Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A mi się Infinity War bardzo podobało. Według mnie warto iść do kina.
Spoiler:
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spoiler:
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pasażer (The Commuter) - Liam Neeson występem w filmie “Uprowadzona” stworzył niechcący własny gatunek kinowy. Cechą wyróżniającą filmów z tego gatunku jest to, iż Neeson zawsze wciela się w tę samą postać. Jego bohater jest dobry, poczciwy, momentami zabawny. Jest emerytowanym policjantem, szpiegiem lub żołnierzem (czasem, dla urozmaicenia formuły, na emeryturę ma dopiero przejść). Przez przypadek albo wskutek spisku złych ludzi znajduje się w sytuacji, w której musi jeszcze raz sięgnąć po swoje niemal zapomniane zawodowe umiejętności. Czyli pobić piąchą lub wystrzelać całą armię wrogów. No i kogoś uratować, względnie oczyścić się z zarzutów…
“The Commuter” to typowy przedstawiciel tego “neesonowego” gatunku. Były policjant, obecnie agent ubezpieczeniowy Michael MacCauley (Neeson), traci pracę. Wraca do domu pociągiem, a jako że jest jego regularnym pasażerem, to całkiem nieźle zna część podróżujących. Niespodziewanie dostaje zadanie od pięknej kobiety (Vera Farmiga). Zadanie, którego realizacja będzie wymagała skorzystania z jego wyjątkowych umiejętności. Michael MacCauley musi odnaleźć wśród pasażerów “osobę, która tu nie pasuje”. Misję trzeba wykonać w określonym czasie, nagrodą jest gruba gotówka. W jego sytuacji to wyjątkowo atrakcyjna propozycja. Problem polega na tym, że propozycja jest jedną z tych “nie do odrzucenia”. Nieokreśleni źli ludzie grożą śmiercią naszemu bohaterowi, jego rodzinie i wszystkim pasażerom. Michael może ich ocalić tylko jeśli odpowiednio szybko odnajdzie poszukiwaną osobę.
Mamy więc całkiem ciekawą tajemnicę, ograniczoną do kilku wagonów przestrzeń, uciekający czas i… do pewnego momentu ta formuła nawet działa. Początek mimo ogranego schematu jest interesujący. Nie do końca wiadomo kogo MacCauley ma znaleźć i o co w tej całej intrydze chodzi. W miarę jak pociąg mija kolejne stacje, a minuty nieubłaganie mijają, napięcie rośnie, a główny bohater wykonuje coraz więcej nerwowych ruchów.
Niestety, gdzieś w drugim akcie zaczyna się festiwal scen żenujących. Neeson, zamiast oddać sceny walk dublerom, próbuje niczym Tom Cruise pokazać, że jeszcze może. Tyle że nie może. To znaczy może… próbować. Wygląda to tak jakby emeryt rozpaczliwie próbował uprawiać sporty ekstremalne nie doprowadzając przy tym do dyslokacji kręgów. Komizm przemieszany z żenadą. Operator kamery robi co może, żeby nadać scenom walki dynamiczny sznyt, ale efekt jest marny.
Mimo tego – dość kluczowego dla kina akcji – problemu, produkcja byłaby jeszcze względnie do obejrzenia/uratowania… gdyby nie finał. Bohater w pewnym sensie rozwiązuje zagadkę, film osiąga punkt kulminacyjny… a potem okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Czeka nas trzydzieści minut naprawdę przesadzonych fajerwerków, z fatalnym CGI i kompletnie spapranym rozwiązaniem intrygi. Było to męczące i niepotrzebne przedłużanie agonii filmu.
“The Commuter” miał potencjał i kilka interesujących pomysłów, ale ich nie wykorzystał, serwując nam za to typową sieczkę kina akcji niskich lotów. Polecam tylko najbardziej hardkorowym fanom Liama Neesona. Reszta niech sobie lepiej odpali raz jeszcze “Uprowadzoną”. 4/10
http://zabimokiem.pl/kino-neesonowe/
“The Commuter” to typowy przedstawiciel tego “neesonowego” gatunku. Były policjant, obecnie agent ubezpieczeniowy Michael MacCauley (Neeson), traci pracę. Wraca do domu pociągiem, a jako że jest jego regularnym pasażerem, to całkiem nieźle zna część podróżujących. Niespodziewanie dostaje zadanie od pięknej kobiety (Vera Farmiga). Zadanie, którego realizacja będzie wymagała skorzystania z jego wyjątkowych umiejętności. Michael MacCauley musi odnaleźć wśród pasażerów “osobę, która tu nie pasuje”. Misję trzeba wykonać w określonym czasie, nagrodą jest gruba gotówka. W jego sytuacji to wyjątkowo atrakcyjna propozycja. Problem polega na tym, że propozycja jest jedną z tych “nie do odrzucenia”. Nieokreśleni źli ludzie grożą śmiercią naszemu bohaterowi, jego rodzinie i wszystkim pasażerom. Michael może ich ocalić tylko jeśli odpowiednio szybko odnajdzie poszukiwaną osobę.
Mamy więc całkiem ciekawą tajemnicę, ograniczoną do kilku wagonów przestrzeń, uciekający czas i… do pewnego momentu ta formuła nawet działa. Początek mimo ogranego schematu jest interesujący. Nie do końca wiadomo kogo MacCauley ma znaleźć i o co w tej całej intrydze chodzi. W miarę jak pociąg mija kolejne stacje, a minuty nieubłaganie mijają, napięcie rośnie, a główny bohater wykonuje coraz więcej nerwowych ruchów.
Niestety, gdzieś w drugim akcie zaczyna się festiwal scen żenujących. Neeson, zamiast oddać sceny walk dublerom, próbuje niczym Tom Cruise pokazać, że jeszcze może. Tyle że nie może. To znaczy może… próbować. Wygląda to tak jakby emeryt rozpaczliwie próbował uprawiać sporty ekstremalne nie doprowadzając przy tym do dyslokacji kręgów. Komizm przemieszany z żenadą. Operator kamery robi co może, żeby nadać scenom walki dynamiczny sznyt, ale efekt jest marny.
Mimo tego – dość kluczowego dla kina akcji – problemu, produkcja byłaby jeszcze względnie do obejrzenia/uratowania… gdyby nie finał. Bohater w pewnym sensie rozwiązuje zagadkę, film osiąga punkt kulminacyjny… a potem okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Czeka nas trzydzieści minut naprawdę przesadzonych fajerwerków, z fatalnym CGI i kompletnie spapranym rozwiązaniem intrygi. Było to męczące i niepotrzebne przedłużanie agonii filmu.
“The Commuter” miał potencjał i kilka interesujących pomysłów, ale ich nie wykorzystał, serwując nam za to typową sieczkę kina akcji niskich lotów. Polecam tylko najbardziej hardkorowym fanom Liama Neesona. Reszta niech sobie lepiej odpali raz jeszcze “Uprowadzoną”. 4/10
http://zabimokiem.pl/kino-neesonowe/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nigdy cię tu nie było (You Were Never Really Here) - Złe rzeczy po prostu się dzieją. Tak zbudowany jest świat. Im częściej masz z nimi styczność, tym mocniej mogą na ciebie oddziaływać. Kiedy jednak zaczynasz od traumy wyniesionej z domu (ojciec sadysta), poprawiasz traumą w wojsku (piekło wojny) i wszystko wieńczy trauma z pracy (agent FBI) to po prostu nie możesz być normalny.
Dlatego też Joe (Jaquin Phoenix) normalny nie jest. Koszmarnymi wspomnieniami mógłby obdzielić kilka życiorysów. Mimo to próbuje żyć i robić swoje. Mieszka z matką, do której ma bardzo czuły, opiekuńczy stosunek. Kiedy przebywają razem w powietrzu unosi się miłość, ciepło i zrozumienie. Zupełnie inaczej wygląda “praca” głównego bohatera. Jest on bowiem bandziorem na wynajem. Trzeba komuś połamać nogi, bo zalega z pieniędzmi? Ktoś się naraził lokalnemu bossowi mafii? Ktoś musi zniknąć bez dowodów zbrodni i bez śladów prowadzących do zleceniodawcy? Joe jest specjalistą od brudnej roboty. Kiedy jednak wysoko postawiony polityk wynajmuje go do odnalezienia córki wszystko zaczyna się sypać, a sympatyczny “łamignat” trafia w sam środek zawieruchy.
Napisałem sympatyczny? Musiałem akurat myśleć o Joe w wersji domowej, kiedy jest z matką. Cała reszta fabuły to w zasadzie pretekst, żeby pokazać jak bardzo główny bohater jest zniszczony. Z jednej strony fizycznie – mimo, że to nadal kawał chłopa to całe jego ciało pokrywają rany, blizny i inne uboczne efekty jego “pracy”. Tutaj wielki plus za wizję reżyserki (Lynne Ramsay): nie zrobiła z gościa napakowanego mięśniaka. To raczej tłustawy, nalany facet, który lata sześciopaku na brzuchu ma dawno za sobą. Z drugiej strony – dużo więcej nieodwracalnych szkód dokonało się w głowie Joego. Nie chcę wchodzić w detale, które najlepiej obejrzeć na ekranie, ale cały film to tak naprawdę swoiste studium efektów wielokrotnego stresu pourazowego. Majaki, omamy, nietypowe gesty, dziwaczne nawyki. Abstrakcyjne zachowania, paranoja, ale też bezwzględność, brutalność i kompletny brak empatii dla ofiar w “pracy”. Co więcej, kolejne akcje dokładają traum, a te napędzają Joego do kolejnych aktów przemocy. Błędne koło i tylko zdrowego rozsądku jest tu coraz mniej.
Ramsay nie obchodzą sceny akcji, nie interesuje jej konstruowanie skomplikowanej intrygi. Obchodzą ją Joe i jego codzienność, jego lęki i nawyki. Nie interesuje jej też dobre samopoczucie widza. Wręcz przeciwnie. Film jest nakręcony w taki sposób, żeby sprawiać oglądającym niemal fizyczny dyskomfort. Przemoc jest tu pokazana dość powierzchownie, a różne triki operatorskie wręcz ukrywają ją przed widzem. Ale widzimy jej efekty. Włącza się nasza wyobraźnia i aż ciarki przechodzą na myśl co się stało między jednym ujęciem a drugim. Do tego dochodzi niesamowity montaż dźwięku. Uszy wciąż atakowane są hałasami, zgrzytami, głośną muzyką, sapnięciami, sykiem pary. Widz ani przez chwilę nie może odetchnąć. Z tego powodu od pierwszej do ostatniej sceny odnosi się wrażenie, że w każdym momencie coś może pójść nie tak. Za każdym kadrem czai się wybuch niekontrolowanego szału głównego bohatera albo brutalnych działań jego przeciwników. Najgorsze jest oczekiwanie. A cały ten film to właśnie takie nieznośne oczekiwanie.
Nie byłoby to wszystko możliwe gdyby nie utalentowany i hipnotyzujący Jaquin Phoenix. Jego kreacja zniszczonego i przeoranego ciężkimi doświadczeniami bohatera ociera się o geniusz. Phoenix nie wyglądający tu ani młodo, ani rześko, ani nawet jak typowy żołnierz mafii. Coś jest jednak w jego posturze, w jego postawie, w jego spojrzeniu… coś takiego, że na sam widok kolana wpadają w delikatny rezonans, nadnercza strzelają adrenaliną, a wzrok panicznie szuka dookoła dróg ucieczki. Joe wygląda po prostu jak człowiek, którego nie powstrzyma nic. Podobno kiedy po jednym z pokazów w Hollywood pojawił się w ramach niespodzianki (i promocji) na scenie, zachwyceni dotąd widzowie zamiast unieść się w aplauzie, zaczęli nerwowo kręcić się w fotelach. Dla samej roli Phoenixa warto skusić się na seans.
“Nigdy cię tu nie było” to film trudny i nieprzyjemny w odbiorze. Wchodzący jak drzazga pod paznokieć i niedający o sobie zapomnieć długo po seansie. Jest trochę jak “Drive” z 2011 roku, tylko tu nie ma ani trochę efekciarstwa, blichtru i blasku neonów. Tu jest ból (tak fizyczny jak i psychiczny), trauma, brud, śmierć i droga do zatracenia. Nie ma tu też żadnej nadziei. Nawet zakończenia są niejako dwa, pozostawione widzom do własnej interpretacji. Mimo kilku miejsc, w których Lynne Ramsay mogła w swej dramatycznie bolesnej wizji aż przeszarżować, polecam Wam ten seans gorąco. Warto. 8/10
http://zabimokiem.pl/czlowiek-z-traum/
Dlatego też Joe (Jaquin Phoenix) normalny nie jest. Koszmarnymi wspomnieniami mógłby obdzielić kilka życiorysów. Mimo to próbuje żyć i robić swoje. Mieszka z matką, do której ma bardzo czuły, opiekuńczy stosunek. Kiedy przebywają razem w powietrzu unosi się miłość, ciepło i zrozumienie. Zupełnie inaczej wygląda “praca” głównego bohatera. Jest on bowiem bandziorem na wynajem. Trzeba komuś połamać nogi, bo zalega z pieniędzmi? Ktoś się naraził lokalnemu bossowi mafii? Ktoś musi zniknąć bez dowodów zbrodni i bez śladów prowadzących do zleceniodawcy? Joe jest specjalistą od brudnej roboty. Kiedy jednak wysoko postawiony polityk wynajmuje go do odnalezienia córki wszystko zaczyna się sypać, a sympatyczny “łamignat” trafia w sam środek zawieruchy.
Napisałem sympatyczny? Musiałem akurat myśleć o Joe w wersji domowej, kiedy jest z matką. Cała reszta fabuły to w zasadzie pretekst, żeby pokazać jak bardzo główny bohater jest zniszczony. Z jednej strony fizycznie – mimo, że to nadal kawał chłopa to całe jego ciało pokrywają rany, blizny i inne uboczne efekty jego “pracy”. Tutaj wielki plus za wizję reżyserki (Lynne Ramsay): nie zrobiła z gościa napakowanego mięśniaka. To raczej tłustawy, nalany facet, który lata sześciopaku na brzuchu ma dawno za sobą. Z drugiej strony – dużo więcej nieodwracalnych szkód dokonało się w głowie Joego. Nie chcę wchodzić w detale, które najlepiej obejrzeć na ekranie, ale cały film to tak naprawdę swoiste studium efektów wielokrotnego stresu pourazowego. Majaki, omamy, nietypowe gesty, dziwaczne nawyki. Abstrakcyjne zachowania, paranoja, ale też bezwzględność, brutalność i kompletny brak empatii dla ofiar w “pracy”. Co więcej, kolejne akcje dokładają traum, a te napędzają Joego do kolejnych aktów przemocy. Błędne koło i tylko zdrowego rozsądku jest tu coraz mniej.
Ramsay nie obchodzą sceny akcji, nie interesuje jej konstruowanie skomplikowanej intrygi. Obchodzą ją Joe i jego codzienność, jego lęki i nawyki. Nie interesuje jej też dobre samopoczucie widza. Wręcz przeciwnie. Film jest nakręcony w taki sposób, żeby sprawiać oglądającym niemal fizyczny dyskomfort. Przemoc jest tu pokazana dość powierzchownie, a różne triki operatorskie wręcz ukrywają ją przed widzem. Ale widzimy jej efekty. Włącza się nasza wyobraźnia i aż ciarki przechodzą na myśl co się stało między jednym ujęciem a drugim. Do tego dochodzi niesamowity montaż dźwięku. Uszy wciąż atakowane są hałasami, zgrzytami, głośną muzyką, sapnięciami, sykiem pary. Widz ani przez chwilę nie może odetchnąć. Z tego powodu od pierwszej do ostatniej sceny odnosi się wrażenie, że w każdym momencie coś może pójść nie tak. Za każdym kadrem czai się wybuch niekontrolowanego szału głównego bohatera albo brutalnych działań jego przeciwników. Najgorsze jest oczekiwanie. A cały ten film to właśnie takie nieznośne oczekiwanie.
Nie byłoby to wszystko możliwe gdyby nie utalentowany i hipnotyzujący Jaquin Phoenix. Jego kreacja zniszczonego i przeoranego ciężkimi doświadczeniami bohatera ociera się o geniusz. Phoenix nie wyglądający tu ani młodo, ani rześko, ani nawet jak typowy żołnierz mafii. Coś jest jednak w jego posturze, w jego postawie, w jego spojrzeniu… coś takiego, że na sam widok kolana wpadają w delikatny rezonans, nadnercza strzelają adrenaliną, a wzrok panicznie szuka dookoła dróg ucieczki. Joe wygląda po prostu jak człowiek, którego nie powstrzyma nic. Podobno kiedy po jednym z pokazów w Hollywood pojawił się w ramach niespodzianki (i promocji) na scenie, zachwyceni dotąd widzowie zamiast unieść się w aplauzie, zaczęli nerwowo kręcić się w fotelach. Dla samej roli Phoenixa warto skusić się na seans.
“Nigdy cię tu nie było” to film trudny i nieprzyjemny w odbiorze. Wchodzący jak drzazga pod paznokieć i niedający o sobie zapomnieć długo po seansie. Jest trochę jak “Drive” z 2011 roku, tylko tu nie ma ani trochę efekciarstwa, blichtru i blasku neonów. Tu jest ból (tak fizyczny jak i psychiczny), trauma, brud, śmierć i droga do zatracenia. Nie ma tu też żadnej nadziei. Nawet zakończenia są niejako dwa, pozostawione widzom do własnej interpretacji. Mimo kilku miejsc, w których Lynne Ramsay mogła w swej dramatycznie bolesnej wizji aż przeszarżować, polecam Wam ten seans gorąco. Warto. 8/10
http://zabimokiem.pl/czlowiek-z-traum/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
fatalny film imho. bezjajeczny i bezpłciowy jak Lobster. Miał być "Taxi Driver 2018" a wyszedł "Taxi Driver Hipster".
Ale znam ludzi, którzy lubią ten film i wciąż ich szanuje, mimo wszystko
Ale znam ludzi, którzy lubią ten film i wciąż ich szanuje, mimo wszystko
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
zaznaczyłam do obejrzenia, ale aż jestem ciekawa opinii innych użyszkodników (Crowley widziałeś?), jak tu taki spór gigantów Sith vs Pq. jak żyć...
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie widziałem ale Phoenixa ostatnio kupuję w ciemno. Mega aktor. Mam na liście do obejrzenia. Razem z 243473258437856 innych filmów.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
i Kubrickiem!
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jako ktoś, komu Deadpool 1 się podobał, ale nie grało tak do końca + wątek romantyczny był nudny, powiem, że Deadpool 2 to sztos
- Larofan
- Social Media Ninja
- Posty: 3932
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 10:15
- Lokalizacja: Poznań, Poland
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zasada jest taka że jak pq czesto wspomina o filmie to warto obejrzeć. Jak mówi że jest tylko "spoko" to będzie "meh". Jak mówi że "genialny" to będzie gdzieś między "spoko" a "super". Jak mówi że "mierny" to będzie "meh" a jak mówi że "dno" to będzie między "spoko" a "super". Ta matryca póki co zawsze się sprawdzała zasadniczo sprowadza się to do tego że jeżeli wspomniał o tytule więcej niż dwa-trzy razy niezależnie jak ocenił to jest warty obejrzeniaLai pisze:zaznaczyłam do obejrzenia, ale aż jestem ciekawa opinii innych użyszkodników (Crowley widziałeś?), jak tu taki spór gigantów Sith vs Pq. jak żyć...
Sent from my OnePlus 5t using Tapatalk
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Deadpool gorszy od jedynki moim zdaniem. Jest jak jedynka i to niestety wada, bo nie ma tej świeżości. Jedynie sceny po napisach dały taki ubaw jak pierwsza część, bo tam poszli dużo dalej. To smutne w sumie, że na ostatnich minutach już po koncu bawiłem się lepiej niż na całym filmie razem wziętym. Za dużo pokazali w trailerze imo
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A moim zdaniem trailery akurat były spoko przedstawione. Tak pokazali więcej bo wiedzieliśmy, że będzie Cable itp. ale np. wątek drużyny pokazany w trailerach a potem w filmie to fajne zagranie. To co się dzieje pod koniec też nie było wspominane w żadnym z trailerów. Ani też dlaczego w zasadzie dzieciak jest ważny.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Inaczej, dla mnie film trzymała relacja Deadpool-Cable i to były najśmieszniejsze kawałki. A większość najlepszych dowcipów wspólnych poszła w trailerze.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Deadpool 2 - “Deadpool” był kompletnym zaskoczeniem. Komiksowy hit drwiący wyśmiewający reguły i klisze gatunku. Jakby tego było mało – na ekranie nie zabrakło krwi, flaków i odciętych kończyn. Za pierwszym razem się udało, ale to mógł być też zwyczajnie efekt zaskoczenia i szoku. Dużo trudniej, szczególnie komediom, dorobić się sequelu, który chociażby dorównuje pierwszej części.
“Deadpoolowi 2” się udało, chyba na każdym możliwym poziomie. Znów króluje humor w ilościach wręcz trudnych do opisania. Spektrum żartów jest bardzo szerokie. Od ordynarnych dowcipów o częściach intymnych, defekacji czy “teabaggingu” przez łamanie tzw. czwartej ściany, po tradycyjną już bekę z całego komiksowo-filmowego świata superbohaterów. Wade Wilson nie oszczędza nikogo. Praktycznie cały seans albo się śmiałem, albo parskałem, albo przynajmniej miałem kąciki ust wyżej niż w tradycyjnym stanie spoczynkowym. Wiadomo – jeśli ktoś spodziewa się tu intelektualnych zabaw z wczesnego Allena może się rozczarować, ale to nie będzie wina filmu.
Zmiana reżysera okazała się korzystnym zabiegiem. Niby dostajemy to samo, ale niekoniecznie tak samo. David Leitch, (współ-reżyser “Johna Wicka”, reżyser “Atomic Blonde”) postawił na… pogłębienie postaci Wade’a Wilsona i na bardziej rozbudowaną fabułę. Nie chcę nawet streszczać tu historii, bo ta od początku zaskakuje i kilka razy skręca w rejony, o które nie podejrzewałbym Deadpoola. W kilku miejscach robi się naprawdę poważnie, a przy jednej czy dwóch scenach można się nawet… wzruszyć? Dla mnie – szok. Pierwsza część była jazdą bez trzymanki, pretekstową fabułą z toną żartów. Dwójka natomiast nie idzie na taką łatwiznę i próbuje przemycić morał poważniejszy niż mogłoby się wydawać. Emocjonalnie film zaangażował mnie bardziej chyba nawet niż ostatnia pozycja z “Avengers” w tytule. Może przez prezentowanie wydarzeń na mniejszą skalę, a może dlatego, że zamiast ratowania świata mamy tu opowieść o… rodzinie? A także o tym jak każdy człowiek inaczej radzi sobie z bólem, traumą i poczuciem straty. Tego się po śmieszkującym Wilsonie nie spodziewałem.
Leitch skorzystał także ze swojego doświadczenia jako kaskader. Dynamiczne sceny akcji są na porządku dziennym. Sekwencje są zróżnicowane i widowiskowe. Ani nie nudzą, ani nie zostawiają niedosytu. Pojedynki Deadpoola z Cable’em – czarnym charakterem ze zwiastunów – to wisienka na torcie. Widać też, że po sukcesie poprzednika, część numer dwa miała większy budżet na efekty specjalne. Jest tu rozmach i odpowiednie wykorzystanie zainwestowanych w CGI pieniędzy. Fanów gore ucieszy też wiadomość, że jeszcze mocniej wykorzystano fakt produkowania filmu tylko dla dorosłych. Krwi, obciętych kończyn i paskudnych cięć nie zabraknie na pewno.
Ryana Reynoldsa chwalić nie muszę. Nadal cieszy się rolą i czuć, że to jego “passion project”. W rolę Wade’a wkłada maksimum wysiłku i niepodzielnie rządzi…łby na ekranie gdyby nie Josh Brolin. Dopiero co nawiedzał kina (zdaje się, że nadal nawiedza) jako Thanos, a już wraca na ekrany jako Cable. Żołnierz z przyszłości, niestrudzony mściciel i główny przeciwnik Deadpoola. Brolin ma chyba najlepszy okres w karierze i także w tej produkcji nie odcina kuponów, nie sięga po łatwą kasę. Robi swoje wyśmienicie. Ostatni, ale nie mniej ważni: znany z “Dzikich łowów” (polecam!) Julian Dennison jako Russel i Zazie Beetz jako Domino również pokazali się z najlepszej strony. Jedyne nad czym ubolewam: zbyt skąpy udział Domino w historii. Mam nadzieję, że w kolejnych odsłonach dostanie więcej czasu na ekranie. Mistrzowsko wypadają przeróżne epizody znanych aktorów, w tym chyba najkrótsze i najbardziej zaskakujące “cameo” w historii. Nie zdradzę jednak żadnych szczegółów, warto przekonać się na własne oczy. I nie mrugać za dużo, bo można przegapić.
Chwalę i chwalę i końca nie widać. Nie jest jednak aż tak kolorowo. Przede wszystkim część żartów za pięć lat będzie niezrozumiała, a część już dziś trąci myszką. Ktoś jeszcze pamięta modę na dubstep? Jaki mamy rok obecnie? Kilka dowcipów nawiązuje do pierwszego Deadpoola. Taki recycling zawsze biorę za oznakę lenistwa scenarzystów (Rhett Reese, Paul Wernick). Fajnie jest kpić z samych siebie, ale kiedy kiedy żart z odrastającą ręką zamienia się w długą i pod koniec męczącą scenę, to jest to zmarnowanie potencjału. Sami twórcy ustami Wilsona kilka razy pomstują na lenistwo scenarzystów, ale nie można wiecznie wykręcać się sianem w ten sposób.
Trzeba wspomnieć jeszcze o jednym. Aby czerpać pełną przyjemność z seansu należy być dobrze obeznanym z kinem superbohaterskim. Filmy z serii X-Men, MCU, uniwersum DC – jeśli ktoś nie zna zbyt dobrze albo wcale, sporo dowcipów będzie niezrozumiałych. Brakowało mi też kilku momentów na złapanie oddechu. Mniejszy chaos w scenariuszu mógłby jeszcze lepiej podkreślić morał, który “Deadpool 2” przemyca w swojej historii. Czasami akcja gna tak szybko, jest tak gęsto poprzetykana gagami, że można zapomnieć o co tutaj tak naprawdę toczy się gra.
Trudno w dzisiejszym świecie sprzedać widowni nowego bohatera, ale jeszcze trudniej sprzedać go po raz drugi. Szczególnie w najtrudniejszym możliwym gatunku – komedii. Nie chcę tu powiedzieć, że druga odsłona “Deadpoola” jest jakimś epokowym dziełem. Nic z tych rzeczy, ale jeśli komuś podobał się pierwszy film, drugi raczej nie zawiedzie. Osobiście oczekiwałem powtórki z rozrywki i to właśnie dostałem, ale z kilkoma gratisami, które w moim odczuciu stawiają sequel odrobinę wyżej niż część pierwszą. 9/10
http://zabimokiem.pl/martwy-basen-dwa/
“Deadpoolowi 2” się udało, chyba na każdym możliwym poziomie. Znów króluje humor w ilościach wręcz trudnych do opisania. Spektrum żartów jest bardzo szerokie. Od ordynarnych dowcipów o częściach intymnych, defekacji czy “teabaggingu” przez łamanie tzw. czwartej ściany, po tradycyjną już bekę z całego komiksowo-filmowego świata superbohaterów. Wade Wilson nie oszczędza nikogo. Praktycznie cały seans albo się śmiałem, albo parskałem, albo przynajmniej miałem kąciki ust wyżej niż w tradycyjnym stanie spoczynkowym. Wiadomo – jeśli ktoś spodziewa się tu intelektualnych zabaw z wczesnego Allena może się rozczarować, ale to nie będzie wina filmu.
Zmiana reżysera okazała się korzystnym zabiegiem. Niby dostajemy to samo, ale niekoniecznie tak samo. David Leitch, (współ-reżyser “Johna Wicka”, reżyser “Atomic Blonde”) postawił na… pogłębienie postaci Wade’a Wilsona i na bardziej rozbudowaną fabułę. Nie chcę nawet streszczać tu historii, bo ta od początku zaskakuje i kilka razy skręca w rejony, o które nie podejrzewałbym Deadpoola. W kilku miejscach robi się naprawdę poważnie, a przy jednej czy dwóch scenach można się nawet… wzruszyć? Dla mnie – szok. Pierwsza część była jazdą bez trzymanki, pretekstową fabułą z toną żartów. Dwójka natomiast nie idzie na taką łatwiznę i próbuje przemycić morał poważniejszy niż mogłoby się wydawać. Emocjonalnie film zaangażował mnie bardziej chyba nawet niż ostatnia pozycja z “Avengers” w tytule. Może przez prezentowanie wydarzeń na mniejszą skalę, a może dlatego, że zamiast ratowania świata mamy tu opowieść o… rodzinie? A także o tym jak każdy człowiek inaczej radzi sobie z bólem, traumą i poczuciem straty. Tego się po śmieszkującym Wilsonie nie spodziewałem.
Leitch skorzystał także ze swojego doświadczenia jako kaskader. Dynamiczne sceny akcji są na porządku dziennym. Sekwencje są zróżnicowane i widowiskowe. Ani nie nudzą, ani nie zostawiają niedosytu. Pojedynki Deadpoola z Cable’em – czarnym charakterem ze zwiastunów – to wisienka na torcie. Widać też, że po sukcesie poprzednika, część numer dwa miała większy budżet na efekty specjalne. Jest tu rozmach i odpowiednie wykorzystanie zainwestowanych w CGI pieniędzy. Fanów gore ucieszy też wiadomość, że jeszcze mocniej wykorzystano fakt produkowania filmu tylko dla dorosłych. Krwi, obciętych kończyn i paskudnych cięć nie zabraknie na pewno.
Ryana Reynoldsa chwalić nie muszę. Nadal cieszy się rolą i czuć, że to jego “passion project”. W rolę Wade’a wkłada maksimum wysiłku i niepodzielnie rządzi…łby na ekranie gdyby nie Josh Brolin. Dopiero co nawiedzał kina (zdaje się, że nadal nawiedza) jako Thanos, a już wraca na ekrany jako Cable. Żołnierz z przyszłości, niestrudzony mściciel i główny przeciwnik Deadpoola. Brolin ma chyba najlepszy okres w karierze i także w tej produkcji nie odcina kuponów, nie sięga po łatwą kasę. Robi swoje wyśmienicie. Ostatni, ale nie mniej ważni: znany z “Dzikich łowów” (polecam!) Julian Dennison jako Russel i Zazie Beetz jako Domino również pokazali się z najlepszej strony. Jedyne nad czym ubolewam: zbyt skąpy udział Domino w historii. Mam nadzieję, że w kolejnych odsłonach dostanie więcej czasu na ekranie. Mistrzowsko wypadają przeróżne epizody znanych aktorów, w tym chyba najkrótsze i najbardziej zaskakujące “cameo” w historii. Nie zdradzę jednak żadnych szczegółów, warto przekonać się na własne oczy. I nie mrugać za dużo, bo można przegapić.
Chwalę i chwalę i końca nie widać. Nie jest jednak aż tak kolorowo. Przede wszystkim część żartów za pięć lat będzie niezrozumiała, a część już dziś trąci myszką. Ktoś jeszcze pamięta modę na dubstep? Jaki mamy rok obecnie? Kilka dowcipów nawiązuje do pierwszego Deadpoola. Taki recycling zawsze biorę za oznakę lenistwa scenarzystów (Rhett Reese, Paul Wernick). Fajnie jest kpić z samych siebie, ale kiedy kiedy żart z odrastającą ręką zamienia się w długą i pod koniec męczącą scenę, to jest to zmarnowanie potencjału. Sami twórcy ustami Wilsona kilka razy pomstują na lenistwo scenarzystów, ale nie można wiecznie wykręcać się sianem w ten sposób.
Trzeba wspomnieć jeszcze o jednym. Aby czerpać pełną przyjemność z seansu należy być dobrze obeznanym z kinem superbohaterskim. Filmy z serii X-Men, MCU, uniwersum DC – jeśli ktoś nie zna zbyt dobrze albo wcale, sporo dowcipów będzie niezrozumiałych. Brakowało mi też kilku momentów na złapanie oddechu. Mniejszy chaos w scenariuszu mógłby jeszcze lepiej podkreślić morał, który “Deadpool 2” przemyca w swojej historii. Czasami akcja gna tak szybko, jest tak gęsto poprzetykana gagami, że można zapomnieć o co tutaj tak naprawdę toczy się gra.
Trudno w dzisiejszym świecie sprzedać widowni nowego bohatera, ale jeszcze trudniej sprzedać go po raz drugi. Szczególnie w najtrudniejszym możliwym gatunku – komedii. Nie chcę tu powiedzieć, że druga odsłona “Deadpoola” jest jakimś epokowym dziełem. Nic z tych rzeczy, ale jeśli komuś podobał się pierwszy film, drugi raczej nie zawiedzie. Osobiście oczekiwałem powtórki z rozrywki i to właśnie dostałem, ale z kilkoma gratisami, które w moim odczuciu stawiają sequel odrobinę wyżej niż część pierwszą. 9/10
http://zabimokiem.pl/martwy-basen-dwa/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Han Solo: Gwiezdne wojny - historie (Solo: A Star Wars Story)
Dzisiejszy odcinek sponsoruję literka "A".
Jak ambiwalencja. To chyba idealne i wystarczająco długie określenie, jakie mi towarzyszy po seansie przedpremierowym, uzupełnionym o przespaną noc i refleksję przy porannej kawie.
Z jednej strony chciałbym o nowym filmie z uniwersum Star Wars powiedzieć bardzo dużo. Z drugiej - nie chce mi się o nim gadać. Nawet po wyjściu z kina, kiedy towarzyszyły mi jeszcze emocje związane z idiotycznym twistem fabularnym, co do którego musiałem się upewnić przypominając sobie chronologię serii - kiedy już wszystko ustaliłem, to po prostu nie miałem ochoty tego komentować.
Czyli ambiwalencja właśnie.
Nowe Star Warsy to disneyowski zamach na koncepcję filmowego uniwersum, którą od kilkunastu lat z sukcesem wciela w życie Marvel. Przypomina mi to obecną w dużych miastach Polski modę na otwieranie pączkarni. W Poznaniu, przy ulicy Półwiejskiej jeszcze półtorej roku temu nie było żadnej. Dzisiaj są już trzy, a czwarta zapowiada rychłe otwarcie. Ile z nich ostatecznie utrzyma się na rynku? Czy na przestrzeni 300 metrów deptaka istnieje realne, rynkowe zapotrzebowanie na cztery pączkarnie, z których trzy znajdują się w bliskim sąsiedztwie? Możliwe, choć niezbyt prawdopodobne.
Podobnie jest, myślę, z budowanie uniwersów filmowych. Popyt kreuje podaż, a makretingowcy i handlowcy z DC i Disneya zdają się hołdować tej zasadzie bezrefleksyjnie. Skoro Marvel sprzedał swoje filmy za tryliony dolarów, to przecież my też możemy, dla nas też znajdzie się miejsce przy bijącym źródle mamony.
Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby doświadczenie życiowe (oparte na tak prostych obserwacjach, jak chociażby rozwój "karier" celebrytów, czy youtuberów) nie podpowiadało mi, że co za dużo, to niezdrowo.
I gdyby nie to, że w całym tym mekrantylnym popędzie zarówno DC jak Disney zdają się - w przeciwieństwie do Marvela właśnie - zapominać o jakości dzieła i kreatywności twórczej.
Marvel wciąż się broni - ma całą paletę zróżnicowanych charakterów i kilkunastoletnie już doświadczenie w prowadzeniu tak ogromnego projektu. Dodajmy, że doświadczenie zbieranie również poprzez cięgi, które przez te kilkanaście lat budowy MCU zebrało studio przy okazji mniej udanych produkcji, jak pierwsza część przygód Hulka, czy Thora.
W przypadku Disneya i filmów należących do neostarwars tak spektakularnych porażek jeszcze nie było i "Solo" raczej niewiele w temacie zmieni. Nie jest to film beznadziejny, fatalny, ani nawet kiepski.
Jest niezły.
Co to oznacza dla widzów? Ano tyle, że wydanych pieniędzy na bilet do kina raczej większość odbiorców żałować nie będzie. W moim przypadku seans zakończył się westchnieniem ulgi, które mógłbym dosyć wiernie przemienić w zdanie: "Jak dobrze, że tego nie skopali".
Ale dzisiejsza kawa poranna uświadomiła mi coś, co podskórnie przebijało się do mojej świadomości jeszcze w trakcie premiery "Ostatniego Jedi". Zdałem sobie sprawę, że moja reakcja na całe neostarwars to w gruncie rzeczy wynik emocjonalnego szantażu. Szantażu polegającego na tym, że z wrodzoną spolegliwością i szacunkiem pozytywnie oceniam dzieła, które nie kopią kinematograficznej legendy. Zupełnie, jakbym traktował "przyzwoitość" każdej z tych produkcji jako sukces jej twórców. Widząc wyniki box office, rozlewające się w internecie zażarte dyskusje fanów i przeciwników, czytając absurdalnie wychwalające rzemieślniczy warsztat recenzje, daję się ponieść masowemu opium. Jakiejś trudno definiowalnej iluzji stanowiącej reemisję magii lat 70., kiedy Gwiezdne Wojny wyznaczały nowy kierunek kina gatunkowego, porażały skalą i jakością efektów, a przede wszystkim: zabierały ówczesnych widzów w światy nieznane i niedostępne wcześniej dla nikogo.
Dzisiaj to już tak nie działa. Albo - przynajmniej moim zdaniem - nie powinno. Space opery nie są może na porządku dziennym, ale jest ich wystarczająco dużo, bym mógł ocenić które z nich podobają mi się bardzo, a które wcale. I nie potrzebuje do tego historycznej świadomości o potędze marki, ani wykorzystywanego przez Disneya sentymentalizmu, który przejawia się w reorganizacji zgranych przez dziesięciolecia motywów i zaprezentowaniu ich w innej, nowej(?) kolejności.
Innymi słowy - dzisiejsza poranna kawa uświadomiła mi, że nie muszę się korzyć przed Star Wars tylko dlatego, że to Star Wars. Nie muszę (i nie chcę) chować biletów do klasera, żeby móc później opowiadać wnukom, że uczestniczyłem w czymś wielkim, oglądając prapremiery nowego cyklu.
Bo prawda jest bolesna i niestety niepodważalna - w niczym wielkim już nie uczestniczę. To nie są lata 70., to nie jest ucieczka w kosmiczną przestrzeń od marazmu codzienności.
To zwykły, ogromny marketingowy projekt, którego celem jest rzucenie wyzwania innemu, zwykłemu, ogromnemu marketingowemu projektowi. Neostarwars nie rewolucjonizują kinematografii, niczego nowego nie definiują. Nie wprowadzą rewolucji i chyba czas najwyższy, abyśmy wszyscy sobie zdali z tego sprawę. Bo - wybaczcie, jeżeli się mylę - ale czytając opinie widzów, krytyków i przedstawicieli branży wciąż mam wrażenie, że opinia publiczna nie potrafi się otrząsnąć z szoku, że teraz mamy dwie gwiezdnowojenne premiery w roku, że przecież skoro jest - to musi być ważne, najważniejsze.
Otóż nie. Nie jest.
"Solo" jest filmem przeciętnym. Nie fascynuje swoją historią, chyba że uznamy za fascynujące regularne puszczanie oka do fanów i epatowanie nawiązaniami do poprzednich części. Ja nie uznaję. Od space opery oczekuję przede wszystkim przygody: porwania mnie z fotela i podróży w światy nieznane, historie zaskakujące i bohaterów niezwykłych. W "Solo" niezwykłością była dla mnie tylko zupełna neutralność, z jaką ten film obejrzałem i z jaką on sam obchodzi się z własnym scenariuszem. Powiedzieć, że w "Solo" brakuje napięcia, to jak powiedzieć, że "Botoks" delikatnie rozmijał się z prawdą. Wydarzenia przedstawione w "Solo" nie przejmują nawet samych bohaterów opowieści. Ktoś traci ukochaną, kogoś innego ukochana zdradza - i nic. Przewracamy następną kartkę scenariusza. Ten bezceremonialny brak jakichkolwiek emocji to właściwie jedyne, co pozostało mi w głowie na kilkanaście godzin po napisach końcowych. Trudno się w związku z nim przejąć jakakolwiek zaprezentowaną na ekranie akcją, woltą fabularną, czy śmiercią bohaterów - skoro oni sami reagują na wszystko niemal wzruszeniem ramion, dlaczego ja mam ulegać fanowskim emocjom? Nie uległem.
Cała reszta filmu to nierówności, prawdopodobnie spowodowane zawirowaniami przy produkcji. Scenariusz jest najsłabszy - zarówno w warstwie samej opowieści, jak i w przypadku dialogów. A może nawet przede wszystkim, w przypadku dialogów. Pochodzące z "Nowej Trylogii" Anakin i jego słynne "monologi o piasku" znajdują tutaj godnych następców. Żaden tekst nie jest zabawny, nawet sam Han Solo nie jest zabawny. Wielokrotnie występuję za to ekspozycja okoliczności, cech charakteru, czy innych istotnych informacji, których twórcy nie potrafili umiejętnie wpleść w wydarzenia, decydując się na przedstawienie ich ustami aktorów. Zabieg ten nie należy do moich ulubionych, chociaż w przypadku tego gatunku zwykle jestem w stanie przymknąć nań oko. W "Solo" jest jednak tego - jak na mój gust - za dużo. A biorąc pod uwagę brak interesujących wydarzeń i nieśmieszność dialogów - zdecydowanie za dużo.
Wielkie obawy miałem wobec odtwórcy głównej roli, Aldena Elhenreicha. Jak się okazało - nieuzasadnione. Elhenreich dokładnie przestudiował charakterystyczny uśmieszek zawadiaki stosowany przez Harrisona Forda i epatuje nim w niemal każdej scenie. Jest wiarygodny i poprawny. Warsztatowo postaci nie pogrzebał, chociaż scenarzyści byli całkiem blisko. Opowieść przedstawiona w filmie nie wywołała we mnie żadnej głębszej refleksji. Historia Hana Solo wydała mi się... odarta z Hana Solo. Niepoprawny idealizm i romantyzm nigdy nie pasowały mi do tej postaci. Zdaję sobie sprawę jednak, że to dopiero początek całej serii, a dekonstrukcja zaprezentowanych w "Solo" cech osobowości dopiero ma nastąpić, ale... tutaj znów do głosu dochodzi poranna kawa.
Czy jest moim obowiązkiem jako odbiorcy wykazywanie się zrozumieniem dla potrzeb twórców? Czy może jednak powinno być odwrotnie?
Miłym zaskoczeniem były natomiast prawie wszystkie postaci drugoplanowe. Paul Bettany i Woody Harrelson to aktorzy gwarantujący odpowiedni poziom, więc tutaj akurat wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami. Zaskakująco dobrze wypadła natomiast para z Sokoła Millenium - czyli Lando oraz jedna z najlepiej chyba napisanych postaci droida w serii, czyli wyzwolona wolnomyślicielka L3. Donald Glover bardzo udanie odtworzył postać stworzoną przez Billy'ego Dee Williamsa, dzięki czemu Lando pozostał po prostu sobą. L3 natomiast dostała zdecydowanie zbyt mało czasu ekranowego, ponieważ jej ideologiczne poglądy mogły być świetnym polem do zbudowania porywających i zabawnych dialogów. Potencjału tego niestety nie wykorzystano.
"Solo" ma jeszcze jedną główną bohaterkę, o której wolałbym nie wspominać. Emilia Clarke jako Qi'ra wciąż przypomina kolejną wariację na temat Daenerys z Gry o Tron. Nie mam pojęcia, czy ta aktorka jest utalentowana, czy posiada wykształcenie zawodowe. Z jej kreacji bije jednak tak daleko idąca powtarzalność i brak rozwoju jakiegokolwiek elementu warsztatu, że mam co do tego ogromne wątpliwości. W "Solo" zagrała po prostu kiepsko - jej impresje ograniczają się do przewracania oczami, nieprzytomnego spojrzenia i monochromatycznego wręcz wyrazu twarzy. Zamiast budować wokół swojej postaci aurę tajemnicy(na co wskazuje scenariusz i wydarzenia z końcówki), Emilia Clarke kopiuje swój warsztat z "Gry o Tron" i - w efekcie - głównie irytuje widza.
Pomimo ogólnej ambiwalencji, znalazła się w "Solo" rzecz, obok której nie da się przejść obojętnie. Mianowicie chodzi tutaj o zakończenie filmu. Nie spodobała mi się zaprezentowana w nim wolta, a raczej dwie wolty. Pierwsza, kiedy budowany od początku antagonista staje się sprzymierzeńcem oraz druga - zasadniczo taka sama, tylko zmierzająca w drugą stronę. Oba zabiegi wyglądały mi na efekt potężnych cięć materiału źródłowego, zmianach na stołku reżyserskim i modyfikacji ogólnych koncepcji filmu - o których można było regularnie czytać w internecie już od zeszłego lata. Oba nie wyglądają na przemyślane, a już na pewno nie są w konwencjonalny sposób wyegzekwowane, nawet z zastrzeżeniem, że mówimy o luźnym gatunku wakacyjnego blockbustera. Są naiwne i naigrawają się z inteligencji odbiorców - doprawdy trudno będzie mi przyjąć, że komuś powrót jednego ze starych znajomych nie wyda się prostackim i prymitywnym prztyczkiem w fanowskie oko. Zastosowano tutaj cliffhanger, który w gruncie rzeczy jest jego zaprzeczeniem - bo ten z definicji powinien być pomysłowy i kreatywny. Cliffhanger zastosowany w "Solo" jest z kolei, mówiąc kolokwialnie, idiotyczny.
Ponownie zwracam uwagę na podejście do całego dzieła - zdaję sobie sprawę, że w kontekście nadchodzących kolejnych części, ten rozpoczęty w "Solo" wątek może doczekać się pasjonującego i oryginalnego rozwinięcia. Tylko, że po pierwsze: nie chcę bawić się w zapoczątkowane przez JJ Abramsa w serialu "LOST" dywagacje wykraczające poza twórczość autora, już się w tej piaskownicy bawić nie zamierzam. Chcę oceniać to, co dostałem na talerzu, a nie to, co znajdzie się w menu przyszłego tygodnia.
Po drugie: patrząc na poziom prezentowany przez całą neostarwarsową franczyzę, to w kwestii oryginalnego rozwiązania owego wątku... przypuszczam, że wątpię.
I to tyle moich refleksji na temat najnowszych Gwiezdnych Wojen, ich miejsca w popkulturze, a także samego "Solo" jako filmu należącego do serii. Ambiwalencja ma to do siebie, że z czasem przeradza się w niechęć i tak będzie prawdopodobnie w moim przypadku.
Nie uważam, żeby Disney oferował obecnym fanom serii uczciwą transakcję wiązaną. Skłaniam się raczej ku stwierdzeniu, że studio prowadzone przez panią Kennedy jawnie wykorzystuje posiadany przez siebie monopol na wartą biliony markę i wciąż obecny w pokoleniach konsumpcyjnych sentyment do niej. Kapitalistycznie rzuca wyzwanie Marvelowi, pod względem artystycznym - lewituje w próżni. Szkoda? Pewnie tak.
Na szczęście każdy z nas ma możliwość skorzystania z innego monopolu - tego, w ramach którego podejmujemy racjonalne decyzje konsumpcyjne. I korzystając z niego, można po prostu mieć całe to zamieszanie w głębokim poważaniu. Polecam.
4/10
Dzisiejszy odcinek sponsoruję literka "A".
Jak ambiwalencja. To chyba idealne i wystarczająco długie określenie, jakie mi towarzyszy po seansie przedpremierowym, uzupełnionym o przespaną noc i refleksję przy porannej kawie.
Z jednej strony chciałbym o nowym filmie z uniwersum Star Wars powiedzieć bardzo dużo. Z drugiej - nie chce mi się o nim gadać. Nawet po wyjściu z kina, kiedy towarzyszyły mi jeszcze emocje związane z idiotycznym twistem fabularnym, co do którego musiałem się upewnić przypominając sobie chronologię serii - kiedy już wszystko ustaliłem, to po prostu nie miałem ochoty tego komentować.
Czyli ambiwalencja właśnie.
Nowe Star Warsy to disneyowski zamach na koncepcję filmowego uniwersum, którą od kilkunastu lat z sukcesem wciela w życie Marvel. Przypomina mi to obecną w dużych miastach Polski modę na otwieranie pączkarni. W Poznaniu, przy ulicy Półwiejskiej jeszcze półtorej roku temu nie było żadnej. Dzisiaj są już trzy, a czwarta zapowiada rychłe otwarcie. Ile z nich ostatecznie utrzyma się na rynku? Czy na przestrzeni 300 metrów deptaka istnieje realne, rynkowe zapotrzebowanie na cztery pączkarnie, z których trzy znajdują się w bliskim sąsiedztwie? Możliwe, choć niezbyt prawdopodobne.
Podobnie jest, myślę, z budowanie uniwersów filmowych. Popyt kreuje podaż, a makretingowcy i handlowcy z DC i Disneya zdają się hołdować tej zasadzie bezrefleksyjnie. Skoro Marvel sprzedał swoje filmy za tryliony dolarów, to przecież my też możemy, dla nas też znajdzie się miejsce przy bijącym źródle mamony.
Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby doświadczenie życiowe (oparte na tak prostych obserwacjach, jak chociażby rozwój "karier" celebrytów, czy youtuberów) nie podpowiadało mi, że co za dużo, to niezdrowo.
I gdyby nie to, że w całym tym mekrantylnym popędzie zarówno DC jak Disney zdają się - w przeciwieństwie do Marvela właśnie - zapominać o jakości dzieła i kreatywności twórczej.
Marvel wciąż się broni - ma całą paletę zróżnicowanych charakterów i kilkunastoletnie już doświadczenie w prowadzeniu tak ogromnego projektu. Dodajmy, że doświadczenie zbieranie również poprzez cięgi, które przez te kilkanaście lat budowy MCU zebrało studio przy okazji mniej udanych produkcji, jak pierwsza część przygód Hulka, czy Thora.
W przypadku Disneya i filmów należących do neostarwars tak spektakularnych porażek jeszcze nie było i "Solo" raczej niewiele w temacie zmieni. Nie jest to film beznadziejny, fatalny, ani nawet kiepski.
Jest niezły.
Co to oznacza dla widzów? Ano tyle, że wydanych pieniędzy na bilet do kina raczej większość odbiorców żałować nie będzie. W moim przypadku seans zakończył się westchnieniem ulgi, które mógłbym dosyć wiernie przemienić w zdanie: "Jak dobrze, że tego nie skopali".
Ale dzisiejsza kawa poranna uświadomiła mi coś, co podskórnie przebijało się do mojej świadomości jeszcze w trakcie premiery "Ostatniego Jedi". Zdałem sobie sprawę, że moja reakcja na całe neostarwars to w gruncie rzeczy wynik emocjonalnego szantażu. Szantażu polegającego na tym, że z wrodzoną spolegliwością i szacunkiem pozytywnie oceniam dzieła, które nie kopią kinematograficznej legendy. Zupełnie, jakbym traktował "przyzwoitość" każdej z tych produkcji jako sukces jej twórców. Widząc wyniki box office, rozlewające się w internecie zażarte dyskusje fanów i przeciwników, czytając absurdalnie wychwalające rzemieślniczy warsztat recenzje, daję się ponieść masowemu opium. Jakiejś trudno definiowalnej iluzji stanowiącej reemisję magii lat 70., kiedy Gwiezdne Wojny wyznaczały nowy kierunek kina gatunkowego, porażały skalą i jakością efektów, a przede wszystkim: zabierały ówczesnych widzów w światy nieznane i niedostępne wcześniej dla nikogo.
Dzisiaj to już tak nie działa. Albo - przynajmniej moim zdaniem - nie powinno. Space opery nie są może na porządku dziennym, ale jest ich wystarczająco dużo, bym mógł ocenić które z nich podobają mi się bardzo, a które wcale. I nie potrzebuje do tego historycznej świadomości o potędze marki, ani wykorzystywanego przez Disneya sentymentalizmu, który przejawia się w reorganizacji zgranych przez dziesięciolecia motywów i zaprezentowaniu ich w innej, nowej(?) kolejności.
Innymi słowy - dzisiejsza poranna kawa uświadomiła mi, że nie muszę się korzyć przed Star Wars tylko dlatego, że to Star Wars. Nie muszę (i nie chcę) chować biletów do klasera, żeby móc później opowiadać wnukom, że uczestniczyłem w czymś wielkim, oglądając prapremiery nowego cyklu.
Bo prawda jest bolesna i niestety niepodważalna - w niczym wielkim już nie uczestniczę. To nie są lata 70., to nie jest ucieczka w kosmiczną przestrzeń od marazmu codzienności.
To zwykły, ogromny marketingowy projekt, którego celem jest rzucenie wyzwania innemu, zwykłemu, ogromnemu marketingowemu projektowi. Neostarwars nie rewolucjonizują kinematografii, niczego nowego nie definiują. Nie wprowadzą rewolucji i chyba czas najwyższy, abyśmy wszyscy sobie zdali z tego sprawę. Bo - wybaczcie, jeżeli się mylę - ale czytając opinie widzów, krytyków i przedstawicieli branży wciąż mam wrażenie, że opinia publiczna nie potrafi się otrząsnąć z szoku, że teraz mamy dwie gwiezdnowojenne premiery w roku, że przecież skoro jest - to musi być ważne, najważniejsze.
Otóż nie. Nie jest.
"Solo" jest filmem przeciętnym. Nie fascynuje swoją historią, chyba że uznamy za fascynujące regularne puszczanie oka do fanów i epatowanie nawiązaniami do poprzednich części. Ja nie uznaję. Od space opery oczekuję przede wszystkim przygody: porwania mnie z fotela i podróży w światy nieznane, historie zaskakujące i bohaterów niezwykłych. W "Solo" niezwykłością była dla mnie tylko zupełna neutralność, z jaką ten film obejrzałem i z jaką on sam obchodzi się z własnym scenariuszem. Powiedzieć, że w "Solo" brakuje napięcia, to jak powiedzieć, że "Botoks" delikatnie rozmijał się z prawdą. Wydarzenia przedstawione w "Solo" nie przejmują nawet samych bohaterów opowieści. Ktoś traci ukochaną, kogoś innego ukochana zdradza - i nic. Przewracamy następną kartkę scenariusza. Ten bezceremonialny brak jakichkolwiek emocji to właściwie jedyne, co pozostało mi w głowie na kilkanaście godzin po napisach końcowych. Trudno się w związku z nim przejąć jakakolwiek zaprezentowaną na ekranie akcją, woltą fabularną, czy śmiercią bohaterów - skoro oni sami reagują na wszystko niemal wzruszeniem ramion, dlaczego ja mam ulegać fanowskim emocjom? Nie uległem.
Cała reszta filmu to nierówności, prawdopodobnie spowodowane zawirowaniami przy produkcji. Scenariusz jest najsłabszy - zarówno w warstwie samej opowieści, jak i w przypadku dialogów. A może nawet przede wszystkim, w przypadku dialogów. Pochodzące z "Nowej Trylogii" Anakin i jego słynne "monologi o piasku" znajdują tutaj godnych następców. Żaden tekst nie jest zabawny, nawet sam Han Solo nie jest zabawny. Wielokrotnie występuję za to ekspozycja okoliczności, cech charakteru, czy innych istotnych informacji, których twórcy nie potrafili umiejętnie wpleść w wydarzenia, decydując się na przedstawienie ich ustami aktorów. Zabieg ten nie należy do moich ulubionych, chociaż w przypadku tego gatunku zwykle jestem w stanie przymknąć nań oko. W "Solo" jest jednak tego - jak na mój gust - za dużo. A biorąc pod uwagę brak interesujących wydarzeń i nieśmieszność dialogów - zdecydowanie za dużo.
Wielkie obawy miałem wobec odtwórcy głównej roli, Aldena Elhenreicha. Jak się okazało - nieuzasadnione. Elhenreich dokładnie przestudiował charakterystyczny uśmieszek zawadiaki stosowany przez Harrisona Forda i epatuje nim w niemal każdej scenie. Jest wiarygodny i poprawny. Warsztatowo postaci nie pogrzebał, chociaż scenarzyści byli całkiem blisko. Opowieść przedstawiona w filmie nie wywołała we mnie żadnej głębszej refleksji. Historia Hana Solo wydała mi się... odarta z Hana Solo. Niepoprawny idealizm i romantyzm nigdy nie pasowały mi do tej postaci. Zdaję sobie sprawę jednak, że to dopiero początek całej serii, a dekonstrukcja zaprezentowanych w "Solo" cech osobowości dopiero ma nastąpić, ale... tutaj znów do głosu dochodzi poranna kawa.
Czy jest moim obowiązkiem jako odbiorcy wykazywanie się zrozumieniem dla potrzeb twórców? Czy może jednak powinno być odwrotnie?
Miłym zaskoczeniem były natomiast prawie wszystkie postaci drugoplanowe. Paul Bettany i Woody Harrelson to aktorzy gwarantujący odpowiedni poziom, więc tutaj akurat wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami. Zaskakująco dobrze wypadła natomiast para z Sokoła Millenium - czyli Lando oraz jedna z najlepiej chyba napisanych postaci droida w serii, czyli wyzwolona wolnomyślicielka L3. Donald Glover bardzo udanie odtworzył postać stworzoną przez Billy'ego Dee Williamsa, dzięki czemu Lando pozostał po prostu sobą. L3 natomiast dostała zdecydowanie zbyt mało czasu ekranowego, ponieważ jej ideologiczne poglądy mogły być świetnym polem do zbudowania porywających i zabawnych dialogów. Potencjału tego niestety nie wykorzystano.
"Solo" ma jeszcze jedną główną bohaterkę, o której wolałbym nie wspominać. Emilia Clarke jako Qi'ra wciąż przypomina kolejną wariację na temat Daenerys z Gry o Tron. Nie mam pojęcia, czy ta aktorka jest utalentowana, czy posiada wykształcenie zawodowe. Z jej kreacji bije jednak tak daleko idąca powtarzalność i brak rozwoju jakiegokolwiek elementu warsztatu, że mam co do tego ogromne wątpliwości. W "Solo" zagrała po prostu kiepsko - jej impresje ograniczają się do przewracania oczami, nieprzytomnego spojrzenia i monochromatycznego wręcz wyrazu twarzy. Zamiast budować wokół swojej postaci aurę tajemnicy(na co wskazuje scenariusz i wydarzenia z końcówki), Emilia Clarke kopiuje swój warsztat z "Gry o Tron" i - w efekcie - głównie irytuje widza.
Pomimo ogólnej ambiwalencji, znalazła się w "Solo" rzecz, obok której nie da się przejść obojętnie. Mianowicie chodzi tutaj o zakończenie filmu. Nie spodobała mi się zaprezentowana w nim wolta, a raczej dwie wolty. Pierwsza, kiedy budowany od początku antagonista staje się sprzymierzeńcem oraz druga - zasadniczo taka sama, tylko zmierzająca w drugą stronę. Oba zabiegi wyglądały mi na efekt potężnych cięć materiału źródłowego, zmianach na stołku reżyserskim i modyfikacji ogólnych koncepcji filmu - o których można było regularnie czytać w internecie już od zeszłego lata. Oba nie wyglądają na przemyślane, a już na pewno nie są w konwencjonalny sposób wyegzekwowane, nawet z zastrzeżeniem, że mówimy o luźnym gatunku wakacyjnego blockbustera. Są naiwne i naigrawają się z inteligencji odbiorców - doprawdy trudno będzie mi przyjąć, że komuś powrót jednego ze starych znajomych nie wyda się prostackim i prymitywnym prztyczkiem w fanowskie oko. Zastosowano tutaj cliffhanger, który w gruncie rzeczy jest jego zaprzeczeniem - bo ten z definicji powinien być pomysłowy i kreatywny. Cliffhanger zastosowany w "Solo" jest z kolei, mówiąc kolokwialnie, idiotyczny.
Ponownie zwracam uwagę na podejście do całego dzieła - zdaję sobie sprawę, że w kontekście nadchodzących kolejnych części, ten rozpoczęty w "Solo" wątek może doczekać się pasjonującego i oryginalnego rozwinięcia. Tylko, że po pierwsze: nie chcę bawić się w zapoczątkowane przez JJ Abramsa w serialu "LOST" dywagacje wykraczające poza twórczość autora, już się w tej piaskownicy bawić nie zamierzam. Chcę oceniać to, co dostałem na talerzu, a nie to, co znajdzie się w menu przyszłego tygodnia.
Po drugie: patrząc na poziom prezentowany przez całą neostarwarsową franczyzę, to w kwestii oryginalnego rozwiązania owego wątku... przypuszczam, że wątpię.
I to tyle moich refleksji na temat najnowszych Gwiezdnych Wojen, ich miejsca w popkulturze, a także samego "Solo" jako filmu należącego do serii. Ambiwalencja ma to do siebie, że z czasem przeradza się w niechęć i tak będzie prawdopodobnie w moim przypadku.
Nie uważam, żeby Disney oferował obecnym fanom serii uczciwą transakcję wiązaną. Skłaniam się raczej ku stwierdzeniu, że studio prowadzone przez panią Kennedy jawnie wykorzystuje posiadany przez siebie monopol na wartą biliony markę i wciąż obecny w pokoleniach konsumpcyjnych sentyment do niej. Kapitalistycznie rzuca wyzwanie Marvelowi, pod względem artystycznym - lewituje w próżni. Szkoda? Pewnie tak.
Na szczęście każdy z nas ma możliwość skorzystania z innego monopolu - tego, w ramach którego podejmujemy racjonalne decyzje konsumpcyjne. I korzystając z niego, można po prostu mieć całe to zamieszanie w głębokim poważaniu. Polecam.
4/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ale że to Warner Bros. i Fox zrobiły te filmy, to Ty wiedz.Pquelim pisze:Marvel wciąż się broni - ma całą paletę zróżnicowanych charakterów i kilkunastoletnie już doświadczenie w prowadzeniu tak ogromnego projektu. Dodajmy, że doświadczenie zbieranie również poprzez cięgi, które wylewano na studio po nieudanych próbach z "Green Lantern", czy "Fantastyczną Czwórką".
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kurna, pq. To żadne kolaboracje nie były Green Lantern to DC! A Fox kupił prawa do Fantastycznej Czwórki i X Menów od Marvela i też robili filmy na własną rękę. Pierwsza kolaboracja to było oddanie sterów nad Spidermanem do MCU przez Sony.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dokładniej to prawa do dwóch solowych filmów
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
dobra, zmieniłem tytuły filmów dzięki za uwagę
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pierwszy Hulk został zrobiony przez Universal i z tego co pamiętam nie jest częścią MCU
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jesli chodzi Ci o Hulka z 2003 roku to z tym filmem jest zdecydowanie dłuższa historia - pierwsze pomysły na ekranizacje komiksu powstały jeszcze w latach dziewięćdziesiątych. A i w produkcji uczestniczył Marvel (Enterprises), chociaż prawa do dystrybucji faktycznie wpożyczył Universal.
A w obecnym kształcie zdania w tekście chodzi mi o "Incredible Hulk", czyli drugi film z DCU - zebrał dość przeciętne recenzje.
A w obecnym kształcie zdania w tekście chodzi mi o "Incredible Hulk", czyli drugi film z DCU - zebrał dość przeciętne recenzje.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A, ok, ok. Tylko on niby jest kontynuacją tamtego Hulka i zaczyna się na uchodźstwie, stąd nieporozumienie.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1882
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Znaczy się: trzeba obejrzeć Pq ma swój gust, a SithFrog to fan GW, więc film będzie dobry.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To jest właśnie najgorsze. Nie jest dobry i nie jest zły. Jest żaden. Najbardziej nijaki film SW od... zawsze. Kompetentnie zrobiony, generyczny. Gdyby zabrać ikoniczne imię z tytułu, Czubakę i sokoła milenium to by się mogło nazywać "Przygoda w kosmosie, template nr1".Ptaszor pisze:Znaczy się: trzeba obejrzeć Pq ma swój gust, a SithFrog to fan GW, więc film będzie dobry.
Poprzednie filmy kochałem albo nienawidziłem. Ewentualnie bardzo lubiłem/nie lubiłem, wzbudzały emocje. W Solo jest emocji jak na grzybach. Albo mniej. 12 h po seansie nie pamiętam połowy filmu.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zgadzam się z przedmówcą. Tylko po ostatniej tragedii Epizodu VIII i dalszą jej częścią na jaką ten film się zapowiadał, jestem dość pozytywnie zaskoczony.SithFrog pisze:To jest właśnie najgorsze. Nie jest dobry i nie jest zły. Jest żaden. Najbardziej nijaki film SW od... zawsze. Kompetentnie zrobiony, generyczny. Gdyby zabrać ikoniczne imię z tytułu, Czubakę i sokoła milenium to by się mogło nazywać "Przygoda w kosmosie, template nr1".Ptaszor pisze:Znaczy się: trzeba obejrzeć Pq ma swój gust, a SithFrog to fan GW, więc film będzie dobry.
Poprzednie filmy kochałem albo nienawidziłem. Ewentualnie bardzo lubiłem/nie lubiłem, wzbudzały emocje. W Solo jest emocji jak na grzybach. Albo mniej. 12 h po seansie nie pamiętam połowy filmu.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Może trochę Disney dostanie po łapach, bo box Office premierowego weekendu Solo zapowiada się biednie jak na coś z SW w tytule
Wysłane z mojego Moto G (5) Plus przy użyciu Tapatalka
Wysłane z mojego Moto G (5) Plus przy użyciu Tapatalka
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Han Solo: Gwiezdne wojny - historie (Solo: A Star Wars Story) - W jakich okolicznościach Han Solo poznał Chewbaccę? Jakim cudem uciekł z Corelli? Kiedy został pilotem? Skąd wziął swoje kostki szczęścia? Dlaczego w ogóle nazywa się Solo? Jak zdobył Sokoła Milenium? Kiedy poznał Lando Carlissiana? O co chodzi z “Kessel run” w mniej niż 12 parseków? Skąd się wzięło jego słynne “I know”?
Na te wszystkie pytania, których nikt nigdy nie zadał, odpowiada film o jakże prostym tytule: “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”. Poznajemy naszego legendarnego bohatera (w tej roli Alden Ehrenreich) kiedy jako młody chłopak próbuje uciec ze swoją ukochaną Qi’Rą (Emilia Clarke) ze slumsów Corelli. Potem coś tam się gdzieś tam dzieje. Potem coś innego jeszcze gdzie indziej i tak sobie skaczemy od jednej przypadkowej lokacji do kolejnej. Oto przepis na film.
A pytania o których wspomniałem na początku są tu nieprzypadkowo. Wygląda to tak, jakby Lawrence Kasdan spisał sobie w punktach wszystko co wiemy o Hanie ze starej trylogii. Potem do każdego zagadnienia napisał scenę, a na koniec połączył to wszystko na ślinę i słowo honoru. Spójna historia z tego nie wyszła. Oglądamy sobie po kolei słynne momenty z życia Solo, tak, jak oglądalibyśmy czyjeś zdjęcia z wakacji.
“Fan service” pełną gębą. Niemal wszystko wydaje się wymuszone i zaplanowane biznesowo, a nie artystycznie. Żadnego ryzyka, ale i żadnej oryginalności. Musi być znajomo i przyjemnie. Znów się powtórzę – nie jest. Ten film jest tak nijaki, tak pozbawiony ikry, tak obdarty z fantazji, z pomysłów. Tak bardzo żaden. Gdyby go nazwać “John Yolo w kosmosie” i pozbawić nawiązań do SW, pies z kulawą nogą by się nie zainteresował produkcją. Zresztą, biorąc pod uwagę i frekwencję w dniu premiery, i kampanię reklamową – nawet korporacja-matka nie wierzyła w sukces.
Wydawało by się, że film o młodości Hana Solo, będzie filmem o jego dorastaniu, o tym jak stał się łotrem ze złotym sercem, postacią, którą znamy i kochamy. Błąd. Pierwsze 15 minut to błyskawiczny skrót kilku ważnych wydarzeń, i już po chwili możemy oglądać gorzej zagraną wersję tego samego bezczelnego, aroganckiego i wyszczekanego najemnika, w którego wcielał się Harrison Ford. A przecież aż się prosiło o rozwinięcie jego “kariery” w imperialnej armii. Sceny z bitwy, stylizowane na potyczki w okopach I Wojny Światowej, uważam za najmocniejsze i aż żal, że trwają tak krótko. To samo dotyczy tego, jak Han został podniebnym asem. Najpierw mówi o tym, że chce być najlepszy w galaktyce, a chwilę potem informuje, że już jest najlepszy. Faktycznie, kiedy pierwszy raz siada za sterami YT-1300 daje czadu, ale jak i kiedy się tego nauczył? Przecież to powinno być głównym wątkiem w filmie o młodości Solo!
O spotkaniu z Chewiem nawet nie wspominam. Wyszło całkowicie przypadkowo i nic w filmie nie wyjaśnia, nie pokazuje jakim cudem urodziła się z tego przyjaźń na całe życie. Ale to jeszcze nic. Wyobraźcie sobie film o najbardziej znanym i lubianym łajdaku w historii kina, w którym nie ma ani jednej zabawnej sceny. Kilka może wywołać lekki uśmieszek, ale reszta żartów jest wybitnie nietrafiona. Szczytem szczytów jest droid L3, pierwszy oficer Lando Calrissiana. Brak słów. Wyszło tak, że przy co drugim “dowcipie” musiałem chować ze wstydu twarz w dłoniach.
Są tu w ogóle jakieś plusy? Dobre pytanie. Alden Ehrenreich jako młody Solo. Szału nie ma, chwilami tak bardzo próbuje naśladować gesty i mimikę Harrisona Forda, że wygląda to na parodię. Ale przez większą część filmu jest znośnie i nie razi. Donald Glover w roli Lando bardzo mi się podobał. Luz, pełna kontrola nad postacią i chyba najlepsza kreacja w tej produkcji. Woody Harrelson… jest. Nawet się stara, ale nie dostał za wiele do zagrania. Ma jeden moment, który mógłby naprawdę widza ruszyć, ale że to film, który musi realizować kolejne punkty – nie starczyło czasu na rozsmakowanie się w tej scenie.
Na drugim końcu tej listy znajduje się Matka Smoków aka Emilia Clarke. Wydaje mi się, że obserwujemy zmierzch jej krótkiej kariery. Po “Terminatorze: Genisys” to już druga wysokobudżetowa produkcja, w której pani Clarke pokazuje jak bardzo nie potrafi grać. Jej mimika, jej intonacja, jej akcent – wszystko jest tak płaskie, tak sztuczne, tak beznadziejne, że gdyby wrzucić ją do dowolnego odcinka “Pamiętników z wakacji”, widz nie zauważyłby różnicy.
Na plus zaliczyłbym jeszcze niezłą sekwencję ucieczki Sokołem i efekty specjalne na przyzwoitym poziomie. Poza tym – mimo litanii narzekań – to nie jest film fatalny. To po prostu kino doskonale nijakie. Przeciętne. Niedookreślone jak temperatura letniej wody. I właśnie na tym polega cały problem. Po co realizować film o jednym z najbardziej legendarnych bohaterów, jeśli nie mamy pomysłu, ani nawet chęci, by pokazać coś nowego? Gdyby chociaż fabuła opowiadała o przygodach Hana w akademii albo relacjach z Chewbaccą, to może coś pozytywnego dałoby się z tematu wyciągnąć. Niestety zamiast tego mamy kalejdoskop dziesięciu wątków, romans pozbawionych chemii i serię scen bez ładu i składu…
…i jeszcze ta końcówka. Nie dość, że Han przechodzi DOKŁADNIE taką samą przemianę jak w “Nowej Nadziei”, to jeszcze okazuje się, że prawdopodobnie jemu zawdzięczamy przypadkowe rozkręcenie rebelii przeciw imperium. Nie mogli nawet w finale odpuścić sobie patosu i nawiązywania do starej trylogii. Wybitny wręcz brak pomysłów.
Z nowej “gwiezdnowojennej” fali spod znaku Disneya, “Solo” póki co jest produkcją najgorszą, najbardziej pozbawioną klimatu, charakteru i wszystkiego innego… Poprzednie części czy to z głównego nurtu czy “Rogue One” zawsze wzbudzały we mnie jakieś uczucia. Miłość, nienawiść, niechęć, zażenowanie, cokolwiek. Film o Hanie Solo, jednym z symboli świata Gwiezdnych Wojen, wzbudził we mnie tyle emocji co chodzenie na grzyby. Albo nawet trochę mniej. Niczego nowego nie pokazuje, niczego nie wnosi, niczego nie zmienia. Żadnej wartości dodanej. Czysty skok na kasę i żadne zmiany reżyserów tego nie tłumaczą. Odradzam wyjście do kina, można spokojnie poczekać na DVD/Blu-raya. Szkoda kasy na modelową wręcz przeciętność i nijakość nawet jeśli to przeciętność i nijakość firmowana legendarną marką. Najsmutniejszy jest w tym wszystkim fakt, że kolejne spin-offy właśnie zapowiedziano. Gwiezdne Wojny – moją wielką kinową miłość – zaczynam powoli zbywać wzruszeniem ramion. Gorzej być nie może.
P.S. Tak, wiem, że Lord & Miller odeszli w atmosferze konfliktu, że Ron Howard kręcił od nowa pół filmu, ale wybaczcie, ja oceniam końcowy produkt. Takie perturbacje mogę brać pod uwagę wtedy, gdy okoliczności są niezależne od producentów (przypadek Snydera i “Justice League”). 5/10
http://zabimokiem.pl/solowka-bez-polotu/
Na te wszystkie pytania, których nikt nigdy nie zadał, odpowiada film o jakże prostym tytule: “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”. Poznajemy naszego legendarnego bohatera (w tej roli Alden Ehrenreich) kiedy jako młody chłopak próbuje uciec ze swoją ukochaną Qi’Rą (Emilia Clarke) ze slumsów Corelli. Potem coś tam się gdzieś tam dzieje. Potem coś innego jeszcze gdzie indziej i tak sobie skaczemy od jednej przypadkowej lokacji do kolejnej. Oto przepis na film.
A pytania o których wspomniałem na początku są tu nieprzypadkowo. Wygląda to tak, jakby Lawrence Kasdan spisał sobie w punktach wszystko co wiemy o Hanie ze starej trylogii. Potem do każdego zagadnienia napisał scenę, a na koniec połączył to wszystko na ślinę i słowo honoru. Spójna historia z tego nie wyszła. Oglądamy sobie po kolei słynne momenty z życia Solo, tak, jak oglądalibyśmy czyjeś zdjęcia z wakacji.
“Fan service” pełną gębą. Niemal wszystko wydaje się wymuszone i zaplanowane biznesowo, a nie artystycznie. Żadnego ryzyka, ale i żadnej oryginalności. Musi być znajomo i przyjemnie. Znów się powtórzę – nie jest. Ten film jest tak nijaki, tak pozbawiony ikry, tak obdarty z fantazji, z pomysłów. Tak bardzo żaden. Gdyby go nazwać “John Yolo w kosmosie” i pozbawić nawiązań do SW, pies z kulawą nogą by się nie zainteresował produkcją. Zresztą, biorąc pod uwagę i frekwencję w dniu premiery, i kampanię reklamową – nawet korporacja-matka nie wierzyła w sukces.
Wydawało by się, że film o młodości Hana Solo, będzie filmem o jego dorastaniu, o tym jak stał się łotrem ze złotym sercem, postacią, którą znamy i kochamy. Błąd. Pierwsze 15 minut to błyskawiczny skrót kilku ważnych wydarzeń, i już po chwili możemy oglądać gorzej zagraną wersję tego samego bezczelnego, aroganckiego i wyszczekanego najemnika, w którego wcielał się Harrison Ford. A przecież aż się prosiło o rozwinięcie jego “kariery” w imperialnej armii. Sceny z bitwy, stylizowane na potyczki w okopach I Wojny Światowej, uważam za najmocniejsze i aż żal, że trwają tak krótko. To samo dotyczy tego, jak Han został podniebnym asem. Najpierw mówi o tym, że chce być najlepszy w galaktyce, a chwilę potem informuje, że już jest najlepszy. Faktycznie, kiedy pierwszy raz siada za sterami YT-1300 daje czadu, ale jak i kiedy się tego nauczył? Przecież to powinno być głównym wątkiem w filmie o młodości Solo!
O spotkaniu z Chewiem nawet nie wspominam. Wyszło całkowicie przypadkowo i nic w filmie nie wyjaśnia, nie pokazuje jakim cudem urodziła się z tego przyjaźń na całe życie. Ale to jeszcze nic. Wyobraźcie sobie film o najbardziej znanym i lubianym łajdaku w historii kina, w którym nie ma ani jednej zabawnej sceny. Kilka może wywołać lekki uśmieszek, ale reszta żartów jest wybitnie nietrafiona. Szczytem szczytów jest droid L3, pierwszy oficer Lando Calrissiana. Brak słów. Wyszło tak, że przy co drugim “dowcipie” musiałem chować ze wstydu twarz w dłoniach.
Są tu w ogóle jakieś plusy? Dobre pytanie. Alden Ehrenreich jako młody Solo. Szału nie ma, chwilami tak bardzo próbuje naśladować gesty i mimikę Harrisona Forda, że wygląda to na parodię. Ale przez większą część filmu jest znośnie i nie razi. Donald Glover w roli Lando bardzo mi się podobał. Luz, pełna kontrola nad postacią i chyba najlepsza kreacja w tej produkcji. Woody Harrelson… jest. Nawet się stara, ale nie dostał za wiele do zagrania. Ma jeden moment, który mógłby naprawdę widza ruszyć, ale że to film, który musi realizować kolejne punkty – nie starczyło czasu na rozsmakowanie się w tej scenie.
Na drugim końcu tej listy znajduje się Matka Smoków aka Emilia Clarke. Wydaje mi się, że obserwujemy zmierzch jej krótkiej kariery. Po “Terminatorze: Genisys” to już druga wysokobudżetowa produkcja, w której pani Clarke pokazuje jak bardzo nie potrafi grać. Jej mimika, jej intonacja, jej akcent – wszystko jest tak płaskie, tak sztuczne, tak beznadziejne, że gdyby wrzucić ją do dowolnego odcinka “Pamiętników z wakacji”, widz nie zauważyłby różnicy.
Na plus zaliczyłbym jeszcze niezłą sekwencję ucieczki Sokołem i efekty specjalne na przyzwoitym poziomie. Poza tym – mimo litanii narzekań – to nie jest film fatalny. To po prostu kino doskonale nijakie. Przeciętne. Niedookreślone jak temperatura letniej wody. I właśnie na tym polega cały problem. Po co realizować film o jednym z najbardziej legendarnych bohaterów, jeśli nie mamy pomysłu, ani nawet chęci, by pokazać coś nowego? Gdyby chociaż fabuła opowiadała o przygodach Hana w akademii albo relacjach z Chewbaccą, to może coś pozytywnego dałoby się z tematu wyciągnąć. Niestety zamiast tego mamy kalejdoskop dziesięciu wątków, romans pozbawionych chemii i serię scen bez ładu i składu…
…i jeszcze ta końcówka. Nie dość, że Han przechodzi DOKŁADNIE taką samą przemianę jak w “Nowej Nadziei”, to jeszcze okazuje się, że prawdopodobnie jemu zawdzięczamy przypadkowe rozkręcenie rebelii przeciw imperium. Nie mogli nawet w finale odpuścić sobie patosu i nawiązywania do starej trylogii. Wybitny wręcz brak pomysłów.
Z nowej “gwiezdnowojennej” fali spod znaku Disneya, “Solo” póki co jest produkcją najgorszą, najbardziej pozbawioną klimatu, charakteru i wszystkiego innego… Poprzednie części czy to z głównego nurtu czy “Rogue One” zawsze wzbudzały we mnie jakieś uczucia. Miłość, nienawiść, niechęć, zażenowanie, cokolwiek. Film o Hanie Solo, jednym z symboli świata Gwiezdnych Wojen, wzbudził we mnie tyle emocji co chodzenie na grzyby. Albo nawet trochę mniej. Niczego nowego nie pokazuje, niczego nie wnosi, niczego nie zmienia. Żadnej wartości dodanej. Czysty skok na kasę i żadne zmiany reżyserów tego nie tłumaczą. Odradzam wyjście do kina, można spokojnie poczekać na DVD/Blu-raya. Szkoda kasy na modelową wręcz przeciętność i nijakość nawet jeśli to przeciętność i nijakość firmowana legendarną marką. Najsmutniejszy jest w tym wszystkim fakt, że kolejne spin-offy właśnie zapowiedziano. Gwiezdne Wojny – moją wielką kinową miłość – zaczynam powoli zbywać wzruszeniem ramion. Gorzej być nie może.
P.S. Tak, wiem, że Lord & Miller odeszli w atmosferze konfliktu, że Ron Howard kręcił od nowa pół filmu, ale wybaczcie, ja oceniam końcowy produkt. Takie perturbacje mogę brać pod uwagę wtedy, gdy okoliczności są niezależne od producentów (przypadek Snydera i “Justice League”). 5/10
http://zabimokiem.pl/solowka-bez-polotu/
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Co do Deadpool 2 to zgadzam się z Żabą. Solidne 9/10, bardzo udana druga część. Byłem bardzo zadowolony po wyjściu z kina. Also sceny po napisach są szybko i bardzo zacne. Ale warto zostać do samego końca, bo jest zajebisty utwór jako ostatni - taka ukryta muzyczna scena.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To prawda, ja siedziałem do samego końca z myślą "a może coś będzie". Nie było ale muzyka była spoczko .
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Han Solo: Gwiezdne wojny - historie (Solo: A Star Wars Story)
Idąc do kina o filmie wiedziałem tylko tyle, że jest i że jego powstaniu towarzyszyły jakieś perturbacje. To wszystko, nawet nazwisko reżysera zaskoczyło mnie podczas napisów końcowych. Po Epizodzie 7 i 8 nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jakiegokolwiek zainteresowania nowymi filmami z tego uniwersum. Czytając recenzję Sitha spodziewałem się czegoś jak najgorszego, bo nie oszukujmy się - w naszej skali ocena 5/10 to minimum przyzwoitości a nie dobry wynik dla filmu oznaczonego marką Star Wars. W kinowym fotelu rozsiadłem się zblazowany ...by gdzieś po kilkunastu minutach stwierdzić, że bawię się znakomicie. Na dodatek wrażenie to nie opuściło mnie do samego końca. Nie wiem na ile zadziałało tutaj początkowe negatywne nastawienie i na ile spotęgowało ono ostateczny pozytywny efekt. Liczy się dla mnie to, że dostałem napakowany akcją film przygodowy o nieprzekombinowanej fabule, z charakternymi postaciami, o luźnym choć nie komediowym klimacie i nawiązujący do oryginalnej Sagi tyle ile moim zdaniem należało.
Nie odczułem żadnych fabularnych przeskoków, nie raziły mnie ani żadne postacie ani aktorzy... No dobra, dziewczyna Solo rzeczywiście jest drewniana ale helou, to tylko spin-off serii mającej współcześnie opylać jak najwięcej zabawek a nie film oskarowy. Wybaczmy więc dziewczynie. Film miał w sobie jakiś taki element klimatu kina przygodowego lat 80-tych, może zadziałała tutaj osoba reżysera. Nie pytajcie mnie o przykłady i konkretne sceny, po prostu czułem to i to mi się podobało! No i ostatnia scena, która pokazała, że to jednak stary dobry Solo a nie ten z wiecznie poprawianych filmów. Jeśli miałbym się czegoś przyczepić to tylko do tego, że skoro parafrazuje się jedną z najbardziej imponujących sekwencji w historii kina SF, czyli pościg w polu asteroidów to po prawie 40 latach od nakręcenia oryginału i 40 latach rozwoju filmowych efektów specjalnych wypadałoby to zrobić lepiej a nie gorzej.
W moim prywatnym rankingu nowych gwiezdnowojennych produkcji Solo jest oczywiście za Łotrem ale też i daleko przed epizodami 7 i 8. Ok, to ostatnie to nie jest jakaś wielka sztuka ale uważam, że film Howarda to po prostu fajne, rozrywkowe kino, takie na jakie zasługiwała ta postać. Z jednej strony ikoniczna a z drugiej - przecież nieprzesadnie skomplikowana i nie nosząca w sobie jakieś wielkiej tajemnicy. Krótko - polecam 8/10
Idąc do kina o filmie wiedziałem tylko tyle, że jest i że jego powstaniu towarzyszyły jakieś perturbacje. To wszystko, nawet nazwisko reżysera zaskoczyło mnie podczas napisów końcowych. Po Epizodzie 7 i 8 nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jakiegokolwiek zainteresowania nowymi filmami z tego uniwersum. Czytając recenzję Sitha spodziewałem się czegoś jak najgorszego, bo nie oszukujmy się - w naszej skali ocena 5/10 to minimum przyzwoitości a nie dobry wynik dla filmu oznaczonego marką Star Wars. W kinowym fotelu rozsiadłem się zblazowany ...by gdzieś po kilkunastu minutach stwierdzić, że bawię się znakomicie. Na dodatek wrażenie to nie opuściło mnie do samego końca. Nie wiem na ile zadziałało tutaj początkowe negatywne nastawienie i na ile spotęgowało ono ostateczny pozytywny efekt. Liczy się dla mnie to, że dostałem napakowany akcją film przygodowy o nieprzekombinowanej fabule, z charakternymi postaciami, o luźnym choć nie komediowym klimacie i nawiązujący do oryginalnej Sagi tyle ile moim zdaniem należało.
Nie odczułem żadnych fabularnych przeskoków, nie raziły mnie ani żadne postacie ani aktorzy... No dobra, dziewczyna Solo rzeczywiście jest drewniana ale helou, to tylko spin-off serii mającej współcześnie opylać jak najwięcej zabawek a nie film oskarowy. Wybaczmy więc dziewczynie. Film miał w sobie jakiś taki element klimatu kina przygodowego lat 80-tych, może zadziałała tutaj osoba reżysera. Nie pytajcie mnie o przykłady i konkretne sceny, po prostu czułem to i to mi się podobało! No i ostatnia scena, która pokazała, że to jednak stary dobry Solo a nie ten z wiecznie poprawianych filmów. Jeśli miałbym się czegoś przyczepić to tylko do tego, że skoro parafrazuje się jedną z najbardziej imponujących sekwencji w historii kina SF, czyli pościg w polu asteroidów to po prawie 40 latach od nakręcenia oryginału i 40 latach rozwoju filmowych efektów specjalnych wypadałoby to zrobić lepiej a nie gorzej.
W moim prywatnym rankingu nowych gwiezdnowojennych produkcji Solo jest oczywiście za Łotrem ale też i daleko przed epizodami 7 i 8. Ok, to ostatnie to nie jest jakaś wielka sztuka ale uważam, że film Howarda to po prostu fajne, rozrywkowe kino, takie na jakie zasługiwała ta postać. Z jednej strony ikoniczna a z drugiej - przecież nieprzesadnie skomplikowana i nie nosząca w sobie jakieś wielkiej tajemnicy. Krótko - polecam 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sith się do ciebie nie odzywa
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie, dlaczego? Ja uważam, że to solidny film, zrobiony w sposób kompetentny. Tylko po 2 dniach nic z niego nie pamiętałem, a dziś to już kompletnie nie wiem o co chodziło. Gdzieś tam coś wieźli i były potwory i czarna dziura i słaba gra aktorska Matki Smoków. A, no i turbo żenujący (poziom familiady) numer z nadaniem Hanowi nazwiska...peterpan pisze:Sith się do ciebie nie odzywa
Rozumiem, że komuś to się może podobać, to nie jest taki chłam jak prequele
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jurassic World: Upadłe Królestwo (Jurassic World: Fallen Kingdom)
Sith napisał: "Ktoś powie: ale to film o dinozaurach, tu nie ma być z sensem! "
I ja jestem tym Ktosiem. Mam wrażenie, że sensu i tak było więcej niż poprzednio: mamy bardzo ciekawą konforntację "rodziców" dinozaurów z konsewkencjami ich działań (dialog, kiedy siedzą zamknięci w klatce).
W filmie dzieje się dużo, historia rozkręca się sprawnie i nie jest BARDZO schematyczna. Trochę jest, bo to już piąta odsłona serii i nie dało się uciec od operowania tym, czego publika oczekuje. Ale historia ucieczki z wyspy (wzruszająca i piękna scena odpłynięcia z brontozaurem pozostawionym na brzegu!), genetycznej samowolki i ogólnego ratowania dinazaurów - czy to przed śmiercią, czy przed człowiekiem - jest naprawdę zajmująca.
Do tego w drugim planie trafiają się naprawdę smakowite nawiązania: Jeff Goldblum wygłaszający swoją dekadencką (i zgodną z pierwszym Parkiem) ideologie o ludzkości, bardzo dobrze zagrana postać dziecięca z tajemnicą, która mnie osobiście zaskoczyła, odświeżenie drugiej postaci miliardera (szkoda, że na krótko), cały wątek Blue... Innymi słowy, film został - w stylu Spielberga zresztą - naładowany dodatkami w takiej ilości, że większość zauważonych i opisanych przez Sitha wad - zupełnie mi nie przeszkadzała.
Chris Pratt jest charyzmatyczny i Owen po prostu pasuje do tej historii. Zmiana Claire jak dla mnie na plus - z idiotycznej korposzczurzycy stała się trochę bardziej ludzka i mniej mnie irytowała. Hindus z IT oraz wojownicza weterynarka to najsłabsze ogniwa, na szczęście nie zajmują dużo miejsca.
W kategorii blockbustera uważam, że to jedna z lepszych tegorocznych produkcji. A że jestem wielkim fanem dinozaurów i wulkanów - to dzięki "Upadłemu Królewstwu" dostałem jedno i drugie, w naprawdę porywającej wizji, bo zdjęcia i niektóre sceny sfilmowane są kapitalnie.
Ode mnie siedem, bo pierwszemu Jurrasic Worldowi dałbym sześć.
7/10
Jurassic World
Głupi główni bohaterowie i niegłupi - bo sprawdzony - pomysł na odświeżenie serii.
Daję sześć.
6/10
Sith napisał: "Ktoś powie: ale to film o dinozaurach, tu nie ma być z sensem! "
I ja jestem tym Ktosiem. Mam wrażenie, że sensu i tak było więcej niż poprzednio: mamy bardzo ciekawą konforntację "rodziców" dinozaurów z konsewkencjami ich działań (dialog, kiedy siedzą zamknięci w klatce).
W filmie dzieje się dużo, historia rozkręca się sprawnie i nie jest BARDZO schematyczna. Trochę jest, bo to już piąta odsłona serii i nie dało się uciec od operowania tym, czego publika oczekuje. Ale historia ucieczki z wyspy (wzruszająca i piękna scena odpłynięcia z brontozaurem pozostawionym na brzegu!), genetycznej samowolki i ogólnego ratowania dinazaurów - czy to przed śmiercią, czy przed człowiekiem - jest naprawdę zajmująca.
Do tego w drugim planie trafiają się naprawdę smakowite nawiązania: Jeff Goldblum wygłaszający swoją dekadencką (i zgodną z pierwszym Parkiem) ideologie o ludzkości, bardzo dobrze zagrana postać dziecięca z tajemnicą, która mnie osobiście zaskoczyła, odświeżenie drugiej postaci miliardera (szkoda, że na krótko), cały wątek Blue... Innymi słowy, film został - w stylu Spielberga zresztą - naładowany dodatkami w takiej ilości, że większość zauważonych i opisanych przez Sitha wad - zupełnie mi nie przeszkadzała.
Chris Pratt jest charyzmatyczny i Owen po prostu pasuje do tej historii. Zmiana Claire jak dla mnie na plus - z idiotycznej korposzczurzycy stała się trochę bardziej ludzka i mniej mnie irytowała. Hindus z IT oraz wojownicza weterynarka to najsłabsze ogniwa, na szczęście nie zajmują dużo miejsca.
W kategorii blockbustera uważam, że to jedna z lepszych tegorocznych produkcji. A że jestem wielkim fanem dinozaurów i wulkanów - to dzięki "Upadłemu Królewstwu" dostałem jedno i drugie, w naprawdę porywającej wizji, bo zdjęcia i niektóre sceny sfilmowane są kapitalnie.
Ode mnie siedem, bo pierwszemu Jurrasic Worldowi dałbym sześć.
7/10
Jurassic World
Głupi główni bohaterowie i niegłupi - bo sprawdzony - pomysł na odświeżenie serii.
Daję sześć.
6/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Jurassic World: Upadłe królestwo (Jurassic World: Fallen Kingdom) - Pierwszy “Jurassic World” nazwałem nie filmem, a produktem, bo tym właśnie był. Starannie przemyślaną, efekciarską produkcją, która w bardzo ostrożny sposób łączyła akcję, nostalgię, wielkie gady, płaskie postaci i średnio udane żarty. A jednak całość – ku mojemu zdumieniu – nie tylko dawała się obejrzeć, ale dostarczała sporo zabawy. Teraz na ekrany kin wkracza sequel – “Fallen Kingdom”. Czy spróbuje zamachnąć się na kasowe rekordy swojego poprzednika? Przypuszczam, że wątpię, ale mogę się mylić.
Minęło trochę czasu od zadymy z Indominus Rex. Na jurajskiej wyspie nie ma już śladu po ludziach, dinozaury wzięły ją we władanie. Zupełnie przypadkiem obudził się w tym miejscu wulkan i kolejna zagłada prehistorycznych gadów wydaje się bardziej niż realna. Czy człowiek odważy się ratować zwierzęta? A może pozwoli naturze naprawić swój błąd? Na pewno z pomocą ruszą znani z poprzedniej odsłony: Claire (Bryce Dallas Howard) i Owen (Chris Pratt), a także nowi bohaterowie: pani paleo-weterynarz Zia (Daniella Pineda) oraz strachliwy informatyk Franklin (Justice Smith). Będą ratować dinozaury, biegać, krzyczeć, skakać, uderzać w klawiaturę, walczyć z podstępnym czarnym charakterem, strzelać, żartować, wzruszać się, a to wszystko bez żadnego, absolutnie żadnego sensu. Ktoś powie: ale to film o dinozaurach, tu nie ma być z sensem! Jasne, ale jakieś strzępy sensownej fabuły muszą się w filmie znaleźć. Widz musi mieć jakiś punkt zaczepienia. W “Upadłym królestwie” nie znalazłem praktycznie niczego.
Bohaterowie są znacznie bardziej wyprani z osobowości niż w “Jurassic World”. Owen jeszcze ujdzie, charyzma Pratta działa zawsze i wszędzie, ale już Claire dostała zupełnie inny charakter. Taka to ciągłość między dwoma filmami. Poprzednio była zbyt surowa i nastawiona na zysk, więc między filmami zmieniła się w aktywistkę na rzecz ocalenia dinozaurów. Nie żartuję, kiedy ją spotykamy, walczy o środki na pomoc w ewakuacji zwierząt. Twórcy odnieśli się też to krytyki o “szowinizm” wynikający z faktu, że w pierwszym filmie kobieta ucieka przed T-Rexem w szpilkach. Mamy więc dwa albo trzy ujęcia samych butów Claire, tym razem takich jak trzeba: wysoko wiązanych, wygodnych, wojskowych. Taka to subtelna produkcja.
Wspomniana wcześniej Zia, paleo-weterynarz czy też “paleo-weterynarka” miała być kolejną silną postacią kobiecą. Tak bardzo nie wiedzieli jak to pokazać, że wrzucili po prostu dialog, w którym wspomniana dziewczyna wykrzykuje staremu wiarusowi w twarz, że “co on sobie myśli, ona jest silną i niezależną kobietą!”. Franklin-informatyk to archetyp komputerowca-tchórza. Zaplanowany jako “comic relief”, nie bawi ani przez pół sekundy. Byłbym zapomniał. Lubicie Jeffa Goldbluma? Widzieliście zwiastuny? No to widzieliście cały (!!!) występ tego aktora w filmie. Bez komentarza…
To chyba pierwszy film w całej serii w którym z dinozaurami łatwiej się utożsamić niż z ludźmi. Już nie są wielkie gady li tylko maszynami do zabijania czy tratowania. Znów są na skraju wyginięcia i tak naprawdę próbują tylko przeżyć. Sporo czasu spędzimy z Blue, welociraptorem trenowanym przez Owena w poprzedniej odsłonie. Zdecydowanie najfajniejsza i najbardziej… ludzka postać w filmie. To miła odmiana i ciekawy pomysł. Ba! Co mnie zaskoczyło: gdzieś tam pod spodem film ma nawet jakiś morał. O tym co może, a czego nie powinien robić człowiek. O tym, gdzie jest granica eksperymentów genetycznych i jak wiele usprawiedliwić już się nie da. Szkoda, że film nie pozwala tej konstatacji wybrzmieć i co chwilę atakuje nas scenami akcji. Jakby ktoś obejrzał pierwotną wersję filmu i wskazał paluchem kilka miejsc, gdzie postaci za dużo gadają i trzeba dać coś dynamicznego. No to dajemy. Nieważne, że bez sensu. Musi się dziać. No i dzieje się. Niestety.
Na szczęście zamiana reżysera (Trevorrowa zastąpił Bayona) przyniosła pewien pozytyw. Całość nakręcona jest dużo ładniej niż pierwsza (czwarta?) część. Efekty wyglądają lepiej, dinozaury mają w sobie więcej życia i wypadają naturalniej. Zdjęcia robią wrażenie, szczególnie te z trzeciego aktu, ewidentnie stylizowanego na horror. Doceniam rzemiosło twórców, ale znów: przez głupotę scenariusza i kompletny brak empatii dla bohaterów, nie byłem w stanie odczuwać żadnego napięcia. Zeżrą ich, to ich zeżrą, byle mnie już wypuścili z kina.
Nuda. To moim zdaniem największa wada “Upadłego królestwa”. Wiele można wybaczyć produkcjom tego rodzaju. Przecież wiele wybaczyłem poprzedniej części. Tutaj niestety pobiłem swój osobisty rekord w ziewaniu i zerkaniu na zegarek. “Fallen Kingdom” to – podobnie jak poprzednia część – bardziej produkt marketingowy niż film. Tyle że jest to produkt gorszy. Momentami jest nakręcony całkiem ładnie i z pomysłem, ale niestety jest też nudny, schematyczny, wyprany z emocji, pozbawiony napięcia i polotu fabularnego. Serdecznie nie polecam. 4/10
http://zabimokiem.pl/tym-razem-cos-nie-zagralo/
Minęło trochę czasu od zadymy z Indominus Rex. Na jurajskiej wyspie nie ma już śladu po ludziach, dinozaury wzięły ją we władanie. Zupełnie przypadkiem obudził się w tym miejscu wulkan i kolejna zagłada prehistorycznych gadów wydaje się bardziej niż realna. Czy człowiek odważy się ratować zwierzęta? A może pozwoli naturze naprawić swój błąd? Na pewno z pomocą ruszą znani z poprzedniej odsłony: Claire (Bryce Dallas Howard) i Owen (Chris Pratt), a także nowi bohaterowie: pani paleo-weterynarz Zia (Daniella Pineda) oraz strachliwy informatyk Franklin (Justice Smith). Będą ratować dinozaury, biegać, krzyczeć, skakać, uderzać w klawiaturę, walczyć z podstępnym czarnym charakterem, strzelać, żartować, wzruszać się, a to wszystko bez żadnego, absolutnie żadnego sensu. Ktoś powie: ale to film o dinozaurach, tu nie ma być z sensem! Jasne, ale jakieś strzępy sensownej fabuły muszą się w filmie znaleźć. Widz musi mieć jakiś punkt zaczepienia. W “Upadłym królestwie” nie znalazłem praktycznie niczego.
Bohaterowie są znacznie bardziej wyprani z osobowości niż w “Jurassic World”. Owen jeszcze ujdzie, charyzma Pratta działa zawsze i wszędzie, ale już Claire dostała zupełnie inny charakter. Taka to ciągłość między dwoma filmami. Poprzednio była zbyt surowa i nastawiona na zysk, więc między filmami zmieniła się w aktywistkę na rzecz ocalenia dinozaurów. Nie żartuję, kiedy ją spotykamy, walczy o środki na pomoc w ewakuacji zwierząt. Twórcy odnieśli się też to krytyki o “szowinizm” wynikający z faktu, że w pierwszym filmie kobieta ucieka przed T-Rexem w szpilkach. Mamy więc dwa albo trzy ujęcia samych butów Claire, tym razem takich jak trzeba: wysoko wiązanych, wygodnych, wojskowych. Taka to subtelna produkcja.
Wspomniana wcześniej Zia, paleo-weterynarz czy też “paleo-weterynarka” miała być kolejną silną postacią kobiecą. Tak bardzo nie wiedzieli jak to pokazać, że wrzucili po prostu dialog, w którym wspomniana dziewczyna wykrzykuje staremu wiarusowi w twarz, że “co on sobie myśli, ona jest silną i niezależną kobietą!”. Franklin-informatyk to archetyp komputerowca-tchórza. Zaplanowany jako “comic relief”, nie bawi ani przez pół sekundy. Byłbym zapomniał. Lubicie Jeffa Goldbluma? Widzieliście zwiastuny? No to widzieliście cały (!!!) występ tego aktora w filmie. Bez komentarza…
To chyba pierwszy film w całej serii w którym z dinozaurami łatwiej się utożsamić niż z ludźmi. Już nie są wielkie gady li tylko maszynami do zabijania czy tratowania. Znów są na skraju wyginięcia i tak naprawdę próbują tylko przeżyć. Sporo czasu spędzimy z Blue, welociraptorem trenowanym przez Owena w poprzedniej odsłonie. Zdecydowanie najfajniejsza i najbardziej… ludzka postać w filmie. To miła odmiana i ciekawy pomysł. Ba! Co mnie zaskoczyło: gdzieś tam pod spodem film ma nawet jakiś morał. O tym co może, a czego nie powinien robić człowiek. O tym, gdzie jest granica eksperymentów genetycznych i jak wiele usprawiedliwić już się nie da. Szkoda, że film nie pozwala tej konstatacji wybrzmieć i co chwilę atakuje nas scenami akcji. Jakby ktoś obejrzał pierwotną wersję filmu i wskazał paluchem kilka miejsc, gdzie postaci za dużo gadają i trzeba dać coś dynamicznego. No to dajemy. Nieważne, że bez sensu. Musi się dziać. No i dzieje się. Niestety.
Na szczęście zamiana reżysera (Trevorrowa zastąpił Bayona) przyniosła pewien pozytyw. Całość nakręcona jest dużo ładniej niż pierwsza (czwarta?) część. Efekty wyglądają lepiej, dinozaury mają w sobie więcej życia i wypadają naturalniej. Zdjęcia robią wrażenie, szczególnie te z trzeciego aktu, ewidentnie stylizowanego na horror. Doceniam rzemiosło twórców, ale znów: przez głupotę scenariusza i kompletny brak empatii dla bohaterów, nie byłem w stanie odczuwać żadnego napięcia. Zeżrą ich, to ich zeżrą, byle mnie już wypuścili z kina.
Nuda. To moim zdaniem największa wada “Upadłego królestwa”. Wiele można wybaczyć produkcjom tego rodzaju. Przecież wiele wybaczyłem poprzedniej części. Tutaj niestety pobiłem swój osobisty rekord w ziewaniu i zerkaniu na zegarek. “Fallen Kingdom” to – podobnie jak poprzednia część – bardziej produkt marketingowy niż film. Tyle że jest to produkt gorszy. Momentami jest nakręcony całkiem ładnie i z pomysłem, ale niestety jest też nudny, schematyczny, wyprany z emocji, pozbawiony napięcia i polotu fabularnego. Serdecznie nie polecam. 4/10
http://zabimokiem.pl/tym-razem-cos-nie-zagralo/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Eat your greens,
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zimna wojna
Jak na czarno-biały film, nakręcony na dodatek w "staromodnym" formacie 4:3 to muszę przyznać, że jest "Zimna wojna" niezwykle efektowna. Efekciarska wręcz i trochę teledyskowa. W ogóle strona techniczna wybija się na pierwszy plan i dlatego od niej zaczynam. Film jest też świetnie udźwiękowiony i zdecydowanie warto zobaczyć go na dużym ekranie. Fabuła ...jest. Jest historia dramatycznej miłości w ponurych czasach stalinowskich i w czasie gomułkowskiej "odwilży" ale podana trochę jak prezentacja w PowerPoincie. Polska 1949, Berlin 1952, Paryż 1957 itd. Film jest bardzo krótki, trwa zaledwie 85 minut a od tego przecież trzeba odjąć czołówkę i napisy końcowe. Pewnie zaważyły kwestie budżetowe. W efekcie jakoś nie mogłem wciągnąć się w tą dramatyczną love story i nie do końca zrozumiałem co młoda, atrakcyjna dziewucha zobaczyła w nieco rozmemłanym starszym muzyku i dlaczego byli dla siebie gotowi na największe poświęcenia. Role aktorskie są wyraziste jak twarze aktorów na czarno-białych kadrach. Kot w swojej lidze, Kulig seksowna i pięknie śpiewa a Szyc jakby od niechcenia przypomina, że jednak jest aktorem. Jak dla mnie to wyszła z tego taka wystudiowana perełka do koszenia nagród na festiwalach, film niby skromny ale efektowny. Szkoda, że taki krótki i z powierzchownie opowiedzianą historią, gdzie ta skrótowość nie pozwala zrozumieć intencji bohaterów, każe widzowi domyślać się albo dopowiadać samemu kontekst wydarzeń. Mimo wszystko polecam, opowieść jest lżejsza w tonie od "Idy" i powinna spodobać się każdemu. 8/10
Jak na czarno-biały film, nakręcony na dodatek w "staromodnym" formacie 4:3 to muszę przyznać, że jest "Zimna wojna" niezwykle efektowna. Efekciarska wręcz i trochę teledyskowa. W ogóle strona techniczna wybija się na pierwszy plan i dlatego od niej zaczynam. Film jest też świetnie udźwiękowiony i zdecydowanie warto zobaczyć go na dużym ekranie. Fabuła ...jest. Jest historia dramatycznej miłości w ponurych czasach stalinowskich i w czasie gomułkowskiej "odwilży" ale podana trochę jak prezentacja w PowerPoincie. Polska 1949, Berlin 1952, Paryż 1957 itd. Film jest bardzo krótki, trwa zaledwie 85 minut a od tego przecież trzeba odjąć czołówkę i napisy końcowe. Pewnie zaważyły kwestie budżetowe. W efekcie jakoś nie mogłem wciągnąć się w tą dramatyczną love story i nie do końca zrozumiałem co młoda, atrakcyjna dziewucha zobaczyła w nieco rozmemłanym starszym muzyku i dlaczego byli dla siebie gotowi na największe poświęcenia. Role aktorskie są wyraziste jak twarze aktorów na czarno-białych kadrach. Kot w swojej lidze, Kulig seksowna i pięknie śpiewa a Szyc jakby od niechcenia przypomina, że jednak jest aktorem. Jak dla mnie to wyszła z tego taka wystudiowana perełka do koszenia nagród na festiwalach, film niby skromny ale efektowny. Szkoda, że taki krótki i z powierzchownie opowiedzianą historią, gdzie ta skrótowość nie pozwala zrozumieć intencji bohaterów, każe widzowi domyślać się albo dopowiadać samemu kontekst wydarzeń. Mimo wszystko polecam, opowieść jest lżejsza w tonie od "Idy" i powinna spodobać się każdemu. 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Piszę recenzję więc tekst powinien być na dniach, ale z jednym się nie zgadzam. Szyc. Dla mnie przerysowany i zbyt groteskowy. Przeszarżował, tradycyjnie już.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wieczór gier (Game Night) - Trzy pary regularnie spotykają się na tytułowy “Wieczór gier”, żeby rywalizować ze sobą w gry planszowe, kalambury i we wszystko w czym można udowodnić swoją przewagę nad innymi. Szczególnie upodobali sobie tę formę konkurencji Max (Jason Bateman) i Annie (Rachel McAdams). Brooks – wyluzowany, bogaty i przystojny brat Maxa (na punkcie którego ten ma kompleksy) – przyjeżdża do miasta i proponuje dużo bardziej urozmaiconą grę z ciekawszą nagrodą główną. Jeden z bohaterów ma zostać porwany, a pozostali muszą go/ją odnaleźć. Jednak to, co z pozoru wydaje się być ustawioną grą, nieoczekiwanie zamieni się w coś znacznie poważniejszego…
“Wieczór gier” jako komedia wypada więcej niż zadowalająco. Nie oferuje może humoru najwyższych lotów, ale gagów, dialogów i ciętych ripost jest tu wystarczająco dużo, żeby każdy znalazł jakiś element, który bawi. Mi najbardziej przypadły do gustu sceny kompletnie absurdalne i zwroty akcji nie tyle niespodziewane, co przewracające wszystko do góry nogami. Warto dodać, że momentami robi się groteskowo, a nawet nadspodziewanie brutalnie (sekwencja z wyciąganiem kuli wymiata). Reżyserzy (John Francis Daley, Jonathan Goldstein) postanowili zaprezentować nam całe spektrum żarów – zaczyna się więc na slapstickowym śmieszkowaniu, a kończy na mocnym czarnym humorze.
Do ostatecznego, całkiem niezłego efektu swoje trzy grosze dołożyli aktorzy. Bateman i McAdams wypadają na plus, prezentując dobre aktorstwo, którego nauczyliśmy się od nich oczekiwać. Partnerujący im na dalszym planie: Kyle Chandler, Sharon Horgan, Billy Magnussen, Lamorne Morris i Kylie Bunbury, również wypadają świetnie. Szczególnie Magnussen w roli pozytywnie zakręconego i wesołego, ale jednak idioty. Show natomiast kradnie dla siebie Jesse Plemons. Znany z roli Todda w “Breaking Bad” tudzież z memów, w których występuje jako Meth Damon, tu pojawia się w roli Gary’ego. Dziwnego (delikatnie mówiąc) sąsiada Maxa i Annie, który próbuje wkręcić się w wieczór gier i który nadal nie może się pogodzić z niedawnym rozwodem. Absolutnie każda scena z udziałem Plemonsa to mała perła.
Na osobny akapit zasługują zdjęcia i praca kamery. Jak na lekką komedię, czyli gatunek, który wizualnie nigdy nie zachwyca, tutaj ktoś się wyjątkowo postarał. Kilka razy sprytnie użyto na szerszych ujęciach efektu miniatury, co sprawia, że świat przypomina dosłownie planszę do gry. Natomiast sceny akcji, szczególnie pewnego pościgu, nakręcono w sposób, jakiego nie powstydziłyby się produkcje z Liamem Neesonem czy Dwaynem Johnsonem w roli głównej.
Postaci są zróżnicowane i każda ma tu swoje pięć minut. Nikt nie wydaje się niepotrzebny czy potraktowany po macoszemu. Najważniejsze jest jednak to, że film nie nudzi i sprawnie żongluje motywami. Życie w cieniu “fajniejszego” członka rodziny, strach przed odpowiedzialnością, problemy w związku, zdrady, które wychodzą po latach. Śledztwo, rywalizacja, fikcja mieszająca się z rzeczywistością czy naprawdę niebezpieczne sytuacje. Wieczór gier, który nota bene trwa całą noc, zapewnia szaloną jazdę od początku do końca i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Nawet tzw. “outro” czyli napisy końcowe zrobiono w naprawdę oryginalny sposób. Zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że planowana jest kolejna część. Biorąc pod uwagę jak wygląda sequel poprzedniej udanej komedii duetu Dale & Goldstein – “Szefowie wrogowie” – chyba wolałbym jednak, żeby “Game night” pozostał taki jaki jest. Bez dopisywania ciągu dalszego. 7/10
http://zabimokiem.pl/wieczor-wart-zapamietania/
“Wieczór gier” jako komedia wypada więcej niż zadowalająco. Nie oferuje może humoru najwyższych lotów, ale gagów, dialogów i ciętych ripost jest tu wystarczająco dużo, żeby każdy znalazł jakiś element, który bawi. Mi najbardziej przypadły do gustu sceny kompletnie absurdalne i zwroty akcji nie tyle niespodziewane, co przewracające wszystko do góry nogami. Warto dodać, że momentami robi się groteskowo, a nawet nadspodziewanie brutalnie (sekwencja z wyciąganiem kuli wymiata). Reżyserzy (John Francis Daley, Jonathan Goldstein) postanowili zaprezentować nam całe spektrum żarów – zaczyna się więc na slapstickowym śmieszkowaniu, a kończy na mocnym czarnym humorze.
Do ostatecznego, całkiem niezłego efektu swoje trzy grosze dołożyli aktorzy. Bateman i McAdams wypadają na plus, prezentując dobre aktorstwo, którego nauczyliśmy się od nich oczekiwać. Partnerujący im na dalszym planie: Kyle Chandler, Sharon Horgan, Billy Magnussen, Lamorne Morris i Kylie Bunbury, również wypadają świetnie. Szczególnie Magnussen w roli pozytywnie zakręconego i wesołego, ale jednak idioty. Show natomiast kradnie dla siebie Jesse Plemons. Znany z roli Todda w “Breaking Bad” tudzież z memów, w których występuje jako Meth Damon, tu pojawia się w roli Gary’ego. Dziwnego (delikatnie mówiąc) sąsiada Maxa i Annie, który próbuje wkręcić się w wieczór gier i który nadal nie może się pogodzić z niedawnym rozwodem. Absolutnie każda scena z udziałem Plemonsa to mała perła.
Na osobny akapit zasługują zdjęcia i praca kamery. Jak na lekką komedię, czyli gatunek, który wizualnie nigdy nie zachwyca, tutaj ktoś się wyjątkowo postarał. Kilka razy sprytnie użyto na szerszych ujęciach efektu miniatury, co sprawia, że świat przypomina dosłownie planszę do gry. Natomiast sceny akcji, szczególnie pewnego pościgu, nakręcono w sposób, jakiego nie powstydziłyby się produkcje z Liamem Neesonem czy Dwaynem Johnsonem w roli głównej.
Postaci są zróżnicowane i każda ma tu swoje pięć minut. Nikt nie wydaje się niepotrzebny czy potraktowany po macoszemu. Najważniejsze jest jednak to, że film nie nudzi i sprawnie żongluje motywami. Życie w cieniu “fajniejszego” członka rodziny, strach przed odpowiedzialnością, problemy w związku, zdrady, które wychodzą po latach. Śledztwo, rywalizacja, fikcja mieszająca się z rzeczywistością czy naprawdę niebezpieczne sytuacje. Wieczór gier, który nota bene trwa całą noc, zapewnia szaloną jazdę od początku do końca i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Nawet tzw. “outro” czyli napisy końcowe zrobiono w naprawdę oryginalny sposób. Zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że planowana jest kolejna część. Biorąc pod uwagę jak wygląda sequel poprzedniej udanej komedii duetu Dale & Goldstein – “Szefowie wrogowie” – chyba wolałbym jednak, żeby “Game night” pozostał taki jaki jest. Bez dopisywania ciągu dalszego. 7/10
http://zabimokiem.pl/wieczor-wart-zapamietania/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Crowley pisze:Nie widziałem ale Phoenixa ostatnio kupuję w ciemno. Mega aktor. Mam na liście do obejrzenia. Razem z 243473258437856 innych filmów.
SithFrog pisze:Piszę recenzję więc tekst powinien być na dniach, ale z jednym się nie zgadzam. Szyc. Dla mnie przerysowany i zbyt groteskowy. Przeszarżował, tradycyjnie już.
SithFrog pisze:Wieczór gier (Game Night) - Trzy pary regularnie spotykają się na tytułowy “Wieczór gier”, żeby rywalizować ze sobą w gry planszowe, kalambury i we wszystko w czym można udowodnić swoją przewagę nad innymi. Szczególnie upodobali sobie tę formę konkurencji Max (Jason Bateman) i Annie (Rachel McAdams). Brooks – wyluzowany, bogaty i przystojny brat Maxa (na punkcie którego ten ma kompleksy) – przyjeżdża do miasta i proponuje dużo bardziej urozmaiconą grę z ciekawszą nagrodą główną. Jeden z bohaterów ma zostać porwany, a pozostali muszą go/ją odnaleźć. Jednak to, co z pozoru wydaje się być ustawioną grą, nieoczekiwanie zamieni się w coś znacznie poważniejszego…
“Wieczór gier” jako komedia wypada więcej niż zadowalająco. Nie oferuje może humoru najwyższych lotów, ale gagów, dialogów i ciętych ripost jest tu wystarczająco dużo, żeby każdy znalazł jakiś element, który bawi. Mi najbardziej przypadły do gustu sceny kompletnie absurdalne i zwroty akcji nie tyle niespodziewane, co przewracające wszystko do góry nogami. Warto dodać, że momentami robi się groteskowo, a nawet nadspodziewanie brutalnie (sekwencja z wyciąganiem kuli wymiata). Reżyserzy (John Francis Daley, Jonathan Goldstein) postanowili zaprezentować nam całe spektrum żarów – zaczyna się więc na slapstickowym śmieszkowaniu, a kończy na mocnym czarnym humorze.
Do ostatecznego, całkiem niezłego efektu swoje trzy grosze dołożyli aktorzy. Bateman i McAdams wypadają na plus, prezentując dobre aktorstwo, którego nauczyliśmy się od nich oczekiwać. Partnerujący im na dalszym planie: Kyle Chandler, Sharon Horgan, Billy Magnussen, Lamorne Morris i Kylie Bunbury, również wypadają świetnie. Szczególnie Magnussen w roli pozytywnie zakręconego i wesołego, ale jednak idioty. Show natomiast kradnie dla siebie Jesse Plemons. Znany z roli Todda w “Breaking Bad” tudzież z memów, w których występuje jako Meth Damon, tu pojawia się w roli Gary’ego. Dziwnego (delikatnie mówiąc) sąsiada Maxa i Annie, który próbuje wkręcić się w wieczór gier i który nadal nie może się pogodzić z niedawnym rozwodem. Absolutnie każda scena z udziałem Plemonsa to mała perła.
Na osobny akapit zasługują zdjęcia i praca kamery. Jak na lekką komedię, czyli gatunek, który wizualnie nigdy nie zachwyca, tutaj ktoś się wyjątkowo postarał. Kilka razy sprytnie użyto na szerszych ujęciach efektu miniatury, co sprawia, że świat przypomina dosłownie planszę do gry. Natomiast sceny akcji, szczególnie pewnego pościgu, nakręcono w sposób, jakiego nie powstydziłyby się produkcje z Liamem Neesonem czy Dwaynem Johnsonem w roli głównej.
Postaci są zróżnicowane i każda ma tu swoje pięć minut. Nikt nie wydaje się niepotrzebny czy potraktowany po macoszemu. Najważniejsze jest jednak to, że film nie nudzi i sprawnie żongluje motywami. Życie w cieniu “fajniejszego” członka rodziny, strach przed odpowiedzialnością, problemy w związku, zdrady, które wychodzą po latach. Śledztwo, rywalizacja, fikcja mieszająca się z rzeczywistością czy naprawdę niebezpieczne sytuacje. Wieczór gier, który nota bene trwa całą noc, zapewnia szaloną jazdę od początku do końca i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Nawet tzw. “outro” czyli napisy końcowe zrobiono w naprawdę oryginalny sposób. Zakończenie nie pozostawia wątpliwości, że planowana jest kolejna część. Biorąc pod uwagę jak wygląda sequel poprzedniej udanej komedii duetu Dale & Goldstein – “Szefowie wrogowie” – chyba wolałbym jednak, żeby “Game night” pozostał taki jaki jest. Bez dopisywania ciągu dalszego. 7/10
http://zabimokiem.pl/wieczor-wart-zapamietania/
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
?
Tzn. rozumiem, że chyba do mnie pijesz, że miała być Zimna wojna na dniach (i w końcu napiszę ) ale po co cytować całe Game night i Crowleya a propos innego filmu?
Tzn. rozumiem, że chyba do mnie pijesz, że miała być Zimna wojna na dniach (i w końcu napiszę ) ale po co cytować całe Game night i Crowleya a propos innego filmu?
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
A ja? Mam się tłumaczyć, czemu jeszcze nie obejrzałem tych 243473258437856 filmów?
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tłumacz się!
Ja jeszcze nie obejrzałem, bo oglądam porno. Przyznaję się bez bicia.
Ja jeszcze nie obejrzałem, bo oglądam porno. Przyznaję się bez bicia.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7592
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To pisz recenzje.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wlasnie zauwazylem, ze moja kieszen rowniez postanowila zaczac pisac na forum
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czemu nie. Chyba zacznę od "Analnego banity"!Crowley pisze:To pisz recenzje.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Hehehe, kieszeń. Jasne.peterpan pisze:Wlasnie zauwazylem, ze moja kieszen rowniez postanowila zaczac pisac na forum
...kieszeń...