Mechaniczna pomarańcza


Mechaniczna pomarańcza

Clockwork Orange

Średnia ocena: 9.17

Crowley2006-01-14 22:49:00


Klasyka spod znaku Stanleya Kubricka. Jeden z dziwniejszych filmów jakie widziałem. Rzecz opowiada o sadystycznym młodym człowieku, który razem z kumplami dla zabawy gwałcą, biją, rabują a nawet mordują. W końcu idzie do więzienia a z tamtąd na testowanie nowej metody na bandytów - obrzydzania im zła. Co z tego wszystkiego wyniknie to już trzeba zobaczyć samemu. Jeszcze nie widziałem nakręconego w ten sposób filmu. To jakieś dziwne połączenie s-f, teatru, groteski i paru innych rzeczy. Wiele scen, postaci i dialogów jest dziwacznie przerysowana, w tle leci głównie muzyka Beethovena i na dobrą sprawę to chyba każdy wyciągnie inne wnioski po obejrzeniu tego filmu. A jest o czym myśleć. Wizja zdegenrowanego społeczeństwa czy sceny brutalnych gwałtów, czy wreszcie sama historia Alexa skłąniają do refleksji nad ważnymi rzeczami. Nie jest to film łatwy, wręcz przeciwnie ale na pewno warto zobaczyć. Polecam zwłaszcza zolennikom bezstresowego wychowywania dzieci i tych, którzy wierzą w resocjalizację skazańców.

8/10

Pquelim2007-04-05 18:00:00


AAAAAAAAAAAAAAAA!!!!! uwielbiam..... ubóstwiam.... podziwiam.... Kubricka. --- Edited 2008-12-31 ---

10/10

Peterpan2010-02-05 14:57:00



Żałuję że obejrzałem do tej pory. Świetny poruszający film o społeczeństwie przemocy. Społeczeństwo potępiając tą fizyczną, nagą, zupełnie nie widzi tej zawoalowanej. Tej która dotyka codziennie. Alex jest wszędzie, tylko nie wszędzie ma taką jawną postać. Żeby działać, musi się ukryć. A i tak w końcu wypływa. Kwestia siły. Genialna wizja.

10/10

Cherryy2010-02-13 01:47:00




Ło matko. Ten film gwałci mózg. Rozbudza sprzeczne emocje - w jednym momencie czujemy obrzydzenie do brutalności, a zarazem nie możemy się oprzeć groteskowości sytuacji. Karykaturalne postaci przerażają, cały ich świat sprawia wrażenie, jakby miała na niego zaraz spaść kurtyna. Trudno mi ocenić, sam nie wiem, co myśleć - może świadczy to o genialności? Nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy mi się ten film podobał, czy nie. Ale za zamieszanie wyrządzone w mojej głowie ocena taka, jak poniżej. Brakuje jednego punktu, bo czuję dziwny rodzaj irytacji - na pewno do tego filmu wrócę, na pewno nie wszystko zrozumiałem i mnóstwo smaczków przeszło mojej uwadze.

9/10

SithFrog2010-12-23 14:46:00


- Nie jest dobrze przeczytać świetną książkę i zaraz potem oglądać kultowy film na jej podstawie. Wizja Kubricka jest ciekawa i wciągająca ale i tak ma się wrażenie, że temat potraktowany jest po macoszemu. Kilka skrótów można wybaczyć ale niektórych scen naprawdę brakuje do pełni przekazu. Dodatkowo, mimo, że w swoich czasach naraził się cenzorom, film jest jak dla mnie zbyt groteskowy. Nie przygrywa człowiekowi tak mocno na emocjach jak oryginał. Kilka scen z książki, które robiły ogromne wrażenie na filmie albo nie dają tego efektu albo w ogóle trochę śmieszą. Niemniej to naprawdę dobra, spójna wizja świata, który opisał Anthony Burgess. Warto jeszcze wspomnieć o dwóch wielkich plusach: dobór muzyki i rewelacyjna kreacja Malcolma McDowella.

8/10

Pquelim2018-04-25 15:54:50




Jeszcze podczas pracy nad “Odyseją Kosmiczną” Kubrick otrzymał od znajomego Terryego Southerna, współtwórcy scenariusza do “Dra Strangelove”, amerykański egzemplarz wydanej w 1962 roku noweli “A Clockwork Orange”, pióra Anthony’ego Burgessa. W czasie wzmożonej pracy nad kosmiczną epopeją Stanley nie miał czasu na dodatkowe lektury, więc za powieść zabrał się dopiero po premierze najnowszego hitu. Jak utrzymywał w późniejszych wywiadach, powieść pochłonęła go na cały dzień, przeczytał ją jednym tchem i to dwukrotnie. Nie miał wątpliwości, że będzie chciał przenieść historię na duży ekran, oraz że główną rolę otrzyma Malcolm McDowell, którego talent właśnie doczekał się powszechnego aplauzu za sprawą dramatu “Jeżeli” (“If…”) z 1968 roku. Kubrick szybko policzył, że na ekranizację powieści potrzebuje niewiele ponad “skromne” 2 miliony dolarów (“Odyseja…” kosztowała pięć razy więcej), a jego pozycja w świecie filmu była w tamtym momencie na tyle niepodważalna, że zebranie tej kwoty oraz ekipy filmowej nie nastręczyło niemal żadnych problemów.
Zdjęcia realizowano w zimę przełomu 1970-71 roku, a ostateczna wersja filmu miała premierę jeszcze w grudniu ’71. Do masowej dystrybucji “Pomarańcza” trafiła w styczniu kolejnego roku, stąd niekiedy zetknąć się można z niespójnym datowaniem premiery filmu. Fakty jednak są takie, że oficjalny pierwszy pokaz miał miejsce 19 grudnia 1971 roku w Nowym Jorku.

Film opowiada o perypetiach czternastoletniego chłopca, Alexa DeLarge (McDowell), który jest przywódcą czteroosobowej grupy młodocianych przestępców, terroryzujących ulice i przedmieścia Londynu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Alex, wraz ze swoimi “droogs” (czyli “kumplami”, pisownia zbliżona fonetycznie do “drugs” była zastosowana przez Anthony’ego Burgessa w książce) każdy wieczór rozpoczyna w Korova Mily Bar – czymś na kształt futurystycznego szynku-tawerny, w której serwowano mleko zmodyfikowane o zawartość różnego rodzaju narkotyków, wprawiających konsumentów w wyjątkowo entuzjastyczny nastrój i mnóstwo energii. Entuzjazm ten Alex wraz ze swoimi druhami pożytkował kradnąc, gwałcąc i poniewierając fizycznie wybrane przypadkowo ofiary.

Pierwsza część filmu składa się z kilku pomysłowo zaprezentowanych scen składających się na patchworkowy teledysk brutalności, wyuzdanego seksu i całkowicie nieuzasadnionej przemocy. To szokujące, nawet w dzisiejszych czasach doznanie, w którym tryumf wiedzie genialnie zastosowana forma, dominująca nad treścią przekazu – treści wiele tam nie ma, jest jedynie silnie oddziałująca na emocjach przemoc podniesiona do rangi sztuki.

W dalszej części seansu Alexa spotykają niepowodzenia – zostaje zatrzymany i osadzony w ośrodku dla młodocianych przestępców. Tam z kolei – za swoją zgodą – zostaje poddany nowatorskiej terapii forsowanej przez nowo wybrany rząd i ministerstwo spraw wewnętrznych. Terapia polega na warunkowaniu odruchowym, które prowadzi do dehumanizacji głównego bohatera: odebrana zostaje mu możliwość wyboru pomiędzy dobrymi uczynkami a złem i przemocą, której tak wiernie się oddawał. Alex opuszcza miejsce odosobnienia jako instytucjonalnie “nakręcony człowiek” (to byłoby wierniejsze tłumaczenie zlepki zastosowanej w tytule: “clockwork” oznacza “nakręcanie”, z kolei ze słowem “orange” wiąże się nieco dłuższa historia), niezdolny do czynienia zła i pozbawiony możliwości wyboru. Nie traci jednak swojego egocentrycznego i hedonistycznego charakteru – zarówno na kartach powieści, jak i w filmie zastosowana została pierwszoosobowa narracja, która “z offu” zdradza nam podejście i opinię Alexa o swoim stanie.

Dalszy przebieg wydarzeń jest sprawną i przemyślaną dekonstrukcją festiwalu przemocy zaserwowanego w pierwszej części filmu – nie wdając się w szczegóły, wystarczy powiedzieć, że Alex otrzymuję od swoich ofiar odpłatę za wyrządzone im krzywdy. Siła oddziaływania tej części filmu jest najbardziej emocjonalna i stanowi jeden z największych przykładów geniuszu w historii kina – widzowie obserwując “sprawiedliwość” jaka spotyka głównego bohatera, szczerze mu współczują i sympatyzują z jego dalszym losem w nadziei na… szczęśliwe zakończenie.

Efekt uzyskany przez emocjonalne i moralne “oszustwo” zastosowane w filmie jest niemalże porażający. Kubrick udziela bardzo posępnej odpowiedzi na pytanie o ostateczną naturę człowieka, utrzymując, że zło jest naszą cechą wrodzoną, a żadne systemowe czy instytucjonalne zabiegi nie sprowadzą – choćby siłą i warunkowaniem – człowieka na dobrą drogę. Zło, podobnie jak niedopowiedziane w filmie Dobro, nosimy według Kubricka w sercu i tylko od nas zależy, którą droga zdecydujemy się podążyć. Co więcej, Kubrick poprzez śmiałe zabiegi narracyjne, bezwstydnie relatywizuje te dwie wartości, niejako “nakręcając” widza do sympatyzowania ze złym bohaterem. Udowadnia w ten sposób, że nawet za pomocą kinowego medium można osiągnąć moralny dekadentyzm i niejednoznaczną względność. Mechaniczny, zaprogramowany Alex DeLarge, jest tylko narzędziem do programowania i manipulacji emocjami widza. Niezwykła to intryga i iście diabelska konkluzja. Do tego zrealizowana w sposób nowatorski i przepełniony wręcz wizjonerstwem tego filmowego geniusza.

Sceny przemocy zrealizowane zostały w sposób niemalże ikoniczny – mam tu na myśli zastosowanie środków, które pozwalają na momentalną internalizację, bardzo szybkie zapadanie w pamięci odbiorcy. Pierwsza część filmu właściwie przeszła już do historii kinematografii, a każda z zaprezentowanych w niej scen wyryła się kamiennym drukiem w branżowym kanonie. Kubrick zaprezentował przemoc i brutalność Alexa oraz jego paczki w tonie jawnej, etycznej pornografii. Scena gwałtu na małżonce pisarza odbywa się w takt śpiewanej przez McDowella piosenki “Singin’ in the Rain”, która do tego stopnia zapada w pamięci, że trudno jest potem słuchać tego ponadczasowego hitu bez choćby jednego wspomnienia o filmie. Co ciekawe, pomysł na nią był zupełnie inny – McDowell miał dokonać brutalnego gwałtu bez dodatkowych efektów, lecz po czterech dniach prób Kubrick wciąż uważał, że scena jest zbyt sztywna. Wtedy zapytał odtwórcę głównej roli, czy nie mógłby czegoś zaśpiewać lub zatańczyć. McDowell znał tylko jeden utwór na pamięć i właśnie do niego zaimprowizował didaskalia zapisane w scenariuszu.
Przygodny seks, jakim Alex raczy się w przerwie pomiędzy jedną, a drugą sesją “ultra-przemocy”, jak sam nazywa swoje nocne eskapady z przybocznymi, Kubrick postanowił zilustrować przy pomocy kamery nagrywającej dwie klatki na sekundę. Scenę kręcono 28 minut, w filmie – w przyspieszonym tempie – trwa nieco ponad 40 sekund. Alex odbywa w niej kilka stosunków seksualnych z dwiema kobietami, a towarzyszy temu… muzyka klasyczna Gioacchino Rossiniego, ściślej końcówka uwertury “Williama Tella”. Muzyka klasyczna jest jednym z motywów przewodnich w filmie – Alex, pomimo że zepsuty do szpiku, jest wielkim fanem Dziewiątej Symfonii Ludwiga van Beethoveena. Mamy w filmie scenę, w której odtwarzając swój ulubiony fragment śni on o przemocy, krwi i seksie, które zdają się być jego sposobem na osiągnięcie duchowej nirwany, stanu bliskiego ideału, zetknięcia się z Absolutem, czy innym bóstwem.

Kubrick umiejętnie wykorzystuje muzykę klasyczną, by emocjonalnie wzbudzić sympatię widzów do poczynań głównego bohatera. Stosowane przez niego środki są nowatorskie nawet w dzisiejszym kinie, a ponad pół wieku temu wywoływały szok i niekończące się kontrowersję. W tym szaleństwie była jednak przemyślana metoda, obliczona na wywoływanie założonych uczuć i emocji wśród odbiorców. Wykorzystanie ikonicznych utworów kultury wysokiej i zestawienie jej z festiwalem nieuzasadnionej przemocy to zabieg tyleż nowatorski i – zgodnie z duchem postmodernizmu – surrealistyczny, co po prostu genialny w swojej wymowie. Sceny akcji ukazane w szerokich, spokojnych, niemal pejzażowych ujęciach również skutecznie wywołują dysonans wśród widzów. Tak sprawne operowanie kontrastem pomiędzy różnymi środkami przekazu nie zdarza się w kinie często – w zeszłym roku opisywałem “Blok 99”, którego reżyser również uciekł się do podobnych rozwiązań ze znakomitym skutkiem – a pamiętajmy, że Kubrick był jednym z pierwszych, w “Mechanicznej pomarańczy” stosował te zabiegi jeden po drugim, burząc podstawowe założenia filmowej narracji świadomie i w jasno określonym celu.

W sukurs przyjętej przez twórcę surrealistycznej metodzie opowieści przyszedł również oryginalny tekst literacki. Anthony Burgess, którego książka uznawana jest za jedną z największych osiągnięć brytyjskiej prozy XX wieku, stworzył na potrzeby kreowanego futurystycznego świata nowy, oryginalny język. Właściwie chodzi o slang, rodzaj ulicznej nowomowy, którą posługują się Alex i jego kompani. Kubrick był zachwycony intertekstualnymi nawiązaniami znaczeniowymi, które Burgess uprawiał w książce. Co ciekawe, większość nowomowy oparta została na nawiązaniach fonetycznych do języka rosyjskiego. Dla przykładu, ogólnym określeniem wyrażającym aprobatę dla jakiegoś wydarzenia, działania, czy przedmiotu jest padające kilkukrotnie w filmie “horror-show” – oznacza to, że coś jest bardzo dobre, imponujące. W języku angielskim deklamacja tej zlepki słów brzmi bardzo podobnie do rosyjskiego “choroszo” (czytaj: haraszo), co oznacza po prostu “dobrze, świetnie”. Takich językowych smaczków jest zdecydowanie więcej, a ich płynna implementacja do scenariusza filmu pozwoliła nadać mu specyficznej i niepowtarzalnej atmosfery potęgującej wrażenie całkowitej abstrakcji oglądanej na ekranie.

Dzięki surrealizmowi Kubrick w możliwie łagodny sposób roztoczył wizję przejmującej dekadencji zarówno człowieczeństwa, jak i całej organizacji społecznej. W “Mechanicznej pomarańczy” próżno szukać nadziei na lepsze jutro. Zaprezentowane w niej relacje pomiędzy obywatelami, a także pomiędzy władzą a całym społeczeństwem wypełniają wszelkie założenia dystopii. Występujący w filmie obywatele nienazwanego państwa (większość interpretatorów zgodnie twierdzi, że chodzi tu o przyszłość Wielkiej Brytanii) są konformistycznymi, zlęknionymi i zdanymi na kreowaną w mediach opinię publiczną, w gruncie rzeczy bezwolnymi, jednostkami. Rodzice Alexa swoją o nim opinię uzależniają od tego, co wyczytali w prasie, spotkane w sklepie muzycznym dziewczyny bezrefleksyjnie dają się namówić na seksualny trójkąt, a przedstawiciele elit intelektualnych, czyli wspomniany pisarz i Cat Lady – zamożna miłośniczka sztuki ściśle współpracują ze służbami, co w prosty sposób wskazuję na elitystyczny układ klasowy. Wartownicy i strażnicy więzienni sprowadzeni są do roli reżimowych narzędzi, a ich przywódca – w tej roli znakomicie zaprezentował się Michael Bates – stylizowany jest na postać Adolfa Hitlera. Postacie są przerysowane, a ich aparycja i sposób zachowania przesadnie wskazują na ich miejsce w przedstawionej wizji świata.
Ciekawym przykładem jest natomiast irlandzki bezdomny, który najpierw jest ofiarą, a później staje się również oprawcą Alexa. Jego deklamację o “bezdusznych czasach” i “kraju nie dla starych ludzi” przypominają od lat powtarzaną mantrę odchodzących pokoleń, które nie mogąc pogodzić się z postępem decydują się na odrzucenie zastanej rzeczywistości. I nie jest przypadkiem, że Cormack McCarthy właśnie parafrazę cytatu z “Mechanicznej pomarańczy” uczynił tytułem swojego wielkiego, literackiego bestsellera, który w 2007 roku bracia Coenowie przekłuli w scenariusz obsypanego Ocarami przeboju. W tym uniwersalnym, melancholijnym wyznaniu przejawia się odwieczna tęsknota za zamierzchłym i mijającym, powoli ustępująca miejsca naturalnym lękom przed nowym porządkiem i restauracją znanych i zaakceptowanych wcześniej zasad.

Dystopia “Mechanicznej pomarańczy” polega przede wszystkim na ukazaniu autorytarnych zapędów rządu do kontrolowania odruchami przestępców, gdzie głównym królikiem doświadczalnym jest oczywiście Alex. Naiwna wiara w warunkowanie skutkuje ostateczną klęską projektu, który traci społeczne poparcie, a najważniejsze pozostaje wciąż to samo: partykularne interesy i przychylność opinii publicznej. Film nie jest manifestem antysystemowym, lecz trafną i uniwersalną karykaturą obrazującą zaślepienie politycznych decydentów i dehumanizację jednostki. Są to oczywiście wątki, które Kubrick podejmował zarówno w “Ścieżkach Chwały” i “Doktorze Strangelove”. Uniwersalna tęsknota za wolnością wyboru i poszukiwanie rdzennie pozytywnych wartości – to elementy, które do swojego elementarza wprowadził w “Mechanicznej pomarańczy”.

Wnioski nasuwające się po seansie nie nastrajają optymizmem – nawet w obliczu porażki autorytarnego reżimu, Kubrick wskazuję paradoks tego pozornego tryumfu sprawiedliwości: Alex, czyli jednostka poddana dehumanizacji, odzyskując swoje człowieczeństwo bezzwłocznie kieruję się ku swoim własnym, partykularnym interesom. Triumf obywatela nad władzą – znakomicie ukazany za pomocą banalnej sceny karmienia Alexa przez urzędnika rangi państwowej (zwróćcie uwagę na mlaskanie i grę pauzą fenomenalnie wyegzekwowane przez reżysera u McDowella) – prowadzi do umocnienia samej władzy, jest zwycięstwem egoizmu i hedonizmu, w którym nie ma miejsca na żadną sprawiedliwość. To zakończenie, oparte na amerykańskiej wersji książki Burgessa zostało celowo przez Kubricka zastosowane w filmie, by podkreślić omówiony wyżej dekadencki charakter historii. W Wielkiej Brytanii Burgess wydał książkę z inną, “oficjalną” wersją zakończenia, zawierającą happy-end, o której wspominam z kronikarskiego obowiązku – uważam bowiem, że ta, zekranizowana przez Kubricka jest dziełem kompletnym, niewymagającym dalszych szlifów edytorskich i redakcyjnych. Nie zmienia to jednak faktu, iż Kubrick ekranizował “Mechaniczną pomarańczę” okrojoną o ostatni rozdział – co było decyzją amerykańskiego wydawcy, z którą pisarz nie miał nic wspólnego.

Centralną postacią opowieści jest rzecz jasna Alex DeLarge, który w książce nie posiada nazwiska – w jednej ze scen tytułuję się jako “Alex the Large” (jest to oczywiście nawiązanie do postaci Aleksandra Wielkiego), co Kubrick skrzętnie wykorzystał jako podstawę do stworzenia fikcyjnego nazwiska bohatera. Reżyser bez namysłu obsadził w tej roli utalentowanego Malcolma McDowella, którego w trakcie filmu znakomicie pokierował, skupiając się przede wszystkim na hipnotycznym spojrzeniu i dużych umiejętnościach mimicznych aktora. Alex wywołuje u widza szerokie spektrum emocji: od grozy i fascynacji przenikliwym spojrzeniem w scenie otwierającej film, przez uśmiech podczas sarkastycznie deklamowanych sentencji angielsko-rosyjskiego slangu, po autentyczne współczucie i żal w scenach warunkowania, czy po powrocie do domu, kiedy jego nieszczęsny los niemalże chwyta oglądających za serce. Podobnie jak w poprzednich filmach, Kubrick potraktował odtwórcę głównej roli jako narzędzie służące wywoływaniu określonej reakcji u widza – i tak jak uprzednio, dokonał znakomitego wyboru. Aktor został doceniony już po premierze, pomimo ogromnych kontrowersji związanych z tą rolą, otrzymał m.in. nominację do Złotego Globa. Dzisiaj postać Alexa DeLarge jest jedną z ikon kontrkultury, a widniejąca na niej twarz Malcolma McDowella sprawia, że aktor pozostanie niezapomniany jeszcze przez wiele nadchodzących pokoleń.

Jeżeli chodzi o postaci drugoplanowe, to wzorem poprzednich produkcji Mistrza nie powinniśmy się tutaj spodziewać wybitnych kreacji, raczej znakomicie dopasowanych do siebie instrumentów warsztatowych, które wspólnie tworzą harmonijną i dźwięczną orkiestrę. Na szczególne uznanie zasługuje w moim przekonaniu Aubrey Morris w roli pracownika opieki społecznej, pełniącego rolę swoistego kuratora Alexa – pana P.R. Deltoid’a. Za każdym kolejnym seansem jestem pod co raz większym wrażeniem kapitalnego sposobu, w jaki Morris kończy niemal każdą wypowiadaną przez siebie sentencję przeciągłym “yeesss?”, które za każdym razem posiada nieco inny wydźwięk i zdradza emocję tego bohatera. Wyśmienicie wygląda również wprowadzenie Mr. Deltoid’a do historii – pomysłowe ujęcie nagrane jedną jazdą kamery, w którym Deltoid stanowi niepasujący element układanki, coś rozbijającego codzienną rutynę głównego bohatera. Znakomita, absurdalna postać balansująca na granicy poczytalności, a jednocześnie o poczytalność apelująca – czyli klasyczne, kontrastujące ze sobą przyprawy stosowane przez Mistrza Kubricka.

Drobiazgowość i skrupulatność reżysera, zwłaszcza wspominane już przeze mnie w poprzednich częściach cyklu umiłowanie do kręcenia nieskończonej ilości dubli, również w przypadku “Mechanicznej pomarańczy” przysporzyło kilku kłopotów produkcyjnych. Wieść gminna niesie (aczkolwiek oficjalnego potwierdzenia nie znalazłem), że scenę gwałtu na młodej małżonce pisarza Kubrick kazał powtarzać tak długo, że… z udziału w projekcie zrezygnowały dwie poprzednio obsadzone w tej roli aktorki. Jedną z nich miała być Bernadette Milnes, którą co wytrawniejsi czytelnicy mogą kojarzyć z roli w “Człowieku słoniu” Davida Lyncha. Ostatecznie rolę przyjęła – i zaakceptowała – Adrienne Corri, która okazała się być prawdziwą Wonder Woman. Jak opowiadała później w wywiadzie dla NY Times’a: “Przez cztery dni byłam poniewierana przez Malcolma, który uderzał na serio. Jedna ze scen była powtarzana 39 razy, aż Malcolm zaprotestował mówiąc, że nie chce mnie więcej bić!”. Scena gwałtu była – ponoć – kręcona z uwzględnieniem bardzo odważnych detali i szczegółów, które jednak zostały całkowicie przez Kubricka usunięte w ostatecznej wersji filmu.

Ciekawostką związaną z obsadą filmu jest postać Juliana – osiłka, który pojawia się w domu pisarza w drugiej połowie seansu. To nikt inny jak David Prowse, który trzy lata później przybrał kostium jednej z największych ikon popkultury, czyli Dartha Vadera.
“Mechaniczna pomarańcza” pod względem muzycznym jest ilustracją rozwijającej się u reżysera fascynacji muzyką klasyczną i jej oddziaływaniem na kinowego widza. Poza wspomnianymi “Williamem Tellem” Rossiniego i “Dzięwiątą Symfonią” Beethoveena, podczas seansu usłyszymy również syntetyczne kompozycje oparte na muzyce poważnej autorstwa Waltera (obecnie – po operacji transpłciowej – Wendy) Carlosa. Wszystkie użyte na potrzeby filmu ścieżki potęgują absurdalność prezentowanych na ekranie wydarzeń, walnie przyczyniając się do surrealistycznej – lecz niepozbawionej kierunku i treści przekazu – osnowy wokół “Mechanicznej pomarańczy”.

Film w momencie premiery został odsądzony od czci i wiary przez większość krytyków, a autorytety społeczne rzuciły się twórcy do gardła – Kubrickowi zarzucano popieranie i propagowanie przemocy wśród nieletnich, brytyjska bulwarówka rozpisywała się o aktach wandalizmu popełnianych z inspiracji płynących z seansu. Udokumentowane zostały przemówienia oskarżycieli w dwóch sprawach o morderstwa popełnione przez nieletnich, w których prokuratorzy powoływali się na “Mechaniczną pomarańczę” jako źródło inspiracji podsądnych♦. Reżyser bronił się, cierpliwie tłumacząc niezrozumiałą przez ekspertów dydaktykę filmu, a kina pękały w szwach. W końcu, w 1974 roku, po otrzymaniu serii pogróżek uderzających w bezpieczeństwo jego rodziny, Kubrick wystąpił do Warner Brothers o wstrzymanie dystrybucji filmu w Wielkiej Brytanii. Zakaz został zniesiony dopiero ćwierć wieku później, już po śmierci reżysera.

“Mechaniczna…” została entuzjastycznie przyjęta przez widzów i doceniona przez krytykę – nawet w tradycyjnie niechętnym wobec reżysera Nowym Jorku, gdzie doczekał się nagrody za najlepszy Film i Reżyserie przyznawaną przez tamtejszych filmoznawców. Z kolei autor literackiego pierwowzoru, wypowiadał się na temat ekranizacji ambiwalentnie. Burgess doceniał świetne kreacje McDowella i Batesa, ale utyskiwał na nieuwzględnienie napisanego przezeń zakończenia książki, które nie zostało umieszczone w otrzymanej przez Kubricka wersji. Winą za to obarczał swojego amerykańskiego wydawcę, ale i tak jego relacje z Kubrickiem potoczyły się według znanego i utartego schematu: od początkowej, obopólnej fascynacji, przez rozczarowujące tarcia charakterów, po wzajemny chłód i neutralność. Trzeba jednak przyznać, że spośród wszystkich “ekranizowanych” przez siebie autorów, z Burgessem Kubrick obszedł się najdelikatniej – “Mechaniczna pomarańcza” jest najbardziej zbliżoną do oryginału opowieścią opartą na literackim pierwowzorze, która wyszła spod ręki nowojorczyka. Ironią losu jest fakt, że sam “oryginał”, na którym Kubrick oparł film został uprzednio okrojony przez wydawcę.

“Mechaniczna pomarańcza” doczekała się powszechnego aplauzu oraz czterech nominacji do Oscara. I choć oficjalnie tylko trzy z nich przypisywane są do nazwiska reżysera, to w praktyce Stanley powinien czuć się niemal rekordzistą Gali Akademii. “Mechaniczną…” nominowano bowiem w kategoriach: Film Roku, Reżyseria, Scenariusz oraz Montaż. Kubrick był producentem filmu, autorem scenariusza oraz oczywiście zasiadał na reżyserskim stołku na planie. A po zakończeniu zdjęć osobiście nadzorował i dokonywał montażu ujęć, które tylko ze względów formalnych zostały przypisane Bill’owi Butler’owi, dla którego była to pierwsza – i jedyna w karierze – nominacja do Oscara. Kubrick mógł więc równie dobrze otrzymać cztery szanse na statuetkę (rekordzistą jest F.F. Coppola i jego pięć nominacji za “Rozmowę” i “Ojca Chrzestnego II” w 1974 roku), ale wątpliwe, by to zmieniło ostateczną listę laureatów. W 1972 roku reżyser przegrał m.in. z Williamem Freidkinem, autorem “Francuskiego łącznika”. Ten skądinąd wybitny filmowiec po otrzymaniu statuetki za Reżyserie, miał powiedzieć prasie: “Osobiście uważam Stanley’a Kubricka za najlepszego amerykańskiego reżysera roku. Prawdę mówiąc, nie tylko w tym roku, ale najlepszego, po prostu.”.

Niechęć Akademii do przyznawania laurów filmom Kubricka stała się znakiem rozpoznawczym w jego filmobiografii. Nie przeszkodziło to jednak w zbudowaniu wokół reżysera nieśmiertelnej legendy, a jego samego zamienić w ikonę wszelkiego rodzaju ruchów postępowych, wroga konserwatyzmu i idola skrajnie lewicowych ugrupowań i subkultur młodzieżowych. Wszystko to zostało osiągnięte poprzez rozdmuchane do granic możliwości, nietrafione nadinterpretacje i psychologiczne projekcje, które przypisywały Kubrickowi znacznie większa moc sprawczą, niż ta, którą on sam kiedykolwiek był zainteresowany. “Mechaniczna pomarańcza” stała się symbolem buntu przeciwko władzy, niezrozumiałą pochwałą przemocy i piewcą idei nihilizmu. W istocie była jednak dogłębnie przejmującym, perfekcyjnie zaplanowanym seansem, który stanowił popis wizjonerskich umiejętności i geniuszu reżysera. Surrealistyczną podróżą wgłąb natury ludzkiej, a jednocześnie zupełnie realistycznym traktatem, pytającym o jej pierwotny charakter. To dramat psychologiczny najwyższych lotów, zgrabna dystopia o uniwersalnym przekazie, a nawet filozoficzny traktat o seksualności i pożądaniu. Wyuzdanie i seks towarzyszą widzowi przez większość seansu, pobudzają ukryte w nas pierwotne instynkty i w jawny sposób wskazują, co jest motorem napędowym prowadzącym do moralnego upadku jednostki, a w konsekwencji – całego społeczeństwa. Kubrick w “Mechanicznej pomarańczy” nie szukał poklasku ideologicznych demagogów z tej, czy innej strony. Szukał odpowiedzi na pytania stawiane na początku niniejszego tekstu. Udzielił jej na taśmie filmowej, choć później – w związku z kontrowersjami po premierze filmu – musiał również ubrać swoje tezy w bardziej jednoznaczne słowa:

Człowiek powinien mieć wybór między dobrem, a złem, nawet jeśli wybiera zło. Pozbawiony tego wyboru nie jest już człowiekiem, staje się mechaniczną pomarańczą.
—Stanley Kubrick—

Dekadencki i pesymistyczny wydźwięk tego filmu wcale nie oznaczał, że warto burzyć mury i kontestować zastane okoliczności. “Mechaniczna pomarańcza” była przestrogą kierowaną zarówno do elit rządzących, jak i jednostek składających się na społeczeństwo. W momencie premiery niezrozumianą, przesadnie interpretowaną, być może również zbyt odważną i buńczuczną jak na – pozornie pruderyjne – brytyjskie środowisko, które wywyższając Dzieło Kubricka, w istocie pozbawiło je właściwego, oryginalnego blasku. Dzisiaj na szczęście “Mechaniczna…” jest filmem kultowym i słusznie uznawanym za jeden z majstersztyków światowego kina. Arcydziełem, którego seans dostarcza niezapomnianych wrażeń i emocji, a także perfekcyjnym przykładem siły oddziaływania, z jakim magia kinowego medium może zauroczyć odbiorcę.
Czego sobie, i Wam – drodzy Czytelnicy – szczerze i serdecznie życzę. Play!

10/10