Birdman
... czyli rozczarowująca hollywoodzka trepanacja mózgu aktora. Podszyta metaforą subtelną niczym Optimus Prime w składzie porcelany chińskiej.
Trzy razy uwielbiałem Birdmana, trzy razy nienawidziłem za to, że film sam sobie strzelał w stopę bez frasunku. Chciałem popełnić długą, metatekstualną analizę opowieści, jednak dzień przerwy uświadomił mi, ze generalnie nie ma się nad czym pochylać - historia jest w gruncie rzeczy trywialna i oklepana boleścią wykorzystanych motywów.
Najpierw jednak rzeczy dobre. Primo: montaż - sprytny i przemyślany. Wrażenie jednego ujęcia nadaje filmowi barwny ton, stałą dynamikę i utrzymuje stały dystans pomiędzy obrazem a widzem. Zabieg eksperymentalny (więc ryzykowny), jednak wykonany po mistrzowsku - świetność i laurki dla twórców należne. Secundo: Michael Keaton. Specyfika tej roli nie wymagała od niego zbyt wielkiego warsztatu, ale o tym później - przy minusach. Mimo wszystko, w jego kreacji nie sposób się nie zakochać. Kiedy jest rzeczywisty, gra nienaturalnie, kiedy ucieka w niechlujstwo - jest wiarygodny, a kiedy trzeba szarpnąć strunami emocji - wybucha niczym wulkan. Połowę tych rzeczy robi oczami, drugą połowę świetnym głosem. I choć nadal nie mogę powiedzieć, żeby był z niego kawał aktora, jak chociażby Edward Norton - to ewentualne nagrody i peany Keatonowi należą się z całą pewnością. Nawet jeżeli to epizodyczny wybryk, a nie początek nowej kariery. Tertio: Trzeci plan, czyli zasadniczo reszta obsady. Trudno powiedzieć żeby Norton zagrał na Oscara - jest go za mało, już szybciej przyznałbym go Emmie Stone - której zresztą też jest za mało. Świetna obsada robi ten film i co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Realizacja jet na piątke z plusem, zarówno od strony twórców jak i wykonawców.
A jednak nie podobał mi się. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że "Birdman" to tak naprawdę tanie filmidło z nudnym jak bogoojczyźniana martyrologia wątkiem adresowanym zresztą do wewnątrz specyficznego kręgu tFurców. Do tego, wykorzystuje oklepane fabularnie schematy a poziom jego metaforyczności porównać można jedynie z rodzimym Stefanem Żeromskim. Na litość boską, w gruncie rzeczy to wiwisekcja choliłudu na temat tego, czy tworzyć blockbustery, czy wrócić do sztuki teatralnej. Uderzenie się w pierś i przyznanie do tego, co świadomy widz zauważył stojąc w multipleksie dziesięć lat temu, wybierając pomiędzy wybuchami Michaela Baya, a eksplozjami Emmericha. Nihil novi sub sole, jak mawiali antyczni - do tego jeszcze opowiedziane niemalże autobiografią Michaela Keatona - człowieka, któremu kazano zagrać siebie. I uderzała mnie, chociaż wiem że szczegół, ale uderzała mnie ta chroniczna "subtelność czołgu" w niesugerowaniu wprost, że chodzi o Batmana. Nawet w finałowej, szczytowo miałkiej scenie "teledysku" z wizjami głównego bohatera, symbolem pokultury został Spider Man
. Rzygać mi się chciało również na myśl o papierowych bohaterach - niekochanej ukochanej, zbutnowanej i niezrozumianej córeczce oraz małżonce - przyjaciółce, która czasem pomaga. No i jeszcze Edward Norton, jako konieczny element chaosu i nosiciel idei Wielkiego Aktorstwa. Kalka, Kalka, Kalka.
Kolejny element, niedający mi w spokoju cieszyć się świetną realizacją tego filmu - nowe media. Właściwie to już trzeba śmiało powiedzieć - amerykanie boja się internetów jak w latach .60-.70 bali się telewizji. To jest omnipotencja nowych mediów - które zawładnęły ich umysłami niczym Skynet. Nie wiem ile jest w tym prawdy, ale wiem jedno - nie ma szans na 300 tysiecy wyświetleń w dwie godziny, ani 80tys. followersów od rana, bez żadnego posta na Twitterze. To znaczy - owszem, przy dobrze zaplanowanej i udanej akcji viralowej takie liczby się zdarzają, ALE - zdarzają się. Tymczasem w zeszłym roku obejrzałem 4 filmy, z których wynika, że to się dzieje co chwilę. Birdman należy do nich, jego twórcy zademonstrowali ignorancje w temacie i elementarny brak wiedzy - jedynie wyobrażenie, jak to może działać. Poważnie, za kazdym kolejnym takim wątkiem w filmie myślę o stworzeniu przekrojowego artykułu na ten temat.
Ale wracając do filmu - najboleśniej zniechęcił mnie do ciepłych wspomnień o nim słabiuteńką końcówką, w której "sympatycznie otwarte" zakończenie zjadło własny ogon i odcięło możliwość naprawdę pozytywnej opinii z mojej strony. Skoczył? Ach, czemuż ona się uśmiechła? To takie głębokie, kiedy metafora przekracza zarysowane wcześniej przez 120 minut granice między światem realnym a niedopowiedzianym, kiedy wbija się tuż przed napisy końcowe burząc konstrukcję historii i zostawiajac widza z
nieznośnymi refleksjami totalną ambiwalencją. To było tak tanie, że większość publikowanych w "Nowej Fantstyce" opowiadań pryszczatych nastolatków z lat osiemdziesiątych posiadało ciekawszą puentę.
Nie podobała mi się również muzyka, która co chwilę przypominała mi Whiplash i była po prostu zbyt skromna, żeby odcisnąć interesujące piętno, a jednocześnie zbyt dudniąca, aby nie zirytować. Zabieg zaliczam zdecydowanie do nieudanych.
Z treści filmu wspomnę jeszcze i pochwalę wyśmienintą scenę konfrontacji Birdmana z krytykiem - ogromne brawa dla Keatona, ale również scenarzystów którzy ładnie ten dialog rozpisali. Tylko wciąż zastanawiam się, ile prawdy jest w takich historiach - że jedna opinia jednego krytyka grzebie czyjąś sztukę na wieki. W Polsce to nie do pomyślenia i to raczej nie ze względu na brak popularności kultury wysokiej - wystarczy spróbować dostać się do teatru w dużym mieście wojewódzkim na weekend. Imho to zupełnie idiotyczne, że opiniom recenzentów przypisuje się tak dużą uwagę.
Podsumowując "Birdmana" - tak bardzo mogło być dobrze, gdyby nie to, że nie bardzo jest. Film jest świetnie skręcony i zagrany, ale w gruncie rzeczy banalny, infantylny i chwyta się tanich sztuczek, aby osiągnąć zamierzony efekt. Fascynacja zupełnie niezrozumiała, tym bardziej że raczej nie nadaje się na kilka seansów - ja po pierwszym razie raczej nigdy do niego nie wrócę.
6+/10