cały seans zużywam na poszukiwanie sensu w zachowaniu bohaterów. Tu go nie znalazłem. Znalazłem za to nepotyzm – Eastwood w roli córki zatrudnił własną – Alison Eastwood. Obsada poza Alison powinna robić wrażenie: Cooper, Fishburne, Peña, Garcia, ale żadnych fajerwerków nie uświadczycie. Każdy robi tylko tyle, żeby czasem ktoś nie pomyślał, że mu nie zależało, a Andy Garcia jako szef kartelu wypada tak, że nie wiem, czy miał do końca świadomość w jakim filmie gra.
Szkoda, mocno się rozczarowałem. Potencjał był, film mógł pozować na nieoficjalny sequel mojego ukochanego “Gran Torino”, a wyszło słabo. Nie potrzebuję, żeby mnie Clint uczył o istocie rodziny językiem pełnych fałszywych nut. Do tego wystarczy mi seria o szybkich i wściekłych. 5/10
http://zabimokiem.pl/stary-niedobry-clint/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6414
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Faraon
Wstyd przyznać - do tej pory nie widziałem. Za to jak obejrzałem to od razu w wersji cyfrowo zrekonstruowanej, która wizualnie kopie zadek. Film jest bardzo ...inny. Z jednej strony powolny, teatralny, z teatralnym aktorstwem i wystudiowaną dykcją aktorów. Momentami według dzisiejszych standardów zwyczajnie nudnawy. Zarazem zrobiony z rozmachem i pomysłem, z inteligentnym scenariuszem i ciekawymi, niejednoznacznymi postaciami. Niektóre ujęcia po prostu powalają. Na przykład cały początek, z ujęciem na skarabeusze a potem na żołnierza biegnącego z wiadomością pomiędzy szeregami wojowników. Tradycyjnie dla polskiego kina z tamtego okresu znakomity dźwięk. Niby za komuny takie filmy było robić łatwiej, bo a to państwowe wsparcie (wątek antyklerykalny musiał cieszyć władze) a to plenery w azjatyckiej części ZSRR a to tłumy statystów itd. Tak coś mi się jednak wydaje, że dzisiaj mając wielkie pieniądze nikt intelektualnie nie udźwignąłby tak wizjonerskiego filmu. Jako stary oblech nie mogę nie wspomnieć o Barbarze Brylskiej, której nawet egipska peruka nie przeszkodziła wyglądać obłędnie. Pięknych aktorek jest tu zresztą więcej.
Oceniając "Faraona" po latach trzeba przyznać, że pod względem artystycznym stoi on półkę wyżej niż "Potop" ale nie jest tak wciągający bo odbiera się go raczej na chłodno. To nie jest film historyczno-przygodowy, tylko uniwersalna opowieść o polityce umieszczona w starożytnych dekoracjach. Mimo wszystko wypada znać, więc dobrze, że wreszcie nadrobiłem zaległości. 8/10
Wstyd przyznać - do tej pory nie widziałem. Za to jak obejrzałem to od razu w wersji cyfrowo zrekonstruowanej, która wizualnie kopie zadek. Film jest bardzo ...inny. Z jednej strony powolny, teatralny, z teatralnym aktorstwem i wystudiowaną dykcją aktorów. Momentami według dzisiejszych standardów zwyczajnie nudnawy. Zarazem zrobiony z rozmachem i pomysłem, z inteligentnym scenariuszem i ciekawymi, niejednoznacznymi postaciami. Niektóre ujęcia po prostu powalają. Na przykład cały początek, z ujęciem na skarabeusze a potem na żołnierza biegnącego z wiadomością pomiędzy szeregami wojowników. Tradycyjnie dla polskiego kina z tamtego okresu znakomity dźwięk. Niby za komuny takie filmy było robić łatwiej, bo a to państwowe wsparcie (wątek antyklerykalny musiał cieszyć władze) a to plenery w azjatyckiej części ZSRR a to tłumy statystów itd. Tak coś mi się jednak wydaje, że dzisiaj mając wielkie pieniądze nikt intelektualnie nie udźwignąłby tak wizjonerskiego filmu. Jako stary oblech nie mogę nie wspomnieć o Barbarze Brylskiej, której nawet egipska peruka nie przeszkodziła wyglądać obłędnie. Pięknych aktorek jest tu zresztą więcej.
Oceniając "Faraona" po latach trzeba przyznać, że pod względem artystycznym stoi on półkę wyżej niż "Potop" ale nie jest tak wciągający bo odbiera się go raczej na chłodno. To nie jest film historyczno-przygodowy, tylko uniwersalna opowieść o polityce umieszczona w starożytnych dekoracjach. Mimo wszystko wypada znać, więc dobrze, że wreszcie nadrobiłem zaległości. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Voo pisze:dobrze, że wreszcie nadrobiłem zaległości.
KUBRICK
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Też muszę kiedyś w końcu Faraona obejrzeć, bo książkę bardzo lubię. Chyba moja ulubiona lektura szkolna.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6414
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pquelim pisze:Voo pisze:dobrze, że wreszcie nadrobiłem zaległości.
KUBRICK
Nie widziałem tylko Mechanicznej pomarańczy
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Faraon u mnie zaraz po Lalce [Pq zje mnie za 3, 2, 1...]. A film, tak jak pisze Voo, naprawdę warto nadrobić.Crowley pisze:Też muszę kiedyś w końcu Faraona obejrzeć, bo książkę bardzo lubię. Chyba moja ulubiona lektura szkolna.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie wiem czy Pq zdąży przede mną Lalka ssieLai pisze:Faraon u mnie zaraz po Lalce [Pq zje mnie za 3, 2, 1...]. A film, tak jak pisze Voo, naprawdę warto nadrobić.Crowley pisze:Też muszę kiedyś w końcu Faraona obejrzeć, bo książkę bardzo lubię. Chyba moja ulubiona lektura szkolna.
- Razorblade
- Mr. Kroper
- Posty: 4892
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 18:56
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To ktos Lalke serio doczytal do konca?
Wysłane z mojego SM-G965F przy użyciu Tapatalka
Wysłane z mojego SM-G965F przy użyciu Tapatalka
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Inteligentny człowiek czyta Lalkę przynajmniej raz na dwa lata.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
lepszy metal lżejszy od powietrza niż szklane domy
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ktoś Cię strasznie oszukał Zolt. Pewnie był z Prus.Zolt pisze:Inteligentny człowiek czyta Lalkę przynajmniej raz na dwa lata.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Mocno łysiał i powtarzał coś o Dzierżoniowie i DżerzejSithFrog pisze:Ktoś Cię strasznie oszukał Zolt. Pewnie był z Prus.Zolt pisze:Inteligentny człowiek czyta Lalkę przynajmniej raz na dwa lata.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Bruce Willis!Zolt pisze:Mocno łysiał i powtarzał coś o Dzierżoniowie i DżerzejSithFrog pisze:Ktoś Cię strasznie oszukał Zolt. Pewnie był z Prus.Zolt pisze:Inteligentny człowiek czyta Lalkę przynajmniej raz na dwa lata.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lalka była spoko, Dziady były nudne jak cholera.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lai ma rację, Lalka na propsie. Żałuję, że nie powstał sequel w klimatach sci-fi.
CD-Action, RETRO i cdaction.pl
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
czas na nowy podpisDaeL pisze:Lai ma rację
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
W sumie racja, stary już się trochę wytarł.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jak to nie powstał, jak powstał? Napisał to Jacek Dukaj, a nazywa się "Imperium chmur" w "Innych światach" od SQN. Polecam.DaeL pisze:Lai ma rację, Lalka na propsie. Żałuję, że nie powstał sequel w klimatach sci-fi.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Shazam! - Bardzo lubię, kiedy film na podstawie komiksu traktuje swój pierwowzór trochę przewrotnie. Z szacunkiem, ale unikając bezrefleksyjnego przenoszenia kadrów na ekran jeden do jednego (w tym miejscu – zupełnie bez powodu – pozdrowienia dla Zacka Snydera). Mało tego, czasami najlepsze produkcje – gdyby usunąć z nich motyw superbohaterski – nadal nie tracą na jakości, bo na pierwszym miejscu stawiają bohaterów i ich emocje, a nie radosną rozpierduchę w pelerynach. Taki był na przykład “Logan” i na tej zasadzie bardzo podobnie wypada “Shazam!”. Jeden z lepszych tytułów opartych o komiks, na pewno najlepszy ze stajni DC/WB do tej pory.
Billy Batson nie miał lekko. W wieku 3 lat traci kontakt z ukochaną mamą. Od tej pory krąży między domami dziecka, opieką społeczną i rodzinami zastępczymi, z których notorycznie ucieka. W międzyczasie robi wszystko, żeby odnaleźć swoją rodzicielkę. Kiedy go poznajemy, trafia do zawodowej rodziny zastępczej, pod skrzydła Rosy i Victora, gdzie prócz niego wychowuje się jeszcze pięcioro innych dzieciaków. Między innymi Freddy, niepełnosprawny znawca komiksów, filmów i wszystkiego, co jest związane z superbohaterami. Kiedy Billy trochę przypadkowo posiądzie moc zamieniania się w wielkiego, silnego herosa Shazama, przybrany brat okaże się najlepszym możliwym powiernikiem, przewodnikiem i… managerem?
Mam nadzieję, że ludzie pokochają Shazama, bo zdecydowanie jest za co. Chociażby za poczucie humoru. Billy w swojej magicznej postaci jest kopalnią dowcipów. Facet po trzydziestce, w czerwonym i obcisłym lateksie, z białą peleryną i wielką, świecącą żółtą błyskawicą na klacie? W dodatku zachowujący się tak, jakby miał (niecałe) 15 lat? Takie połączenie pozwala twórcom na pokazanie mnóstwa żartów sytuacyjnych czy zabawnych dialogów. Od wymyślania ksywy czy sztandarowego tekstu dla nowego herosa, przez testowanie jego super mocy, po wykorzystywanie “dorosłej” formy do prób zażywania dorosłych rozrywek/używek. Co ważne, scenarzyści (Henry Gayden, Darren Lemke) nie przesadzili z eksploatowaniem tematu i żeby nie zjadać własnego ogona, zdecydowali się też na obśmianie kilku standardowych schematów kina tego typu. Nie poszli może tak daleko jak twórcy “Deadpoola”, ale parę niezłych gagów wpletli zgrabnie między wiersze.
Najważniejsza jednak jest historia Billy’ego. Poszukiwania matki stanowią dla niego sens życia i nie ma przeszkody, której nie byłby gotów pokonać. Nowa rodzina, nowy dach, nowe rodzeństwo to tylko kolejny przystanek na drodze do mamy. Wątek napisano i wyreżyserowano w bardzo wiarygodny sposób. Przekłada się to na (i tu nie ma ironii, piszę poważnie) pewną kulminacyjną scenę, która pod kątem ładunku emocjonalnego nie ma sobie równych. Ani w innych filmach DC/WB, ani w czymkolwiek od Marvela. Jedynie “Logan” mógłby stawać w szranki w tej kategorii. Nie napiszę dokładniej, nie chcę zdradzać detali, ale w kinie chwyciło mnie za gardło żelazną łapą i nie chciało puścić, dopóki oczy się nie zaszkliły. Tego typu doświadczenie zawsze postawię dwa poziomy wyżej od najlepszych efektów specjalnych czy innych wodotrysków.
Nie byłoby jednak tylu emocji, gdyby nie rewelacyjnie dobrani aktorzy. Asher Angel jako Billy wypada znakomicie, jest wiarygodny, kiedy cierpi, ale też kiedy przyjmuje zawadiacką postawę młodego buntownika. Równie dobrze, a może i lepiej, prezentuje się Jack Dylan Grazer jako Freddy, czyli wspomniany spec od komiksów. Często kradnie dla siebie show i stanowi ciekawą przeciwwagę dla Billy’ego. Pokazuje mu, że nie tylko on miał w życiu pod górkę i że Batson wcale nie ma monopolu na cierpienie. Dorzuciłbym do pochwał jeszcze Zacharego Levi w tytułowej roli. Jako piętnastolatek w dorosłym ciele zachowuje się tak realistycznie, że albo wzbił się na wyżyny umiejętności, albo jest w nim nadal dużo dziecka. Pozostała część ekipy też prezentuje się nieźle. Mark Strong gra typowego antagonistę, a reszta rodzeństwa nie wybija się ani in plus, ani in minus. To mimo wszystko zaleta, bo wiadomo, że z dziecięcymi aktorami bywa cokolwiek różnie.
Efekty specjalne nie odbiegają od obecnych standardów. Tempo wydarzeń na ekranie jest odpowiednie, nie zauważyłem przestojów. Jedyne co mnie zdziwiło: mroczne elementy są naprawdę… mroczne. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale jest kilka takich scen, które sprawiają, że nie pokazałbym “Shazama!” dzieciakom poniżej 10-12 roku życia. Nie wiem, czy nie przesadzono, bo dramatyczne wydarzenia z życia Billy’ego są wystarczającą kotwicą trzymającą widza w rzeczywistości. Te naprawdę brutalne ujęcia idą za daleko i mogą szokować, bo (moim zdaniem rzecz jasna) nie pasują do reszty tonem.
Finał jest jednak taki, że “Shazam!” okazał się świetnym kinem familijnym, łączącym interesującą historię i absurdalne wątki superbohaterskie. Taki, na którym można się świetnie bawić, zapłakać, a na koniec oddać refleksji, bo twórcy sprytnie przemycili tu wartościowe przesłanie. Po seansie i po obejrzeniu zwiastuna do nowego filmu o Jokerze, bardzo się cieszę, że DC/WB przestało skupiać się na daremnych próbach tworzenia uniwersum bliźniaczego do MCU. Pozytywne efekty widać już teraz. Oby tak dalej! 8/10
http://zabimokiem.pl/dc-powraca-w-wielkim-stylu/
Billy Batson nie miał lekko. W wieku 3 lat traci kontakt z ukochaną mamą. Od tej pory krąży między domami dziecka, opieką społeczną i rodzinami zastępczymi, z których notorycznie ucieka. W międzyczasie robi wszystko, żeby odnaleźć swoją rodzicielkę. Kiedy go poznajemy, trafia do zawodowej rodziny zastępczej, pod skrzydła Rosy i Victora, gdzie prócz niego wychowuje się jeszcze pięcioro innych dzieciaków. Między innymi Freddy, niepełnosprawny znawca komiksów, filmów i wszystkiego, co jest związane z superbohaterami. Kiedy Billy trochę przypadkowo posiądzie moc zamieniania się w wielkiego, silnego herosa Shazama, przybrany brat okaże się najlepszym możliwym powiernikiem, przewodnikiem i… managerem?
Mam nadzieję, że ludzie pokochają Shazama, bo zdecydowanie jest za co. Chociażby za poczucie humoru. Billy w swojej magicznej postaci jest kopalnią dowcipów. Facet po trzydziestce, w czerwonym i obcisłym lateksie, z białą peleryną i wielką, świecącą żółtą błyskawicą na klacie? W dodatku zachowujący się tak, jakby miał (niecałe) 15 lat? Takie połączenie pozwala twórcom na pokazanie mnóstwa żartów sytuacyjnych czy zabawnych dialogów. Od wymyślania ksywy czy sztandarowego tekstu dla nowego herosa, przez testowanie jego super mocy, po wykorzystywanie “dorosłej” formy do prób zażywania dorosłych rozrywek/używek. Co ważne, scenarzyści (Henry Gayden, Darren Lemke) nie przesadzili z eksploatowaniem tematu i żeby nie zjadać własnego ogona, zdecydowali się też na obśmianie kilku standardowych schematów kina tego typu. Nie poszli może tak daleko jak twórcy “Deadpoola”, ale parę niezłych gagów wpletli zgrabnie między wiersze.
Najważniejsza jednak jest historia Billy’ego. Poszukiwania matki stanowią dla niego sens życia i nie ma przeszkody, której nie byłby gotów pokonać. Nowa rodzina, nowy dach, nowe rodzeństwo to tylko kolejny przystanek na drodze do mamy. Wątek napisano i wyreżyserowano w bardzo wiarygodny sposób. Przekłada się to na (i tu nie ma ironii, piszę poważnie) pewną kulminacyjną scenę, która pod kątem ładunku emocjonalnego nie ma sobie równych. Ani w innych filmach DC/WB, ani w czymkolwiek od Marvela. Jedynie “Logan” mógłby stawać w szranki w tej kategorii. Nie napiszę dokładniej, nie chcę zdradzać detali, ale w kinie chwyciło mnie za gardło żelazną łapą i nie chciało puścić, dopóki oczy się nie zaszkliły. Tego typu doświadczenie zawsze postawię dwa poziomy wyżej od najlepszych efektów specjalnych czy innych wodotrysków.
Nie byłoby jednak tylu emocji, gdyby nie rewelacyjnie dobrani aktorzy. Asher Angel jako Billy wypada znakomicie, jest wiarygodny, kiedy cierpi, ale też kiedy przyjmuje zawadiacką postawę młodego buntownika. Równie dobrze, a może i lepiej, prezentuje się Jack Dylan Grazer jako Freddy, czyli wspomniany spec od komiksów. Często kradnie dla siebie show i stanowi ciekawą przeciwwagę dla Billy’ego. Pokazuje mu, że nie tylko on miał w życiu pod górkę i że Batson wcale nie ma monopolu na cierpienie. Dorzuciłbym do pochwał jeszcze Zacharego Levi w tytułowej roli. Jako piętnastolatek w dorosłym ciele zachowuje się tak realistycznie, że albo wzbił się na wyżyny umiejętności, albo jest w nim nadal dużo dziecka. Pozostała część ekipy też prezentuje się nieźle. Mark Strong gra typowego antagonistę, a reszta rodzeństwa nie wybija się ani in plus, ani in minus. To mimo wszystko zaleta, bo wiadomo, że z dziecięcymi aktorami bywa cokolwiek różnie.
Efekty specjalne nie odbiegają od obecnych standardów. Tempo wydarzeń na ekranie jest odpowiednie, nie zauważyłem przestojów. Jedyne co mnie zdziwiło: mroczne elementy są naprawdę… mroczne. Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale jest kilka takich scen, które sprawiają, że nie pokazałbym “Shazama!” dzieciakom poniżej 10-12 roku życia. Nie wiem, czy nie przesadzono, bo dramatyczne wydarzenia z życia Billy’ego są wystarczającą kotwicą trzymającą widza w rzeczywistości. Te naprawdę brutalne ujęcia idą za daleko i mogą szokować, bo (moim zdaniem rzecz jasna) nie pasują do reszty tonem.
Finał jest jednak taki, że “Shazam!” okazał się świetnym kinem familijnym, łączącym interesującą historię i absurdalne wątki superbohaterskie. Taki, na którym można się świetnie bawić, zapłakać, a na koniec oddać refleksji, bo twórcy sprytnie przemycili tu wartościowe przesłanie. Po seansie i po obejrzeniu zwiastuna do nowego filmu o Jokerze, bardzo się cieszę, że DC/WB przestało skupiać się na daremnych próbach tworzenia uniwersum bliźniaczego do MCU. Pozytywne efekty widać już teraz. Oby tak dalej! 8/10
http://zabimokiem.pl/dc-powraca-w-wielkim-stylu/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
The Highwaymen - Nie cierpię romantycznej legendy Bonnie i Clyde’a. Rozumiem mechanizmy powstawania takich zjawisk, ale nadal nie jestem w stanie pogodzić się z faktem, że ludzie mogą wynosić potwory na piedestał. Bo to były potwory, nic mniej. Zamordowanie z zimną krwią człowieka dla pełnego baku i 4 dolarów? Proszę bardzo. Strzelenie rannemu policjantowi w twarz? Czemu nie! Takich zbrodniarzy fetowali ludzie w USA lat trzydziestych. Bo on kochał ją, a ona jego. Obrobili też banki, które po kryzysie stały się symbolem systemu, który łamie ludzkie życia. Tyle wystarczyło, żeby z pary zimnokrwistych morderców zrobić współczesnych Robin Hoodów. Szczytem szczytów jest film Arthura Penna z 1967, gdzie główne role zagrali Warren Beatty i Faye Dunaway. Pokazano w nim wspomnianą dwójkę jako przestępców z klasą, charyzmą i urokiem, jako buntowników i kochanków.
Najbardziej polubiłem “The Highwaymen” za odwrócenie tego zjawiska. Nie ma tu miejsca na zmyśloną szlachetność, na romantyczny mit zbuntowanych zakochanych. Parker i Barrow są od początku do końca pokazani takimi, jakimi byli w rzeczywistości. Żadnego łagodzenia wizerunku i mitologizowania. W zamian okrucieństwo, brak litości i czysta psychopatia. Bez kompromisów. Podkreśla to sposób pokazywania na ekranie rzeczonej pary: praktycznie nie widzimy ich twarzy przez większość czasu, a sceny, kiedy się pojawiają, to głównie brutalne morderstwa i egzekucje.
W zamian wyeksponowano sylwetki dwóch stróżów prawa. Byłych strażników Teksasu, którzy na prośbę władz wracają do służby tylko po to, by namierzyć Bonnie i Clyde’a. Frank Hamer (Kevin Costner) i Maney Gault (Woody Harrelson) mają swoje lata, trudną relację między sobą, ale też ogromne doświadczenie. Doświadczenie, które zaprocentuje podczas śledztwa mającego na celu dorwanie morderców. Od początku wiedzą, jak niewielkie są szanse na wzięcie Barrowa i Parker żywcem. Godzą się na takie rozwiązanie bez większych problemów, bo – jak się okaże – sami nie są harcerzami i wolą cel uświęcający środki od trzymania się litery prawa i regulaminów. Nie są to jednak typowi hollywoodzcy twardziele wykuci dłutem w skale. Lata poza służbą zrobiły swoje, a wspomnienia niektórych zachowań i wyborów pozostawiły swój ślad w psychice obu panów. Ich związek stanowi idealny przykład bardzo szorstkiej przyjaźni. Hamer to małomówny typ z posępnym spojrzeniem, dusi to w sobie. Gault to wygadany śmieszek, który ucieka w alkohol. Razem stanowią ciekawe połączenie i na ekranie ogląda się ich bardzo dobrze. Duża w tym zasługa wiarygodnych kreacji Costnera i Harrlesona.
John Lee Hancock (reżyseria) scena po scenie pokazuje, jak trudne zadanie czekało byłych strażników Teksasu. Mieli przeciwko sobie nie tylko przestępców i członków ich gangu. Także ich rodziny, sąsiadów, prasę i pół Ameryki, zakochanej w bezlitosnej parze. Idealnie obrazuje to moment, kiedy panowie nie zdołali nawet zbliżyć się do samochodu Bonnie i Clyde’a, gdyż ten otoczyły… tłumy proszące o autograf. Tym bardziej należy docenić końcowy triumf stróżów prawa, mimo, że niektórzy nawet tu doszukiwali się kontrowersji po fakcie.
Jeśli miałbym się czepiać, wspomniałbym o zbyt rozwleczonym drugim akcie. Produkcja mogłaby być krótsza o 15-20 minut i niewiele by na tym straciła. Nie zmienia to jednak faktu, że “The Highwaymen” to kompetentnie zrobione kino drogi i ogląda się je bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że to kolejna produkcja Netflixa, która wygląda bardzo profesjonalnie. Widać, że streamingowy gigant powoli zaczyna przestawiać wajchę budżetową z ilości na jakość. Cieszy mnie bardzo ten kierunek, a film polecam w leniwe popołudnie. Warto poznać historię ludzi, którzy przyczynili się do złapania bezwzględnych morderców. Z napisów dowiemy się, że w pogrzebach Bonnie i Clyde’a wzięło udział ok. 35 tysięcy ludzi. Zapewne w podobnych ceremoniach Hamera i Gaulta pojawił się procent albo nawet promil tej liczby. Odwrócenie pojęć. Dobrze, że ktoś nakręcił tę historię z właściwej perspektywy. 7/10
http://zabimokiem.pl/hamer-i-gault-zami ... e-i-clyde/
Najbardziej polubiłem “The Highwaymen” za odwrócenie tego zjawiska. Nie ma tu miejsca na zmyśloną szlachetność, na romantyczny mit zbuntowanych zakochanych. Parker i Barrow są od początku do końca pokazani takimi, jakimi byli w rzeczywistości. Żadnego łagodzenia wizerunku i mitologizowania. W zamian okrucieństwo, brak litości i czysta psychopatia. Bez kompromisów. Podkreśla to sposób pokazywania na ekranie rzeczonej pary: praktycznie nie widzimy ich twarzy przez większość czasu, a sceny, kiedy się pojawiają, to głównie brutalne morderstwa i egzekucje.
W zamian wyeksponowano sylwetki dwóch stróżów prawa. Byłych strażników Teksasu, którzy na prośbę władz wracają do służby tylko po to, by namierzyć Bonnie i Clyde’a. Frank Hamer (Kevin Costner) i Maney Gault (Woody Harrelson) mają swoje lata, trudną relację między sobą, ale też ogromne doświadczenie. Doświadczenie, które zaprocentuje podczas śledztwa mającego na celu dorwanie morderców. Od początku wiedzą, jak niewielkie są szanse na wzięcie Barrowa i Parker żywcem. Godzą się na takie rozwiązanie bez większych problemów, bo – jak się okaże – sami nie są harcerzami i wolą cel uświęcający środki od trzymania się litery prawa i regulaminów. Nie są to jednak typowi hollywoodzcy twardziele wykuci dłutem w skale. Lata poza służbą zrobiły swoje, a wspomnienia niektórych zachowań i wyborów pozostawiły swój ślad w psychice obu panów. Ich związek stanowi idealny przykład bardzo szorstkiej przyjaźni. Hamer to małomówny typ z posępnym spojrzeniem, dusi to w sobie. Gault to wygadany śmieszek, który ucieka w alkohol. Razem stanowią ciekawe połączenie i na ekranie ogląda się ich bardzo dobrze. Duża w tym zasługa wiarygodnych kreacji Costnera i Harrlesona.
John Lee Hancock (reżyseria) scena po scenie pokazuje, jak trudne zadanie czekało byłych strażników Teksasu. Mieli przeciwko sobie nie tylko przestępców i członków ich gangu. Także ich rodziny, sąsiadów, prasę i pół Ameryki, zakochanej w bezlitosnej parze. Idealnie obrazuje to moment, kiedy panowie nie zdołali nawet zbliżyć się do samochodu Bonnie i Clyde’a, gdyż ten otoczyły… tłumy proszące o autograf. Tym bardziej należy docenić końcowy triumf stróżów prawa, mimo, że niektórzy nawet tu doszukiwali się kontrowersji po fakcie.
Jeśli miałbym się czepiać, wspomniałbym o zbyt rozwleczonym drugim akcie. Produkcja mogłaby być krótsza o 15-20 minut i niewiele by na tym straciła. Nie zmienia to jednak faktu, że “The Highwaymen” to kompetentnie zrobione kino drogi i ogląda się je bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że to kolejna produkcja Netflixa, która wygląda bardzo profesjonalnie. Widać, że streamingowy gigant powoli zaczyna przestawiać wajchę budżetową z ilości na jakość. Cieszy mnie bardzo ten kierunek, a film polecam w leniwe popołudnie. Warto poznać historię ludzi, którzy przyczynili się do złapania bezwzględnych morderców. Z napisów dowiemy się, że w pogrzebach Bonnie i Clyde’a wzięło udział ok. 35 tysięcy ludzi. Zapewne w podobnych ceremoniach Hamera i Gaulta pojawił się procent albo nawet promil tej liczby. Odwrócenie pojęć. Dobrze, że ktoś nakręcił tę historię z właściwej perspektywy. 7/10
http://zabimokiem.pl/hamer-i-gault-zami ... e-i-clyde/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Potrójna granica (Triple Frontier) - Tytułowa potrójna granica w mojej interpretacji składa się z trzech barier: finansowej – zapłać za abonament Netlfixa; technicznej – musisz mieć odpowiedni sprzęt i włączyć na nim film; psychofizycznej (moim zdaniem najtrudniejszej do pokonania) – wytrwać ponad dwie godziny i nie zasnąć/umrzeć z nudów.
Pięciu kumpli-komandosów zapuszcza się w sam środek południowoamerykańskiej dżungli, żeby zabić narkotykowego bossa i ukraść jego pieniądze. Zniechęceni faktem, ze dotychczasowa służba dla kraju przyniosła im niewiele i ledwie wiążą koniec z końcem, decydują się za milion dolarów zostać wyjętymi spod prawa. Oczywiście nie wszystko idzie zgodnie z planem i pojawiają się tarcia między bohaterami, czasem w ruch idą pięści, ale to bez znaczenia. Oryginalności w scenariuszu nie ma, lecz to nie jest największy problem filmu.
Największymi problemami są: brak konsekwencji i schematyczna konstrukcja. Najpierw poznajemy naszych żołdaków. Przyjaciele ze wspólną historią, ewidentnie zaprawieni w boju, doświadczeni. A potem wystarczy byle pierdoła, żeby skakali sobie do gardeł. Więź między nimi jest tak słabo zarysowana, że okazuje się kompletnie niewiarygodna. Tak samo dzieje się z kształtowaniem postaci. Ben Affleck gra kapitana, który jest mózgiem całej operacji. Najmądrzejszy i najbardziej doświadczony. Część ekipy wyklucza swój udział w przedsięwzięciu, jeśli szef nie wyrazi aprobaty. I co? To właśnie on z byle powodu przewraca pierwszy klocek domina, który prowadzi od jednej katastrofy do drugiej, to on – spec od planowania akcji co do sekundy – porzuca pierwotne założenia dla kilku dolarów więcej.
A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo każda z postaci ma takie momenty, że widz – o ile nie zaśnie – przewraca oczami ze zrezygnowaniem. Kiedy już Oscar Isaac przed wyruszeniem w drogę zbiera drużynę, zaczyna się właściwa akcja według schematu: idzie dobrze, konkretna wtopa, ojej co my zrobimy, udało się, ale nie bez strat, znów idzie dobrze itp. itd. Film wpada w fabularną pętlę i już do końca się z niej nie wydostaje. Kolejne strzelaniny czy sceny akcji zamiast ekscytować, nudzą. Zrealizowano je tak statycznie, że mogłyby posłużyć za książkowy przykład “jak nie kręcić walki i generalnie dynamicznych ujęć”.
Obsada jest imponująca: Ben Affleck, Oscar Isaac, Charlie Hunnam, Garrett Hedlund, Pedro Pascal, tylko co z tego? Płaskie i źle zbudowane postaci. Beznadziejne, pełne ekspozycji i nadętych dyrdymałów dialogi, zero chemii między członkami ekipy. Dowolna produkcja opowiadająca o ekipie byłych wojaków (ot, choćby “Expendables”) ma ten element zrealizowany o niebo lepiej. Ogromne marnotrawstwo fantastycznych nazwisk.
Napisałbym więcej, ale – z ręką na sercu – pod koniec seansu przysypiałem, a godzinę po niewiele z filmu pamiętałem. Jeśli miałbym cokolwiek pochwalić to może piękne krajobrazy, bo kilka razy trafia się szeroki kadr z cudownym widokiem na Andy czy brazylijską dżunglę. Poza tym nie ma w “Potrójnej granicy” nic wartego uwagi. Jeśli Netflix podpowiada wam ten tytuł po zalogowaniu – nie dajcie się nabrać. Chyba, że macie problemy z zaśnięciem – w takim wypadku polecam. 3/10
http://zabimokiem.pl/komandosi-dzungla- ... elki-ziew/
Pięciu kumpli-komandosów zapuszcza się w sam środek południowoamerykańskiej dżungli, żeby zabić narkotykowego bossa i ukraść jego pieniądze. Zniechęceni faktem, ze dotychczasowa służba dla kraju przyniosła im niewiele i ledwie wiążą koniec z końcem, decydują się za milion dolarów zostać wyjętymi spod prawa. Oczywiście nie wszystko idzie zgodnie z planem i pojawiają się tarcia między bohaterami, czasem w ruch idą pięści, ale to bez znaczenia. Oryginalności w scenariuszu nie ma, lecz to nie jest największy problem filmu.
Największymi problemami są: brak konsekwencji i schematyczna konstrukcja. Najpierw poznajemy naszych żołdaków. Przyjaciele ze wspólną historią, ewidentnie zaprawieni w boju, doświadczeni. A potem wystarczy byle pierdoła, żeby skakali sobie do gardeł. Więź między nimi jest tak słabo zarysowana, że okazuje się kompletnie niewiarygodna. Tak samo dzieje się z kształtowaniem postaci. Ben Affleck gra kapitana, który jest mózgiem całej operacji. Najmądrzejszy i najbardziej doświadczony. Część ekipy wyklucza swój udział w przedsięwzięciu, jeśli szef nie wyrazi aprobaty. I co? To właśnie on z byle powodu przewraca pierwszy klocek domina, który prowadzi od jednej katastrofy do drugiej, to on – spec od planowania akcji co do sekundy – porzuca pierwotne założenia dla kilku dolarów więcej.
A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo każda z postaci ma takie momenty, że widz – o ile nie zaśnie – przewraca oczami ze zrezygnowaniem. Kiedy już Oscar Isaac przed wyruszeniem w drogę zbiera drużynę, zaczyna się właściwa akcja według schematu: idzie dobrze, konkretna wtopa, ojej co my zrobimy, udało się, ale nie bez strat, znów idzie dobrze itp. itd. Film wpada w fabularną pętlę i już do końca się z niej nie wydostaje. Kolejne strzelaniny czy sceny akcji zamiast ekscytować, nudzą. Zrealizowano je tak statycznie, że mogłyby posłużyć za książkowy przykład “jak nie kręcić walki i generalnie dynamicznych ujęć”.
Obsada jest imponująca: Ben Affleck, Oscar Isaac, Charlie Hunnam, Garrett Hedlund, Pedro Pascal, tylko co z tego? Płaskie i źle zbudowane postaci. Beznadziejne, pełne ekspozycji i nadętych dyrdymałów dialogi, zero chemii między członkami ekipy. Dowolna produkcja opowiadająca o ekipie byłych wojaków (ot, choćby “Expendables”) ma ten element zrealizowany o niebo lepiej. Ogromne marnotrawstwo fantastycznych nazwisk.
Napisałbym więcej, ale – z ręką na sercu – pod koniec seansu przysypiałem, a godzinę po niewiele z filmu pamiętałem. Jeśli miałbym cokolwiek pochwalić to może piękne krajobrazy, bo kilka razy trafia się szeroki kadr z cudownym widokiem na Andy czy brazylijską dżunglę. Poza tym nie ma w “Potrójnej granicy” nic wartego uwagi. Jeśli Netflix podpowiada wam ten tytuł po zalogowaniu – nie dajcie się nabrać. Chyba, że macie problemy z zaśnięciem – w takim wypadku polecam. 3/10
http://zabimokiem.pl/komandosi-dzungla- ... elki-ziew/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Bracia Sisters (The Sisters Brothers)Kiedy Europejczycy biorą się za kręcenie westernu wiedz, że nie będzie to typowy film z tego gatunku. Nie ma się co nastawiać na “Tombstone”, czy “Wyatta Earpa”, ani tym bardziej na “Siedmiu wspaniałych”. Thomas Bidegain i Jacques Audiard napisali scenariusz niezbyt efektownego i mocno przegadanego filmu. Drugi z panów wyreżyserował “Braci Sisters” w taki sposób, że mimo wolnego tempa, całość ogląda się bardzo dobrze.
Bracia Sisters (a właściwiej byłoby przewrotnie jak w oryginale: bracia Siostry) to dwójka zabijaków i typów spod ciemnej gwiazdy realizujących zlecenia dla tajemniczego Kontradmirała. Eli (John C. Reilly) jest starszy i coraz częściej myśli o porzuceniu szemranej roboty. Charlie (Joaquin Phoenix) odwrotnie: kocha to, co robi, uwielbia upijać się do nieprzytomności, balować, a potem wracać do pracy. Uważa, że niczego innego nie potrafi, więc nie myśli o zmianach. Razem muszą dopaść Hermanna Kermita Warma (Riz Ahmed), który posiada tajemniczą recepturę do poszukiwania złota. Pomóc ma im w tym detektyw-elegancik, John Morris (Jake Gyllenhaal)…
…i tyle. Cała historia kręci się wokół tych czterech postaci. Kino europejskie czuć tu na każdym kroku. Przede wszystkim, nietypowo dla gatunku, nie mamy tutaj żadnego głównego czarnego charakteru. Owszem, napotkamy kilka postaci niezbyt (delikatnie mówiąc) pozytywnych, ale paradoksalnie największym szajbusem jest tutaj Charlie, w teorii jeden z protagonistów. Strzelanin wielu nie uświadczymy, za to przez długie minuty ciągną się dialogi między bohaterami w różnych konfiguracjach. Jest tu zderzenie między braćmi dotyczące ich przyszłości, konflikt z Morrisem o pryncypia. Pojawiają się tematy traumy, która zmienia człowieka i wyznacza mu życiową drogę, ale też filozoficzne rozmowy z Warmem o możliwości tworzenia utopijnej społeczności na uboczu ówczesnej cywilizacji.
To, co w teorii powinno być największą wadą, okazuje się być największą zaletą filmu. Dialogi są napisane ciekawie i z pazurem. Rozmowy między postaciami świetnie modelują ich wzajemne stosunki, ale mówią też wiele o przeszłości. Czasem są zabawne i schodzą na uroczo-prostacki poziom, chociaż dzieje się tak niezbyt często i momentami zastanawiałem się, czy oglądam film o kowbojach, czy może o niespełnionych filozofach. Nie zmienia to jednak faktu, że wspomniane konwersacje są kwintesencją filmu i ani przez chwilę nie nudzą. Momentami robi się naprawdę emocjonalnie, a pod koniec naprawdę zżyłem się jako widz z braćmi Sisters.
Realizacja również stoi na przyzwoitym poziomie. Jak na europejskie podejście do typowo amerykańskiego gatunku, zdjęcia, kostiumy czy krajobrazy mogą się podobać i nic nie razi sztucznością, jak pamiętna Chorwacja udająca Dziki Zachód w niesławnych niemiecko-jugosłowiańskich produkcjach z lat sześćdziesiątych. Jedynie strzelaniny mogłyby być bardziej efektowne, bo to jednak western, więc kilka rozbłysków w zupełnych ciemnościach jako pojedynek dwóch grup kowbojów wygląda groteskowo i niespecjalnie budzi emocje. Zakładam, że to świadomy zabieg pójścia pod prąd i zrobienia czegoś innego, ale można przecież nie trzymać się schematów i zrobić film wierny korzeniom gatunku (“Bone Tomahawk”).
Nie zmienia to jednak faktu, że mogę z czystym sercem polecić “Braci Sisters”. Chociażby dla rewelacyjnych kreacji aktorskich. Phoenix, Gyllenhaal i Ahmed prezentują wysoki poziom, ale to, co zrobił John C. Reilly, to wyższa szkoła jazdy. Jego poczciwy, wrażliwy i jednocześnie bezwzględny (kiedy trzeba) Eli to rola warta co najmniej nominacji do Oscara. Dobrze, że raz na jakiś czas ucieka od głupkowatych komedii z Wille Ferrellem. Dla niego jednego (Reilly’ego, nie Ferrella) warto zafundować sobie seans filmu Audiarda. 6/10
http://zabimokiem.pl/western-po-europejsku/
Bracia Sisters (a właściwiej byłoby przewrotnie jak w oryginale: bracia Siostry) to dwójka zabijaków i typów spod ciemnej gwiazdy realizujących zlecenia dla tajemniczego Kontradmirała. Eli (John C. Reilly) jest starszy i coraz częściej myśli o porzuceniu szemranej roboty. Charlie (Joaquin Phoenix) odwrotnie: kocha to, co robi, uwielbia upijać się do nieprzytomności, balować, a potem wracać do pracy. Uważa, że niczego innego nie potrafi, więc nie myśli o zmianach. Razem muszą dopaść Hermanna Kermita Warma (Riz Ahmed), który posiada tajemniczą recepturę do poszukiwania złota. Pomóc ma im w tym detektyw-elegancik, John Morris (Jake Gyllenhaal)…
…i tyle. Cała historia kręci się wokół tych czterech postaci. Kino europejskie czuć tu na każdym kroku. Przede wszystkim, nietypowo dla gatunku, nie mamy tutaj żadnego głównego czarnego charakteru. Owszem, napotkamy kilka postaci niezbyt (delikatnie mówiąc) pozytywnych, ale paradoksalnie największym szajbusem jest tutaj Charlie, w teorii jeden z protagonistów. Strzelanin wielu nie uświadczymy, za to przez długie minuty ciągną się dialogi między bohaterami w różnych konfiguracjach. Jest tu zderzenie między braćmi dotyczące ich przyszłości, konflikt z Morrisem o pryncypia. Pojawiają się tematy traumy, która zmienia człowieka i wyznacza mu życiową drogę, ale też filozoficzne rozmowy z Warmem o możliwości tworzenia utopijnej społeczności na uboczu ówczesnej cywilizacji.
To, co w teorii powinno być największą wadą, okazuje się być największą zaletą filmu. Dialogi są napisane ciekawie i z pazurem. Rozmowy między postaciami świetnie modelują ich wzajemne stosunki, ale mówią też wiele o przeszłości. Czasem są zabawne i schodzą na uroczo-prostacki poziom, chociaż dzieje się tak niezbyt często i momentami zastanawiałem się, czy oglądam film o kowbojach, czy może o niespełnionych filozofach. Nie zmienia to jednak faktu, że wspomniane konwersacje są kwintesencją filmu i ani przez chwilę nie nudzą. Momentami robi się naprawdę emocjonalnie, a pod koniec naprawdę zżyłem się jako widz z braćmi Sisters.
Realizacja również stoi na przyzwoitym poziomie. Jak na europejskie podejście do typowo amerykańskiego gatunku, zdjęcia, kostiumy czy krajobrazy mogą się podobać i nic nie razi sztucznością, jak pamiętna Chorwacja udająca Dziki Zachód w niesławnych niemiecko-jugosłowiańskich produkcjach z lat sześćdziesiątych. Jedynie strzelaniny mogłyby być bardziej efektowne, bo to jednak western, więc kilka rozbłysków w zupełnych ciemnościach jako pojedynek dwóch grup kowbojów wygląda groteskowo i niespecjalnie budzi emocje. Zakładam, że to świadomy zabieg pójścia pod prąd i zrobienia czegoś innego, ale można przecież nie trzymać się schematów i zrobić film wierny korzeniom gatunku (“Bone Tomahawk”).
Nie zmienia to jednak faktu, że mogę z czystym sercem polecić “Braci Sisters”. Chociażby dla rewelacyjnych kreacji aktorskich. Phoenix, Gyllenhaal i Ahmed prezentują wysoki poziom, ale to, co zrobił John C. Reilly, to wyższa szkoła jazdy. Jego poczciwy, wrażliwy i jednocześnie bezwzględny (kiedy trzeba) Eli to rola warta co najmniej nominacji do Oscara. Dobrze, że raz na jakiś czas ucieka od głupkowatych komedii z Wille Ferrellem. Dla niego jednego (Reilly’ego, nie Ferrella) warto zafundować sobie seans filmu Audiarda. 6/10
http://zabimokiem.pl/western-po-europejsku/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Avengers: Koniec gry (Avengers: Endgame) - Cholernie ciężko jest napisać recenzję takiego filmu jak "Avengers: Endgame" (odmawiam używania źle przetłumaczonego polskiego tytułu). Jak się okazuje - większość materiałów promocyjnych i zwiastunów opiera się o pierwszy akt. Ba, rzekłbym nawet, że w większości to są początkowe minuty seansu. Postaram się jednak opisać wszystko tak dokładnie jak potrafię, nie zdradzając przy okazji żadnego detalu, który mógłby wam zepsuć niespodziankę przygotowaną przez braci Russo. Właściwie to całą gamę niespodzianek i zwrotów akcji.
"Endgame" zaczyna się ckliwie i z wyczuciem, potem następuje - jak u Hitchcocka - trzęsienie ziemi, ale napięcie... No właśnie, zupełnie nie tak jak u Hitchcocka, zamiast rosnąć - gdzieś się rozłazi. Dzielni bohaterowie, którzy pozostali przy życiu, chcą zrobić wszystko, albo cokolwiek, żeby tylko odwrócić skutki najbardziej zabójczego pstryknięcia palcami w historii wszechświata. Są momenty rezygnacji, braku nadziei i lizania ran. Niektórzy próbują odnaleźć nowy cel, inni pogrążają się w depresji. Pojawia się jednak światełko w tunelu i Avengersi wyruszają na misję ostatniej szansy. Czy się powiedzie? Jaka będzie cena i czy będą gotowi ją zapłacić?
W tym miejscu pojawia się pierwszy duży zgrzyt. Główny wytrych fabularny mocno mnie rozczarował. Wałkowane było to już w kilku produkcjach czy seriach i naprawdę ciężko wyciągnąć z tego motywu coś więcej. Napisałem wytrych, a nie klucz, bo tak naprawdę plan pokonania Thanosa i przywrócenia ładu sprzed "pstryczka" to tylko pretekst do sentymentalnej podróży po MCU. Drugi akt to w całości bowiem tak zwany "fan service". Czyli wspominanie najlepszych momentów z MCU, domykanie wątków, rozliczanie się postaci ze swoimi demonami i stawanie twarzą w twarz z samym sobą. Ma to swoje plusy.
Jeśli jesteście z bohaterami od początku, jeśli widzieliście wszystkie filmy z tego uniwersum, to czeka was godzina (z okładem) pełna wzruszeń, westchnień i ciepłych uśmiechów. Emocjonalny rollercoaster bazujący na przywiązaniu do postaci wyszedł znakomicie. Nostalgia często wykorzystywana jest cynicznie, ale nie tym razem. Bracia Russo rozumieją miłość fanów i sami ewidentnie kochają swoich podopiecznych. Dlatego każdy element, każde spotkanie, każda rozmowa czy spojrzenie wypadły autentycznie i nie pobrzmiewają fałszem.
To powiedziawszy, muszę się wam z czegoś zwierzyć. Nie jestem komiksowym fanatykiem, więc jakieś ikoniczne momenty z komiksów przeniesione na ekran nie powodują u mnie motyli w brzuchu i szybszego bicia serca. Jeśli są sprytnie wplecione w fabułę - fajnie, ale nie mogą mi jej zastąpić. I to w zasadzie mój główny zarzut do "Endgame". Mniej więcej połowa filmu to taki czysty "fan service". Pamiętacie te czy inne wątki? Pamiętacie najlepsze momenty? Przeżyjmy to jeszcze raz! Owszem, to miłe. Owszem, to nagroda, ciepłe słowa i poklepanie po ramieniu widza. Szczególnie takiego, który oglądał wszystkie poprzednie filmy i niejako finansował kolejne. Tylko, że spodziewałbym się czegoś podobnego w ostatnich 15 minutach seansu, a nie w drugim akcie, który trwa ponad godzinę. Wyobraźcie sobie słynne i nieznośnie długie, wielowątkowe zakończenie "Powrotu króla" rozciągnięte jeszcze bardziej i wsadzone w środek produkcji, przed finałem.
Taka konstrukcja "Endgame" sprawiła, że z jednej strony dałem się ponieść emocjom i wzruszałem się razem z resztą sali, ale z drugiej gdzieś kompletnie uciekło całe napięcie. Zniknęła z oczu stawka i podekscytowanie przed ostatecznym starciem sił dobra i zła. Zamiast tego dostałem delikatnie odgrzewane kotlety, album "Greatest Hits" z piosenkami tyleż cudownymi, co dobrze mi znanymi. Zdarzają się i w tym czasie jakieś potyczki, ale mają raczej niewielki ciężar gatunkowy. Bliżej im do wygłupów na lotnisku w "Civil war" czy starć z pierwszych "Avengers" niż na przykład do pojedynku Kapitana Ameryki z Iron Manem w finale wspomnianej "Wojny bohaterów" czy starcia z Thanosem w poprzedniej odsłonie.
Kiedy już jednak kończy się wielka i nostalgiczna podróż po MCU, zaczyna się finał. Widowiskowy i spektakularny, ale znów: poza drobnymi elementami, które wtłoczą fanatyków komiksowych w stan pełnej ekstazy, nie ma tu nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli. Jeden wielki zły z armią mięsa armatniego kontra herosi z kolegami i koleżankami. Momentami starcie nakręcone jest tak dynamicznie i (niestety) chaotycznie, że nie wiadomo co się dzieje. Jakby bracia Russo w pewnym momencie poszli za daleko w pogoni za efektem "wow" i trochę stracili kontrolę nad całością. Owszem, są momenty, gdzie nawet moje zimne serce zabiło mocniej, i są takie, że pojawiły się łzy. Szczególnie jeden, bardzo dramatyczny, który bardzo łatwo mógł otrzeć się o groteskę. Na szczęście tu nie zabrakło wyczucia i to będzie jedna z najsmutniejszych, ale i najlepszych scen w całej historii MCU.
Jedną z najgorszych będzie za to symboliczna scena pod tytułem "triumf feminizmu". Nie napiszę bardziej szczegółowo, ale oglądając film będziecie wiedzieć o co chodzi. Są świetne sposoby na pokazanie, że dziewczyny dają radę tak samo dobrze (albo i lepiej) niż faceci. Ot, choćby wszystko co robią Shuri i Okoye w "Czarnej Panterze" albo walka z "Infinity war", gdzie Okoye i Czarna Wdowa pomagają Scarlett Witch uporać się z Proximą Midnight. W "Endgame" natomiast scena "girl power" jest tak nadęta i sztucznie wciśnięta, że budzi skojarzenia raczej z "Ghostbusters" a.d. 2016. Wiecie jakiego typu to są skojarzenia... Na plus zaliczam symboliczny udział Kapitan Marvel w imprezie. Bałem się (nie tylko ja), że ostateczne starcie wygramy dzięki niej na zasadzie "deus ex machina", ale nic takiego nie ma miejsca i wpleciono tę postać bardzo sprytnie w świat znany z poprzednich odsłon.
Wracając jednak do konstrukcji "Endgame", moim zdaniem za dużo czasu poświęcono domykaniu wątków, a za mało właściwej fabule. Po bardzo dobrym "Infinity War" czekałem przede wszystkim na dobre poprowadzenie i zakończenie wątku Thanosa, pstryknięcia i kamieni nieskończoności. Tymczasem gdyby zebrać wszystkie sceny bezpośrednio związane z tytanem i jego udziałem w całym bałaganie, wyjdzie... 35 minut? Może 40. Na trzy godziny materiału. Trochę mało. Przez większą część seansu czułem się jakbym oglądał krótkie etiudy podsumowujące wątki poszczególnych Avengersów bardziej, niż jakby to była pełnoprawna kontynuacja "Wojny bez granic". Powoduje to jeszcze jeden problem: jeśli ktoś obejrzał "Infinity War" i może 3-4 inne filmy z MCU, tutaj nie ma czego szukać. Większość scen będzie zwyczajnie niezrozumiała, albo nie złapie się połowy smaczków, mrugnięć i nawiązań.
Jeśli chodzi o pozytywy, na pewno warto napisać słowo lub dwa o żartach. Te w większości trafiają w punkt. Miejsce Bruce'a Bannera z "Infinity War" zajął Thor Odinson i trzeba przyznać, że Chris Hemsworth talent komediowy ujawniony w "Ragnarok" wyniósł w "Endgame" na jeszcze wyższy poziom. Trochę na tym ucierpiała dramatyczna strona jego postaci, ale trudno. Coś za coś. Jest na tyle zabawny, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Każde jego pojawienie się na ekranie oznaczało salwę śmiechu, a kiedy przyszło do walki i tak dawał z siebie tyle co zawsze. Do puli żartów swoje dorzuca bezbłędny Paul Rudd jako Scott Lang. Znalazło się też kilka fantastycznych scen bezczelnie korzystających (w dobrym sensie) z głównego wytrycha fabularnego, na których ubawiłem się po pachy. Szept Kapitana Ameryki w windzie... to po prostu trzeba zobaczyć!
O aktorstwie pisać nie będę. Wszystkich znamy na tyle dobrze, że wiadomo czego się spodziewać. Najlepsi grają fantastycznie, Evans, Brolin czy Downey Jr. jak zawsze w wysokiej formie, o Hemsworth'cie wspomniałem wcześniej. Scarlett Johansson ma w końcu więcej czasu i miejsca, żeby błysnąć. Podobnie Jeremy Renner. Najważniejsze, że nikt tu nie wykazuje objawów "zmęczenia materiału" jak Daniel Craig w ostatnich Bondach czy Jennifer Lawrence w najnowszych X-Menach.
Po seansie poczułem się odrobinę rozczarowany. Podkreślam, odrobinę. "Avengers: Endgame" jest moim zdaniem najsłabszym filmem braci Russo z czterech propozycji w MCU. Co nie zmienia faktu, że to nadal bardzo dobra produkcja. Świetnie nakręcona, nieźle napisana, dobrze zrealizowana od strony producenckiej. Dająca fanom w większości to, na co czekali. Moje nadzieje i przedpremierowe oczekiwania na satysfakcjonujące rozwiązanie wątku Thanosa utoną w powodzi zachwytów nad sprawnym domknięciem wielkiej sagi złożonej z 21 kolejnych filmów Marvela w jednym, wspólnym uniwersum. Myślę, że dla fanów komiksów i widzów bezwarunkowo zakochanych w Avengersach od początku to będzie produkcja doskonała. Zasługująca na pełną dychę, w ostateczności na dziewięć. I ja to rozumiem. Jednocześnie z powodów wyczerpująco (mam nadzieję) opisanych wyżej muszę sam przyznać siedem, bo "Infinity War" oceniłem na osiem, a moim zdaniem to był po prostu lepszy film od "Endgame". "Koniec gry" to bowiem idealne domknięcie Marvel Cinematic Universe, ale jako samodzielny tytuł czy jako sequel do "Wojny bez granic", wypada tylko (i aż) nieźle.
PS Po finale i obejrzeniu wszystkich 22 filmów z MCU zdania nie zmieniam, a tylko utwierdzam się w przekonaniu: najlepszą, najciekawszą, najbardziej skomplikowaną postacią, która przeszła największą przemianę i zapoczątkowała to wszystko jest – niespodzianka – Tony Stark. Wielkie ukłony dla wszystkich twórców, którzy się do tego przyczynili i oczywiście dla samego aktora. Czapki z głów. 7/10
http://zabimokiem.pl/to-juz-jest-koniec/
"Endgame" zaczyna się ckliwie i z wyczuciem, potem następuje - jak u Hitchcocka - trzęsienie ziemi, ale napięcie... No właśnie, zupełnie nie tak jak u Hitchcocka, zamiast rosnąć - gdzieś się rozłazi. Dzielni bohaterowie, którzy pozostali przy życiu, chcą zrobić wszystko, albo cokolwiek, żeby tylko odwrócić skutki najbardziej zabójczego pstryknięcia palcami w historii wszechświata. Są momenty rezygnacji, braku nadziei i lizania ran. Niektórzy próbują odnaleźć nowy cel, inni pogrążają się w depresji. Pojawia się jednak światełko w tunelu i Avengersi wyruszają na misję ostatniej szansy. Czy się powiedzie? Jaka będzie cena i czy będą gotowi ją zapłacić?
W tym miejscu pojawia się pierwszy duży zgrzyt. Główny wytrych fabularny mocno mnie rozczarował. Wałkowane było to już w kilku produkcjach czy seriach i naprawdę ciężko wyciągnąć z tego motywu coś więcej. Napisałem wytrych, a nie klucz, bo tak naprawdę plan pokonania Thanosa i przywrócenia ładu sprzed "pstryczka" to tylko pretekst do sentymentalnej podróży po MCU. Drugi akt to w całości bowiem tak zwany "fan service". Czyli wspominanie najlepszych momentów z MCU, domykanie wątków, rozliczanie się postaci ze swoimi demonami i stawanie twarzą w twarz z samym sobą. Ma to swoje plusy.
Jeśli jesteście z bohaterami od początku, jeśli widzieliście wszystkie filmy z tego uniwersum, to czeka was godzina (z okładem) pełna wzruszeń, westchnień i ciepłych uśmiechów. Emocjonalny rollercoaster bazujący na przywiązaniu do postaci wyszedł znakomicie. Nostalgia często wykorzystywana jest cynicznie, ale nie tym razem. Bracia Russo rozumieją miłość fanów i sami ewidentnie kochają swoich podopiecznych. Dlatego każdy element, każde spotkanie, każda rozmowa czy spojrzenie wypadły autentycznie i nie pobrzmiewają fałszem.
To powiedziawszy, muszę się wam z czegoś zwierzyć. Nie jestem komiksowym fanatykiem, więc jakieś ikoniczne momenty z komiksów przeniesione na ekran nie powodują u mnie motyli w brzuchu i szybszego bicia serca. Jeśli są sprytnie wplecione w fabułę - fajnie, ale nie mogą mi jej zastąpić. I to w zasadzie mój główny zarzut do "Endgame". Mniej więcej połowa filmu to taki czysty "fan service". Pamiętacie te czy inne wątki? Pamiętacie najlepsze momenty? Przeżyjmy to jeszcze raz! Owszem, to miłe. Owszem, to nagroda, ciepłe słowa i poklepanie po ramieniu widza. Szczególnie takiego, który oglądał wszystkie poprzednie filmy i niejako finansował kolejne. Tylko, że spodziewałbym się czegoś podobnego w ostatnich 15 minutach seansu, a nie w drugim akcie, który trwa ponad godzinę. Wyobraźcie sobie słynne i nieznośnie długie, wielowątkowe zakończenie "Powrotu króla" rozciągnięte jeszcze bardziej i wsadzone w środek produkcji, przed finałem.
Taka konstrukcja "Endgame" sprawiła, że z jednej strony dałem się ponieść emocjom i wzruszałem się razem z resztą sali, ale z drugiej gdzieś kompletnie uciekło całe napięcie. Zniknęła z oczu stawka i podekscytowanie przed ostatecznym starciem sił dobra i zła. Zamiast tego dostałem delikatnie odgrzewane kotlety, album "Greatest Hits" z piosenkami tyleż cudownymi, co dobrze mi znanymi. Zdarzają się i w tym czasie jakieś potyczki, ale mają raczej niewielki ciężar gatunkowy. Bliżej im do wygłupów na lotnisku w "Civil war" czy starć z pierwszych "Avengers" niż na przykład do pojedynku Kapitana Ameryki z Iron Manem w finale wspomnianej "Wojny bohaterów" czy starcia z Thanosem w poprzedniej odsłonie.
Kiedy już jednak kończy się wielka i nostalgiczna podróż po MCU, zaczyna się finał. Widowiskowy i spektakularny, ale znów: poza drobnymi elementami, które wtłoczą fanatyków komiksowych w stan pełnej ekstazy, nie ma tu nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli. Jeden wielki zły z armią mięsa armatniego kontra herosi z kolegami i koleżankami. Momentami starcie nakręcone jest tak dynamicznie i (niestety) chaotycznie, że nie wiadomo co się dzieje. Jakby bracia Russo w pewnym momencie poszli za daleko w pogoni za efektem "wow" i trochę stracili kontrolę nad całością. Owszem, są momenty, gdzie nawet moje zimne serce zabiło mocniej, i są takie, że pojawiły się łzy. Szczególnie jeden, bardzo dramatyczny, który bardzo łatwo mógł otrzeć się o groteskę. Na szczęście tu nie zabrakło wyczucia i to będzie jedna z najsmutniejszych, ale i najlepszych scen w całej historii MCU.
Jedną z najgorszych będzie za to symboliczna scena pod tytułem "triumf feminizmu". Nie napiszę bardziej szczegółowo, ale oglądając film będziecie wiedzieć o co chodzi. Są świetne sposoby na pokazanie, że dziewczyny dają radę tak samo dobrze (albo i lepiej) niż faceci. Ot, choćby wszystko co robią Shuri i Okoye w "Czarnej Panterze" albo walka z "Infinity war", gdzie Okoye i Czarna Wdowa pomagają Scarlett Witch uporać się z Proximą Midnight. W "Endgame" natomiast scena "girl power" jest tak nadęta i sztucznie wciśnięta, że budzi skojarzenia raczej z "Ghostbusters" a.d. 2016. Wiecie jakiego typu to są skojarzenia... Na plus zaliczam symboliczny udział Kapitan Marvel w imprezie. Bałem się (nie tylko ja), że ostateczne starcie wygramy dzięki niej na zasadzie "deus ex machina", ale nic takiego nie ma miejsca i wpleciono tę postać bardzo sprytnie w świat znany z poprzednich odsłon.
Wracając jednak do konstrukcji "Endgame", moim zdaniem za dużo czasu poświęcono domykaniu wątków, a za mało właściwej fabule. Po bardzo dobrym "Infinity War" czekałem przede wszystkim na dobre poprowadzenie i zakończenie wątku Thanosa, pstryknięcia i kamieni nieskończoności. Tymczasem gdyby zebrać wszystkie sceny bezpośrednio związane z tytanem i jego udziałem w całym bałaganie, wyjdzie... 35 minut? Może 40. Na trzy godziny materiału. Trochę mało. Przez większą część seansu czułem się jakbym oglądał krótkie etiudy podsumowujące wątki poszczególnych Avengersów bardziej, niż jakby to była pełnoprawna kontynuacja "Wojny bez granic". Powoduje to jeszcze jeden problem: jeśli ktoś obejrzał "Infinity War" i może 3-4 inne filmy z MCU, tutaj nie ma czego szukać. Większość scen będzie zwyczajnie niezrozumiała, albo nie złapie się połowy smaczków, mrugnięć i nawiązań.
Jeśli chodzi o pozytywy, na pewno warto napisać słowo lub dwa o żartach. Te w większości trafiają w punkt. Miejsce Bruce'a Bannera z "Infinity War" zajął Thor Odinson i trzeba przyznać, że Chris Hemsworth talent komediowy ujawniony w "Ragnarok" wyniósł w "Endgame" na jeszcze wyższy poziom. Trochę na tym ucierpiała dramatyczna strona jego postaci, ale trudno. Coś za coś. Jest na tyle zabawny, że w ogóle mi to nie przeszkadzało. Każde jego pojawienie się na ekranie oznaczało salwę śmiechu, a kiedy przyszło do walki i tak dawał z siebie tyle co zawsze. Do puli żartów swoje dorzuca bezbłędny Paul Rudd jako Scott Lang. Znalazło się też kilka fantastycznych scen bezczelnie korzystających (w dobrym sensie) z głównego wytrycha fabularnego, na których ubawiłem się po pachy. Szept Kapitana Ameryki w windzie... to po prostu trzeba zobaczyć!
O aktorstwie pisać nie będę. Wszystkich znamy na tyle dobrze, że wiadomo czego się spodziewać. Najlepsi grają fantastycznie, Evans, Brolin czy Downey Jr. jak zawsze w wysokiej formie, o Hemsworth'cie wspomniałem wcześniej. Scarlett Johansson ma w końcu więcej czasu i miejsca, żeby błysnąć. Podobnie Jeremy Renner. Najważniejsze, że nikt tu nie wykazuje objawów "zmęczenia materiału" jak Daniel Craig w ostatnich Bondach czy Jennifer Lawrence w najnowszych X-Menach.
Po seansie poczułem się odrobinę rozczarowany. Podkreślam, odrobinę. "Avengers: Endgame" jest moim zdaniem najsłabszym filmem braci Russo z czterech propozycji w MCU. Co nie zmienia faktu, że to nadal bardzo dobra produkcja. Świetnie nakręcona, nieźle napisana, dobrze zrealizowana od strony producenckiej. Dająca fanom w większości to, na co czekali. Moje nadzieje i przedpremierowe oczekiwania na satysfakcjonujące rozwiązanie wątku Thanosa utoną w powodzi zachwytów nad sprawnym domknięciem wielkiej sagi złożonej z 21 kolejnych filmów Marvela w jednym, wspólnym uniwersum. Myślę, że dla fanów komiksów i widzów bezwarunkowo zakochanych w Avengersach od początku to będzie produkcja doskonała. Zasługująca na pełną dychę, w ostateczności na dziewięć. I ja to rozumiem. Jednocześnie z powodów wyczerpująco (mam nadzieję) opisanych wyżej muszę sam przyznać siedem, bo "Infinity War" oceniłem na osiem, a moim zdaniem to był po prostu lepszy film od "Endgame". "Koniec gry" to bowiem idealne domknięcie Marvel Cinematic Universe, ale jako samodzielny tytuł czy jako sequel do "Wojny bez granic", wypada tylko (i aż) nieźle.
PS Po finale i obejrzeniu wszystkich 22 filmów z MCU zdania nie zmieniam, a tylko utwierdzam się w przekonaniu: najlepszą, najciekawszą, najbardziej skomplikowaną postacią, która przeszła największą przemianę i zapoczątkowała to wszystko jest – niespodzianka – Tony Stark. Wielkie ukłony dla wszystkich twórców, którzy się do tego przyczynili i oczywiście dla samego aktora. Czapki z głów. 7/10
http://zabimokiem.pl/to-juz-jest-koniec/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Monument - grupa praktykantów trafia do hotelu kierowanego przez despotyczną menedżer. Z czasem studentom zaczyna udzielać się "klimat" obiektu i jego kierownika. Trochę "Lśnienie", trochę pewien kultowy dla niektórych serial (ale nie zdradzę tytułu by nie zaspoiloerować). Film jest pracą dyplomową studentów łódzkiej filmówki, którymi pokierowała Jagoda Szelc. Młodzi, tacy jak Więcławek czy Zając ale jeszcze kilku innych, dali świetny pokazali swoich możliwości. Warto.
7,5/10
7,5/10
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Avengers: Koniec gry (Avengers: Endgame)
Chciałem napisać o filmie w nieco innym tonie niż Żabski. Otóż ja jestem fanem komiksów. Nie jakimś mega fanem, nie czytałem ich namiętnie, nie chodzę na CON-y, nie kolekcjonuję pierwszych wydań. Po prostu znam te komiksy i bardzo je lubiłem, nadal lubię.
Idąc na Endgame chciałem zobaczyć epicki film o superbohaterach (z wszystkimi tego konsekwencjami) kończący dorobek 21 (22?) filmów Marvela. I dla mnie było zajebiście.
Były epickie walki. Były gagi. Było trochę typowego kiczu w sosie super. Było puszczanie oka do fanów. Było wszystko co chciałem.
Jasne, film miał wady, kiepskie rozwiązania wątków czy zbędne sceny. Ale to jest trzy godziny materiału, trochę to trwało. Co ważne, nie czułem tych trzech godzin, nie nudziłem się.
Wytrych o którym pisze Żabski faktycznie stary jak świat, ale who cares - wiedzieli o tym sami twórcy, nawet się z tego naśmiewali w filmie.
Thanosa niby trochę mało na ekranie, ale mówiąc szczerze - nie czułem tego. Był dobrze wpleciony w film i był badass. Wszystkie sceny z jego udziałem bardzo mi się podobały.
Po namyśle stwierdzam też, że nie zgadzam się z Żabą odnośnie zbyt dużej ilości fan service. Zgadzam się, że było tego dużo, ale nie zgadzam się że za dużo. Po prostu od początku ta produkcja miała fanom dać możliwość zamknięcia całej sagi. I tak ją nakręcono i zrobiono to dobrze.
Ogólnie siedziałem w kinie i dobrze się bawiłem. I chętnie obejrzę film ponownie, bo naprawdę niektóre sceny powalają na kolana. P-O-W-A-L-A-J-Ą!
9/10
Chciałem napisać o filmie w nieco innym tonie niż Żabski. Otóż ja jestem fanem komiksów. Nie jakimś mega fanem, nie czytałem ich namiętnie, nie chodzę na CON-y, nie kolekcjonuję pierwszych wydań. Po prostu znam te komiksy i bardzo je lubiłem, nadal lubię.
Idąc na Endgame chciałem zobaczyć epicki film o superbohaterach (z wszystkimi tego konsekwencjami) kończący dorobek 21 (22?) filmów Marvela. I dla mnie było zajebiście.
Były epickie walki. Były gagi. Było trochę typowego kiczu w sosie super. Było puszczanie oka do fanów. Było wszystko co chciałem.
Jasne, film miał wady, kiepskie rozwiązania wątków czy zbędne sceny. Ale to jest trzy godziny materiału, trochę to trwało. Co ważne, nie czułem tych trzech godzin, nie nudziłem się.
Wytrych o którym pisze Żabski faktycznie stary jak świat, ale who cares - wiedzieli o tym sami twórcy, nawet się z tego naśmiewali w filmie.
Thanosa niby trochę mało na ekranie, ale mówiąc szczerze - nie czułem tego. Był dobrze wpleciony w film i był badass. Wszystkie sceny z jego udziałem bardzo mi się podobały.
Po namyśle stwierdzam też, że nie zgadzam się z Żabą odnośnie zbyt dużej ilości fan service. Zgadzam się, że było tego dużo, ale nie zgadzam się że za dużo. Po prostu od początku ta produkcja miała fanom dać możliwość zamknięcia całej sagi. I tak ją nakręcono i zrobiono to dobrze.
Ogólnie siedziałem w kinie i dobrze się bawiłem. I chętnie obejrzę film ponownie, bo naprawdę niektóre sceny powalają na kolana. P-O-W-A-L-A-J-Ą!
9/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
więc ja nie jestem, ale się generalnie zgadzam. Pytanko: skąd, Counter, bierzesz dymki? Marvel unlimited czy kupujesz w papierze? Bo kiedyś chciałem zacząć, ale rozbolała mnie głowa - bo gdzie tu zacząć w takim zalewie? Co kupić? Co czytać?Counterman pisze:jestę fanę
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Slow West - ależ to było dobre! 1870 rok, 17 - letni Szkot wyrusza za swoją ukochaną za Wielką Wodę! Z wielkim poświęceniem brnie na zachód by odnaleźć Tą Jedyną! A gdy już mu się to uda i wpada do jej domu to ona.... Posypując solą ból...
Historia niby trywialna, ale sposób jej opowiedzenia... Polecam!
8,5/10
Historia niby trywialna, ale sposób jej opowiedzenia... Polecam!
8,5/10
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Są w internecie listy najfajniejszych runów. Nie zawsze faktycznie najlepszych, ale na pewno tych najbardziej znanych. Warto zerknąć na listę komiksów, które ukazały się w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Nie wszystko tam nadawało się do czytania, ale było dużo perełek. Dobre są też diagramy z rozpiską, co czytać w jakiej kolejności, jeśli się chce poznać bardziej kompleksowo jakiś większy etap. Ja na przykład przeczytałem calusieńki "kosmiczny run" z początku lat dwutysięcznych i bez ściągawki w życiu bym tego nie ogarnął:Ptaszor pisze:Marvel unlimited czy kupujesz w papierze? Bo kiedyś chciałem zacząć, ale rozbolała mnie głowa - bo gdzie tu zacząć w takim zalewie? Co kupić? Co czytać?
Spoiler:
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Crow +1
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6414
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Człowiek na krawędzi (Man on a Ledge)
Dziwny film. Zaczyna się naprawdę świetnie. Koleś przychodzi do hotelu, zamawia wystawną kolację do pokoju, po czym wychodzi na gzyms i zabiera się do skoku z któregoś tam piętra. Na dole gromadzi się tłum, zjeżdża się policja, w tym negocjatorzy itd. W międzyczasie z retrospekcji dowiadujemy się, że koleś nawiał z więzienia,że jest byłym gliną. Sprawa zdaje się mieć drugie dno. Fajna obsada (Sam Worthington, Ed Harris), nerwowa muzyczka. Jest klimat. A potem robi się komiks. Wszystko udaje się w ostatecznie ostatnim momencie, suspens napędzany jest mechanicznie, postacie zachowują się głupkowato (jedna nawet głupkowato wygląda, hm... nie chcę zdradzać). Końcówka to po prostu głośne klaśnięcie ręką w czoło. Szkoda. Można obejrzeć ale nie trzeba. Na plus, że to lekka historia, nie zawsze jest nastrój na coś ciężkiego. 6/10
Dziwny film. Zaczyna się naprawdę świetnie. Koleś przychodzi do hotelu, zamawia wystawną kolację do pokoju, po czym wychodzi na gzyms i zabiera się do skoku z któregoś tam piętra. Na dole gromadzi się tłum, zjeżdża się policja, w tym negocjatorzy itd. W międzyczasie z retrospekcji dowiadujemy się, że koleś nawiał z więzienia,że jest byłym gliną. Sprawa zdaje się mieć drugie dno. Fajna obsada (Sam Worthington, Ed Harris), nerwowa muzyczka. Jest klimat. A potem robi się komiks. Wszystko udaje się w ostatecznie ostatnim momencie, suspens napędzany jest mechanicznie, postacie zachowują się głupkowato (jedna nawet głupkowato wygląda, hm... nie chcę zdradzać). Końcówka to po prostu głośne klaśnięcie ręką w czoło. Szkoda. Można obejrzeć ale nie trzeba. Na plus, że to lekka historia, nie zawsze jest nastrój na coś ciężkiego. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wybuchowa para (Knight and Day) - “Knight and day” jako “Wybuchowa para” – z pozoru dziwaczne tłumaczenie mogące wejść z impetem w poczet tłumaczeń polskich, ale tym razem nie zamierzam się czepiać. Ha! Gra słów jest nie do przełożenia (chyba, że ktoś ma pomysł, zapraszam do podzielenia się w komentarzach), a wybrany przez dystrybutora tytuł całkiem nieźle koresponduje z treścią filmu. Sam wybrałbym może coś w stylu “(Jak) Ogień z wodą”, żeby jeszcze bardziej podkreślić różnice między głównymi bohaterami.
A są nimi Roy Miller (Tom Cruise) i June Havens (Cameron Diaz). On jest typową postacią “tomkruzową”, czyli agentem specjalnym, szarmanckim wojownikiem i ultra-skutecznym zabijaką. Ona jest przypadkowo poznaną turystką, którą Miller chce wykorzystać do swoich celów, ale rzecz jasna byłoby to za proste, więc pojawia się między nimi ciekawość, nić porozumienia, a potem nawet coś więcej. Dodatkowo jego poszukują wszyscy źli i dobrzy tego świata, bo (podobno) zdradził i jest bardzo niebezpieczny. W grze o życie pojawia się też genialny naukowiec-introwertyk i technologia mogąca zmienić (ziew) oblicze świata jaki znamy.
Tak, wiem co myślicie, schemat na schemacie schematem pogania. Kalka goni kalkę. Cóż, macie rację. Nie ma tu w zasadzie ani jednej sceny, która by mogła zaskoczyć. Nawet zwroty akcji są boleśnie przewidywalne. Mało tego, widać, że Tom Cruise miał wpływ na scenariusz, bo są tu wszystkie jego typowe zagrywki znane między innymi z serii “Mission:Impossible”. Podziwiać możemy więc Roya Millera, jak bardzo szybko biega po mieście, jak bardzo celnie strzela do wrogów, jak bardzo łatwo wychodzi z kłopotów, jak celnie strzela, jak bardzo szybko biega po dachach, jak bardzo szybko jeździ na motocyklu (a inni go gonią i strzelają) itp. itd.
Mimo braku oryginalności, film ogląda się przyjemnie. Cruise wypada dużo lepiej niż w serii z Jackiem Reacherem, a Cameron Diaz dotrzymuje kroku. Między aktorami zdecydowanie czuć chemię (niewielka niespodzianka, już w “Vanilla Sky” iskrzyło). Walory rozrywkowe są jak najbardziej obecne. Twórcy nie traktują swojej produkcji na serio i często mrugają do widza okiem, sugerując, że chodzi głównie o dobrą zabawę. I zabawnie jest, czasem nawet bardzo, a Roy Miller zaskakuje, bo w pewnym momencie niejako wbrew oczywistościom scenariusza, prawie mnie przekonał, że może jednak jest tym wariatem, o którym mówią władze.
“Knight and day” jest czystą rozrywką i jako taka sprawdza się dobrze. James Mangold (twórca późniejszego, doskonałego “Logana”) wyreżyserował przyjemny umilacz czasu, który można oglądać jednym okiem, drugim robić coś innego i nadal dobrze się bawić. Na majowy, deszczowy wieczór z temperaturą poniżej 10 stopni na zewnątrz będzie jak znalazł. 6/10
http://zabimokiem.pl/typowy-film-z-tomem-wersja-light/
A są nimi Roy Miller (Tom Cruise) i June Havens (Cameron Diaz). On jest typową postacią “tomkruzową”, czyli agentem specjalnym, szarmanckim wojownikiem i ultra-skutecznym zabijaką. Ona jest przypadkowo poznaną turystką, którą Miller chce wykorzystać do swoich celów, ale rzecz jasna byłoby to za proste, więc pojawia się między nimi ciekawość, nić porozumienia, a potem nawet coś więcej. Dodatkowo jego poszukują wszyscy źli i dobrzy tego świata, bo (podobno) zdradził i jest bardzo niebezpieczny. W grze o życie pojawia się też genialny naukowiec-introwertyk i technologia mogąca zmienić (ziew) oblicze świata jaki znamy.
Tak, wiem co myślicie, schemat na schemacie schematem pogania. Kalka goni kalkę. Cóż, macie rację. Nie ma tu w zasadzie ani jednej sceny, która by mogła zaskoczyć. Nawet zwroty akcji są boleśnie przewidywalne. Mało tego, widać, że Tom Cruise miał wpływ na scenariusz, bo są tu wszystkie jego typowe zagrywki znane między innymi z serii “Mission:Impossible”. Podziwiać możemy więc Roya Millera, jak bardzo szybko biega po mieście, jak bardzo celnie strzela do wrogów, jak bardzo łatwo wychodzi z kłopotów, jak celnie strzela, jak bardzo szybko biega po dachach, jak bardzo szybko jeździ na motocyklu (a inni go gonią i strzelają) itp. itd.
Mimo braku oryginalności, film ogląda się przyjemnie. Cruise wypada dużo lepiej niż w serii z Jackiem Reacherem, a Cameron Diaz dotrzymuje kroku. Między aktorami zdecydowanie czuć chemię (niewielka niespodzianka, już w “Vanilla Sky” iskrzyło). Walory rozrywkowe są jak najbardziej obecne. Twórcy nie traktują swojej produkcji na serio i często mrugają do widza okiem, sugerując, że chodzi głównie o dobrą zabawę. I zabawnie jest, czasem nawet bardzo, a Roy Miller zaskakuje, bo w pewnym momencie niejako wbrew oczywistościom scenariusza, prawie mnie przekonał, że może jednak jest tym wariatem, o którym mówią władze.
“Knight and day” jest czystą rozrywką i jako taka sprawdza się dobrze. James Mangold (twórca późniejszego, doskonałego “Logana”) wyreżyserował przyjemny umilacz czasu, który można oglądać jednym okiem, drugim robić coś innego i nadal dobrze się bawić. Na majowy, deszczowy wieczór z temperaturą poniżej 10 stopni na zewnątrz będzie jak znalazł. 6/10
http://zabimokiem.pl/typowy-film-z-tomem-wersja-light/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
John Wick 3 (John Wick: Chapter 3 - Parabellum) - Wszystko zaczęło się od psa. Śmierć ukochanego czworonoga, podarowanego przez umierającą żonę, zmieniła życie Johna Wicka. Zmusiła do powrotu z emerytury i uruchomiła lawinę ciał, pozostawionych przez tytułowego bohatera – bezlitosnego mordercę na zlecenie. Pseudonim: Baba Jaga. Trzecia odsłona zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym skończyła druga. John ma mniej niż godzinę na ucieczkę, po upływie tego czasu zostanie obłożony ekskomuniką: za jego głowę zostanie wyznaczona olbrzymia nagroda, a otwarty kontrakt będzie czekał na dowolnego śmiałka w potrzebie finansowej. Sam przeciw wszystkim? Po tym, co widzieliśmy w poprzednich filmach, można zakładać, że szanse obu stron są w miarę równe…
Seria z płatnym zabójcą granym przez Keanu Reevesa mocno weszła na rynek kina akcji zapchany pod sufit setką sequeli “Szybkich i wściekłych”, “Mission:Impossible” czy kolejnych produkcji, w których stary i poczciwy Liam Neeson ma szczególny zestaw umiejętności i nawet, jeśli nie wie, gdzie ktoś jest, to w końcu i tak go znajdzie i zabije. Kiedy jednak wiele serii przeżywa stagnację, czy wręcz z filmu na film jest gorzej, John Wick z każdą kolejną częścią kupuje mnie bardziej. O ile jedynka zaczynała się rewelacyjnie i od połowy zamieniała się w sieczkę, o ile dwójka miała problem z tempem, o tyle trójka moim zdaniem skutecznie pozbywa się tych wad i wnosi trylogię na nowy poziom.
Przede wszystkim świat killerów, mafiozów i klanów w rozdziale trzecim został jeszcze bardziej rozwinięty. Poznajemy nowy rodzaj “urzędników”, nową organizację na usługach najwyższej rady i kilka innych elementów, a jedne bardziej abstrakcyjne od poprzednich. Nadal jednak to bardzo spójna, ciekawa i szalona wizja, i nawet przez chwilę nie przychodzi człowiekowi do głowy, żeby przykładać tu jakąkolwiek logikę z naszej rzeczywistości, bo można by dostać pomieszania zmysłów. Co ważne, mimo, że dowiemy się więcej – nadal mam wrażenie, że na koniec nie wiemy wszystkiego i wciąż pozostaje tu wiele do odkrycia. Może w części czwartej?
Sceny akcji po raz kolejny nakręcono tak, że ręce same składają się do braw. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to zasługa innej doskonałej serii… mowa o “The Raid” (polecam raz, polecam dwa) i myślę, że obecność Yayana Ruhiana (grał w obu częściach “The Raid”) na ekranie nie jest przypadkowa. Większość strzelanin zastąpiły pojedynki wręcz tak na gołe pięści i kopniaki, jak i na wszystko, co jest pod ręką. Pomijam takie oczywiste narzędzia jak noże, siekiery czy katany, bo to już widzieliśmy wiele razy. John – jak się okazuje – potrafi walczyć także paskiem do spodni i… książką. Choreografia walk jest cudownie widowiskowa, szalenie dynamiczna, ale jednocześnie nie jesteśmy częstowani ćwierć-sekundowymi (nomen omen) cięciami i trzęsącą się kamerą. Kiedy patrzyłem na te wszystkie doskonale nakręcone pojedynki, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to jest duchowy spadkobierca indonezyjskich hitów. Na pewno trzeci Wick jest o dwie-trzy klasy lepszy od “Night comes for us“, a przecież to ta ostatnia pozycja miała usatysfakcjonować fanów obu “raidów”. A już sceny walk okraszone muzyką poważną czy sekwencja porównująca balet do krwawej jatki to elementy, które zapamiętam na długo.
Mimo sporej dawki gore jak na tego typu film i śmiertelnej powagi na twarzach aktorów, twórcy raz na jakiś czas mrugają do widza okiem pokazując, że wiedzą jaki typ kina serwują i mają dystans do samych siebie. A propos obsady: oprócz znanych i lubianych twarzy Reevesa, McShane’a czy Fishburne’a pojawiają się nowe, które idealnie wpasowują się w klimat serii. Halle Berry jako wyjątkowa miłośniczka psów (znów te czworonogi!), genialny Mark Dacascos jako miłośnik talentu Wicka i… jego główny przeciwnik, czy doskonała Anjelica Huston w roli szefowej białoruskiej mafii. Każdy, kto pojawia się na ekranie, wnosi coś ciekawego do historii, nawet znany wielbicielom “Gry o Tron” Jerome Flynn, mimo epizodycznej roli, wypadł świetnie. No i uwaga, spoiler! Bronn dostał w końcu swój zamek! Może nie jest to Wysogród, ale liczy się sztuka.
Chad Stahelski rozbił bank i nakręcił trzecią część, która jest lepsza od poprzedniczek. Nie muszę chyba podkreślać, jak rzadko zdarza się taki układ. Nie wiem, czy stąd droga wiedzie już tylko w dół, ale z chęcią się przekonam, bo na ewentualną część czwartą na pewno pójdę do kina. W międzyczasie obejrzę sobie trójkę i to na pewno więcej niż raz. Wam też polecam. 8/10
http://zabimokiem.pl/dzon-jak-wino/
Seria z płatnym zabójcą granym przez Keanu Reevesa mocno weszła na rynek kina akcji zapchany pod sufit setką sequeli “Szybkich i wściekłych”, “Mission:Impossible” czy kolejnych produkcji, w których stary i poczciwy Liam Neeson ma szczególny zestaw umiejętności i nawet, jeśli nie wie, gdzie ktoś jest, to w końcu i tak go znajdzie i zabije. Kiedy jednak wiele serii przeżywa stagnację, czy wręcz z filmu na film jest gorzej, John Wick z każdą kolejną częścią kupuje mnie bardziej. O ile jedynka zaczynała się rewelacyjnie i od połowy zamieniała się w sieczkę, o ile dwójka miała problem z tempem, o tyle trójka moim zdaniem skutecznie pozbywa się tych wad i wnosi trylogię na nowy poziom.
Przede wszystkim świat killerów, mafiozów i klanów w rozdziale trzecim został jeszcze bardziej rozwinięty. Poznajemy nowy rodzaj “urzędników”, nową organizację na usługach najwyższej rady i kilka innych elementów, a jedne bardziej abstrakcyjne od poprzednich. Nadal jednak to bardzo spójna, ciekawa i szalona wizja, i nawet przez chwilę nie przychodzi człowiekowi do głowy, żeby przykładać tu jakąkolwiek logikę z naszej rzeczywistości, bo można by dostać pomieszania zmysłów. Co ważne, mimo, że dowiemy się więcej – nadal mam wrażenie, że na koniec nie wiemy wszystkiego i wciąż pozostaje tu wiele do odkrycia. Może w części czwartej?
Sceny akcji po raz kolejny nakręcono tak, że ręce same składają się do braw. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że to zasługa innej doskonałej serii… mowa o “The Raid” (polecam raz, polecam dwa) i myślę, że obecność Yayana Ruhiana (grał w obu częściach “The Raid”) na ekranie nie jest przypadkowa. Większość strzelanin zastąpiły pojedynki wręcz tak na gołe pięści i kopniaki, jak i na wszystko, co jest pod ręką. Pomijam takie oczywiste narzędzia jak noże, siekiery czy katany, bo to już widzieliśmy wiele razy. John – jak się okazuje – potrafi walczyć także paskiem do spodni i… książką. Choreografia walk jest cudownie widowiskowa, szalenie dynamiczna, ale jednocześnie nie jesteśmy częstowani ćwierć-sekundowymi (nomen omen) cięciami i trzęsącą się kamerą. Kiedy patrzyłem na te wszystkie doskonale nakręcone pojedynki, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to jest duchowy spadkobierca indonezyjskich hitów. Na pewno trzeci Wick jest o dwie-trzy klasy lepszy od “Night comes for us“, a przecież to ta ostatnia pozycja miała usatysfakcjonować fanów obu “raidów”. A już sceny walk okraszone muzyką poważną czy sekwencja porównująca balet do krwawej jatki to elementy, które zapamiętam na długo.
Mimo sporej dawki gore jak na tego typu film i śmiertelnej powagi na twarzach aktorów, twórcy raz na jakiś czas mrugają do widza okiem pokazując, że wiedzą jaki typ kina serwują i mają dystans do samych siebie. A propos obsady: oprócz znanych i lubianych twarzy Reevesa, McShane’a czy Fishburne’a pojawiają się nowe, które idealnie wpasowują się w klimat serii. Halle Berry jako wyjątkowa miłośniczka psów (znów te czworonogi!), genialny Mark Dacascos jako miłośnik talentu Wicka i… jego główny przeciwnik, czy doskonała Anjelica Huston w roli szefowej białoruskiej mafii. Każdy, kto pojawia się na ekranie, wnosi coś ciekawego do historii, nawet znany wielbicielom “Gry o Tron” Jerome Flynn, mimo epizodycznej roli, wypadł świetnie. No i uwaga, spoiler! Bronn dostał w końcu swój zamek! Może nie jest to Wysogród, ale liczy się sztuka.
Chad Stahelski rozbił bank i nakręcił trzecią część, która jest lepsza od poprzedniczek. Nie muszę chyba podkreślać, jak rzadko zdarza się taki układ. Nie wiem, czy stąd droga wiedzie już tylko w dół, ale z chęcią się przekonam, bo na ewentualną część czwartą na pewno pójdę do kina. W międzyczasie obejrzę sobie trójkę i to na pewno więcej niż raz. Wam też polecam. 8/10
http://zabimokiem.pl/dzon-jak-wino/
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dragged Across Concrete
More like dragged across two and a half hour... dobry film ze świetnie budowanym napięciem podczas jazdy samochodem. Rockstar mógłby zatrudnić tego reżysera do pisania linii dialogowych podczas jeżdżenia samochodem w GTA. Niemniej zgadzam się z Crowleyem, że parę wątków można było przyciąć, a film skończyć wcześniej.
7/10
Prospect
Wrzucając na foruma zwiastun, mówiłem, że western w klimatach sf nie może wyjść źle. I nie wyszedłby, gdyby nie fatalna decyzja związana z udźwiękowieniem. Głosy postaci, które przez 70% dochodzą z hełmów, nagrano zbyt realistycznie. Zamiast słyszeć dialog, słyszę Bane'a z Mrocznego Rycerza. Szkoda, bo cała reszta jest doskonała.
5/10
More like dragged across two and a half hour... dobry film ze świetnie budowanym napięciem podczas jazdy samochodem. Rockstar mógłby zatrudnić tego reżysera do pisania linii dialogowych podczas jeżdżenia samochodem w GTA. Niemniej zgadzam się z Crowleyem, że parę wątków można było przyciąć, a film skończyć wcześniej.
7/10
Prospect
Wrzucając na foruma zwiastun, mówiłem, że western w klimatach sf nie może wyjść źle. I nie wyszedłby, gdyby nie fatalna decyzja związana z udźwiękowieniem. Głosy postaci, które przez 70% dochodzą z hełmów, nagrano zbyt realistycznie. Zamiast słyszeć dialog, słyszę Bane'a z Mrocznego Rycerza. Szkoda, bo cała reszta jest doskonała.
5/10
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
John Wick 3 (John Wick: Chapter 3 - Parabellum)
Idąc do kina na ten film miałem bardzo konkretne oczekiwania - mają być strzelaniny do których przyzwyczaiły nas poprzednie części, mają być sceny walk z statyczną kamerą i mają być dobrze umiejscowione humoreski i easter eggi. I John Wick 3 dostarczył. Dostarczył wszystko co trzeba, a nawet jeszcze więcej. Scena walki na noże jest tak przeniesamowicie świetna, że nie do opisania. Nie ma co się rozwodzić, jeżeli ktoś chce zobaczyć jeszcze więcej, jeszcze lepszego Johna Wicka to niech zasuwa do kina. Reszcie dziękujemy. Dla mnie idealne spełnienie moich oczekiwań.
10/10
Idąc do kina na ten film miałem bardzo konkretne oczekiwania - mają być strzelaniny do których przyzwyczaiły nas poprzednie części, mają być sceny walk z statyczną kamerą i mają być dobrze umiejscowione humoreski i easter eggi. I John Wick 3 dostarczył. Dostarczył wszystko co trzeba, a nawet jeszcze więcej. Scena walki na noże jest tak przeniesamowicie świetna, że nie do opisania. Nie ma co się rozwodzić, jeżeli ktoś chce zobaczyć jeszcze więcej, jeszcze lepszego Johna Wicka to niech zasuwa do kina. Reszcie dziękujemy. Dla mnie idealne spełnienie moich oczekiwań.
10/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
X-Men: Mroczna Phoenix (Dark Phoenix) - Marność nad marnościami i wszystko “Dark Phoenix”. Tyle wam powiem i nie mam ochoty na więcej. Naprawdę… Czasem słabe filmy opisuję z przyjemnością. Mogę się wyzłośliwiać ile wlezie, a dodatkowo argumentów jest tyle, że potem trzeba ciąć akapity i skracać zdania. Dziś jednak jest mi zwyczajnie przykro, bo o ile seria X-Men ma swoje wzloty (“X2”) i upadki (“Apocalypse”), o tyle nie zasłużyła na takie beznadziejne epitafium. Nawet polskie tłumaczenie dorzuciło swoje trzy grosze do dramatu: “Dark Phoenix” to po polsku “Mroczna Phoenix”… czym jest Phoenix to już nie wyjaśnili, bo przecież to nie imię tej pani, więc albo “Mroczna Feniks” albo darujcie sobie przekład w ogóle.
Grabarzem serii okazał się, pracujący przy niej od dawna w roli scenarzysty, Simon Kinberg. Współtworzył scenariusz do odsłon: “Przeszłość, która nadejdzie”, “Apocalypse” i “Ostatni bastion”. Szczególnie ta ostatnia mogła (powinna?) zapalić producentom lampkę ostrzegawczą, bo została dość zgodnie zmiażdżona przez krytyków (chociaż ja się przyznam bez bicia, bardzo lubię “The Last Stand”, nic nie poradzę). Nie wiem, czy ktoś komuś był dłużny przysługę, obiecał rewanż, czy po prostu studio 20th Century Fox pożerane przez korpo-Disneya nie miało już ochoty na żaden wysiłek i Kinberg nie tylko sam napisał scenariusz, ale zajął się od A do Z reżyserią (jako debiutant). Dość powiedzieć, że producenci tak bardzo wierzyli w projekt, że w jednym ze zwiastunów sprzedali widzom najbardziej szokujący moment w filmie. Tzn. byłby szokujący, gdyby miał sens, ale niestety, akurat tego zabrakło.
Scenariusz jest tak słaby, że nie znajduję nawet porównania z jakimikolwiek filmami kiepskiej jakości oglądanymi ostatnio. Jakby go napisał zapalony fan komiksów w wieku około 12 lat, zakładając, że to wszystko będzie takie głębokie, patetyczne i wielowymiarowe. A jakie jest w rzeczywistości? Żenujące, groteskowe i bez związku z czymkolwiek wcześniej z tego uniwersum. Czytywałem lepsze fanfiki. Za sam fakt, jak zmieniono (o jakieś 180 stopni) postać profesora Xaviera, należy się kryminał. Nagle stał się pijusem i “atencjuszem” żerującym na własnych opiekunach. Bez względu na ryzyko misji, na które ich wysyła. Sam pomysł może byłby ciekawy, ale wykonanie… Dość powiedzieć, że podczas słuchania dialogów zasłaniałem koszulką oczy, a potem pogryzłem rurkę i kubek po napoju. Jakby film potrwał dłużej, pogryzłbym kumpla w fotelu obok. Takiego stężenia nonsensu, ekspozycji i patetycznych pierdów nie było w kinie co najmniej od nieszczęsnego sequela “Pacific Rim”. Nie da się tego słuchać na trzeźwo, a moment kulminacyjny filmu (pewna przemiana) może spokojnie stawać w szranki ze słynnym “Save Martha! Martha? WHY DID YOU SAY THAT NAME???” z niesławnego “Batman v Superman”.
Reżyseria też pozostawia sporo do życzenia. Fakt powierzenia amatorowi szóstej siódmej części (dzięki Raf za zwrócenie uwagi!) w było-nie-było raczej lubianej i szanowanej serii zadziwia mnie i smuci jednocześnie. Bo to nie jest tak, że każdy potrafi. Wręcz przeciwnie. Szczególnie w tym gatunku. Ciężko jest sprawić, żeby dorośli ludzie w żółto-niebieskim lateksie (albo jak Superman, w czerwonych majtach zakładanych na niebieskie rajtuzy) i używający super-mocy nie wyglądali groteskowo albo wręcz żałośnie. Tu właśnie potrzebny jest pomysł i kunszt reżysera. Singer to potrafi, Nolan to potrafi, bracia Russo potrafią. Albo idzie się w realizm, albo przełamuje całość trafionym i dobrze zaplanowanym dowcipem. A Kinberg nakręcił “Dark Phoenix”, jakby chodziło o coś śmiertelnie poważnego, a jednocześnie funduje widzom statyczne sceny, w których Sophie Turner (jako Jean Grey) i Michael Fassbender (jako Magneto) stoją w śmiesznej pozycji, rozczapierzają ręce i robią groźne miny. A ja nie wiem, czy się śmiać, czy wyjść z sali kinowej, bo przecież szkoda życia…
Plusy? Są. Chyba. Niezła muzyka Hansa Zimmera. Efekty specjalne tez potrafią mile zaskoczyć, chociaż tu jest pół na pół. Czasem olśniewają, a czasem (scena z pociągiem) wyglądają jak z czasów drugiego Blade’a. Na plus zaliczyłbym też wysiłek aktorów, którzy mimo materiału, z którym przyszło im pracować, dają z siebie wszystko. Nawet wspomniana Sophie Turner znana głównie z roli Sansy w “Grze o tron”, której talentu jeszcze nie dostrzegłem, stara się jak może, żeby cokolwiek z tego co jej dano wycisnąć. Bezskutecznie. Nawet taki James McAvoy wypada słabo, jakby ciężko mu było odnaleźć się w roli, a przecież gra Xaviera nie od dziś. Michael Fassbender gra ostatnio – mam wrażenie – tylko w nieudanych prequelach Obcego albo w X-Menach. Naprawdę nie ma lepszych ofert? Szkoda, bo przecież to jest dobry aktor! W filmie pojawia się tez Jessica Chastain, ale w takiej roli, że nawet żal komentować.
No tak, przecież nic o fabule nie było! Tylko czy to konieczne? Niech będzie: Jean Grey okazuje się być potężniejsza, niż wszyscy myśleli. Dodatkowo jej moce podkręca pewne wydarzenie podczas kosmicznej misji ratunkowej. Już tyle wystarczyłoby na niezłą adaptację komiksowego “Dark Phoenix”, ale nie, to za mało. Muszą się jeszcze pojawić kosmici o wyglądzie Groota ze “Strażników Galaktyki”, którzy w całej historii są tak potrzebni jak świni siodło.
Nie. Po prostu nie. Nie oglądajcie “Dark Phoenix” w kinie, nie czekajcie na DVD/blu-ray ani nawet na Mega Hit na Polsacie. Ten film po prostu nie zasługuje na 113 minut waszego życia. Tym bardziej, jeśli lubicie uniwersum X-Men. To zdecydowanie najgorsza odsłona cyklu i bardzo smutne pożegnanie serii pod batutą 20th Century Fox. Szkoda, bo gdyby tym podsumowaniem pozostał “Logan” – byłoby pięknie. A tak – zostaje kac, niesmak i poczucie porażki. 3/10
http://zabimokiem.pl/x-men-marnosc/
Grabarzem serii okazał się, pracujący przy niej od dawna w roli scenarzysty, Simon Kinberg. Współtworzył scenariusz do odsłon: “Przeszłość, która nadejdzie”, “Apocalypse” i “Ostatni bastion”. Szczególnie ta ostatnia mogła (powinna?) zapalić producentom lampkę ostrzegawczą, bo została dość zgodnie zmiażdżona przez krytyków (chociaż ja się przyznam bez bicia, bardzo lubię “The Last Stand”, nic nie poradzę). Nie wiem, czy ktoś komuś był dłużny przysługę, obiecał rewanż, czy po prostu studio 20th Century Fox pożerane przez korpo-Disneya nie miało już ochoty na żaden wysiłek i Kinberg nie tylko sam napisał scenariusz, ale zajął się od A do Z reżyserią (jako debiutant). Dość powiedzieć, że producenci tak bardzo wierzyli w projekt, że w jednym ze zwiastunów sprzedali widzom najbardziej szokujący moment w filmie. Tzn. byłby szokujący, gdyby miał sens, ale niestety, akurat tego zabrakło.
Scenariusz jest tak słaby, że nie znajduję nawet porównania z jakimikolwiek filmami kiepskiej jakości oglądanymi ostatnio. Jakby go napisał zapalony fan komiksów w wieku około 12 lat, zakładając, że to wszystko będzie takie głębokie, patetyczne i wielowymiarowe. A jakie jest w rzeczywistości? Żenujące, groteskowe i bez związku z czymkolwiek wcześniej z tego uniwersum. Czytywałem lepsze fanfiki. Za sam fakt, jak zmieniono (o jakieś 180 stopni) postać profesora Xaviera, należy się kryminał. Nagle stał się pijusem i “atencjuszem” żerującym na własnych opiekunach. Bez względu na ryzyko misji, na które ich wysyła. Sam pomysł może byłby ciekawy, ale wykonanie… Dość powiedzieć, że podczas słuchania dialogów zasłaniałem koszulką oczy, a potem pogryzłem rurkę i kubek po napoju. Jakby film potrwał dłużej, pogryzłbym kumpla w fotelu obok. Takiego stężenia nonsensu, ekspozycji i patetycznych pierdów nie było w kinie co najmniej od nieszczęsnego sequela “Pacific Rim”. Nie da się tego słuchać na trzeźwo, a moment kulminacyjny filmu (pewna przemiana) może spokojnie stawać w szranki ze słynnym “Save Martha! Martha? WHY DID YOU SAY THAT NAME???” z niesławnego “Batman v Superman”.
Reżyseria też pozostawia sporo do życzenia. Fakt powierzenia amatorowi szóstej siódmej części (dzięki Raf za zwrócenie uwagi!) w było-nie-było raczej lubianej i szanowanej serii zadziwia mnie i smuci jednocześnie. Bo to nie jest tak, że każdy potrafi. Wręcz przeciwnie. Szczególnie w tym gatunku. Ciężko jest sprawić, żeby dorośli ludzie w żółto-niebieskim lateksie (albo jak Superman, w czerwonych majtach zakładanych na niebieskie rajtuzy) i używający super-mocy nie wyglądali groteskowo albo wręcz żałośnie. Tu właśnie potrzebny jest pomysł i kunszt reżysera. Singer to potrafi, Nolan to potrafi, bracia Russo potrafią. Albo idzie się w realizm, albo przełamuje całość trafionym i dobrze zaplanowanym dowcipem. A Kinberg nakręcił “Dark Phoenix”, jakby chodziło o coś śmiertelnie poważnego, a jednocześnie funduje widzom statyczne sceny, w których Sophie Turner (jako Jean Grey) i Michael Fassbender (jako Magneto) stoją w śmiesznej pozycji, rozczapierzają ręce i robią groźne miny. A ja nie wiem, czy się śmiać, czy wyjść z sali kinowej, bo przecież szkoda życia…
Plusy? Są. Chyba. Niezła muzyka Hansa Zimmera. Efekty specjalne tez potrafią mile zaskoczyć, chociaż tu jest pół na pół. Czasem olśniewają, a czasem (scena z pociągiem) wyglądają jak z czasów drugiego Blade’a. Na plus zaliczyłbym też wysiłek aktorów, którzy mimo materiału, z którym przyszło im pracować, dają z siebie wszystko. Nawet wspomniana Sophie Turner znana głównie z roli Sansy w “Grze o tron”, której talentu jeszcze nie dostrzegłem, stara się jak może, żeby cokolwiek z tego co jej dano wycisnąć. Bezskutecznie. Nawet taki James McAvoy wypada słabo, jakby ciężko mu było odnaleźć się w roli, a przecież gra Xaviera nie od dziś. Michael Fassbender gra ostatnio – mam wrażenie – tylko w nieudanych prequelach Obcego albo w X-Menach. Naprawdę nie ma lepszych ofert? Szkoda, bo przecież to jest dobry aktor! W filmie pojawia się tez Jessica Chastain, ale w takiej roli, że nawet żal komentować.
No tak, przecież nic o fabule nie było! Tylko czy to konieczne? Niech będzie: Jean Grey okazuje się być potężniejsza, niż wszyscy myśleli. Dodatkowo jej moce podkręca pewne wydarzenie podczas kosmicznej misji ratunkowej. Już tyle wystarczyłoby na niezłą adaptację komiksowego “Dark Phoenix”, ale nie, to za mało. Muszą się jeszcze pojawić kosmici o wyglądzie Groota ze “Strażników Galaktyki”, którzy w całej historii są tak potrzebni jak świni siodło.
Nie. Po prostu nie. Nie oglądajcie “Dark Phoenix” w kinie, nie czekajcie na DVD/blu-ray ani nawet na Mega Hit na Polsacie. Ten film po prostu nie zasługuje na 113 minut waszego życia. Tym bardziej, jeśli lubicie uniwersum X-Men. To zdecydowanie najgorsza odsłona cyklu i bardzo smutne pożegnanie serii pod batutą 20th Century Fox. Szkoda, bo gdyby tym podsumowaniem pozostał “Logan” – byłoby pięknie. A tak – zostaje kac, niesmak i poczucie porażki. 3/10
http://zabimokiem.pl/x-men-marnosc/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Searching - Wyobraźcie sobie film zaczynający się od… tworzenia konta w Windows. Zupełnie jak po formacie albo kupnie nowego PeCeta. Konto zakłada rodzina Kim. Potem mamy długi i wzruszający miks wrzutek do kompa filmów, zdjęć czy innych aktywności, które opowiadają krótką historię familii. Aż mi się przypomniała sekwencja wprowadzająca do “Up!”, w pozytywnym sensie.
Kimowie byli szczęśliwi i mieli ukochaną córkę, która rosła jak na drożdżach i była oczkiem w głowie. Potem przyszła diagnoza-wyrok. Mama jest chora. Było lepiej, było gorzej, była remisja, skończyło się dramatycznie. Właściwa fabuła zaczyna się dwa lata po wydarzeniach streszczonych na starcie. Margot (córka, w tej roli Michelle La) nagle znika. Miała nocować u koleżanki, ale nie wróciła do domu i nie daje znaku życia. Komórka milczy jak zaklęta. David Kim – ojciec dziewczyny (świetny John Cho) – zrobi wszystko, żeby ją odnaleźć, a głównym narzędziem będzie ekran komputera i z takiej właśnie perspektywy widz będzie śledził więcej niż 90% akcji.
Zawsze mam dużo uznania i łaskawym okiem patrzę na minimalistyczne pomysły w sztuce filmowej. Opowiedzenie ciekawej historii za pomocą komunikatorów, social media czy poczty elektronicznej pokazanej wprost na ekranie, jakby to widz był użytkownikiem, to koncepcja nienowa, ale zawsze mile widziana jeśli dobrze wykorzystana. A w “Searching” wykorzystano ten pomysł całkiem sprawnie. David korzystając z komputera córki nie tylko będzie miał szansę ją znaleźć. Przede wszystkim będzie miał szansę poznać ją lepiej, zrozumieć, jak bardzo się od siebie oddalili przez inaczej przeżywaną żałobę i jak mało wiedział o swojej latorośli oraz o tym, co w jej życiu dzieje się obecnie.
Reżyser Aneesh Chaganty sprawdził się nieźle. Umiejętnie dozuje informacje i sprytnie zmienia plany, aplikacje i urządzenia, z perspektywy których śledzimy akcję. Dzięki temu nie robi się nudno, a przecież od patrzenia na ekran komputera można by się szybko znudzić. Gorzej, że Aneesh Chaganty jako scenarzysta (do spółki z Sevem Ohanianem) już nie miał tylu dobrych pomysłów. Po początkowym wprowadzeniu, dobrym zawiązaniu akcji i ciekawym jej rozwinięciu następuje moment, kiedy robi się przewidywalnie do bólu i całe napięcie siada. Podsuwanie kolejnych fałszywych tropów robi się męczące, bo wiadomo, że akurat tam Margot nie znajdziemy. Plus jest taki, że nawet jeśli rozpoznawałem zmyłki, to i tak nie wiedziałem, co naprawdę stało się z córką Pana Kima. Niestety finał rozczarowuje naprawdę mocno. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale gdyby film skończył się 10-15 minut wcześniej i w innym tonie, to ocena mogłaby być wyższa.
Ciekawym elementem jest natomiast pokazanie pewnych zjawisk, z którymi zmagamy się w dobie social media. Kiedy zrozpaczony ojciec pyta kolegów i koleżanki o córkę, okazuje się, że była mało znanym i niezbyt lubianym odludkiem. Od śmierci mamy zupełna outsaiderka. Kiedy jednak sprawa robi się głośna i można błysnąć znajomością z Margot w social mediach albo w telewizyjnej relacji z poszukiwań – okazuje się, że dziewczyna miała szerokie grono (zatroskanych teraz jej losem) przyjaciół. Robi wrażenie.
To jednak równocześnie wada, bo w pewnym momencie nie wiedziałem, czy reżyserowi chodzi o ciekawą formę, snucie sensacyjnej, kryminalnej zagadki czy może o społeczny komentarz do świata social media, trollingu i życia głównie w sieci. Ostatecznie wychodzi jako-taki thriller z niewykorzystanym potencjałem. Mogło być dużo lepiej, ale naiwny scenariusz stanął na drodze do czegoś więcej. Szkoda tym bardziej, że początek obiecuje dużo więcej niż film ostatecznie dowozi. Dałbym piątkę, ale dorzucam plus jeden na zachętę. Za próbę osiągnięcia niezłego efektu minimalistycznymi środkami. Zawsze taka próba jest lepsza niż kolejny sequel znanej serii za bazylion dolców, ale kompletnie bez duszy. 6/10
http://zabimokiem.pl/sledztwo-na-pulpicie/
Kimowie byli szczęśliwi i mieli ukochaną córkę, która rosła jak na drożdżach i była oczkiem w głowie. Potem przyszła diagnoza-wyrok. Mama jest chora. Było lepiej, było gorzej, była remisja, skończyło się dramatycznie. Właściwa fabuła zaczyna się dwa lata po wydarzeniach streszczonych na starcie. Margot (córka, w tej roli Michelle La) nagle znika. Miała nocować u koleżanki, ale nie wróciła do domu i nie daje znaku życia. Komórka milczy jak zaklęta. David Kim – ojciec dziewczyny (świetny John Cho) – zrobi wszystko, żeby ją odnaleźć, a głównym narzędziem będzie ekran komputera i z takiej właśnie perspektywy widz będzie śledził więcej niż 90% akcji.
Zawsze mam dużo uznania i łaskawym okiem patrzę na minimalistyczne pomysły w sztuce filmowej. Opowiedzenie ciekawej historii za pomocą komunikatorów, social media czy poczty elektronicznej pokazanej wprost na ekranie, jakby to widz był użytkownikiem, to koncepcja nienowa, ale zawsze mile widziana jeśli dobrze wykorzystana. A w “Searching” wykorzystano ten pomysł całkiem sprawnie. David korzystając z komputera córki nie tylko będzie miał szansę ją znaleźć. Przede wszystkim będzie miał szansę poznać ją lepiej, zrozumieć, jak bardzo się od siebie oddalili przez inaczej przeżywaną żałobę i jak mało wiedział o swojej latorośli oraz o tym, co w jej życiu dzieje się obecnie.
Reżyser Aneesh Chaganty sprawdził się nieźle. Umiejętnie dozuje informacje i sprytnie zmienia plany, aplikacje i urządzenia, z perspektywy których śledzimy akcję. Dzięki temu nie robi się nudno, a przecież od patrzenia na ekran komputera można by się szybko znudzić. Gorzej, że Aneesh Chaganty jako scenarzysta (do spółki z Sevem Ohanianem) już nie miał tylu dobrych pomysłów. Po początkowym wprowadzeniu, dobrym zawiązaniu akcji i ciekawym jej rozwinięciu następuje moment, kiedy robi się przewidywalnie do bólu i całe napięcie siada. Podsuwanie kolejnych fałszywych tropów robi się męczące, bo wiadomo, że akurat tam Margot nie znajdziemy. Plus jest taki, że nawet jeśli rozpoznawałem zmyłki, to i tak nie wiedziałem, co naprawdę stało się z córką Pana Kima. Niestety finał rozczarowuje naprawdę mocno. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale gdyby film skończył się 10-15 minut wcześniej i w innym tonie, to ocena mogłaby być wyższa.
Ciekawym elementem jest natomiast pokazanie pewnych zjawisk, z którymi zmagamy się w dobie social media. Kiedy zrozpaczony ojciec pyta kolegów i koleżanki o córkę, okazuje się, że była mało znanym i niezbyt lubianym odludkiem. Od śmierci mamy zupełna outsaiderka. Kiedy jednak sprawa robi się głośna i można błysnąć znajomością z Margot w social mediach albo w telewizyjnej relacji z poszukiwań – okazuje się, że dziewczyna miała szerokie grono (zatroskanych teraz jej losem) przyjaciół. Robi wrażenie.
To jednak równocześnie wada, bo w pewnym momencie nie wiedziałem, czy reżyserowi chodzi o ciekawą formę, snucie sensacyjnej, kryminalnej zagadki czy może o społeczny komentarz do świata social media, trollingu i życia głównie w sieci. Ostatecznie wychodzi jako-taki thriller z niewykorzystanym potencjałem. Mogło być dużo lepiej, ale naiwny scenariusz stanął na drodze do czegoś więcej. Szkoda tym bardziej, że początek obiecuje dużo więcej niż film ostatecznie dowozi. Dałbym piątkę, ale dorzucam plus jeden na zachętę. Za próbę osiągnięcia niezłego efektu minimalistycznymi środkami. Zawsze taka próba jest lepsza niż kolejny sequel znanej serii za bazylion dolców, ale kompletnie bez duszy. 6/10
http://zabimokiem.pl/sledztwo-na-pulpicie/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lato 84 (Summer of 84) - Ludzie wiedzą, że lubię filmy, że namiętnie je oglądam i czasem coś tam o nich piszę. To naprawdę fajne, bo zawsze mogę sobie z kimś pogadać na mój ulubiony temat, ale co ważniejsze – często jest tak, że gdy ktoś obejrzy coś wartego (wg niej/niego) uwagi, to pyta mnie, co sądzę o danej produkcji, albo czy w ogóle widziałem. Dzięki takiemu stanowi rzeczy czasem trafiam na tytuły, o których nie słyszałem, bo przeszły przez kina czy VOD zupełnie niezauważone. Tak jak “Lato 84” (w tym miejscu podziękowania dla Wojtka, bez jego rekomendacji pewnie bym nie obejrzał).
Davey Armstrong, nastolatek z Ipswich w Oregonie, ma fioła na punkcie teorii spiskowych. Uważa, że każdy ma jakiś, często mroczny sekret, a pozorny spokój w okolicy to tylko zasłona dymna. Gdyby żył współcześnie, na pewno działałby w społeczności płaskoziemców, zgłębiał tajemnicę chemitrails czy kolportował bzdury o szczepionkach powodujących autyzm. Internetu wtedy nie było, więc paranoja miała zasięg lokalny, a jej owocem było uznanie przez chłopca, że jego sąsiad, policjant Wayne Mackey, jest seryjnym mordercą. Wraz z grupą przyjaciół musi tylko znaleźć dowody, ewentualnie złapać delikwenta na gorącym uczynku.
Scenariusz jest jak spod sztancy. Schemat goni schemat i można tu znaleźć wszystkie standardowe zagrania z tego typu produkcji. Wystarczy spojrzeć na ekipę, z którą spędzimy godzinę z okładem: bardzo zwyczajny chłopak z sąsiedztwa jako protagonista (Davey Armstrong, w tej roli Graham Verchere) i koledzy: niezdarny grubasek o gołębim sercu (Caleb Emery jako Dale “Woody” Woodworth), kujon-okularnik (Cory Gruter-Andrew jako Curtis Farraday), który zna się na wszystkim oraz łobuz-buntownik, zdeklarowany fan rozrabiania i oglądania pisemek dla dorosłych (Judah Lewis jako Tommy “Eats” Eaton). No i motyw przewodni: sąsiad – jest mordercą czy nie? Na pewno jest, bo widzieli jak zrobił “coś”. A nie, bo to jednak tylko wyglądało na “coś”, ale to było coś innego, niewinnego. Gra w ciuciubabkę na całego, ale bez zwrotów akcji, które by powaliły na kolana. Poza finałem, w którym co prawda jest kilka naciąganych scen, ale też kulminacja jakiej się nie spodziewałem. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale udało się scenarzystom zaskoczyć mnie na koniec i było to całkiem satysfakcjonujące zakończenie.
Mimo schematycznego scenariusza film ogląda się bardzo przyjemnie. (Aż) Trójka reżyserów (François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell) ulepiła całkiem niezły miks namacalnego klimatu lat osiemdziesiątych, luźnej komedii z nastolatkami i mrocznego thrillera, który momentami potrafi przestraszyć. Tłum w fotelu reżyserskim rzadko jest zaletą i nawet na łamach fsgk.pl zdarzało mi się czepiać, kiedy produkcja miała kilka różnych, niepasujących do siebie elementów, ale to nie jest ten przypadek. Powiedziałbym nawet, że tam, gdzie scenariusz nie domaga ze względu na przewidywalność, sytuację ratuje żonglerka nastrojem widza. Przełamywanie narastającego napięcia żartem, albo kończenie go w odpowiednim momencie makabryczną puentą – wszystko ma ręce i nogi, z niczym nie przesadzono. W drugim akcie robi się może odrobinę zbyt spokojnie i niemalże nudno, ale to pomijalna wada.
Inny minus jest w samym centrum historii: paczka przyjaciół złożona – jak wspomniałem – ze stereotypowych postaci nie sprawia wrażenia… paczki przyjaciół. Są sympatyczni, są zabawni, ale nie wiem, dlaczego się ze sobą kolegują. Dlaczego trzymają się razem? Oglądając “Goonies” czy “Stranger Things” w ogóle takie pytania nie świtają, a tutaj jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że łobuz-buntownik nigdy by do takiej ekipy nie przystał. Był w tym wszystkim jakiś lekki, głęboko schowany fałsz. Jakby konkretny skład grupy był ważniejszy niż jej integralność. Najbardziej jednak nie pasuje tu wątek miłosny. Pojawia się mniej więcej w połowie seansu i pasuje do filmu jak pięść do nosa.
“Lato 84” nie miało ani milionów dolarów na marketing i ogólnoświatową promocję (pojawiło się za to na festiwalu w Sundance) – z tego powodu dla wielu (w tym dla mnie) pozostało filmem stworzonym i dystrybuowanym gdzieś na peryferiach głównego nurtu. A szkoda, bo o ile nie jest to wiekopomne dzieło, o tyle warto obejrzeć, i dla ciekawego finału, i dla niezłych kreacji aktorskich, i dla cudownego, nostalgicznego klimatu lat osiemdziesiątych. No i najważniejsze: warto dla sceny, w której chłopcy kłócą się o sprawy związane z “Gwiezdnymi Wojnami”. W końcu w 1984 mogli się cieszyć istnieniem wyłącznie dobrych filmów z tego uniwersum. 7/10
http://zabimokiem.pl/mordercza-nostalgia/
Davey Armstrong, nastolatek z Ipswich w Oregonie, ma fioła na punkcie teorii spiskowych. Uważa, że każdy ma jakiś, często mroczny sekret, a pozorny spokój w okolicy to tylko zasłona dymna. Gdyby żył współcześnie, na pewno działałby w społeczności płaskoziemców, zgłębiał tajemnicę chemitrails czy kolportował bzdury o szczepionkach powodujących autyzm. Internetu wtedy nie było, więc paranoja miała zasięg lokalny, a jej owocem było uznanie przez chłopca, że jego sąsiad, policjant Wayne Mackey, jest seryjnym mordercą. Wraz z grupą przyjaciół musi tylko znaleźć dowody, ewentualnie złapać delikwenta na gorącym uczynku.
Scenariusz jest jak spod sztancy. Schemat goni schemat i można tu znaleźć wszystkie standardowe zagrania z tego typu produkcji. Wystarczy spojrzeć na ekipę, z którą spędzimy godzinę z okładem: bardzo zwyczajny chłopak z sąsiedztwa jako protagonista (Davey Armstrong, w tej roli Graham Verchere) i koledzy: niezdarny grubasek o gołębim sercu (Caleb Emery jako Dale “Woody” Woodworth), kujon-okularnik (Cory Gruter-Andrew jako Curtis Farraday), który zna się na wszystkim oraz łobuz-buntownik, zdeklarowany fan rozrabiania i oglądania pisemek dla dorosłych (Judah Lewis jako Tommy “Eats” Eaton). No i motyw przewodni: sąsiad – jest mordercą czy nie? Na pewno jest, bo widzieli jak zrobił “coś”. A nie, bo to jednak tylko wyglądało na “coś”, ale to było coś innego, niewinnego. Gra w ciuciubabkę na całego, ale bez zwrotów akcji, które by powaliły na kolana. Poza finałem, w którym co prawda jest kilka naciąganych scen, ale też kulminacja jakiej się nie spodziewałem. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale udało się scenarzystom zaskoczyć mnie na koniec i było to całkiem satysfakcjonujące zakończenie.
Mimo schematycznego scenariusza film ogląda się bardzo przyjemnie. (Aż) Trójka reżyserów (François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell) ulepiła całkiem niezły miks namacalnego klimatu lat osiemdziesiątych, luźnej komedii z nastolatkami i mrocznego thrillera, który momentami potrafi przestraszyć. Tłum w fotelu reżyserskim rzadko jest zaletą i nawet na łamach fsgk.pl zdarzało mi się czepiać, kiedy produkcja miała kilka różnych, niepasujących do siebie elementów, ale to nie jest ten przypadek. Powiedziałbym nawet, że tam, gdzie scenariusz nie domaga ze względu na przewidywalność, sytuację ratuje żonglerka nastrojem widza. Przełamywanie narastającego napięcia żartem, albo kończenie go w odpowiednim momencie makabryczną puentą – wszystko ma ręce i nogi, z niczym nie przesadzono. W drugim akcie robi się może odrobinę zbyt spokojnie i niemalże nudno, ale to pomijalna wada.
Inny minus jest w samym centrum historii: paczka przyjaciół złożona – jak wspomniałem – ze stereotypowych postaci nie sprawia wrażenia… paczki przyjaciół. Są sympatyczni, są zabawni, ale nie wiem, dlaczego się ze sobą kolegują. Dlaczego trzymają się razem? Oglądając “Goonies” czy “Stranger Things” w ogóle takie pytania nie świtają, a tutaj jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że łobuz-buntownik nigdy by do takiej ekipy nie przystał. Był w tym wszystkim jakiś lekki, głęboko schowany fałsz. Jakby konkretny skład grupy był ważniejszy niż jej integralność. Najbardziej jednak nie pasuje tu wątek miłosny. Pojawia się mniej więcej w połowie seansu i pasuje do filmu jak pięść do nosa.
“Lato 84” nie miało ani milionów dolarów na marketing i ogólnoświatową promocję (pojawiło się za to na festiwalu w Sundance) – z tego powodu dla wielu (w tym dla mnie) pozostało filmem stworzonym i dystrybuowanym gdzieś na peryferiach głównego nurtu. A szkoda, bo o ile nie jest to wiekopomne dzieło, o tyle warto obejrzeć, i dla ciekawego finału, i dla niezłych kreacji aktorskich, i dla cudownego, nostalgicznego klimatu lat osiemdziesiątych. No i najważniejsze: warto dla sceny, w której chłopcy kłócą się o sprawy związane z “Gwiezdnymi Wojnami”. W końcu w 1984 mogli się cieszyć istnieniem wyłącznie dobrych filmów z tego uniwersum. 7/10
http://zabimokiem.pl/mordercza-nostalgia/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czarnobyl (Chernobyl) - Nasłuchałem się dużo dobrego o najnowszej mini-serii od HBO. Obejrzałem, a zaraz po tym postanowiłem więc, że pójdę trochę pod prąd i dorzucę łyżkę sporą szklankę dziegciu do tej wielgachnej beczki miodu, która rozmiarami zaczyna przypominać niesławny reaktor numer 4 z elektrowni w Czarnobylu. Niekoniecznie w kontrze do całego świata, raczej jako kilka słów krytyki wobec powszechnego, niemal bezkrytycznego uwielbienia dla serialu.
Przyznaję się od razu i bez bicia: częściowo padłem ofiarą “overhype’u”. Słyszałem tyle dobrego o serialu, że po prostu nie mogłem nie obejrzeć. Zachwyty rozciągały się od “wybitny” przez “niesamowity” i “genialny”, aż po “serial wszech czasów”. Przy takiej podbudowie serial po prostu musiał mi się podobać, bo przecież niemal jednogłośnie okrzyknięto go objawieniem. No i podobał mi się, ale bez efektu “wow”. Solidna produkcja, ale ani razu nie otarła się o takie określenia, jakie spotkałem w recenzjach i opiniach. Co więcej: nie wynika to wyłącznie z nastawienia się na arcydzieło, bo jestem pewien, że to, co mi nie zagrało, nie zagrałoby nawet gdybym o “Czarnobylu” wcześniej nie wiedział nic.
Zacznę jednak od peanów. HBO przyzwyczaiło nas do faktu przywiązywania w swoich tytułach dużej wagi do detali, ale tym razem wdrapano się na jeszcze wyższy poziom. Realizacja jest tak dobra, że ciężko w ogóle to opisać. Komuna z lat osiemdziesiątych po prostu wylewa się z ekranu, wyciąga po widza swoje łapska, a potem trzyma w garści do samego końca. Duszna atmosfera wiecznego zagrożenia, a to gniewem przełożonego, a to groźbą cichego zniknięcia z pomocą KGB, a to przed mówieniem głośno niepopularnej prawdy. Scenografia, kostiumy, rekwizyty, miejsca – wszystko wygląda tak dobrze i oddane jest tak wiernie, że podczas oglądania masz ochotę napić się herbaty słodzonej kostkami, w szklance z obowiązkowym metalowym koszyczkiem z uszkiem (byle łyżeczkę wcześniej wyjąć, żeby oka nie stracić). Tak. Pod tym kątem “Czarnobyl” to jest produkcja kompletna i nie wiem, czy jest cokolwiek, co można by zrobić lepiej.
Podobnie jest ze sposobem opowiadania – było nie było – znanej historii. Kamera nie skupia się na konkretnych postaciach. Obserwujemy walkę, ucieczkę i dramaty na kilku poziomach. Decydenci, strażacy i ich bliscy, mieszkańcy Prypeci, czy w końcu górnicy pomagający przy akcji ratowniczej. Głównym bohaterem serialu jest reaktor, awaria i wszelkie następstwa. Ludzie natomiast są pokazani przez pryzmat swoich działań: pomoc niesiona innym, szukanie winnych, zrzucanie winy na innych, szukanie prawdy czy wręcz przeciwnie – tuszowanie faktów. Ciekawie pokazano też system komunistyczny od środka. System, który jest nieomylny, a każdy przejaw krytyki, wytknięcia błędu, czy może nawet po prostu nielogiczności działań jest traktowane jak zdrada. Główny inżynier nie wierzy w zapewnienia naocznych świadków o katastrofie, bo WIE, że reaktory RBMK nie wybuchają i koniec. Jeśli fakty są inne, tym gorzej dla faktów. Dyrektor elektrowni, Viktor Bryukhanov, rozmowę z dygnitarzem zaczyna od wręczenia kartki z listą ewentualnych winnych awarii. Komunizm w pigułce. Napisałbym, że serial ma cechy fabularyzowanego dokumentu, ale do tego trochę (niestety) zabrakło.
Tyle, jeśli chodzi o zalety, które sam chciałem podkreślić. Po więcej peanów na cześć serialu zapraszam gdziekolwiek indziej, bo jest dość powszechny (i zaskakujący dla mnie) konsensus. Sam skupię się na wadach, które sprawiają, że produkcję HBO oceniam jako po prostu dobrą.
Pierwszy argument na “nie” będzie z czapki, ale i tak musi tu paść. To drobnostka: skoro tyle wysiłku włożono w cały anturaż, dlaczego bohaterowie nie mówią po rosyjsku? Wiem, że teraz przewracacie oczami, bo się czepiam. Owszem, ale cały czas delikatnie drażniło mnie, że wszyscy mówią po angielsku z silnym akcentem wschodnim. Jak czarne charaktery z Bonda. Jest – jeśli mnie pamięć nie myli – w trzecim odcinku chyba autentyczna transmisja ówczesnej telewizji w ZSRR i spikerka nadaje po rosyjsku, przez co wkrada się dziwny rozdźwięk. To jednak drobnostka, mogę przymknąć oko.
Gorzej z castingiem. Większość bohaterów wypada rewelacyjnie ze szczególnym uwzględnieniem Jareda Harrisa w roli Valerego Legasova – naukowca i głównego stratega akcji ratunkowej. Pozostali zaprezentowali się prawie tak samo dobrze. Nie wiem, jaki był klucz doboru, ale niektóre facjaty są tak bardzo komunistyczno-socjalistyczne, że stanowią niemal element scenografii idealnie pasujący do boazerii na ścianach i wykładzin na podłogach. Z dwoma wyjątkami, niestety w rolach bardzo mocno wyeksponowanych. Stellan Skarsgård jako Boris Szczerbina – gęba znana (i lubiana), a w dodatku aktor dobry, więc o co mi chodzi? Ano o to, że każde jego pojawienie się na ekranie burzy wrażenie oglądania paradokumentu. Całą stylizację szlag trafia, bo Skarsgård to nie jest żaden anonim i przez samą jego obecność czar pryska. Nie rozumiem, skąd taki pomysł. To nie jest nazwisko, które przyciągnie tłumy przed ekran, a skutecznie burzy imersję. Bliźniaczą sytuację mieliśmy w przypadku “Kompanii braci”, gdzie na sadystycznego dowódcę wybrano Rossa z “Przyjaciół”.
Podobnie jest z Emily Watson, która w “Czarnobylu” gra postać fikcyjną, Ulanę Khomyuk, panią naukowiec, która jest niezłomną poszukiwaczką prawdy i pomaga Legasovowi w rozwikłaniu tajemnicy wybuchu reaktora. Według twórców (napisy po ostatnim odcinku) symbolizuje ona cały zespół tęgich głów, które dorzuciły swoją cegiełkę do ratowania sytuacji. Czuć to niestety na każdym kroku. Ulana to nie jest postać z krwi i kości. To zbiór archetypicznych cech, jedynie pozytywnych, od którego może zrobić się niedobrze. W ciągu krótkich pięciu odcinków wygłasza tyle szlachetnych tyrad o prawdzie, sprawiedliwości i robieniu tego co słuszne, że kolejny występ powinna zaliczyć w filmie Michaela Baya. Khomyuk ani przez chwilę nie wydaje się być częścią tego świata i myślę, że gdyby taka osoba istniała, w ówczesnym ZSRR nie zrobiłaby kariery, a być może nawet nie pożyłaby za długo. Taki Legasov robi się patetycznie nieznośny dopiero w swojej końcowej przemowie, a Ulana jest po prostu złożona z heroizmu, nadętych frazesów, czystego dobra i mądrości. Ble.
Nie rozumiem też, jaka była funkcja dość rozległego wątku pobocznego, w którym młodziutki Pavel (Barry Keoghan – znów w miarę znana gęba) zostaje członkiem zespołu likwidującego zwierzęta w strefie skażenia. Ani to nie było ciekawe, ani przesadnie dramatyczne, ani nie wniosło kompletnie niczego ciekawego do opowieści. Wyobrażam sobie, że tych scen w ogóle nie ma i produkcja nie traci na jakości.
Nie podobało mi się też przesadne podkręcanie dramatyzmu sytuacji. Może jestem ofiarą własnej ciekawości, bo swego czasu (w liceum) pochłaniałem wszystko, co było dostępne w związku z tematem, ale właśnie z tego powodu kilkukrotnie podczas seansu miałem ochotę krzyknąć: “hej, bez przesady, aż takiego zagrożenia nie było”, albo “hej, tamci wcale nie zginęli”. Sami autorzy (znów) w napisach końcowych przyznają się do koloryzowania faktów, żeby wzmocnić dramatyzm. Niepotrzebny zabieg, choć rozumiem, że dla kogoś nieobeznanego z tematem to nie będzie problem.
Podsumowując: to nie tak, że serial mi się nie podobał. W żadnym razie. “Czarnobyl” to bardzo dobre widowisko opierające fabułę na prawdziwych, dramatycznych wydarzeniach z 26 kwietnia 1986 roku i ich następstwach. Nie zgadzam się – i chciałem dać temu wyraz – że to produkcja bez wad i zasługuje na miano serialu wszech czasów. Chociaż tradycyjnie dopowiem – to tylko moje zdanie i nie trzeba się z nim zgadzać, a sam serial zdecydowanie polecam. Warto, choćby z uwagi na realizację, ale też po to, by wyrobić sobie własne zdanie. 8/10
http://zabimokiem.pl/jaka-piekna-katastrofa/
Przyznaję się od razu i bez bicia: częściowo padłem ofiarą “overhype’u”. Słyszałem tyle dobrego o serialu, że po prostu nie mogłem nie obejrzeć. Zachwyty rozciągały się od “wybitny” przez “niesamowity” i “genialny”, aż po “serial wszech czasów”. Przy takiej podbudowie serial po prostu musiał mi się podobać, bo przecież niemal jednogłośnie okrzyknięto go objawieniem. No i podobał mi się, ale bez efektu “wow”. Solidna produkcja, ale ani razu nie otarła się o takie określenia, jakie spotkałem w recenzjach i opiniach. Co więcej: nie wynika to wyłącznie z nastawienia się na arcydzieło, bo jestem pewien, że to, co mi nie zagrało, nie zagrałoby nawet gdybym o “Czarnobylu” wcześniej nie wiedział nic.
Zacznę jednak od peanów. HBO przyzwyczaiło nas do faktu przywiązywania w swoich tytułach dużej wagi do detali, ale tym razem wdrapano się na jeszcze wyższy poziom. Realizacja jest tak dobra, że ciężko w ogóle to opisać. Komuna z lat osiemdziesiątych po prostu wylewa się z ekranu, wyciąga po widza swoje łapska, a potem trzyma w garści do samego końca. Duszna atmosfera wiecznego zagrożenia, a to gniewem przełożonego, a to groźbą cichego zniknięcia z pomocą KGB, a to przed mówieniem głośno niepopularnej prawdy. Scenografia, kostiumy, rekwizyty, miejsca – wszystko wygląda tak dobrze i oddane jest tak wiernie, że podczas oglądania masz ochotę napić się herbaty słodzonej kostkami, w szklance z obowiązkowym metalowym koszyczkiem z uszkiem (byle łyżeczkę wcześniej wyjąć, żeby oka nie stracić). Tak. Pod tym kątem “Czarnobyl” to jest produkcja kompletna i nie wiem, czy jest cokolwiek, co można by zrobić lepiej.
Podobnie jest ze sposobem opowiadania – było nie było – znanej historii. Kamera nie skupia się na konkretnych postaciach. Obserwujemy walkę, ucieczkę i dramaty na kilku poziomach. Decydenci, strażacy i ich bliscy, mieszkańcy Prypeci, czy w końcu górnicy pomagający przy akcji ratowniczej. Głównym bohaterem serialu jest reaktor, awaria i wszelkie następstwa. Ludzie natomiast są pokazani przez pryzmat swoich działań: pomoc niesiona innym, szukanie winnych, zrzucanie winy na innych, szukanie prawdy czy wręcz przeciwnie – tuszowanie faktów. Ciekawie pokazano też system komunistyczny od środka. System, który jest nieomylny, a każdy przejaw krytyki, wytknięcia błędu, czy może nawet po prostu nielogiczności działań jest traktowane jak zdrada. Główny inżynier nie wierzy w zapewnienia naocznych świadków o katastrofie, bo WIE, że reaktory RBMK nie wybuchają i koniec. Jeśli fakty są inne, tym gorzej dla faktów. Dyrektor elektrowni, Viktor Bryukhanov, rozmowę z dygnitarzem zaczyna od wręczenia kartki z listą ewentualnych winnych awarii. Komunizm w pigułce. Napisałbym, że serial ma cechy fabularyzowanego dokumentu, ale do tego trochę (niestety) zabrakło.
Tyle, jeśli chodzi o zalety, które sam chciałem podkreślić. Po więcej peanów na cześć serialu zapraszam gdziekolwiek indziej, bo jest dość powszechny (i zaskakujący dla mnie) konsensus. Sam skupię się na wadach, które sprawiają, że produkcję HBO oceniam jako po prostu dobrą.
Pierwszy argument na “nie” będzie z czapki, ale i tak musi tu paść. To drobnostka: skoro tyle wysiłku włożono w cały anturaż, dlaczego bohaterowie nie mówią po rosyjsku? Wiem, że teraz przewracacie oczami, bo się czepiam. Owszem, ale cały czas delikatnie drażniło mnie, że wszyscy mówią po angielsku z silnym akcentem wschodnim. Jak czarne charaktery z Bonda. Jest – jeśli mnie pamięć nie myli – w trzecim odcinku chyba autentyczna transmisja ówczesnej telewizji w ZSRR i spikerka nadaje po rosyjsku, przez co wkrada się dziwny rozdźwięk. To jednak drobnostka, mogę przymknąć oko.
Gorzej z castingiem. Większość bohaterów wypada rewelacyjnie ze szczególnym uwzględnieniem Jareda Harrisa w roli Valerego Legasova – naukowca i głównego stratega akcji ratunkowej. Pozostali zaprezentowali się prawie tak samo dobrze. Nie wiem, jaki był klucz doboru, ale niektóre facjaty są tak bardzo komunistyczno-socjalistyczne, że stanowią niemal element scenografii idealnie pasujący do boazerii na ścianach i wykładzin na podłogach. Z dwoma wyjątkami, niestety w rolach bardzo mocno wyeksponowanych. Stellan Skarsgård jako Boris Szczerbina – gęba znana (i lubiana), a w dodatku aktor dobry, więc o co mi chodzi? Ano o to, że każde jego pojawienie się na ekranie burzy wrażenie oglądania paradokumentu. Całą stylizację szlag trafia, bo Skarsgård to nie jest żaden anonim i przez samą jego obecność czar pryska. Nie rozumiem, skąd taki pomysł. To nie jest nazwisko, które przyciągnie tłumy przed ekran, a skutecznie burzy imersję. Bliźniaczą sytuację mieliśmy w przypadku “Kompanii braci”, gdzie na sadystycznego dowódcę wybrano Rossa z “Przyjaciół”.
Podobnie jest z Emily Watson, która w “Czarnobylu” gra postać fikcyjną, Ulanę Khomyuk, panią naukowiec, która jest niezłomną poszukiwaczką prawdy i pomaga Legasovowi w rozwikłaniu tajemnicy wybuchu reaktora. Według twórców (napisy po ostatnim odcinku) symbolizuje ona cały zespół tęgich głów, które dorzuciły swoją cegiełkę do ratowania sytuacji. Czuć to niestety na każdym kroku. Ulana to nie jest postać z krwi i kości. To zbiór archetypicznych cech, jedynie pozytywnych, od którego może zrobić się niedobrze. W ciągu krótkich pięciu odcinków wygłasza tyle szlachetnych tyrad o prawdzie, sprawiedliwości i robieniu tego co słuszne, że kolejny występ powinna zaliczyć w filmie Michaela Baya. Khomyuk ani przez chwilę nie wydaje się być częścią tego świata i myślę, że gdyby taka osoba istniała, w ówczesnym ZSRR nie zrobiłaby kariery, a być może nawet nie pożyłaby za długo. Taki Legasov robi się patetycznie nieznośny dopiero w swojej końcowej przemowie, a Ulana jest po prostu złożona z heroizmu, nadętych frazesów, czystego dobra i mądrości. Ble.
Nie rozumiem też, jaka była funkcja dość rozległego wątku pobocznego, w którym młodziutki Pavel (Barry Keoghan – znów w miarę znana gęba) zostaje członkiem zespołu likwidującego zwierzęta w strefie skażenia. Ani to nie było ciekawe, ani przesadnie dramatyczne, ani nie wniosło kompletnie niczego ciekawego do opowieści. Wyobrażam sobie, że tych scen w ogóle nie ma i produkcja nie traci na jakości.
Nie podobało mi się też przesadne podkręcanie dramatyzmu sytuacji. Może jestem ofiarą własnej ciekawości, bo swego czasu (w liceum) pochłaniałem wszystko, co było dostępne w związku z tematem, ale właśnie z tego powodu kilkukrotnie podczas seansu miałem ochotę krzyknąć: “hej, bez przesady, aż takiego zagrożenia nie było”, albo “hej, tamci wcale nie zginęli”. Sami autorzy (znów) w napisach końcowych przyznają się do koloryzowania faktów, żeby wzmocnić dramatyzm. Niepotrzebny zabieg, choć rozumiem, że dla kogoś nieobeznanego z tematem to nie będzie problem.
Podsumowując: to nie tak, że serial mi się nie podobał. W żadnym razie. “Czarnobyl” to bardzo dobre widowisko opierające fabułę na prawdziwych, dramatycznych wydarzeniach z 26 kwietnia 1986 roku i ich następstwach. Nie zgadzam się – i chciałem dać temu wyraz – że to produkcja bez wad i zasługuje na miano serialu wszech czasów. Chociaż tradycyjnie dopowiem – to tylko moje zdanie i nie trzeba się z nim zgadzać, a sam serial zdecydowanie polecam. Warto, choćby z uwagi na realizację, ale też po to, by wyrobić sobie własne zdanie. 8/10
http://zabimokiem.pl/jaka-piekna-katastrofa/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spider-Man: Daleko od Domu ( Spider-Man: Far From Home )
Bywa tak, że możemy się z twórcami na coś umówić. Na przykład na to, że mam ochotę na rozrywkę ale nie wymagam bergmanowskiej powagi oraz głębi. Równocześnie to nie nie oznacza, że liczę na plastikową wydmuszkę napakowaną efektami, że kupię byle chałę z takim pudrem. "Daleko od domu" jest uczciwy w swej naturze hitu na lato. To bardzo trudne, zrobić wakacyjną superprodukcję, która nie porazi żenującymi momentami. Dostarczyć multum akcji bez epatowania "zjawiskiem skali maksymalnej" czyli niesamowitymi efektami, niszczeniem metropoli i gigantycznymi batialami- to również bardzo trudne.
To włąśnie "dowiózł" do kinai "nowy spider man". Świetnie się bawiłem i nie musiałem krępować przy "żenuach". Czuje, że ten film na nic się nie sili ale nie mogę nie wspomnieć o dwóch rzeczach. Świetnej obsadzie bez słabych punktów, z mocnymi i niemocnymi nazwiskami pomiędzy którymi była chemia. Emocjach, które ten film wzbudził i wywował. Śmiech, smutek, nostalgia względem rozterek nastolatka i szok po napisach.
Gylenhaala uwielbiam, zrobił co mógł. Robotę wykonał- Mysterio nie był "default villainem". Tom Holland jest świetnym spideyem. Tym filmem pozwolił mi zapomnieć o tym co Raimi i McQuire zrobili w mojej świadomości i pamięci ze Spider-Manem w "3".
7/10
Bywa tak, że możemy się z twórcami na coś umówić. Na przykład na to, że mam ochotę na rozrywkę ale nie wymagam bergmanowskiej powagi oraz głębi. Równocześnie to nie nie oznacza, że liczę na plastikową wydmuszkę napakowaną efektami, że kupię byle chałę z takim pudrem. "Daleko od domu" jest uczciwy w swej naturze hitu na lato. To bardzo trudne, zrobić wakacyjną superprodukcję, która nie porazi żenującymi momentami. Dostarczyć multum akcji bez epatowania "zjawiskiem skali maksymalnej" czyli niesamowitymi efektami, niszczeniem metropoli i gigantycznymi batialami- to również bardzo trudne.
To włąśnie "dowiózł" do kinai "nowy spider man". Świetnie się bawiłem i nie musiałem krępować przy "żenuach". Czuje, że ten film na nic się nie sili ale nie mogę nie wspomnieć o dwóch rzeczach. Świetnej obsadzie bez słabych punktów, z mocnymi i niemocnymi nazwiskami pomiędzy którymi była chemia. Emocjach, które ten film wzbudził i wywował. Śmiech, smutek, nostalgia względem rozterek nastolatka i szok po napisach.
Gylenhaala uwielbiam, zrobił co mógł. Robotę wykonał- Mysterio nie był "default villainem". Tom Holland jest świetnym spideyem. Tym filmem pozwolił mi zapomnieć o tym co Raimi i McQuire zrobili w mojej świadomości i pamięci ze Spider-Manem w "3".
7/10
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spider-Man: Daleko od Domu ( Spider-Man: Far From Home )
W zasadzie to to samo co napisał koobik. Ode mnie tylko jeden subiektywny, znaczny plus - iluzje Mysterio były zarąbiste i świetnie oddawały klimat psychodeli jaką potrafił wywołać. Tylko za nie podnoszę ocenę o jeden punkt.
8/10
W zasadzie to to samo co napisał koobik. Ode mnie tylko jeden subiektywny, znaczny plus - iluzje Mysterio były zarąbiste i świetnie oddawały klimat psychodeli jaką potrafił wywołać. Tylko za nie podnoszę ocenę o jeden punkt.
8/10
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6414
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nowy Allen jest po prostu rewelacyjny
A Elle Fanning i Selena Gomez prawie cały czas paradują w mini. Stary oblech wie co dobre
Elle zresztą gra po prostu koncertowo. Oczu nie idzie oderwać
A Elle Fanning i Selena Gomez prawie cały czas paradują w mini. Stary oblech wie co dobre
Elle zresztą gra po prostu koncertowo. Oczu nie idzie oderwać
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przeczytałem "nowy Alien" i dobór ról ździebko mnie zdziwił... Poza tym, który stary oblech?Voo pisze:Nowy Allen jest po prostu rewelacyjny
A Elle Fanning i Selena Gomez prawie cały czas paradują w mini. Stary oblech wie co dobre
Elle zresztą gra po prostu koncertowo. Oczu nie idzie oderwać
Eat your greens,
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6414
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No Woody a kto? Miłośnik podfruwajek.
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]