Brawl in Cell Block 99


Brawl in Cell Block 99

Średnia ocena: 9

Pquelim2017-12-01 14:53:19




To drugi film S.C. Zahlera. Reżysera, który w 2015 roku zadebiutował znakomitym “Bone Tomahawk”. Tamten tytuł sprawił, że z niecierpliwością oczekiwałem na wieści dotyczące kolejnych jego projektów, towarzyszyło mi bowiem bardzo silne przeczucie, ze oto na naszych oczach rodzi się nowa reżyserska gwiazda. Wygląda na to, że przeczucie zaczyna się ziszczać!

"Brawl..." opowiada o Bradley’u Thomasie – olbrzymim osiłku, byłym bokserze, którego życie przewraca się do góry nogami już na początku seansu. Mianowicie zostaje zwolniony z pracy oraz zdradzony przez żonę. Thomas to jednak facet ze stalową psychiką, a takie problemy to dla niego nie pierwszyzna. Świadczą o tym chociażby charakterystyczny tatuaż z tyłu głowy, a także całkowicie pozbawiony emocji wyraz twarzy. Bohater, na którego czekają znacznie większe kłopoty, jest zdecydowanie najsilniejszą stroną filmu. Nie sposób go nie polubić – nie tylko ze względu na zadziwiająca przemianę, jaką w kreacji Bradley’a prezentuje odtwarzający go Vince Vaughn. Protagonista kupuje widza również swoim usposobieniem. Bradley to całkiem wrażliwy i bystry facet, a przy tym gość do bólu bezpośredni i prostolinijny. Kiedy jest wściekły – tłucze rękami w najbliższą przeszkodę. Kiedy podejmuje krytyczne decyzje i działa w warunkach ekstremalnych – zachowuje stoicki spokój i opanowanie. W tej roli jest po prostu wiarygodny i autentyczny, co w obliczu zesłanego nań w scenariuszu losu – wywołuję sympatię. Kibicujemy Bradley’owi, mając cichą nadzieję na satysfakcjonujące zakończenie całej opowieści. Na szczęście Zahler ma podobne zamiary i – tutaj kolejny plus dla filmu – w zakończeniu serwuje nam niezwykle smakowity deser.

Vince Vaughn – aktor do tej pory kojarzony albo z głupimi romansidłami, albo z głupimi komediami – zagrał tutaj rolę życia. I nie mam na myśli tylko fizycznej przemiany, jaką przeszedł, chociaż jest ona imponująca. Przede wszystkim, w “Brawl…” udało się Zahlerowi wykorzystać jego potencjał i pokierować nim w taki sposób, aby stał się idealnym protagonistą. Vaughn operuje właściwie jednym wyrazem twarzy. I jest to wyraz twarzy ze wszech miar adekwatny do sytuacji, w której się znalazł. Jego stoicki spokój znakomicie kontrastuje z brutalnością, której się dopuszcza, by ratować skórę. Efekt jest momentami zabawny, czasem nieco przejaskrawiony, ale wciąż autentyczny. Rewelacyjna kreacja, która oczywiście nie spodoba się krytykom mainstreamowym, doszukującym się głębi dramatu w siedzącej na werandzie postaci z cygarem. Tutaj tego nie ma – jest Vince (Bradley) i jego spokojna, choć rozpaczliwa droga przez mękę.

Zahler już w “Bone Tomahawk” posłużył się podobnym motywem i muszę przyznać, że jest to świetny i sprawdzony sposób na filmową ucztę. Kino drogi.
“Brawl…” w gruncie rzeczy opowiada o tym, jak Bradley odbywa podróż do tytułowego “Block 99”, aby dokonać tam rozróby (ang. brawl). Fabuły zdradzać nie chcę (i nie lubię, zawsze możecie sobie przeczytać opis dystrybutora, czy inną notkę na Wikipedii), więc ustalmy tylko tyle, że jej osią jest wędrówka głównego bohatera. Wędrówka poprzez zakamarki systemu penitencjarnego Stanów Zjednoczonych, chociaż trudno jest nazwać “Brawl…” typowym kinem więziennym. W ogóle ciężko go umiejscowić w jednym gatunku filmowym. Najogólniej mówiąc jest to thriller (bo trzyma w napięciu), z wyraźnymi elementami dramatu więziennego oraz… kina gore. Zahler, co pokazał już w “Bone Tomahawk” bardzo lubi brutalność, więc w kilku miejscach – niezbyt wyraźnie i krzykliwie, ale jednak – pojawi się mięcho. Film jest więc przeznaczony dla widzów dorosłych, o nieco mocniejszym kręgosłupie emocjonalnym, chociaż do horroru tutaj daleko.

“Brawl in Cell Block 99” to nietypowy przedstawiciel kilku gatunków, których elementy obserwujemy podczas seansu. Jak wspomniałem, najbliżej mu do thrillera, lub dramatu więziennego, ale też nie do końca. Nie ma tutaj budowania napięcia na zasadzie przerażających ujęć i ukrywanego przed widzem zagrożenia. Wielką zaletą Zahlera jest to, że zagrożenie i niepewność buduje w oparciu o klasyczną strukturę opowieści – niczym w literaturze beletrystycznej. Czas, miejsce akcji oraz bohaterowie biorący w niej udział są przedstawieni jasno i przejrzyście. Dzięki temu reżyser odcina się od powszechnie podejmowanych prób wyjścia poza kanon kinowego medium. Kanonowi pozostaje wierny, bo ma świadomość, że powstał w wyniku wieloletniej ewolucji i rozwoju kinematografii, a nie jest wynikiem – jak chcieliby niektórzy dzisiejsi bojownicy – odwiecznego spisku sił nieczystych.

Nie oznacza to jednak, że reżyser pozostaje całkowicie odporny na współczesne trendy. Poza gatunkowym mieszadłem wykorzystuje kilka innych modnych sztuczek i obowiązujących współcześnie standardów. Na szczęście, z warsztatu nowoczesnej kinematografii czerpie rozwaznie i z umiarem. Nie rwie scen ciężkim dla oka montażem – wszystko pokazuje w spokojnych, ogólnych ujęciach. Nie przeszkadza mu to w budowaniu ciężkiej atmosfery i napięcia – osiąga je m. in. minimalizując dialogi oraz wykorzystując aparycję aktorów. Wyśmienicie ukazane są się sekwencje walk – nakręcone niemalże w stylu skandynawskiego dramatu psychologicznego o problemach zdepresjonowanych, obrzydliwie bogatych korpo-szczurów. Jedno ujęcie, wolna jazda kamerą – a w środku kadru wyrazista i krwista akcja. Wrażenie jest rewelacyjne – ten kolaż, czy raczej pastisz współczesnej post moderny, ukazujący ograniczenia jej twórców. Zahler wykorzystuje ją do pokazania, jak wiele można jeszcze osiągnąć stosując te same techniki, lecz w zupełnie innym – niż rozwalcowanie widza czołgiem niedopowiedzenia – celu.

Pomimo, że cały film zasadniczo skupia się na postaci Bradley’a, uświadczymy tutaj również dwóch wartych uwagi kreacji drugoplanowych. Pierwszą jest Don Johnson; jako dyrektor placówki o zaostrzonym rygorze ma przede wszystkim nie pozostawiać wątpliwości, że jest niezwykle twardym sukinsynem. Znów cała gra aktorska jest zamknięta jednym wyrazem twarzy oraz wycedzonymi w złowrogiej intonacji słowami rzucanymi spomiędzy tlącego się cygara. Wszystko jest na miejscu, Johnson nadaje się do tej kreacji wyśmienicie. Inna sprawa, że to samo spokojnie mogłoby zrobić 3/5 podstarzałych aktorów z lat 80. i 90., ale jest Johnson, więc chwalę Johnsona. Drugą ważną postacią jest Jennifer Carpenter – znana chociażby z serialu “Dexter” – w roli Lauren Thomas, czyli małżonki głównego bohatera. Jej specyficzny wyraz twarzy ponownie idealnie wpasowuje się do roli nieco przerażonej, ale przede wszystkim zmęczonej kobiety żyjącej w trwodze przed niebezpiecznym mężem. Rola Lauren w całej zabawie ulega później znaczącym modyfikacjom, nie zmienia się jednak ogólny wydźwięk tej kreacji – jest co najmniej poprawnie, czyli in plus.

Soundtrack to zabawa z formą nowoczesnych dźwięków. Jest sporo spokojnej nuty, która tylko kilka razy upstrzona zostaje silniejszym trzaskiem, basem, lub samplami w stylu Zimmera czy innego Jablonsky’ego. Muzyka znakomicie nadaje ton filmu, bawi się konwencją kontrastując z jego scenami, utrzymuje widza we względnym spokoju wobec rosnącego na ekranie napięcia. Nie ma w tym geniuszu, a jedynie solidna robota odzwierciedlająca bardzo wyraźną, spójną i konsekwentną wizję reżysera.

Na reżyserze chciałbym zakończyć, bowiem naprawdę warto to nazwisko odnotować czymś większym, niż jednym akapitem we wstępie. Zahler jest przedstawicielem nowoczesnego kina, który – w moim przekonaniu – doskonale wie, co robi. Ma do tego talent, więc dzieła spod jego ręki nie tylko charakteryzują się własnym, oryginalnym stylem, ale zwyczajnie dają się znakomicie oglądać. Wykorzystując poetykę kina drogi opowiada w “Brawl…” historię niezwykle prostą, w której nie mamy szans się pogubić. Do budowania napięcia nie używa dialogów, ale – właściwych dla współczesnej psotmoderny – minimalizmu i spokojnych, ogólnych ujęć. Efekt jest świetny, bo wszystkie narzędzia stosuje z umiarem, cały czas skupiając się przede wszystkim na opowiadanej historii. Jest bezpretensjonalny i pozbawiony wydumania. Rozrywkę kinową traktuje z należnym szacunkiem – nie wywyższając formy ponad treść pilnuje, aby odbiorca przede wszystkim zakończył seans z zadowoleniem na twarzy. W dzisiejszych czasach to podejście wręcz rewolucyjne, a na pewno – wywołujące westchnienie ulgi w moim przypadku. Nie tylko wnosi powiew świeżości w rozmaite gatunkowe kolaże, ale także nawiązuje z widzem bardzo uczciwą transakcję wiązaną. W rezultacie jego “Brawl…” to coś, co czyni wielką przyjemność moim zmurszałym gustom – film banalny w obsłudze, trzymający w napięciu od początku do końca. Urozmaicony kilkoma zwrotami akcji, świetną kreacją głównego bohatera, oraz znakomitym zakończeniem, które nie pozostawia po sobie niczego, poza satysfakcją.

9/10

Ptaszor2017-12-02 23:25:02



Zgodzę się z Pq, że to gatunkowy kolaż, ale niepozbawiony pretensjonalności, zwłaszcza z początku, kiedy jednak więcej jest dialogu i tam Vince Vaughn sprawiał wrażenie, jakby nie do końca był tym twardzielem bez wyrazu twarzy i po prostu deklamował scenariusz. Metafora ze śmietanką z kawy - meh. Czy on rzeczywiście przeszedł metamorfozę fizyczną? Jest duży i łysy i tyle, jakoś (z początku podkreślam) mnie specjalnie nie przerażał. I szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać po obejrzeniu pierwszej części filmu, bo nie widziałem "Bone Tomahawk". Dalej byłem prowadzony przez powolne ujęcia i cudownie zaskakiwany nowymi postaciami, wątkami, zdjęciami i wszystkim, o czym pisał Pq. Świetny film, idę nadrobić tego Tomahawka. Liczę, że w przyszłości nakręci coś z superbohaterami, kiedy Marvel już uśmierci wszystkich w Infinity Wars i zacznie kręcić kino gatunkowe.

9/10

Crowley2018-01-18 22:50:34




Film ma już polski tytuł ale nie podaję, żeby się dodało do dwóch pozostałych recenzji. Dawno już nie pisałem w tym temacie ale czuję się w obowiązku polecić najlepszy film 2017 roku, jaki do tej pory widziałem. Gdyby za kręcenie Skazanych na Shawshank wzięli się do spółki Tarantino, Michael Mann i jakiś azjatycki reżyser od realistycznego, brudnego kina kopanego, to pewnie wyszłoby coś w stylu Bloku 99.
Generalnie odsyłam do recenzji Pquelima, z którą zgadzam się w 100% a nie potrafię tak ładnie pisać. Mamy prostą historię gościa, który trafia do więzienia i... robi tam rozróbę. Ma swoją motywację, dzięki spokojnej ekspozycji na początku filmu doskonale wiemy, dlaczego zachowuje się tak a nie inaczej. Siłą tego filmu jest prostota. Prosta historia, prosto przedstawione postacie, proste środki, za pomocą których fabuła idzie do przodu, proste zdjęcia. Proste ale nie prostackie, dokładnie takie, jak być powinny.
Osobne słowa uznania należą się odtwórcy głównej roli. Vince Vaughn kojarzy mi się ze słabymi komediami romantycznymi i świetną rolą u Gibsona, do której zupełnie nie pasował aparycją. Za Blok 99 gość powinien dostać co najmniej nominację do Oscara, a reżyser drugą za poprowadzenie tej postaci. Czapki z głów.
Obejrzyjcie ten film. Jest krwisty, brutalny, paradoksalnie całkiem spokojny ale po wolnym początku do samego końca trzyma widza za gardło.
Muszę w końcu nadrobić Bone Tomahawk.

9/10