The Return. Posłowie.

Ostatni akord wybrzmiał jakiś czas temu, rozległe echo finalnego krzyku Laury Palmer rozeszło się w uszach zainteresowanych widzów. A ja wciąż nie potrafię poradzić sobie z pewnym, nieznośnie nieuchwytnym poczuciem niedotlenienia, które towarzyszy mi za każdym razem, kiedy ktoś w moim otoczeniu wspomni o powrocie Twin Peaks. Gryzę się. Albo – gryzie mnie, ciężko to określić, ciężko przełknąć i strawić.

Dlatego lojalnie ostrzegam – to nie będzie żadna normalna recenzja, żaden racjonalnie skonstruowany i napisany wpis, to nawet nie będzie w pełni zrozumiały artykuł o najnowszym dziele Davida Lyncha. Ale przecież materia, której dotykam, sama w sobie jest dość niejednoznaczna, więc chyba mogliście się tego spodziewać, prawda?

Na początek jeszcze jedna dygresja. Krytyk kultury, a zwłaszcza samozwańczy krytyk kultury popularnej, podnoszonej ostatnio do rangi Sztuki, ma do odegrania – wbrew panującym stereotypom – cholernie niewdzięczną rolę. Leży bowiem w jego obowiązku stawać w rozkroku. Krytyk winien być pomostem, skrzyżowaniem w połowie drogi pomiędzy Twórcą i jego Dziełem, a Odbiorcą i jego Potrzebami. Dokonanie właściwego rozróżnienia pomiędzy tymi dwoma elementami, które wspólnie tworzą szeroko rozumiany Dorobek Cywilizacji, nigdy nie było rzeczą łatwą. Ludzkość zmienia swoje upodobania na przestrzeni przemijających epok, a odbiorcy ewoluują na przestrzeni własnego życia i doświadczeń, które ich kształtują. Z jednej strony krytyk, recenzent, czy opiniotwórca – powinien zatem posiadać wiedzę na temat współczesnych potrzeb odbiorców, a z drugiej – zwracać baczną uwagę na tematykę eksploatowaną przez twórców, znać kontekst penetrowanych przezeń wątków. Dochodzi do tego jeszcze umiejętność odnajdywania się w szeroko rozumianych i akceptowanych kanonach, umiejętność zdefiniowania form i standardów panujących w danym okresie, a będących często efektem wieloletniej ewolucji i ścierania się dwóch sił: twórczej potrzeby artystów do ekspresji oraz ograniczonej w naturalny sposób zdolności publiczności do zrozumienia i interpretacji.

Z tego wszystkiego krytyk powinien – jeśli chce nim pozostać, unikając przy tym zaszufladkowania swojej oceny jako subiektywnej wypadkowej nastroju i gustu – wyciągać pożądane przez odbiorę wnioski i kształtować sugestie, które mają się przyjąć w szeroko rozumianej, masowej publiczności. Rolą krytyka jest po prostu podejmowanie decyzji za innych. Odpowiadanie na pytania. Czy warto przeczytać, obejrzeć, posłuchać? Dlaczego akurat to, a nie coś innego? Na co zwrócić uwagę, obcując z danym dziełem?

A.

Właściwie, to Johnny Douglas nie siedział przed telewizorem. Telewizor stał przed oczami Johnny’ego, patrzył posępnie błękitnym strumieniem elektryczności. Zamordowano młodą kobietę, której ciało, porzucone nad brzegiem, odnalazł okoliczny rybak, najlepszy mąż najgorszej żony. Ta historia została opowiedziana tak dawno temu, że niemal zapomniał o jej niezwykłej istotności.

Kobieta miała na imię niepospolicie, może nawet egzotycznie, ale przecież w tej zapadłej dziurze tylko Big Ed nie jest przyjezdnym.

Blackhome, do którego dostał się za pomocą przewodów i kontaktów, a opuścić je miał dopiero za dwadzieścia sześć lat. W czym tkwił problem Johnny’ego Douglasa? Może jego ulubiony serial przestał już smakować, jak ta guma do żucia, będąca przebojem w dzieciństwie, której producent nie nadążał za rynkiem? Kilka lat temu ktoś, prawdopodobnie miejscowy filantrop, właściciel hotelu, czy banku, wykupił prawa do nazwy i wznowił produkcję. Moda nie wróciła, gumy zalegają przy kasowych półkach w supermarketach. Zamiast dmuchać w sztuczne, pękające baloniki, ludzie przeżuwają dziś jarmuż i liczi. Zdrowiej, tak mówią.

Telewizor patrzył źrenicami reklam o wieloletniej tradycji traktowania ludzi jak półgłówków. Johnny Douglas był raczej ćwierćpotyliczny, bo ostatni raz pełne zdanie złożył na stacji benzynowej, dziękując obskurnemu drwalowi za użyczenie zapalniczki. Życzył mu miłego dnia, chociaż nie było to szczere wyznanie. Problem Johnny’ego rozbrzmiał gwałtownie, razem z nieznośnym brzęczeniem elektromagnetycznej cewki, w której dzwoneczek nierównomiernie uderzał w klosz, zdradzając wiekowość aparatu. Odebrał. Usłyszał głos kobiecy i wątły, rozszarpany tysiącami wypalonych papierosów:

  • Tego chcesz? – spytała drewnianym tonem.
  • Nie wiem.
  • Kiedy?
  • Teraz.

Odłożył słuchawkę. Zamarł, w oczekiwaniu na nicość wypełniającą jego umysł wąskim strumieniem, podobnym do pary wodnej ulatniającej się z czajnikowego gwizdka. Tylko w drugą stronę.

Zamykając oczy dostrzegł, że ekran telewizora wyświetlał napisy końcowe, które z jakiegoś powodu wydawały się niezwykle kluczowe, fundamentalne dla zrozumienia sensu całej historii. Ta myśl wydała mu się tak niedorzeczna, że parsknął śmiechem. Parsknięcie było ostatnim tchnieniem powietrza, jakie z siebie wydał tej zapadłej dziurze.

W przypadku powrotu na ekrany telewizyjne Twin Peaks, rola krytyka staje się bezcelowa i bezwartościowa. A to dlatego, że Dzieło to, wyczekiwane przez ukształtowaną w ciągu ćwierćwiecza widownię, bardzo zdecydowanie i bezwzględnie wymyka się wszelkim racjonalnym próbom oceny. Nie dzieje się tak, w moim przekonaniu, ze względu na jego uniwersalność czy – jak bardzo sugerują inni interpretatorzy/krytycy w wielu miejscach dzisiejszego Internetu – odkrywczość, geniusz i wybitność podejścia do dawno przetrawionej przez masową kulturę formuły serialu telewizyjnego. Co to, to nie. Lynch, przed startem pierwszego odcinka zapowiadał, że “The Return” może zmienić gatunek, w którym powstał. Tak jak oryginał Twin Peaks, przeformułować kanony, zburzyć niewidzialne ograniczenia formy. Te słowa dawały nadzieję i były kołem zamachowym dla reklamowej machiny, na której opierała się promocja sezonu.

Dzisiaj, coraz bardziej realne i prawdziwe zdaję się smutne spostrzeżenie, że Lynch zwyczajnie – bo marketingowo – ściemniał. Nowy serial nie stworzył żadnej modyfikacji gatunkowej, tylko przeniósł na ekran telewizyjny (nie będąc zresztą pionierem, bo sam reżyser robił to już wcześniej) postmodernistyczne podejście do twórczości, eksploatowane w sztukach pięknych od stulecia. Tak jak Pablo Picasso, jako jeden z pierwszych malarzy zadał sobie pytanie – czy warto trzymać się kanonów i proporcji na płótnie? – i odpowiadając nań przecząco zaprezentował światu obrazy całkowicie ich pozbawione, tak samo Lynch postąpił z racjonalizmem opowiadania serialowej historii. Zasadniczo to – jakiejkolwiek historii.

I, o ile podważając ten trend, zdobył się na niewątpliwą odwagę, a później wykazał się pochwały godną konsekwencją w jej realizacji, o tyleż swoje dzieło doprowadził do ściany. Owszem, wywołując ferment i zażarte dyskusje w zainteresowanych środowiskach, ale nadal zupełnie pozbawione celu, jaki – w moim przekonaniu – winien twórcom jednak przyświecać.

Tym celem jest sens przekazu. To, co artysta ma na czubku swojego języka, a jednak – dzięki swojej przebiegłości, którą niektórzy nazywają talentem – nigdy nie zostaje wypowiedziane przezeń wprost, bo to do odbiorcy należy, jemu się pozostawia. Do własnego – zrozumienia, akceptacji, odrzucenia.

The Return nie miało mieć sensu. Wątki tkane przez naście godzin nie miały znaleźć swojego rozwiązania, a pytania stawiane podczas seansu nie miały doczekać się odpowiedzi. Miały być, owszem – i to jest głównym celem tej sztuki, uprawianej przez twórcę. Czy jest celem dostatecznym, usprawiedliwiającym mało sprawiedliwą (bo nierówną) zabawę z widzem oczekującym czegoś więcej?

Niektórzy powiedzą, że owszem.

Ja powiem, że gdybyśmy mieli takich twórców u zarania dziejów naszej cywilizacji, twórców stawiających na formułę opowiadania – a nie treść opowieści – to do dzisiaj nie doczekalibyśmy się kultury, sztuki, alfabetu, ni literaków na kurniku. Ba! nie byłoby nawet malowideł naskalnych, przedstawiających pierwsze polowania i wyimaginowane bóstwa – miast nich, na skałach jaskiń dzisiejszej Francji widniałyby bazgroły równie istotne jak efekty pierwszej zabawy dziecka z flamastrem w domowym przedszkolu.

Cofnął się do początku. Ciemność spowijała dębową boazerię i sosnowe belki u stropu. Nie był pewien, czy to jeszcze mieszkanie, w którym zaczęła się wędrówka życia i śmierci, czy już posterunek policji, gdzie to nieudane małżeństwo rozstało się na zawsze. Mały człowiek, o dłoniach powykręcanych nienaturalnie w każdą z nienaturalnych stron, stał naprzeciw wysokiego olbrzyma wygenerowanego przez procesory zdolne powstrzymać czas. Podłoga zamieniała się w leśną ściółkę, a boazeria na ścianach w krwistoczerwone zasłony. Świadomość powróciła, świadomość śmierci i jej imię, tej egzotycznej piękności zamordowanej już nigdzie, a żyjącej w oddali. Palma?

Z jakiegoś powodu działo się to wszystko, a On bardzo chciał zrozumieć, dlaczego nie udało się wszystkiego naprawić. Tak bardzo, że zapomniał o grzeczności, wstał z ciemności fotela i wyruszył szybkim krokiem w stronę drzwi.

  • Kawy? – usłyszał głos dobiegający z kuchni, otoczonej mglistą poświatą. Zatrzymał się w połowie drogi. Gigant i liliput patrzyli na niego z przejęciem.
  • Miałem nadzieję na zainteresowanie i satysfakcję. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi jej brakowało.
  • Kawy? – głos nie miał charakteru. Zdawał się wydobywać z odległego pudła, rezonował nierozpoznanym tonem.
  • Już nie mam. Herbata jest zdrowsza. – rzucił, chwytając za klamkę.

Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Drzewa i sowy na gałęziach szumiały porozumiewawczo, niby napawając się wiedzą tajemną, odległą i Jemu niedostępną. Ale widział już, że tak naprawdę nie istnieją ani one, ani żadna tajemnica. Jest tylko rosnący w środku, gdzieś pod mostkiem klatki piersiowej, wzbierający lęk przed przeznaczeniem. Bez trudu odnalazł ścieżkę, a trzydzieści kroków później Zajęczy Dwór, jak nazwali tę polanę pośrodku sosn nieistniejący już ojciec i syn. To nie był odpowiedni moment na oczekiwanie, mimo to Jego ciekawość zwyciężyła i przystał na chwilę. Miał dwadzieścia sześć lat, osiemnaście mrugnięć i jedną, niekończącą się noc na oczekiwanie. Słońce wschodziło, a on wędrował we wspomnieniach, próbując sobie przypomnieć jej imię.

Pamela?

W pewnym momencie pamiętał już wszystko, oprócz imienia. Jej zimne, odrażająco pozbawione młodzieńczego tchnienia ciało, w którym zalęgło się tyle cierpienia. Jej piękno było ponadczasowe, ale zamiast radości wywoływało zgrozę. Tym bardziej, że On widział, jak żyła i dlaczego zmarła. Nic nigdy nie powinno mieć miejsca, w obliczu takiego okrucieństwa. Cały świat, jeśli gdziekolwiek jeszcze tam był, nie powinien istnieć, powinien nie mieć wartości kiedy jej cudowne piersi zachodziły bladym całunem. Kiedy jej usta nie służyły już niczemu, tak świat niesłużyć powinien. W całunie zresztą była – takim plastikowym, pozbawionym pamięci materiału i terminu ważności. Cóż za horror!

Drwal ze stacji benzynowej przyszedł z piłą tarczową. Spojrzał na Niego, ponownie poprosił o ognia.

  • Nie krocz za mną.

Zabrzmiało jak rozkaz, a kiedy pierwsza sosna upadła pod siłą ludzkich, choć mechanicznych argumentów przeciwko naturze, powtórzył.

W pierwszej, oryginalnej wersji Twin Peaks sens tworzyło mnóstwo elementów. Sztandarowym była oczywiście początkowa zagadka związana ze śmiercią głównej bohaterki, ale z biegiem czasu twórcy dorzucali do tego ogniska mnóstwo dodatkowych polan. Rozwój bohaterów, wątki miłosne, przezwyciężanie własnych słabości, czy zwyczajne knucie przeciw bliźniemu. Oryginał Twin Peaks istniał na wielu wymiarach, odbiorcom oferował szeroki wachlarz wątków, które mogli śledzić. Oczywiście, jednym z jego najfajniejszych motywów był surrealizm i metafizyka, której masowy odbiorca sprzed ćwierćwiecza ani zbytnio nie znał, ani nie rozumiał. Twin Peaks pokazał zatem światu, że nie wszystko musi być jednoznaczne i proste, użył przy tym środków w kulturze masowej znanych, zakorzenionych i powszechnie rozumianych. Takich jak horror, groza, dramat, satyra, ironia, paradoks lub farsa. To była siła Twin Peaks, fundament jego ponadczasowości.

The Return ma tylko surrealizm, metafizyczność i brak jasności. To bardzo ambitne dzieło, z wieloma wartymi szczególnej uwagi momentami, które potrafiły mną wstrząsnąć, a nawet zachwycić. Tyle tylko, że te wszystkie “osiągnięcia” w protoplaście sprzed lat stanowiły dodatek, przysłowiową wisienkę na torcie. W najnowszej odsłonie odgrywają główną rolę, a drugiego planu… nie ma. Sens ustąpił miejsca teledyskom, czasem niemym i bezdźwięcznym minutom patrzenia w ekran. Podczas tych kilkunastu godzin spędzonych z trzecią serią, większość z nich mijała mi w atmosferze laboratoryjnej. Wyobrażałem sobie, jak za moimi plecami podczas seansu stoi pan Lynch z notatnikiem i obserwuje moje reakcję. Testuje mnie-widza-królika. Ile jeszcze wytrzymam, gdzie są granice “trollowania” własnego fana, gdzie kończy bezgraniczna miłość i zaufanie do twórcy, kiedy zaczyna się niechęć i odrzucenie. Którędy płynie Rubikon?

Nagle, niebo rozedrgało się niczym kiepsko uszyty materiał. W feerii niewiarygodnych i kiczowatych, pulsujących drgań, otworzył się nad Nim przesmyk, przypominający tunel, lub rurę przepompowni. Złota kula wydostała się najpierw, jej imię uderzyło świadomość przenikającym ostrzem. Po niej, z rozwartego przejścia wydobył się również wizerunek wściekłego agenta federalnego, którego rewers wypełniał Indianin. Zanim materia nieboskłonu przestała drżeć, zdążył jeszcze w oddali dostrzec i usłyszeć. Tym razem nie grał Nine Inch Nails, Reznor siedział przy stoliku rozmawiając z wpatrzoną w niego narkofanką. Na scenie tańczyła starsza kobieta, a muzykę skomponował artysta pięciorga imion i trzech liczebników. Nikt go nie zapamiętał.

Druga sosna upadła. Bliźniacze siostry połączyły się w martwym uścisku iglastych koron. Złota kula przepłynęła nad nimi, powoli oddalając się w stronę miasta. Ciemny obłok wsiąkał w ziemię, wywołując lekkie drżenie. Las zaszumiał z rozkoszą, sowy poderwały się do lotu. Wszystko miało być na miejscu.

W moim przypadku, przynajmniej tak próbuje wciąż o sobie myśleć – testowanie króliczej cierpliwości zakończyło się w ostatnim odcinku. O ile jeszcze wcześniej próbowałem utrzymać w sobie iskrę fascynacji, a epizod szesnasty, z powracającym do widzów starym, dobrym Agentem Cooperem skutecznie podniósł mi serce w okolice podbródka, to późniejsze zawiązanie “formy” (bo akcją bym tego jednak nie nazwał), pozbawiło mnie resztek energii. Dwa ostatnie odcinki, wyemitowane jednym ciągiem – dziękuje, szybciej minęło – nie tylko wywróciły do góry nogami misternie tkaną konwencję całego sezonu, ale wyrzuciły również do kosza całą resztę, z wybitnym pierwowzorem włącznie.

W związku z takim, a nie innym postawieniem sprawy przez twórcę, odezwał się we mnie dawno wytłumiony nonkonformizm lat młodzieńczych. Odmawiam udziału w tej farsie. Nie potrafię i nie chcę budzić krytyka, czy recenzenta w sobie, do “The Return” mam stosunek całkowicie ambiwalentny. Zresztą, nawet gdybym chciał – nie potrafię określić swojej roli w stosunku do twórczości tak świadomie paradoksalnej.

Cóż zresztą miałbym tutaj oceniać? Mnogość wątków, których znaczenie okazało się iluzją, a których zakończenia twórca każe mi się doszukiwać poza całym dziełem? W napisach końcowych, w nazwiskach na soundtracku? Serio?

A może warsztat realizatorski, tak niemiłosiernie przeplatany nowoczesną technologią i jej średniowiecznymi odpowiednikami? Towarzyszył mi przy nich jedynie szacunek dla konsekwencji w nadawaniu bezsensu całym sekwencjom, które tworzyły. Nie towarzyszył mi natomiast pierwiastek choćby ciekawości, aby się weń zanurzyć i notować, zapamiętywać i rozkładać na czynniki pierwsze. W “Twin Peaks” surrealizm dozowany był zdawkowo, poprzez swoją rzadkość wbijał się do głowy i zapadał w pamięć. W “The Return” jest go tak wiele, że nie sposób było już zwracać nań jakąkolwiek uwagę.

Poprzednio pisałem o konieczności odwrócenia proporcji i powrotu serialu do korzeni. W swojej naiwności zakładałem bowiem, że twórcy przyświecała podobna myśl, co uprzednio. Ta sama, która – zdaje się – powinna przyświecać wszystkim autorom, a jest nią po prostu przekaz. Jakikolwiek, ale jednak. Zakładałem, że mimo iż nowy sezon bardzo długo przypominał losowo porozrzucane puzzle, to w połączeniu utworzą one jakiś konkretny obraz. Niestety, okazało się, że obrazem jest dzieło należące do jednego z nurtów sztuki współczesnej. W zasadności i celowości swego istnienia zbliżone do pierwszych obrazów nieprzedstawiających, płótna Malewicza.

W związku z powyższym, odmawiam odegrania swojej roli, jako krytyka, jako opiniotwórcy, czy opiniodawcy. Zasiadam wraz z panem Davidem w jednej ławce i tworzę. Ale nie po to, aby przekazać komukolwiek choćby i krztynę mojego beztalencia. Tworzę, aby tworzyć. Forma zniosła treść. Nie będzie to więc żadne epitafium, ani pamflet. Żaden paszkwil nawet. Zakończę to wszystko cytatem, adekwatnym zresztą. Bo takie to Dzieło, że mi się nawet kończyć nie chce.

Wyciągnął gwóźdź z kontaktu, a pęd elektrycznego uderzenia odrzucił Go na oparcie fotela. Światło i cień tańczyły ze sobą w dziwacznej walce o przywrócenie równowagi zasilania. Telewizor trzeszczał, próbując złapać sygnał z odłączonego kabla. Wstał, poprawił fotel i usiadł naprzeciw. Patrzył spokojnie na rysujące się powoli kształty, nabierające sensu widzenie obrazu, którego miał już nigdy nie zapomnieć. Zielony napis na tle asfaltowej drogi, wijącej się gdzieś wśród wysokich gór i rozłożystych pinii. Głos z ekranu pochodził z innego kanału, na którym nadawano reklamę amerykańskiego snu:

  • Coop. Coop. – wyszeptał niemal bezdźwięcznie.
  • Kup! Kup! – wrzeszczał skrzeczący telewizor.

Coop. Kup.
A.

 

Pisanie na temat muzyki to jak tańczenie na temat architektury.
 (Frank Zappa)
-->

Kilka komentarzy do "The Return. Posłowie."

  • 20 września 2017 at 12:52
    Permalink

    ale w skali 0/10 ile byś dał? xD

    Reply
    • 21 września 2017 at 12:15
      Permalink

      Dałbym ?/10.

      Reply
  • 20 września 2017 at 12:58
    Permalink

    Dobre!

    Serial mi się podobał. Po czasie stwierdzam, że nie tego oczekiwałem po Lynch’u, a zwłaszcza po końcówce. Jednak czy nie na tym polega fenomen Lynch’a? Nie sprzedał się. Robił to, na co ma ochotę – w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.

    Co do finału. Jedną z teorii, którą bardzo lubię, jest oglądanie dwóch ostatnich odcinków jednocześnie. Czy samo to, że po zakończeniu emisji serialu ludzie będą chcieli sprawdzić teorię nie jest podniecające?

    Reply
  • 20 września 2017 at 15:58
    Permalink

    Chylę czoła. Świetny tekst! Pquelim niczym Il Fenomeno jak za dawnych lat. Żongluje słowami i bawi się z formą jak Brazylijczyk podczas jedynego sezonu w Blaugranie.
    Jeśli chodzi o nowe TP, to mam dokładnie takie same odczucia, co Pquelim.
    Szkoda, ze proporcje zostały zawalone, bo dobrych momentów było jak na lekarstwo. Może wystarczy nawet jedna dłoń, żeby policzyć. A to jest jednak za mało, żeby w pełni się nowym TP delektować.
    Summa summarum, nie trafiło to do mnie zupełnie, chociaż nie pokuszę się o wystawienie oceny. Na razie chcę to przetrawić, zapomnieć i może któregoś dnia odświeżyć sobie oryginał – jako odtrutkę.

    Reply
    • 20 września 2017 at 18:16
      Permalink

      Jesli chodzi o piłke to z piłkarzem trafiłeś, z klubem nie bardzo jeśli chodzi o ulubione Pq 😛

      Reply
      • 21 września 2017 at 07:50
        Permalink

        Razorblade, doskonale wiem, że chodzi o Los Blancos 🙂 choć myślę, że Pq nie obraziłby się za Inter 😀 😀

        Reply
  • 20 września 2017 at 18:23
    Permalink

    Wow. Tego sie na fsgk nie spodziewalem, az nie wiem co myslec o tym tekscie… tak samo jak o The Return, wiec chyba cel autor osiagnal w 100%, jezeli dobrze odczytuje intencje 🙂

    A Ronaldo, jak (nie)powszechnie wiadomo, byl Tylko Jeden. I bez znaczenia w jakim klubie!

    Reply
    • 21 września 2017 at 07:51
      Permalink

      tolkien, chciałem to napisać w poprzednim poście. Pełna zgoda. There can be only one 😉

      Reply
      • 21 września 2017 at 10:24
        Permalink

        Pra Sempre Fenomeno!
        😉

        Reply
  • 21 września 2017 at 08:54
    Permalink

    W sumie to ten wpis stanowi chyba jakiś anty-postmodernistyczny manifest, bo wiele z zarzutów w nim postawionych można by odnieść do kultowych wytworów kultury np.: do pulp fiction Quentina Tarantino czy do odysei kosmicznej Kubricka.
    Ja zgadzam się z wieloma argumentami postawionymi w tym wpisie jednak oglądałem serial z całkiem innym nastawieniem. Bo nie spodziewałem się po nim niczego dobrego a juz z cala pewnością nie oczekiwałem ze lynch nakręci coś w stylu starego Twin Peaks. A jednak udało mu się w wielu miejscach mnie kupić i zaskoczyć i ogólnie nowy sezon mi się podobał, no oprócz finału w którym przekreślona została cała wcześniejsza historia Twin Peaks.

    Reply
    • 21 września 2017 at 10:29
      Permalink

      “W sumie to ten wpis stanowi chyba jakiś anty-postmodernistyczny manifest”

      Nie, zbyt szeroko. Manifest zająłby mi więcej miejsca. Ale cieszę się, że wywołuje refleksje, oby więcej takich Czytelników!

      “bo wiele z zarzutów w nim postawionych można by odnieść do kultowych wytworów kultury np.: do pulp fiction Quentina Tarantino czy do odysei kosmicznej Kubricka.”

      I tak, i nie. Z postmodernizmem mam ten problem, że jak jest uprawiany z głową i zamysłem, to potrafi mnie kompletnie zauroczyć. Ale co do zasady – jestem sceptyczny, właśnie ze względów opisanych wyżej. Lynch nie zrobił tego dobrze. A szkoda, bo bardzo, ale to bardzo dobrze wyszedł mu “wymuszony” finał oryginalnej serii. Podejrzewam, że on sam był z niego bardzo niezadowolony.
      Stąd już blisko do wniosku, że takich “artystów” lepiej trzymać na wodzy, albo wręcz tłamsić. Dopiero wtedy osiągają geniusz 😉

      “Bo nie spodziewałem się po nim niczego dobrego a juz z cala pewnością nie oczekiwałem ze lynch nakręci coś w stylu starego Twin Peaks”

      no prośba, to mógł sobie nakręcić coś dowolnego, zatrudnić bezdomnych z dworca i nagrywać jednym ajfonem. wtedy dopiero byłoby o czym pisać! oh, wait… ale to musiałoby nazywać się inaczej niż Twin Peaks… naprawdę nie dostrzegasz tutaj gigantycznego, marketingowego baita – zarówno na producentów, jak odbiorców?

      Reply
      • 21 września 2017 at 10:40
        Permalink

        Tylko ze ja się z Toba zgadzam. I tak jak napisałeś, uważam ze serial lepiej by wyszedł gdyby stacja narzuciła pewne ramy dotyczące tego jak powinien serial wyglądać. Ja poprostu wiedząc ze Lynch ma wolną rękę spodziewałem się że z klimatem Twin Peaks nie będzie to miało dużo wspólnego i od początku
        patrzyłem na to jako coś osobnego od starych sezonów, jedynie osadzonym w tym samym świecie. Wobec tego moje oczekiwania były całkiem inne.

        Reply
        • 21 września 2017 at 10:45
          Permalink

          a ja, w swojej naiwności – której nigdy się już pewnie nie pozbędę – liczyłem, ze nazwisko Frosta w creditsach jednak będzie coś znaczyło.
          Okazało się, że ważniejszy był Conelius Vanderblit Caspius MXCVII-sty, czy jakmutam miało być.
          A Frost – zawodowy scenarzysta raczej “forsę wziął, potem…” Budkę Suflera cytował już u nas SithFrog, ale też pasuje znakomicie.

          Reply
          • 21 września 2017 at 11:28
            Permalink

            Czytał ktoś z Was Sekrety Twin Peaks, które wyszły z pod ręki Frosta? Chodzi mi o to, że zostało tam zrobione tło do wydarzeń ze starej serii (to co działo się długo przed wydarzeniami z seriali –

            Spoiler! Pokaż

            ) i chyba miało to w jakiś sposób nawiązywać do nowej (

            Spoiler! Pokaż

            ).
            Po obejrzeniu TP:The Return, to chyba to chyba większość tej książki, tak jak stare TP, też zostało przekreślone. Z resztą nie była niczym specjalnym, ot trochę skok na portfel wiernych fanów, w których krąg też się z resztą zaliczam.

            Reply
            • 22 września 2017 at 22:07
              Permalink

              Pquelim co do Frosta to według Lyncha był współkreatorem wielu orginalnych pomysłów które zagościły w starym Twin Peaks, więc kto wie czy przy tworzeniu scenariusza do nowego sezonu nie uległ urokowi Lyncha nie poczuł twórczej wolności i popuścił wodze fantazji.

              ffasmp jeśli chodzi o książkę Frosta to znam ją tylko z tego że często była przy odcinkach nowego Twin Peaks cytowana, ale zawsze podchodziłem do tego typu publikacji z dużą rezerwą. Bardziej jako kolejny sposób zmonetaryzowania uwielbienia fanów serialu niż rzeczywiste rozwinięcie wątków zawartych w oryginalnym tworze. Tak, samo podchodzę do tej książki która ma się ukazać po emisji serialu, może rozwinie pewne wątki ale wątpię że stworzy jakąś spójną wizje tego co stało się w ostatnim odcinku.

              Reply
              • 23 września 2017 at 16:24
                Permalink

                Patrząc na dossier Frosta, a także pobieżnie przeglądając jego książki – to nieśmiało jestem skłonny przyjąć, że jednak “popuszczanie lejców” wyobraźni w jego wykonaniu miałoby mimo wszystko bardziej konkretne ręce i nogi.
                To, co zaserwowano widzom w The Return zdecydowanie bardziej wygląda jak spełnienie dziecięcych marzeń Lyncha, który w końcu dostał czas i pieniądze na realizacje nadziwniejszych pomysłów. Niektóre sceny były tam żywcem wyjęte z Eraserheada, inne z Mulholland drv…
                no wszystko fajnie, tylko że tak naprawdę można to ciągnąć w nieskończoność. a to raczej nie jest pozytywna cecha, przynajmniej dla mnie.

                Książek “uzupełniających” nie czytałem, nawet chętnie bym zerknął w wolnej chwili. Chociaż masz rację, że to bardziej komodyfikacja franczyzy, niż wartościowe uzupełnienie.

                Reply
  • 21 września 2017 at 11:40
    Permalink

    Czy to byl wlasnie najlepszy tekst, jaki przeczytalem na tej stronie?

    Nie wiem, ale pysznie ze sniadaniem smakowalo. Chce wiecej!

    Twin Peaks ogladalem zupelnie bez energii, tak od trzeciego odcinka. Nie podoba mi sie pomysl na upychanie udziwnien wszedzie gdzie sie tylko da. Wole prostote, ktora podstepnie wykracza poza jedna interpretacje, jak stoi wyzej:
    “To, co artysta ma na czubku swojego języka, a jednak – dzięki swojej przebiegłości, którą niektórzy nazywają talentem – nigdy nie zostaje wypowiedziane przezeń wprost, bo to do odbiorcy należy, jemu się pozostawia. ”

    Zacne slowa. Lynch mnie ani nie przekonal do wedrowki, przez jego postmodernizm, ani wskazal nawet kierunku, w ktorym mialbym sie kierowac. W efekcie powstala, jak w puencie tego tekstu, kupa, ktorej zapach mnie odrzucil.
    Skandalem jest, ze ubral ja w kultowe szaty serialu-legendy, z ktorego nie wzial nawet sensownych watkow do rozwiniecia. Wlasciwie jedynym zakonczonym watkiem z poprzedniej serii jest ten z Norma i Edem. A co to bylo za zakonczenie? Zero polotu, zero zaskoczen i zwrotow akcji, ktorymi stare Twin Peaks bylo naszpikowane. Ot, jedna – dwie sceny i dialogi z czerstwa gra aktorow.
    Zreszta, jezeli aktor odgrywajacy kluczowa role w calym serialu sam stwierdza, ze nie zrozumial zakonczenia, to oczym tutaj dyskutowac?
    Slabizna, odcinanie kuponow i skok na kase. Dobrze, ze nie moja 🙂

    Reply
    • 21 września 2017 at 12:11
      Permalink

      Wiesz, w moim odczuciu, problem nowego TP polegał na tym, że Lynch zrealizował swoją wizję w pełni. Niestety. Od początku do końca serwuje nam schabowego zapieczonego z gumą do żucia, dokładnie z resztą tak jak chciał. Można go przy tym chwalić za odwagę i konsekwencję w kwestii formy serialu, tylko co z tego, kiedy dostaliśmy 18h o niczym. Mam z tym ten sam problem, co z, tak zwaną, sztuką współczesną. Przez cały czas oglądania miałem wrażenie, że albo to ja jestem taki głupi i nie potrafię tego wszystkiego zrozumieć albo nie ma tu czego rozumieć. Kapuję koncept szukania interpretacji i wychodzenia poza ramy serialu, ale w tym przypadku zgodzić się na to nie mogę, bo tutaj nie tylko interpretacja leżała w gestii oglądającego, ale często też sama treść zależała od tego, co akurat przyjdzie mi do głowy. I koniec końców, może powstać tona interpretacji i przy odpowiedniej argumentacji wszystko może mieć sens. No panie i panowie, to już za wiele. Wolę wrócić do Klanu. Tam przynajmniej gówno wygląda i śmierdzi jak gówno, a nie udaje mus czekoladowy. Chyba po prostu miałem za duże oczekiwania.

      Reply
      • 21 września 2017 at 12:20
        Permalink

        Z drugiej strony – wielu ludziom się podobało. Tylko ja się zastanawiam, czy podobało się, bo faktycznie czymś ich autor zaskoczył, coś im przekazał, czy raczej podobało się, bo “tak zadecydowali”, bo jest w tym całym “rozumieniu” Twin Peaks taka specyficzna elitarność, odróżniająca od niedoedukowanej i ograniczonej umysłowo tłuszczy.

        Ja rozumiem, co było w tym serialu fajne. Nawet lubie takie rzeczy. Ale mam ból głowy, jak Poranna Bryza – że to się jednak inaczej nie nazywało.
        Myślę, że warto będzie zrobić eksperyment. Za jakiś czas, odległy jeszcze – obejrzeć wszystko w ciągu, jak leci. Odcinek po odcinku, codziennie jeden. I wtedy może wyjdzie coś, czego jeszcze mi dzisiaj brakuje. Chociaż nie sądzę. Myślę, że wtedy jeszcze bardziej uwidoczni się przepaść pomiedzy sezonami.

        Reply
  • 25 września 2017 at 17:04
    Permalink

    Świetny tekst! Zgadzam się z wieloma argumentami i chyba też ciężko byłoby mi wystawić jednoznaczną ocenę.

    Na trzeci sezon TP (o ile można tak powiedzieć, gdyż mam wrażenie że jest to zupełnie odrębny twór i nijak nie potrafię go zasocjować z odcinkami sprzed 25 lat) czekałam dobre kilkanaście miesięcy. Niestety mój optymizm malał z odcinka na odcinek i coraz mniej miałam nadziei na to, że pojawi się stary poczciwy placek z wiśniami i ‘a damn fine cup of coffee’, na które miałam taką ochotę (“przebudzenie” agenta Coopera pod koniec sezonu w żaden sposób nie zrekompensowało mojego rozczarowania serią).
    Elementy układanki w serialu były rozrzucone zbyt chaotycznie i przez rozwleczenie w czasie ciężko było je poskładać w całość, co w lynchowskich pełnometrażowych produkcjach nie stanowi żadnego problemu. Do tego monotonnia niektórych scen i nierówny poziom odcinków sprawiał, że pomimo mojego uwielbienia do stylu pana Davida czasem zwyczajnie się nudziłam.
    Nawiązań do innych dzieł Lyncha nie uważam za wadę, mam wrażenie że wszystkie jego produkcje to tak naprawdę bardzo luźno spleciona całość, w której można doszukiwać się powiązań i podobieństw. Sam Lynch przyznaje, że jest autotematyczny.
    Myślę, że jeśli już, to bardziej był to sezon dla fanów Lyncha, niż dla fanów TP, choć zaliczając siebie do obu grup z żadnej perspektywy nie mogę powiedzieć, że to co zobaczyłam mi się spodobało. Jedynie to, że oglądałam to ‘opus magnum’ przez pryzmat sentymentu sprawia, że nie jestem w stanie całkowicie go skrytykować.
    A może po prostu Lynch okazał się zbyt “wielki”, jak na formułę przeznaczoną na “mały ekran”.
    Jestem tylko ciekawa ile pieńków otrzymał Lynch pocztą po ostatnim odcinku (ponoć po zakończeniu drugiej serii otrzymał ich od rozeźlonych fanów całkiem sporo). Myślę, że dorzuciłabym mu jeden od siebie za te cotygodniowe rozczarowania w ostatnich miesiącach.

    Reply
  • 28 września 2017 at 14:32
    Permalink

    nie rozumiem tego tekstu. to miała być jakaś popisówka w stylu lyncha? średnio wyszło…

    Reply
  • 29 września 2017 at 10:25
    Permalink

    czekałem na taki komentarz od momentu publikacji tekstu 🙂

    Reply
  • 9 listopada 2017 at 15:05
    Permalink

    SUPER tekst, pozamiatane i zaorane w stylu zupełnie niedzisiejszym. Chapeau bas dla autora!

    Reply

Skomentuj Nowy Czytelnik Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków