Życzenie śmierci 2018


Życzenie śmierci 2018

Średnia ocena: 6

Pquelim2018-08-29 12:12:46




Seria “Życzenie śmierci” od zawsze kojarzyła mi się z kiczowatym obrazem amerykańskiej patologii, dodatkowo podrasowanym za pomocą wąsa Charlesa Bronsona, który w mało emocjonujący – a jeszcze mniej realistyczny – sposób rozprawiał się z wszelkiej maści elementem aspołecznym. Filmy inspirowane opublikowaną w 1972 roku książką Briana Garfielda bez wątpienia stanowiły twardy orzech do zgryzienia dla wszelkiej maści rodowitych koneserów kina akcji. Z jednej strony – bezpretensjonalna umowność i odrealniona eskalacja prezentowanych w nich wydarzeń sprawiały, że każda kolejna część przesuwała granice filmowej głupoty, z drugiej – były to jednak absolutnie wiekopomne osiągnięcia kina klasy Z, którego miłośnikiem może nie jestem, ale z pewnością od czasu do czasu – bywam.

W tym roku seria, która dotychczas zamykała się na pięciu częściach firmowanych charakterystyczną facjatą kultowego aktora (i przy okazji – odznaczonego Purpurowym Sercem weterana II Wojny Światowej), została odkurzona, przepisana na nowo i całkowicie przeformułowana. Nie zmieniły się jedynie inicjały głównego bohatera – nadal jest nim Paul Kersey, portretowany przez Bruce’a Willisa. Bez zmian pozostała również główna oś fabularna i koło zamachowe całej historii – oto wywodzący się z wysokiej klasy społecznej (poprzednio – wzięty architekt, teraz – renomowany doktor) protagonista traci swoją rodzinę w wyniku napadu rabunkowego. Widząc nieudolność działań policyjnych śledczych oraz wzrastającą w społeczeństwie spiralę nienawiści i przemocy, postanawia samodzielnie wymierzyć sprawiedliwość.

Za najnowszą odsłonę (a właściwie to pełnoprawny remake) “Życzenia śmierci” odpowiada Eli Roth. Namaszczony swego czasu przez samego Quentina Tarantino reżyser m.in. “Hostelu”, czy całkiem przyzwoitego “Knock, Knock” z Keanu Reevesem, dotychczas specjalizował się w filmach co najmniej dziwacznych, dość odważnie żonglujących pomiędzy skrajnymi gatunkami czy scenami silnie załamującymi stosowaną narrację. Innymi słowy – Roth w mniej (często) lub bardziej (rzadko) udany sposób zawsze starał się zaskakiwać swojego widza. Z tego powodu, zasiadając do seansu omawianego filmu spodziewałem się podobnego schematu: jakiś slapstickowy pseudohorror z elementami gore, ewentualnie poprzetykany niepasującymi nigdzie, sekwencjami komediowymi.

Nic bardziej mylnego.

W “Życzeniu śmierci” reżyser postawił na inny rodzaj niespodzianki. Jest nią… poważny, mroczny i dramatyczny ton filmu. Serio. “Życzenie śmierci” w 2018 roku zamieniło się z podręcznikowego kina ósmej kategorii w całkiem przyzwoity dramat społeczny z elementami klasycznego filmu o zemście. Wydaje się, że wszystko to, co chciał – a nie potrafił – osiągnąć Michael Winner w 1974 roku, opowiadając historię zdesperowanego architekta o twarzy Charlesa Bronsona, udanie poprawił Elia Roth piećdziesiąt lat później, wykorzystując autentycznie przepełnioną cierpieniem twarz Bruce’a Willisa. Może i ciężko jest jednoznacznie określić, czy aby na pewno zmęczenie i rezygnacja prezentowane na ekranie przez legendę kina akcji wynikają ze scenariusza filmu – ale efekt jest naprawdę zadowalający.

Paul Kersey wygląda tu na autentycznie zmasakrowanego życiem gościa, któremu psychika nie pozwala przejść obojętnie nad osobistą tragedią. Obserwujemy go, jak stara się znaleźć ulgę w prywatnych sesjach terapeutycznych i samotnych, nocnych podróżach po Chicago. Jednocześnie, jest też postacią o wysokim poziomie samoświadomości – bardzo szybko orientuje się, że aby ulżyć swoim wewnętrznym demonom, będzie musiał zrobić coś więcej. Przygotowuje się do tego, nabywa nowych umiejętności, uczy się – najpierw korzystania z dobrodziejstw nowoczesnych technologii, później – sprawnego operowania bronią palną.

Jest coś fascynującego w tej wędrówce na skraj człowieczeństwa i moralności, zwłaszcza jeśli okoliczności są więcej niż sprzyjające: wzbierająca fala przemocy w mieście pomaga w zachowaniu anonimowości, a później – paradoksalnie, właśnie dzięki nowym mediom, Internetowi i smartfonom – cała historia o “Mścicielu” stającym się przedmiotem narodowej debaty w USA nie traci na wiarygodności. Wręcz przeciwnie – zdaje się, że w dzisiejszym zglobalizowanym świecie podobna “popularność” mogłaby spotkać każdego z nas, jeśli tylko weszlibyśmy w buty Paula Kersey’a. Tak oto niewiarygodna pięćdziesiąt lat temu historia zepchnięta na margines kinematografii, stała się dzisiaj zupełnie prawdopodobna. Ten fakt dodaje filmowi kolorytu, a dzięki przemyślanej i stonowanej formie opowieści – całość ogląda się naprawdę przyjemnie i absolutnie bez poczucia zażenowania.

Film nie trwa długo, nie męczy głupotami w scenariuszu, nie przesadza z eskalacją brutalności czy przemocy. Nawet drugi plan aktorski potrafi się wyróżnić: na pochwałę zasługuje postać narwanego brata protagonisty, Franka Kerseya (Vincent D’Onorfio), który momentami wprowadza zamęt na ekranie, lecz – jak się ostatecznie okazuje – posiada serce po właściwej stronie. Podobnie jest z Detektywem Kevinem Rainesem (Dean Norris), bardzo doświadczonym śledczym, który zna się na swojej robocie i potrafi dostosować swoje cele do zmieniających się okoliczności.

Muzyka i aspekty wizualne zwyczajnie nie przeszkadzają, a operator kamery Roger Stoffries w kilku miejscach pokusił się o bardzo klimatyczne ujęcia, nadające filmowi właściwego, mrocznego i nieco noirowskiego upierzenia. Nie jest to w żadnej mierze praca godna peanów i obsypania deszczem nagród, ale z pewnością zasługuje na dobre słowo.

Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić w kontekście omawianego tytułu to jego wtórność. Nie ulega wątpliwości, że już historię opowiedzianą ponad pół wieku temu trudno byłoby nazwać innowacyjną i nowatorską, a co dopiero współcześnie? Jeśli na co dzień konsumujecie kino sensacyjne, randka z “Życzeniem śmierci” może wydać się zupełnie niepotrzebna. Jeśli jednak zaglądacie do tego gatunku nieco rzadziej, a podobne kino traktujecie jako odskocznie od codzienności – warto się z filmem Eliego Rotha zapoznać. Nie jest to w żadnej mierze dzieło epokowe, ale również zupełnie niezasługujące na kamienie, którym poczęstowała je intelektualna krytyka z wszystkich stron świata.

To proste kino, z prostą historią i prostymi emocjami dla widza. Nieskomplikowane menu, które jednak pozytywnie mnie zaskoczyło – spodziewałem się bezgluteno-laktozowej papki, a dostałem porządny kotlet w panierce. Moim zdaniem – całkiem smaczny!

6/10