Inferno


Inferno

Średnia ocena: 4.33

Peterpan2016-10-16 02:56:34



Najpierw pozytywy - to mógł być dużo gorszy film. Naprawdę - niedawno obejrzałem Anioły i Demony nie mając pojęcia z jaką kupą będę miał do czynienia, ale wymęczyłem ją do końca, tak abym zapoznał się z poprzednim filmem tuż przed obejrzeniem nowego, gdyby pojawiły się jakieś odwołania itp. Daremny był to trud, gdyż oba filmy łączy praktycznie tylko główny bohater. I nic poza tym. Anioły i Demony uderzyły mnie dziesiątkami głupot, tak na gruncie naukowym jak i religijnym, groteskowymi wrogami, przewidywalnością i nudą. Z Inferno jest trochę inaczej. Też jest filmem durnym i płytkim, ale ogląda się go nieco lepiej. Tym bardziej żałuję, że sięgnąłem po oba poprzednie filmy, gdyż nie są zupełnie potrzebne, aby obejrzeć ten.

Film zaczyna się dosyć ciekawie, bo Langdon budzi się w szpitalu i nie ma pojęcia gdzie jest, ani co robił przez ostatnie dwa dni. Nie ma czasu jednak się zastanawiać za długo, gdyż pojawia się seksowna karabinierka - killer i zmuszony jest uciekać. Od tego czasu film zasadniczo nie zwalnia już tempa - co wychodzi mu na dobre, gdyż w momencie jednak mamy nieco czasu na myślenie, zaczynamy widzieć głupoty, dziury logiczne, niekonsekwencje w zachowaniu bohaterów oraz zastanawianie się co się stało z tym całym Ignacio.

Intryga i fabuła, przynajmniej dla mnie stoi o punkt, dwa wyżej niż w poprzednich filmach. Brak tajnych organizacji spiskowych oraz bohaterów z trzecim dnem upraszcza intrygę, przez co nie powoduje ona uczucia zażenowania. Przyznam uczciwie, że nie przeczytałem żadnej z książek Dana Browna, ale po adaptacjach filmowych nie mam wcale ochoty po nie sięgać. Jednak, wnioskując z filmów w każdej musi być dosyć charakterystyczny plot twist, który sprawia, że w trzecim filmie jest już całkiem przewidywalny i nie wywołuje niespodzianki. Sam finał był niepotrzebnie przeciągnięty, jednocześnie balansując na krawędzi totalnej śmieszności. Dramatyzmu było jednak w nim tyle co kot napłakał. Nie chcę się już jednak znęcać nad wyimaginowanymi, głupi działaniami agentów WHO, bo nie jest to nawet tego warte.

Śledztwo prowadzone przez naszego dzielnego profesora i jego sztampowego dla serii sidekicka przebiega podobnie jak w poprzednich filmach. Nawet sugerowane przez panią doktor problemy z jasnym myśleniem nie przeszkadzają mu kojarzyć i łączyć faktów w zupełnie nieprawdopodobny i nielogiczny sposób. W filmach na podstawie Dana Browna wieje fałszem na potęgę. Naprawdę mam wrażenie, że grany znośnie przez Toma Hanksa bohater nie dysponuje wiedzą, ale rozwiązania przeczytał z udostępnionego mu scenariusza.

Motywacje i zachowania bohaterów nie da się niestety opisać, nie używając spoilerów. Dość jednak powiedzieć, że nie sprawiają, że kochamy ich lub nienawidzimy. Są do bólu obojętni. No, mogą wywołać trochę bólu pupy, bo logiczności w ich działaniu nie ma. Zwłaszcza kiedy film ujawni już nam plot-twisty, a my zastanowimy się nieco nad ich kolejnością. Ale nie będę się już znęcał. Można pochwalić antagonistów - w końcu są nieco wiarygodniejsi i nieco mniej przerysowani - poprzedni byli tak groteskowi, że wywoływali raczej uśmiech politowania. Fajnym bohaterem był nawet Harry Sims, grany przez Irrfana Khana, ale wolę się nie zastanawiać głębiej nad jego motywacjami i działaniami, bo tylko popsuję sobie moim zdaniem jedynego ciekawszego bohatera.

Film cierpi niestety na syndrom drżącej kamery, co nieco denerwuje, a starszego widza (hi Sith!), może doprowadzić do nudności. No, ale teraz tak się robi filmy, więc nie będę narzekał za mocno. Poza tym całkiem poprawnie, product placement nie razi mocno. Trochę blado jednak wypadają wizje piekła, które od czasu do czasu nawiedzają Langdona - zupełnie nie wieje grozą i wskazują raczej na słabą wyobraźnię reżysera/scenarzystów. Dobra jest muzyka, ale to raczej rzemieślnicza robota Hansa Zimmera, który chyba nie robi niczego na odwal się.

Podsumowując - jest progres, bo film nie jest już rzadką kupą. Nabrał nieco kształtu i nie śmierdzi tak bardzo. Niestety stał się przez to nijaki. Charakterystyczne jest jedno - pamiętam, że podczas seansu raz zaśmiałem się z jakiegoś dowcipu. Jednak, kiedy wracałem już z kina do domu zupełnie o nim zapomniałem. Mam wrażenie, że dokładnie to samo nastąpi niedługo z całym filmem. Nie warto na niego iść do kina, lepiej poczekać aż będą go puszczać w TV i obejrzeć do kotleta. Filmidło dosyć kiepskie, ale ujdzie w tłoku. Najchętniej dałbym 3,5, ale że nasz agregator recenzji nie bierze połówek to zawyżę na 4. Bo przy bardzo dużym zawieszeniu niewiary można go obejrzeć. Ale czy trzeba?

4/10

SithFrog2017-02-07 20:09:59


- Nie ma szczęścia seria Dana Browna do ekranizacji. Pod tym względem przypomina mi bardzo gry komputerowe i wszystkie nieudane "eGRAnizacje". Niby materiał ciekawy, oryginalny pomysł sprzedał się w milionach egzemplarzy, zatrudniono topowego aktora, znanego reżysera, wydano miliony dolarów i... lipa. Kod Da Vinci (delikatnie mówiąc) nie był arcydziełem, Anioły i demony podobnie. Inferno kontynuuje tradycję poprzedników. Jest filmem nijakim, nudnym i zrobionym na siłę. Bo kasa (teoretycznie) leżała na ziemi.

Robert Langdon (po raz trzeci Tom Hanks) budzi się w szpitalu z postrzałową, powierzchowną raną głowy, nie wie co się dzieje i niemal od razu ktoś próbuje go pozbawić życia. Ucieka ze szpitala, pomaga mu w tym doktor Sienna (Felicity Jones). Pamięć wraca powoli, a wtedy okazuje się, że znów nasz ulubiony historyk wplątał się w międzynarodową aferę. Tym razem mamy do czynienia z szalonym miliarderem (Ben Foster), światową organizacją zdrowia (WHO) i tajemniczą, ponadnarodową korporacją o niejasnych interesach. Wszystko obraca się wokół - a jakże - zagadek związanych ściśle z twórczością Dantego.

Jednym z podstawowych problemów serii jest Tom Hanks. Nie odmawiam mu talentu (no ba!), ale chłop pasuje do tej roli tak, jak Zbigniew Zamachowski pasował do roli Jaskra w Wiedźminie. Nawet sam aktor chyba to czuje, bo mam wrażenie, że z każdą kolejną odsłoną mniej się stara. Wygląda jakby się tym męczył. Dość powiedzieć, że nie widzą różnicy między postacią Langdona w Inferno, a kreacją Hanksa z Mostu szpiegów. Partnerująca mu Felicity Jones podobnie. Bez wyrazu, bez ikry, bez szału. Nie ma między nimi żadnej chemii, a dialogi wypadają jak beznamiętne recytowanie wklepanych do pamięci linijek tekstu. Oboje wyglądają jakby wpadli na plan odbębnić swoje i zgarnąć gażę. Na plus zaliczyłbym jedynie Bena Fostera, Irrfana Khana (szef szemranej korporacji) i ewentualnie Sidse Babett Knudsen (szefowa WHO, znana z roli Theresy w Wesworld). To jednak drugi, albo nawet trzeci plan.

Scenariusz leży i kwiczy. Kompletnie nie zaplanowany tempa w jakim akcja powinna mieszać się z rozwiązywaniem zagadek. Bohaterowie gdzieś biegną, przed kimś uciekają, czuć jakieś zagrożenie po czym... Wbiegają do sali gdzie jest obraz/rzeźba/inny artefakt i nagle jakby czas zwolnił. Nie ma presji, spokojnie sobie debatują o historii, tajemnicach i szukaniu rozwiązania dla bieżącego sekretu. Nietrafiony zabieg, wybijający widza z rytmu, zabijający napięcie zbudowane chwilę wcześniej. Technicznie jak to u Rona Howarda - wszystkie elementy rzemiosła na solidnym poziomie, ale znów - bez odrobiny czegoś więcej, czegoś ekstra, czegoś, co sprawia, że Skarby Narodów nie maja startu do Indiany Jonesa (poza niesławną czwartą częścią).

Lubię książki Dana Browna. Mam świadomość, ze nie wytrzymują starcia z logiką, nie są arcydziełem literackim, ale czyta je się świetnie, szybko i dostarczają pozytywnej, emocjonującej, lekkiej rozrywki. Szkoda, że Hollywood widząc w tym szanse na zysk, kompletnie nie potrafi oddać ducha książek i każda odsłona tylko pogłębia przepaść między ekranizacją, a pierwowzorem.

5/10

Voo2018-02-25 12:39:00




Fabułę znałem z książki Browna, ewidentnie zresztą pisanej pod scenariusz i ekranizację. Wiedząc co się wydarzy, mogłem więcej uwagi poświęcić samemu filmowemu rzemiosłu. Niestety prawda o tym filmie jest taka, że jest to produkcja tak sztampowa i zrobiona wręcz mechanicznie, że aż boli. Ponad 60-letni Tom Hanks jest ostatnim aktorem kojarzącym mi się z dynamicznym kinem akcji więc tak naprawdę nie jego bohater jest dynamiczny a cały filmowy świat wokół niego wiruje, co ma sprawić wrażenie szybkiej akcji.
Wygląda to mniej więcej tak, że w wąskie uliczki wpadają z piskiem opon czarne samochody, z samochodów wyskakują ubrani na czarno agenci specjalni z giwerami, dronami, tabletami i czym tam jeszcze. Wszyscy biegają jak pojebani w poprzek ekranu, do tego jeszcze hamują z piskiem opon policyjne samochody i motocykle i policjanci, czy tam inni karabinierzy, też dołączają do bieganiny. Turyści jakich pełno we Florencji, Wenecji i Stambule, gdzie dzieje się akcja, albo tłumnie zapełniają ekran albo biegają w różne strony, dodatkowo drąc japę. Wszyscy biegają, kamera się trzęsie, montażysta szaleje a tymczasem pan profesor profesjonalnie, z prędkością ślimaka, ucieka strychem albo piwnicą bo kiedyś gdzieś przeczytał, że jest tam taki strych albo piwnica.
Książce zarzucałem, że jest przewodnikiem turystycznym przepisanym z Wikipedii, okraszonym fabułą o szalonym naukowcu i zarazie. W filmie nie ma czasu na profesorskie wykłady o dziełach sztuki więc w sumie zostaje taki obraz - przymulony Langdon/Hanks szura w mokasynach i marynarce przed siebie a wokół niego kreskówkowe służby wyjątkowo specjalne potykają się o własne nogi.
Całość ułożona jest w taki typowo amerykański film turystycznej akcji dziejący się w Europie, czyli w krainie gdzie żyją smoki. Zabrakło tylko nazw miast pojawiających się na dole ekranu podczas pierwszych ujęć na każdą z lokacji, obowiązkowo z lotu ptaka. Do tego wizja międzynarodowej organizacji, dysponującej uzbrojoną formacją, oficjalnie przemieszczającą się po Europie, mającą jakieś superuprawnienia, blokującą miasta, ścigającą ludzi w biały dzień - WTF???
Najbardziej jednak doskwiera fakt, że wszyscy, dosłownie wszyscy na ekranie wyglądają jakby mieli zaraz popatrzeć na zegarek i zapytać reżysera czy mogą na dzisiaj skończyć.
Film kompletnie pozbawiony jaj, prawdziwego suspensu, zrobiony i zagrany kompletnie bez polotu. Nawet tak przeciętna książka, jaką był literacki pierwowzór Browna, dawała większe pole do popisu. Jeśli ktoś, kiedyś zdecyduje się jeszcze na ekranizację kolejnej powieści Browna, to czas sięgnąć po młodszych twórców, z całym szacunkiem dla Howarda i Hanksa.

4/10