Nazywam się Dolemite (2019)

Czasem bywa tak, że w dziełach marnych i nieudolnych odnaleźć można pasję ludzi, którzy je stworzyli. Czasem historie powstania takich tworów, albo wręcz całe biografie ich twórców, służą w przyszłości za kanwę znacznie lepszych i ciekawszych opowieści. Tak było z Edem Woodem, brawurowo sportretowanym przez Johnny’ego Deppa, zanim jeszcze postanowił zniszczyć sobie karierę, czy Tommym Wisseau, gdzie kręcenie jednego z najgorszych filmów świata zainspirowało Jamesa Franco do tego stopnia, że otarł się o Oscary. Netflix postanowił pójść podobną drogą. Wziął na warsztat kultowy klasyk kina blaxploitation – opisywany jakiś czas temu przeze mnie Dolemite, zatrudnił do pisania scenariusza zaprawiony w bojach duet Scott Alexander – Larry Karaszewski (Ed Wood, Skandalista Larry Flint, Człowiek z księżyca), dorzucił do kompletu nieco zapomnianego już aktora (Eddie Murphy) i dał pieniądze na zrobienie z tego biograficznego komediodramatu.

Ekstrawagancja to drugie imię Rudy’ego Ray Moore’a.

Murphy wciela się oczywiście w postać legendarnego Rudy’ego Ray Moore’a, czarnoskórego (ha!) komika, który wpada na pomysł powołania do życia Dolemite’a – scenicznego alter-ego, wulgarnego i nieszanującego żadnych świętości osobnika, stworzonego na podstawie zasłyszanych przez Moore’a knajackich opowieści i anegdot. Kiedy pomysł chwycił i stand-upowe występy Rudy’ego przyniosły mu pewien rozgłos, wymyślił sobie, że naturalną koleją rzeczy będzie nakręcenie filmu. I tak powstał Dolemite, a potem jeszcze Human Tornado, Disco Godfather oraz parę innych klasyków Kina Niezbyt Dobrego. Nazywam się Dolemite w niezwykle zgrabnej i skondensowanej formie prezentuje te wydarzenia i z radością przyznaję, że robi to dobrze.

Fragmenty odtwarzające kręcenie oryginalnego Dolemite’a wyglądają kapitalnie i autentycznie.

Po pierwsze jest to film bardzo poukładany i sprawnie napisany. Scenarzyści podążyli utartymi ścieżkami, prezentując klasyczną drogę od pucybuta do króla parkietu i showbiznesu, z obowiązkowymi kłopotami po drodze. Odhaczyli przy okazji większość anegdot i historyjek, krążących od dawna wokół postaci Moore’a, poskładali to w ciąg przyczynowo-skutkowy i voila. Okazuje się, że można zrobić w ten sposób fajną, sensowną fabułę, a nie zbitek przypadkowych scen, mających poruszać w widzu czułą strunę nostalgii (na was patrzę twórcy Bohemian Rhapsody).

Po drugie jest to film odpowiednio zabawny. Moore to postać wybuchowa, gotowa w każdej chwili rzucić jakimś bon motem i na pozór nieznająca żadnego tabu, co rodzi mnóstwo okazji do dowcipnych dialogów i gagów. W celu rozkręcenia kariery, a potem zorganizowania ekipy filmowej i środków na kręcenie swojego wiekopomnego dzieła, odbywa pielgrzymkę po różnych wytwórniach, sponsorach i artystach, a swoją bezpośredniością i bezpretensjonalnością zjednuje sobie sympatię wielu, ale również doświadcza niejednego zawodu i wzgardy. Z reguły wszystko udaje się jednak obrócić w żart i okazuje się, że taka pogoda ducha może zdziałać cuda. Amerykański sen w pełnej krasie, można by powiedzieć, że ładny aż do zemdlenia, a mimo to nie czuje się, że ktoś coś próbuje widzowi wepchnąć nachalnie do głowy. Wręcz przeciwnie, jest lekko, czasem po bandzie, lecz przede wszystkim śmiesznie.

Wesley Snipes w najlepszej roli od czasu Blade’a, a może i Człowieka demolki.

Po trzecie jest to film dobrze zagrany. Eddie Murphy po dłuższej nieobecności wraca do Hollywood i to od razu rolą na miarę swoich najbardziej lubianych wcieleń sprzed 30 lat. Cały Dolemite to w zasadzie jego solowy popis, a postać Moore’a przez cały czas jest w centrum uwagi. I widać, że to rola pisana specjalnie dla niego, dająca mu możliwość zaprezentowania pełni swojego talentu, zarówno komediowego, jak i dramatycznego. Jestem przekonany, że atmosfera na planie była bardzo dobra, bo po prostu widać, jak dobrze wszyscy bawią się swoimi postaciami. A od momentu, kiedy na ekranie zaczyna się kręcenie Dolemite’a i ci wszyscy aktorzy muszą udawać amatorów, którzy brali udział w jego powstawaniu, efekt jest przekomiczny. Na drugim planie błyszczy inna mocno wyblakła gwiazda. Wesley Snipes w roli D’Urville’a Martina, podstępem zwabionego do piastowania stanowiska reżysera, jest po prostu bezbłędny. Jako jedyna osoba w ekipie, mająca jakiekolwiek doświadczenie w Hollywood, na tle wszystkich zarażonych optymizmem Moore’a naturszczyków wypada przezabawnie. W tle przewijają się jeszcze takie postacie jak Chris Rock, czy Snoop Dogg i wszyscy zdają się znakomicie bawić przed kamerą.

Ludzie uwielbiają kung-fu w filmach.

Ciężko znaleźć w Nazywam się Dolemite jakieś poważne słabe punkty. Puryści mogą narzekać, że historia jest mocno naciągnięta na potrzeby scenariusza. Choćby fakt, że w filmie pokazano niby kręcenie pierwszego Dolemite’a, a w kinie widać fragmenty Human Tornado. Z tego filmu pochodzi również przezabawna scena łóżkowa, której nagrywanie może przyprawić widza o skurcz przepony. Zresztą w ogóle ciężko traktować obraz Craiga Brewera jako prawdziwą biografię. Scenarzyści nad prawdę historyczną przedłożyli dobrą zabawę oraz przebojowość, i chwała im za to. Nie ma co spodziewać się zwrotów akcji, fabuła jest klasyczna i przewidywalna do bólu. To nie film, który ma zaskoczyć formą, czy strukturą. Dziwić może za to fakt pojawienia się kilku scen, które mogą mocno urazić wojowników o równość i braterstwo. Ot, chociażby fragment, kiedy Moore z przyjaciółmi są zniesmaczeni, że w oglądanym przez nich filmie nie ma żadnych czarnoskórych aktorów. Ani gołych cycków. Ani karate. Podobnie jak w przypadku występów Moore’a, przekaz jest dość jasny: czarna widownia oczekuje humoru kloacznego, prostackiego i wulgarnego. Nie dla nich wysublimowane żarty i literacka angielszczyzna. Mnie to jakoś mocno nie raziło, ale w dobie walki na śmierć i życie o poprawność polityczną całkowity brak reakcji na takie treści wydaje mi się z lekka zastanawiający.

Muzyka to ważny element Dolemite’a.

Jeśli jeszcze niewystarczająco zachęciłem do seansu Nazywam się Dolemite, muszę wspomnieć o przefantastycznej ścieżce dźwiękowej pełnej pulsującego funku i soulu autorstwa artystów takich jak Funkadelic, Booker T & the M.G.’s, Marvin Gaye, Sly & the Family Stone, The Commodores, czy Kool & the Gang. Absolutnie wybuchowa mieszanka i wiele scen jest zbudowanych wokół tej muzyki. Sam Moore zresztą pracuje w sklepie płytowym, co rodzi sporo zabawnych sytuacji i świetnych dialogów z właścicielem, granym przez wspomnianego wcześniej Snoop Dogga.

Nazywam się Dolemite to obraz przemyślany, precyzyjnie zaplanowany i zrealizowany. Sprawdza się zarówno jako luźna biografia barwnej i ciekawej postaci, która odcisnęła trwałe piętno na amerykańskiej popkulturze, jak i komedia w starym dobrym znaczeniu. Film pełen błyskotliwych dialogów, zabawnych gagów, pięknie nawiązujący do kultowego “dzieła” sprzed lat, stworzony z dużym dystansem, ale i szacunkiem dla Rudy’ego Moore’a. Nie skłoni raczej nikogo do zadumania się nad sensem istnienia, ale z pewnością dostarczy kilku miłych chwil. W kategorii filmów lekkich i przyjemnych zdecydowana czołówka mijającego roku.

-->

Kilka komentarzy do "Nazywam się Dolemite (2019)"

  • 11 grudnia 2019 at 19:20
    Permalink

    Murphy niczym Cage zawsze powstanie z popiołów. Już w ‘Dreamgirls’ to udowodnił.

    Reply
    • 11 grudnia 2019 at 23:52
      Permalink

      Cieszą takie powroty do formy i do łask producentów. Oby tylko Murphy nie przestrzelił z powrotami do dawnych pomysłów. Kręci w tej chwili chyba kontynuacje Księcia w Nowym Jorku i Gliniarza z Beverly Hills. Oby znowu nie zabrnął w coraz głupsze komedie.

      Reply
  • 11 grudnia 2019 at 20:24
    Permalink

    Fakt, uwielbiam Eddiego. Świetny aktor i podobno dobry człowiek.

    Reply
    • 11 grudnia 2019 at 23:54
      Permalink

      I do tego genialny aktor dubbingowy. Bez niego nie byłoby Osła ze Shreka, ani Mushu z Mulan. Obie role przewyborne i obie znakomicie spolszczone i zagrane po naszemu przez Jerzego Stuhra.

      Reply
  • 11 grudnia 2019 at 20:32
    Permalink

    Oglądaliście “Pół wieku poezji później” – jest szansa na recenzję? Dla mnie gniot, ale jestem ciekaw opinii ekspertów. Wiem, że to film fanowski, ale jednak jakiś poziom to powinno trzymać jeśli chce zaistnieć w świecie.

    Reply
    • 11 grudnia 2019 at 23:55
      Permalink

      Niektórzy oglądali, ale nikt nie pali się do recenzowania. 😉

      Reply
      • 12 grudnia 2019 at 08:16
        Permalink

        Bo to po prostu film pod praktycznie każdym względem fatalny. Bez historii, bez gry aktorskiej, o scenach walki nie wspominając, żarty beznadziejnie niskich lotów. Wstyd i zmarnowane CZTERY lata pracy, jeśli naprawdę tyle zajęło im przygotowanie tegoż “filmu”.

        Reply
    • 12 grudnia 2019 at 14:00
      Permalink

      Ja jeszcze nie oglądałem, więc nie wiem na ile słuszne są tak niskie oceny tego dzieła. Zawsze jednak powtarzam, że jeżeli nie jesteśmy w stanie pokazać czegoś naprawdę dobrze (wszystko jedno – z powodów budżetowych czy braku talentu), to lepiej nie pokazywać tego wcale. Myślę, że dałoby się zrobić jakiegoś bardzo kameralnego “Wiedźmina” z kilkoma, ale za to dobrymi, aktorami i bez konieczności inwestowania w drogą scenografię, kostiumy, liczne sceny walk, itp. Podstawą sukcesu jest dobra fabuła, nie wodotryski. Przykładem niech będzie “Ja,Klaudiusz” czy wiele spektakli teatru telewizji.

      Reply
      • 12 grudnia 2019 at 14:14
        Permalink

        Jedno się zgadza, twórcy osiągnęli to na co chyba liczyli, odsłony na youtubie. 900k wyświetleń w ciągu dwóch dni (?). I te komentarze (naprawdę ludzi z księżyca) – ten film oddaje klimat nie to co ten serial netfliksa, albo, że ten film na pewno przebije serial na głowę. Szanujmy się. Scena pani Lelek Marcjanny (bardziej znanej jako Natalka z M jak Miłość), która pojawia się tylko po to żeby się rozebrać i nie wnieść absolutnie nic, a wcześniej wydaje mi się, że pojawia się jako jedna z czarodziejek (sztuczna próba przyciągnięcia uwagi), tak samo jak te bluzgi, sztuczne, rodem z najgorszego blokowiska. I nie wiem czemu (to znaczy chyba wiem, bo twórcy tego serialu wzorowali się w 90% na grze, a może w 10% na książkach) wiedźmini używają powiedzonka Leo B. (okrutnika i mordercy) “graj muzyko”, zresztą dodatkowo robią to drętwo i beznadziejnie. Gwałt na uniwersum wiedźmina i to dość brutalny gwałt.

        Reply
        • 12 grudnia 2019 at 14:42
          Permalink

          akurat tekstu “graj muzyko” używał w książce bonhart przed walką, o ile dobrze pamiętam, a w grze używa też geralt 😛

          Reply
          • 12 grudnia 2019 at 15:12
            Permalink

            To właśnie napisałem. W książkach powiedzonka używa Leo B. czyli Bonhart. W grach nie wiedzieć czemu robi to Geralt. W filmie robią to wszyscy wiedzmini i robią to groteskowo.

            Reply
      • 13 grudnia 2019 at 13:36
        Permalink

        Problem polega na tym że wiedzmin się głównie opiera na scenach walki, gdyby wyciąć walki z książek to co by zostało?

        Reply
        • 13 grudnia 2019 at 14:52
          Permalink

          Nie mówię, żeby w ogóle nie było scen walk. Dać jedną, dwie, ale za to porządne. Jakość, nie ilość. A naprawdę dobrą jakość można osiągnąć tylko wtedy, gdy skoncentrujemy się na jednym zadaniu, nie dziesięciu. Tak zresztą skonstruowane jest większość opowiadań Sapkowskiego. Najpierw mamy wprowadzenie fabularne, a walka jest dopiero w finale.

          Reply

Skomentuj Robert Snow Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków