Jarosław Grzędowicz - Hel 3


Jarosław Grzędowicz - Hel 3

Średnia ocena: 1

Ptaszor2017-12-14 12:07:04



Dwa uprzejme słowa o wydaniu i Fabryce Słów, zanim zaczniem pastwić się nad biednem Jarosławem. To Fabryka! Czego mogłem się spodziewać? Ilustracja na okładce pierwszorzędna, choć z początku myślałem, że "Rec" wchodzi w tytuł. W środku znajdziemy czerwoną wstążkę służącą za zakładkę. I to właściwie tyle plusów. Oprawa z tych miękkich, utwardzonych dodatkową warstwą tektury, dobrze się trzyma, ale grzbiet praktycznie od razu dostaje skoliozy, przez co brzydko wygląda. Spójrzcie na okładkę. Przychodzi do głowy: space opera, Polska w przestrzeni kosmicznej, żołnierze kosmosu, pew, pew! Spójrzmy na blurb: jest pierwiastek, takie niewyczerpane źródło energii, ups!, złoża tylko na Księżycu, mamy ROK 2058, wow!, omnifony, MegaNet, much wow!, iwenciarze to bogowie informacji, świat korporacji, na krawędzi konfliktu, Norbert-iwenciarz z zasadami, który chce coś zmienić. Swój chłop. Cool. Książka ma 495 stron plus reklamy. Obiecany Księżyc dostajemy około strony 300-nej. Do tego czasu będziemy raczeni opisami zawodu iwneciarza, który mógłby się po prostu nazywać jutuberem-dziennikarzem, a który nigdy nie słyszał słowa paparazzi. Dialog kończy się "jak to było? Papa... papa..." Z przekory dopisałem Papa Dance na marginesie dla potomnych, by za 40 lat nie zapomnieli. Słowo o nowomowie - po co to komu? MegaNet byłby dobry w latach 80-tych, kiedy nie istniał internet, a Gibson opisywał cyberprzestrzeń za pomocą błyszczącej geometrii. Oprócz obowiązkowych dla sf, lecz tutaj tchnących molami neologizmów, dostajemy takie kwiatki: tę starą piosenkę o majorze, który traci kontakt ze stacją naziemną, ten kabaret motoryzacyjny o facetach w średnim wieku i oczywiście ten film, w którym bohater po wzięciu niebieskiej tabletki odkrywał, że świat, w którym żył, był iluzją. Wszystko opisane enigmatycznie, zapomniane, jakby z epoki przed Mojżeszem. Minęło ledwie 40 lat i nikt nie pamięta kim był David Bowie, Top Gear i Matrix? Kreacja świata na poziomie przedszkola, a jest tylko gorzej, jeśli spojrzeć na pełen krajobraz. Niby zaczyna się od trzęsienia ziemi na Bliskim Wschodzie i durnych arabów, ale zaraz wracamy do Polski, do jej "januszy" żujących cebulę, sprzedających zakazane, swojskie kiełbasy na bazarach, "wiochmenów", żyjących w slumsach, którzy utopili kredyty w domach - a wszyscy oni żyją w kraju pod jarzmem Unii, narzucającej śmiertelne szczepionki i politykę zrównoważonego rozwoju, oznaczającą dobrowolną biedę. Grzędowicz specjalnie się nie kryje z poglądami, a nieśmieszne żarty tylko pogłębiają zażenowanie czytającego. Pojawiają się stereotypowi hakerzy, polski Elon Musk i mniej więcej od tego momentu wiadomo jak potoczy się akcja, ale po drodze, chyba tylko dla wypełnienia kartek, przytrafia nam się kolejne zlecenie dla iwneciarza, czyli kolacja u ichniego Sowy. Norbi wciela się w kelnera, który nagrywa polityków przy stole. Technika użyta do rejestracji tego wydarzenia oraz to, co się podczas niego wydarzyło przywołało mi na myśl najgorsze opowiadania Mastertona lub, ponownie, fantastykę z lat zamierzchłych, w której nauka jest potęgą i basta! Nad wątkiem naukowym czuwał doktor profesor astrofizyki i w tym względzie zastrzeżeń mieć nie można, tylko co z tego, skoro większość z opisywanych przez Grzędowicza wydarzeń w kosmosie można objerzeć na youtubie na kanale NASA. I tak, zdaje się, imć Grzędowicz postąpił. Opisał to, co widział i przeczytał w ciągu pracy nad książką. Nie wysilił się. I nie tylko jeśli chodzi i kosmonautykę. Arabia Saudyjska wygląda jak wpis z bloga wakacyjnego. Zakulisowa polityka to efekt zbyt dużej ilości czytania newsów, a cała instytucja iwenciarzy to po prostu efekt oglądania jutuba. Wieje nudą, gdyż narrator z uporem maniaka dokładnie relacjonuje wszystkie czynności, które Norbert musi wykonać w ciągu dnia. Traci na tym suspens, o tempie trudno wspominać, gdyż to pojawia się na początku i końcu każdego z rozdziałów, a między tymi widełkami zdarza się przysnąć. Zakończenie przemilczę, gdyż jest kuriozalne. Słowo daję, brakowało tylko Strażników Galaktyki. Tymczasem zajrzałem do MegaNetu po komentarze i srogo się zawiodłem na ludziach. Jeżeli Grzędowicz ma opinię geniusza i wirtuoza języka, to źle świadczy to o poziomie czytelnictwa. Zawsze myślałem, że dane są przesadzone. Ludzie czytają, myślałem, tylko definicja książki za wąska. Tymczasem nie, nie czytają, nie rozumieją, że to, co im się serwuje to popłuczyny robione na kolanie, na zamówienie, na kontrakt przez człowieka, który został wyniesiony na piedestał przez pisanie po linii najmniejszego oporu, prostych skojarzeniach i używanie kiepskiej jakości porównań z zeszytów szkolnych, które eksplodują w twarz czymś nieprzyjemnym, pozostawiając w ustach gorzki posmak, że zacytuję "Muzyka spadła na wyschnięty skwer jak trąbiący słoń". I z tym trąbiącym słoniem na torcie zostawiam was z moją oceną.

1/10