Lego Ninjago: Film (The Lego Ninjago Movie) - "Lego Ninjago: Film" opowiada o chłopcu imieniem Lloyd, który mieszka sobie w malowniczym miasteczku Ninjago. Co jakiś czas lokalną społeczność napada Garmadon. Wielki, zły i okrutny lord, prywatnie... ojciec Lloyda. Przynajmniej genetycznie, bo w praktyce zostawił syna i jego matkę dawno temu. Jedyną siłą, która mu się przeciwstawia są wojownicy ninja, których przywódcą jest... tak właśnie, wspominany Lloyd. Jak zakończy się kolejne starcie? Jaką rolę odegra czynnik rodzinny?
To są pytania, na które odpowie film. Kwestią otwartą pozostaje czy warto poznać te odpowiedzi. "Lego Ninjago: Film" to chaos w czystej postaci. Przede wszystkim na ekranie, bo mimo ładnej oprawy, ilekroć akcja przyśpiesza, ciężko nam zrozumieć co się dzieje. Obrazki migają, klocki fruwają, cięcia nadają niemal stroboskopowe tempo i widz po prostu gubi się w tym wszystkim raz po raz. Apogeum tego chaosu doświadczamy gdy mowa jest o "ultimate ultimate weapon". W założeniu scena miała być zabawna, w praktyce jest prostą drogą do ataku epilepsji.
Chaos obecny jest również w scenariuszu. Historia opowiedziana w filmie jest traktowana po macoszemu. Jej istnienie wydaje się być tylko pretekstem dla żartów. Bardzo nieśmiesznych żartów. I chyba wiem dlaczego. Otóż lista twórców jest imponująca. Aż za bardzo. Za scenariusz odpowiadają: Bob Logan, Paul Fisher, William Wheeler, Tom Wheeler, Jared Stern, John Whittington, a za reżyserię: Charlie Bean, Paul Fisher, Bob Logan. Sześciu scenarzystów, trzech reżyserów. "Gdzie kucharek scenarzystów sześć...". Co więcej, zaczynam odnosić wrażenie, że podczas prac nad filmem panował jakiś dziwny podział obowiązków. Jedna osoba była odpowiedzialna za sceny akcji, druga za żarty, trzecia za szkielet historii, czwarta za bohaterów i tak dalej. Wszystko na koniec poklejono na ślinę i trochę taśmy, więc wyszedł z tego miszmasz bez ładu i składu. Humor nie śmieszy, fabuła jest niespójna i nie niesie ze sobą żadnego morału. Czyli ani to dla dzieci, ani dla dorosłych. Nie wiem w jakie audytorium celowali autorzy.
Skoro to już trzecia produkcja z duńskimi klockami w tytule, nie można uciec od porównań. A te są dla Ninjago miażdżące. "Lego Batman: Film" i "Lego Przygoda" (Czemu nie "Lego Przygoda: Film"? Jak robić coś głupio to na całego!) są o wiele, wiele lepsze. Samo stawianie ich obok przygód Lloyda to nieporozumienie i świętokradztwo. W nowym filmie nie ma niczego, co warto by polecić. Film zawodzi na każdym froncie. Ta produkcja jest wszystkim tym czego bałem się siadając do oglądania "Lego Przygody" - nudną, bezpłciową reklamą zabawek. Jeśli lubicie dwie poprzednie odsłony, trzymajcie się od Ninjago z daleka. Jeśli nie lubicie... to w sumie też omijajcie film szerokim łukiem. 3/10
Pacific Rim: Rebelia (Pacific Rim: Uprising) - Jake Pentecost (John Boyega), syn bohatera granego w poprzedniej odsłonie przez Idrisa Elbę, mówi w którymś momencie “I’m not a hero like my father was”. Nie ma bardziej symbolicznego momentu, który uzmysłowi nam jak wiele różni “Pacific Rim” i “Pacific Rim: Rebelię”. Jeśli ten pierwszy film był czymś wyjątkowym, to druga część… no cóż… po prostu istnieje.
“Pacific Rim” był projektem Guillermo del Toro zrodzonym ze szczerej pasji. To nie miała być produkcja realizująca cele studia, wymierzona statystykami i tabelkami popytu na konkretne typy postaci, statystycznie pożądane grupy etniczne, ani inne zagrywki z pogranicza cynicznego biznesu i rozhulanej poprawności politycznej. Wszystko było takie jak chciał reżyser, takie, jak wymarzył sobie jego wewnętrzny dzieciak, wychowany na “Gundamach”, “Evangelionach” czy “Godzillach”. Traktował swoich bohaterów z czułością i humorem, sceny walki były przerysowane i przesadzone, ale dokładnie o tyle, abyśmy nie czuli zażenowania.
W “Rebeli” z tego podejścia został… tytuł. Wszystko inne jest jak żywcem przeniesione z Excela jakiegoś ważnego, smutnego pana w garniturze, który odhacza standardową listę. Silna postać kobieca w wieku lat piętnastu? Jest. Wesoły, zawadiacki protagonista-buntownik? Jest. Twardogłowy dowódca o gołębim sercu, ze słabością do kadetów? Jest. I tak dalej, i tak dalej. Nie ma w tym krzty oryginalności, nie ma żadnej postaci, która by się wyróżniała. Brakuje charyzmy jaką dawał Elba. Boyega naprawdę się stara i bardzo doceniam kilka momentów, gdzie wybija się ponad film, ale facet po prostu przegrał w starciu z materiałem, który mu dano do obróbki. Z tego nie wyciągnąłby nic nawet Scorsese w duecie z DeNiro. Wszystko jest takie do bólu sztuczne i wycyzelowane, byle tylko podobać się starannie określonej grupie docelowej.
Historia opowiedziana w filmie żenuje. Nagle okazuje się, że zostać pilotem Jeagera może każdy przypadkowy przechodzień. W pół roku. Tak na szkolenie trafia piętnastoletnia Amara (Cailee Spaeny). Nie jest jeszcze gotowa by brać udział w walce, ale to nie ma znaczenia, bo po latach ciszy i spokoju okazuje się, że nowe-stare niebezpieczeństwo wcale nie zniknęło na zawsze.
Twórcy “Uprising” potrafili skrewić nawet taki element jak Kaiju i Jeagery. Pierwsze wyglądają plastikowo i sztucznie. Jak zabawki. Te drugie natomiast, gigantyczne mechy – nagle mają dużo mniejszą bezwładność i hasają sobie po okolicy skacząc, biegając i robiąc salta. Szukając dobrego porównania przypomniał mi się genialny klasyk Paula Verhoevena z 1987 – “RoboCop”. Jeśli kojarzycie jak się poruszał się pół-człowiek, pół-robot i (niestety) widzieliście remake “RoboCopa” z 2014 roku to mniej więcej rozumiecie na czym polega różnica. Nowe Jeagery to po prostu skoczne, wesołe pacynki.
Smutno, naprawdę smutno mi było w kinie. Ostatnie trzydzieści minut seansu to czysta akcja i jedna wielka bijatyka, a ja walczyłem z ogarniającym mnie znużeniem. Niewiele brakowało żebym usnął. O tym jak bardzo twórcy “Uprising” nie rozumieją świata “Pacific Rim” świadczy fakt, że ostateczną walkę rozstrzyga pojedynczy pocisk, coś a’la rakieta, a nie wielki robot jakby należało (spokojnie, wbrew pozorom to żaden spojler).
Pod kątem kreacji aktorskich też nie ma tu na czym oka/ucha zawiesić. Cailee Spaeny wypadła całkiem nieźle, John Boyega się starał, ale to było wylewanie wody z Titanica za pomocą wiaderka z dziecięcej piaskownicy. Bez efektu. Scott Eastwood jest dość mocno eksponowany i nie mogę się nadziwić jak bardzo gościa promują mimo oczywistego braku talentu. Facet w każdym filmie jest taki sam. Gra samego siebie. Przypomina pod tym względem Jaya Courtneya.
Mam nadzieję, że druga część będzie ostatnią. Mam nadzieję, że scena pod koniec zapowiadająca następne odsłony okaże się zbędna i film nie zarobi wystarczająco wiele, by studiu opłacało się go kontynuować. Jeśli miałbym jakoś krótko podsumować wrażenia po seansie – “Pacific Rim: Uprising” to nie jest film zrobiony z pasji. To produkt zaplanowany na wyciśnięcie ostatniego dolara z nośnej marki. Gdybym nie wiedział, strzelałbym w ciemno, że drugą część robiła ekipa odpowiedzialna za “Transformers: Age of Extinction” i “Transformers: The Last Knight”. Niestety, ale to jest dokładnie ten sam poziom widowiska wyzutego z jakichkolwiek pozytywnych elementów. Póki co najgorszy film jaki obejrzałem w tym roku. Czułem, że bez Guillermo del Toro to się może nie udać. Ale że wyszło aż tak źle, to jednak zaskoczenie. 2/10
Anihilacja (Annihilation) - Najpierw pojawił się znienacka na Netflixie “Cloverfield Paradox”, film kręcony wcześniej z myślą o tradycyjnej dystrybucji. Teraz ten los podzieliło “Annihilation”, które poza USA, Kanadą i bodajże Chinami nie pojawi się w kinach. Nie dziwi mnie fakt, że reżyser Alex Garland (twórca kapitalnej Ex Machiny) się wściekł. Sadząc po skali widowiska, stworzył film z myślą o wielkim ekranie, ciemnej sali i przestrzennym dźwięku. Ale nie dziwi mnie też decyzja dystrybutora. Po umowie z Netflixem wychodzą (podobno) na zero, a nie spodziewam się, żeby “Annihilation” miało szansę na zainteresowanie szerszej publiczności i zarobienie poważnych pieniędzy w kinach. Nie znaczy to, że film jest zły. Jest po prostu… dziwny.
Na ziemię spada z kosmosu bliżej nieokreślone “coś”. Wokół miejsca lądowania/upadku zaczyna tworzyć się osobliwość nazwana Iskrzeniem. Wygląda z zewnątrz jak bańka mydlana. Wewnątrz natomiast… nie wiadomo jak wygląda i co się dzieje. Wszystkie militarne i militarno-naukowe ekspedycje przepadają bez wieści. Do tej pory wróciła tylko jedna osoba, żołnierz Kane (Oscar Isaac), ale nie dość, że wydaje się nie być sobą, to jeszcze na dodatek jest śmiertelnie chory. Co gorsza Iskrzenie powoli, ale konsekwentnie się rozszerza. Na kolejną wyprawę wyrusza piątka kobiet: Dr Ventress (Jennifer Jason Leigh), Josie Radek (Tessa Thompson), Anya Thorensen (Gina Rodriguez), Cass Sheppard (Tuva Novotny) i Lena (Natalie Portman).
Anya jest ratownikiem medycznym i żołnierką, pozostałe panie reprezentują takie dziedziny nauki jak biologia czy fizyka. Każda – jak się okazuje – ma też własne powody, żeby wybrać się na taką samobójczą misję. I tu ciekawostka. Przy okazji fatalnego remake’u “Ghostbusters” z 2016 roku wszędzie trąbiono jakie to progresywne, jakie nowoczesne. Patrzcie, same kobiety w filmie! Nieważne jak głupio i nieśmiesznie ostatecznie wyszło, jeśli się nie podobało to na pewno przez patriarchat, mizoginię i seksizm. I szowinizm przeciętnego widza. A potem wychodzi takie “Annihilation”. Pięć żeńskich bohaterek wokół których kręci się cała historia. Wszystkie postaci są realistyczne, mają swoje motywacje i charaktery. I co? I cisza. Nikt się nawet nie zająknął w materiałach promocyjnych. Dobre kobiece kreacje obronią się same. A im mocniej ktoś krzyczy o równouprawnieniu, różnorodności, walce ze stereotypami, tym większe prawdopodobieństwo, że próbuje odwrócić uwagę od tego jak tandetny produkt sprzedaje.
Jeśli już jestem przy temacie ról kobiecych to muszę wspomnieć, że jedynym, ale oczekiwanym zawodem jest tutaj Natalie Portman. Gra to co zwykle i jeśli ktoś widział “Niepokonana Jane” czy “Czarnego Łabędzia” to poczuje się jak u siebie, spotka tę samą smutną dziewuszkę z wiecznie identyczną, zbolałą miną. Poprawnie, ale bez sensacji. Lena jest naszą protagonistką i to jej historia stanowi oś fabuły. Szkoda, że postawiono właśnie na nią, bo pozostałe panie zagrały rewelacyjnie (z dodatkowym wyróżnieniem dla genialnej Giny Rodriguez).
Muszę oczywiście wspomnieć o rzeczy dla widza najważniejszej. Czym jest ten film? Otóż “Anihilację” reklamowano jako horror, tyle że jako horror kompletnie nie zdaje egzaminu. Owszem, warstwa wizualna i (szczególnie) dźwiękowa budują bardzo gęsty klimat niepokoju i zagrożenia. Film dosłownie bierze swoje wielkie cielsko, siada ci na klatce piersiowej i nie pozwala ani przez chwilę głęboko odetchnąć. Problem w tym, że kiedy już pojawiają się elementy mające straszyć – nie wybrzmiewają wystarczająco mocno. Albo wcale. Naliczyłem całe cztery momenty, które mogły lekko przestraszyć widza. W dwóch przypadkach były to niepokojące sceny z gatunku “body-horror” (jedna, zupełnie niepotrzebnie, jest już w zwiastunie). Dwóch pozostałych nie powinienem nawet liczyć. To tradycyjne “jump-scares” (po naszemu to będzie… “wyskakistrachy”?), które uważam od dawna za najtańszy i najbardziej nadużywany, a w niewprawnych rękach wręcz prostacki sposób straszenia widza.
Ale to nie jedyny problem tego filmu. Garland w “Anihilacji” zadaje mnóstwo pytań, ale nie udziela żadnej odpowiedzi. Czy człowiek ma wbudowaną skłonność do autodestrukcji? Czy nie jest tak, że w momencie urodzenia zaczynamy powoli umierać? Czy śmierć to unicestwienie życia czy może tylko przejście w inny stan? Czy uśmiercenie jednej formy życia by stworzyć inną to nadal unicestwienie czy może ewolucja i akt stworzenia? Czy nowotwór tylko zabija czy tworzy po prostu nową formę życia? Czy jednostka zbyt szczęśliwa podświadomie sama zaczyna niszczyć własne szczęście? Pytań i poważnych problemów, jakie film stawia, jest cała chmara. Na pewno dla każdego widza zestaw ten będzie się różnił. Tyle że film nawet nie próbuje nam zaprezentować własnego stanowiska. Co gorsza zakończenie, dosłownie ostatnia scena, pasuje do reszty jak pięść do nosa. Czyżby ingerencja studia?
To jest właśnie mój główny problem z najnowszym filmem Garlanda. To naprawdę ładna (poza naprawdę biednym CGI w dwóch-trzech scenach), nietuzinkowa, klimatyczna i psychodeliczna wizja. Swoisty “bad trip” i niezły wstęp do długiej, filozoficznej dyskusji przy płynach takich i owakich do samego rana. Dyskusji o śmierci, o życiu, o człowieczeństwie. Tylko – no właśnie – mam wrażenie, że reżyser chciał zrobić za dużo, złapać zbyt wiele srok za ogon i ostatecznie nic z tego nie wynika. Film chciał być jednocześnie “Stalkerem” Tarkowskiego i “Arrival” Denisa Villneuve’a. Tyle że brakuje i głębi pierwszego filmu, i silnego zaczepiania w motywie przewodnim tego drugiego. “Anihilacja” chce porozmawiać z widzem o wszystkim naraz i ostatecznie nie mówi nic konkretnego. Jako przyczynek do dyskusji na pewno sprawdzi się nieźle, ale jako film – średnio. Ja na pewno nie wrócę do tej pozycji, aczkolwiek sądzę, że można, a nawet warto się z nią zapoznać. To tak nietypowa produkcja, że może się spodobać każdemu i każdego zniechęcić. Trzeba się przekonać na własną rękę. 6/10
Piraci! (The Pirates! In an Adventure with Scientists!)
Zwariowana historia od Aardman Animations, rodziców m.in. Wallace'a i Gromita oraz Baranka Shauna. Dandysowaty Kapitan Piracki (tak, to nazwisko) marzy o tytule Pirata Roku. W zdobyciu branżowej nagrody przeszkadza mu nieco fakt, że jest nieudacznikiem i dowodzi ekipą łamag i dziwolągów. Nawet jego papuga jest jakaś ...inna. W trakcie jednego z ataków zajmuje statek wypełniony wypchanymi zwierzakami oraz bierze do niewoli młodego pasażera, akurat przeżywającego chwile załamania z powodu braku dziewczyny. Pasażer nazywa się Karol Darwin i w akcie desperacji, chcąc uratować się przed egzekucją podsuwa Pirackiemu pomysł na sięgnięcie po inne wyjątkowe trofeum. Naukowe! Jak każda animacja od Aardmana film ma w sobie to "coś" i trudno go porównywać z typowymi przedstawicielami gatunku zza wielkiej wody. Jest przepełniony humorem i pełen żartów ale trzeba być uważnym bo potrafią być ukryte nawet w plakacie na ścianie albo w tytule gazety czytanej przez bohatera i widoczne przez mgnienie oka. Nie mam pojęcia jak bardzo animacja poklatkowa jest teraz wspierana przez komputer ale pozostaje urokliwa i jakby zupełnie z "innej bajki". Film oglądałem z polskim dubbingiem, który nie jest zły ale miło byłoby usłyszeć te wszystkie gwiazdy podkładające głos w oryginale, z Hugh Grantem jako Pirackim na czele. Bawiłem się bardzo dobrze, starsi miłośnicy brytyjskiego humoru nie będą zawiedzeni a dzieciaki dostaną to co lubią czyli fajną slapstickową komedię. 8/10
Zmartwychwstały (Risen)
Zmarnowana okazja na zrobienie dobrego, niebanalnego filmu o tematyce biblijnej. Klawiusz, sterany ciągłą wojaczką rzymski oficer dostaje od prefekta Judei Poncjusza Piłata polecenie aby jego żołnierze pilnowali zwłok niejakiego Jeszui, buntownika, co do których istnieje obawa, że mogą zostać wykradzione z grobowca. Zwłoki oczywiście "giną" w tajemniczych okolicznościach więc oficer musi przeprowadzić śledztwo. Przesłuchuje świadków, werbuje informatorów, zastrasza. Przez cały czas prezentuje sceptyczną postawę wobec doniesień o rzekomym cudownym zmartwychwstaniu. Uczniów Jeszui traktuje raczej jako niegroźnych dziwaków, ścigając ich z powodu otrzymanych rozkazów a nie z pobudek osobistych.
Mniej więcej do połowy film utrzymany jest w takim własnie tonie. Chcesz to wierzysz, nie chcesz - to nie wierzysz. Specjalnie jakby podsuwa widzom pewne wątpliwości. Np. przed zamknięciem grobowca Klawiusz widzi w nim jakieś zwłoki w całunie, nie sprawdza czy to na pewno zwłoki Jeszui. Relacje uczniów Jeszui faktycznie mogą sprawiać wrażenie bełkotu fanatyków. Niestety, gdzieś w połowie filmu Klawiusz ...spotyka Jeszuę i pisząc kolokwialnie - momentalnie ch..j bombki strzela. Od tego momentu mamy klasyczną religijną i łopatologiczną historyjkę o Jezusie uzdrawiającym chorych i przemawiającym dobrotliwie do uczniów wyglądających jak grupa najaranych hippisów. Ech, film był naprawdę o krok od czegoś wyjątkowego, w sieci można znaleźć informacje jak starannie przygotowywali się do roli aktorzy i jak wiele aspektów było dobrze przemyślanych. Gdyby udało się zachować ten ton niejednoznaczności, niedopowiedzenia z pierwszej części filmu to byłoby znakomicie. Jest np. taka scena pod koniec, gdy Jeszua uzdrawia trędowatego, co widzimy z oddalenia, oczami Klawiusza i uczniów Jeszui. Chory wstaje i oddala się, nie wiemy czy faktycznie został uzdrowiony, wszystko pozostaje kwestią wiary a nie wiedzy. Właśnie sobie myślę "jaka świetna scena" gdy nagle trędowaty jednak odwraca się i widać, że TAK, NAPRAWDĘ został uzdrowiony a na twarzach uczniów widać coś w rodzaju "yessss! he did it again!". Ech... Za kino religijne to ja dziękuję. 5/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 31 marca 2018, o 16:11
autor: Yankes
Voo pisze:
Zmartwychwstały (Risen)
Zmarnowana okazja na zrobienie dobrego, niebanalnego filmu o tematyce biblijnej. Klawiusz, sterany ciągłą wojaczką rzymski oficer dostaje od prefekta Judei Poncjusza Piłata polecenie aby jego żołnierze pilnowali zwłok niejakiego Jeszui, buntownika, co do których istnieje obawa, że mogą zostać wykradzione z grobowca. Zwłoki oczywiście "giną" w tajemniczych okolicznościach więc oficer musi przeprowadzić śledztwo. Przesłuchuje świadków, werbuje informatorów, zastrasza. Przez cały czas prezentuje sceptyczną postawę wobec doniesień o rzekomym cudownym zmartwychwstaniu. Uczniów Jeszui traktuje raczej jako niegroźnych dziwaków, ścigając ich z powodu otrzymanych rozkazów a nie z pobudek osobistych.
Mniej więcej do połowy film utrzymany jest w takim własnie tonie. Chcesz to wierzysz, nie chcesz - to nie wierzysz. Specjalnie jakby podsuwa widzom pewne wątpliwości. Np. przed zamknięciem grobowca Klawiusz widzi w nim jakieś zwłoki w całunie, nie sprawdza czy to na pewno zwłoki Jeszui. Relacje uczniów Jeszui faktycznie mogą sprawiać wrażenie bełkotu fanatyków. Niestety, gdzieś w połowie filmu Klawiusz ...spotyka Jeszuę i pisząc kolokwialnie - momentalnie ch..j bombki strzela. Od tego momentu mamy klasyczną religijną i łopatologiczną historyjkę o Jezusie uzdrawiającym chorych i przemawiającym dobrotliwie do uczniów wyglądających jak grupa najaranych hippisów. Ech, film był naprawdę o krok od czegoś wyjątkowego, w sieci można znaleźć informacje jak starannie przygotowywali się do roli aktorzy i jak wiele aspektów było dobrze przemyślanych. Gdyby udało się zachować ten ton niejednoznaczności, niedopowiedzenia z pierwszej części filmu to byłoby znakomicie. Jest np. taka scena pod koniec, gdy Jeszua uzdrawia trędowatego, co widzimy z oddalenia, oczami Klawiusza i uczniów Jeszui. Chory wstaje i oddala się, nie wiemy czy faktycznie został uzdrowiony, wszystko pozostaje kwestią wiary a nie wiedzy. Właśnie sobie myślę "jaka świetna scena" gdy nagle trędowaty jednak odwraca się i widać, że TAK, NAPRAWDĘ został uzdrowiony a na twarzach uczniów widać coś w rodzaju "yessss! he did it again!". Ech... Za kino religijne to ja dziękuję. 5/10
W 100% zgoda, jak juz chcieli byc lopatologiczni to mogli by to zrobic jako ostatnia scene filmu ze spotyka Jezusa. Przynajmiej efekt byl by wtedy wiekszy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 2 kwietnia 2018, o 13:34
autor: Voo
Salut 7 (Salyut-7)
Jeśli kogoś denerwowały przesadzone sekwencje w "Grawitacji" a lubi takie klimaty i chciałby zobaczyć coś bliższego realizmowi to szczerze polecam. Historia oparta jest luźno na wydarzeniach z 1985 roku gdy Rosjanie utracili kontrolę nad stacją kosmiczną Salut 7. Stacja mogła spaść na tereny zamieszkałe a ponieważ Zimna Wojna i rywalizacja kosmiczna z Amerykanami trwały w najlepsze to żaden kosmiczny blamaż ani utrata technologii nie wchodziły w grę. Nawet za cenę życia kosmonautów. Oczywiście nie da się w takiej tematyce uniknąć pewnej sztampy fabularnej. Załoga, która leci na stację, to doświadczony, stary wyga oraz młody inżynier, po raz pierwszy na misji i to tylko dlatego, że najlepiej zna budowę stacji. Na dole czekają rodziny, żona inżyniera spodziewa się dziecka, ruscy generałowie znacząco zerkają na zegarek nie mogąc doczekać się okazji do zestrzelenia stacji. Są konflikty, chwile załamania, nagłe zagrożenia itd. Jednak wszystko w tym filmie jest na naprawdę wysokim poziomie i to bez przykładania specjalnej miary dla rosyjskiego (więc z założenia słabszego) filmu. Bardzo dobre efekty specjalne i ciekawa, elektroniczna ścieżka dźwiękowa trochę utrzymana w klimacie lat 80. Staranie dobrana scenografia, pełna charakterystycznych detali takich jak bimbający jako zawieszka w kabinie statku Miszka - maskotka z olimpiady w Moskwie albo elektroniczna gra w "jajeczka" w którą pocina jeden z kosmonautów. Oszczędne aktorstwo, naturalność zachowań, wyczuwalna nutka krytyki ówczesnego systemu. Do tego powalający kosmos, dla którego warto film zobaczyć w jak najlepszej jakości. Współczesne rosyjskie filmy akcji potrafią być nieznośne ale trafiają się prawdziwe perełki a ten z pewnością należy do tej drugiej grupy. Jeśli ktoś dobrze bawił się na Apollo 13 to może śmiało po rosyjski odpowiednik sięgać. 8/10
Manchester by the Sea
Obejrzałem wreszcie ten film, dość dużo czasu minęło od premiery i deszczu nagród więc swoim zwyczajem przejrzałem po seansie nasze recenzje. Naprawdę, ciekawy przykład jak zblazowanym filmowo towarzystwem jesteśmy już na FSGK Serio, nie wiem do czego można przyczepić? Że zdolniejszy z Afflecków znowu gra tę samą rolę? Niby tak ale skoro pasuje? Skoro całość chwyta za serce i zapewnia niezłą huśtawkę nastrojów? Najbardziej popłynął Crowley, który chyba zrecenzował inny film. Skąd tak negatywny odbiór postaci bratanka, że aż wpływający na ocenę filmu? Moim zdaniem gościu zagrał znakomicie nastolatka, któremu jest przykro z powodu śmierci ojca ale nie rozpacza bo tak naprawdę przeżył tę śmierć już wiele razy, za każdym razem gdy ojciec trafiał nagle do szpitala i przyjeżdżał do niego wujek. Po prostu stało się to co miało się stać, życie toczy się dalej więc czemu nie skorzystać z okazji i nie bzyknać koleżanki? Zresztą młodziak był bardziej ogarnięty i trzeźwo myślący od wujaszka, nie pyskował i nie urządzał scen. Moim zdaniem nie ma się co wytrząsać nad takimi filmami tylko należny oglądać je "z sercem", doceniać unikanie sztampy, z którą mielibyśmy do czynienia gdyby wujek przeszedł jakąś "wewnętrzną przemianę" i wszystko by się cacy ułożyło. Korzystając w wyświechtanego określenia - bardzo "życiowy" film Jak życie trochę smutny a czasem za to trochę smutny Ale i tak fajny i ostatecznie trochę budujący. Teraz muszę ratować średnią. 9/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 2 kwietnia 2018, o 14:09
autor: SithFrog
Ja dałem zdaje się 8, więc bez przesady. Poza tym zarzut do Afflecka podtrzymuję. Koleś nie tyle zagrał co był sobą jak w każdym innym filmie. Ładnie to pasowało do klimatu, ale nie uważam, żeby od niego wymagało aktorskich umiejętności na Oscarowym poziomie.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 kwietnia 2018, o 23:24
autor: Piccolo
Tomb Raider (Tomb Raider)
Myślę, że ocenę tego filmu warto rozdzielić na dwie kategorie.
Po pierwsze, czy jest to dobra adaptacja gry?
Moim zdaniem, zadziwiająco, tak. Fakt, że w tej kategorii film musi mierzyć się z takimi "mocarzami" jak oba Hitmany, Assasins Creed czy Prince of Persia (wszelkie potworki Uwe litościwie pomijam), ale mimo wszystko jako adaptacja gry wypada całkiem dobrze. Bazuje mocno na fabule gry, wprowadza pewne zmiany ale jednocześnie nie kaleczy materiału źródłowego. Mamy więc młodą Larę Croft, która trafia na "bezludną" (tia) wyspę w okolicach Japonii, gdzie odkrywa grobowiec dawnej japońskiej królowej Himiko. Niestety cały materiał trzeba zmieścić w 2 godzinach filmu zamiast w 10+ godzinach rozgrywki więc wiele survivalu i biegania po grobowcach w filmie nie zobaczymy. Jednak generalnie w kategorii "kolejny film oparty na giereczce" daję TR dwa kciuki w górę.
A teraz czy TR jest dobrym filmem tak ogólnie... eeeeeh, czy ja wiem.
Fabułą pełna jest drobnych dziur, które co chwila wbijają nam szpile. Główny zły jest jak wycięty z szablonu głównego złego i, pod wieloma względami, sztampa goni tutaj sztampę.
Aktorsko mamy tutaj w zasadzie Alicję Vikander, która sprawdziła się jako młoda Lara bardzo dobrze iiiiii całą resztę aktorów, która gdzieś tam sobie jest, coś tam robi ale w zasadzie ciężko się w jakikolwiek sposób kimś tam przejmować.
Ostatecznie bawiłem się dobrze, wiedziałem trochę czego się spodziewać jak wybierałem się na seans, ale jakoś bardzo mocno nie czekam na następną część (jeśli taka się pojawi bo film chyba nie odniósł gigantycznego sukcesu w stanach). 6/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 8 kwietnia 2018, o 16:37
autor: Voo
Wieczór gier (Game Night)
Hahaha, normalnie komedia roku! Nowe "Kac Vegas", wierzcie mi! Dawno się tak nie uśmiałem, jednak reklamy mówiły prawdę! Musicie to zobaczyć w kinie, koniecznie! Koniecz-nie. Koniecz-NIE. NIE.
No niestety, po prostu nie. Nie musicie. "Game Night" jest w jakimś tam sensie wyjątkową komedią dzięki tematowi, czyli fabule kręcącej się wokół gier towarzyskich. Chociaż humor oparty na pomyleniu ustawionej zabawy z rzeczywistością (i na odwrót) to przecież samograj stary jak kino. Tak poza tym to przeciętna amerykańska komedia, którą za pół roku obejrzycie na Polsacie i nic nie stracicie. Zresztą, jeśli widzieliście trailer to widzieliście już połowę najśmieszniejszych scen w filmie więc na Polsacie musicie obejrzeć tylko drugą połowę. Żeby być dobrze zrozumianym - to całkiem fajna komedia ale żeby za jej obejrzenie płacić 75 złotych (za 3 bilety) jak zrobił niżej podpisany to normalnie szaleństwo. Nie idźcie moją drogą. Polsat da wam to za darmo. 6/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 09:09
autor: Pquelim
ready player one jest bajką trzeciego tysiąclecia. Trochę głupie, ale wciągające jak popkultura, na której się całkowicie opiera. sam nie wiem na ile ocenić, bo mam zaburzony obiektywizm - wsadzili tam Kubricka i jego Lśnienie w sposób, który jeszcze nie przestał wywoływać banana na mojej twarzy.
Spielberg to jest wielki gość.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 09:15
autor: SithFrog
Pquelim pisze:nie wiem na ile ocenić
Ja mam mieszane uczucia. Nie wiem czy 3 czy może 4 na 10. Gówno straszne. Poza sceną z Lśnienia i dobrym Mendelsohnem nie ma w tym filmie nic dobrego i Spielberg próbuje ten brak czegokolwiek zakrzyczeć milionem referencji.
No i morał jak przystało na problemy społeczeństwa informatycznego z XXI wieku: czasem warto odejść od kompa i zalogować się do rzeczywistości.
Zęby bolą, nóż się w kieszeni otwiera, a rower sam jeździ po piwnicy. Mam płonną nadzieję, że Spielberg przestanie kręcić filmy.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 09:18
autor: Pquelim
bo to jest bajka! bajka, taka sama jak Shrek czy Piękna i Bestia. i do tego przepięknie zrobiona! Wizualnie majstersztyk, taki Valerian się chowa moim zdaniem.
Scnariusz jest ubogi, bo ekranizowali niezbyt sprawną książkę dla teenage'ów. No i sporo backgroundu im uciekło, nie szystko jest jasno wytłumaczone, chociaż fabuła stanowi tylko popychadełko dla kolejnych akcji. Końcowy efekt mnie kupił, bawiłem się rewelacyjnie. Nie znasz się!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 09:25
autor: SithFrog
Pquelim pisze:bo to jest bajka! bajka, taka sama jak Shrek
W Shreku jest sympatyczny Shrek, świetny osioł, świetny dubbing i voice acting.
W RPO jest protagonista. Skończony buc, dupek i zblazowany gimbazjusz. Dialogi są na poziomie 8 latków. Morał też. Konstrukcja świata jest idiotyczna. Gra z 2045 roku wygląda gorzej niż Avatar z 2009 i gorzej niż te obecne w 2018 na naszych kompach. Gra aktorska poza Mendelsohnem i Raileyem to jakaś pomyłka, brzydkie i niedorobione avatary w Oasis mają więcej mimiki i emocji na twarzy niż prawdziwi ludzie w filmowym "realu". Last but not least: nawet referencje są najebane masowo bez żadnego szacunku do oryginału. Pamiętasz kim był Iron Giant? Pamiętasz jego słynne "I'm not a gun"? King Kong? Zaszczute, przerażone zwierze. A co z nimi robi Stiwen? Używa do epickiej napierdalanki.
Ten film zawiera w sobie wszystko co najgorsze w obecnym kinie blockbusterowym. Dowolny Marvel jest lepszy niż to coś.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 10:17
autor: Piccolo
Pq z tego co słyszałem (dopiero zaczynam książkę więc sam nie mogę jeszcze potwierdzić) to akurat np. brak narracji z głowy bohatera to wyjątkowy plus tego filmu .
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 13:51
autor: Crowley
Ale właśnie praktycznie cały film jest komentowany przez głównego bohatera spoza kadru. A jak nie spoza, to bezpośrednio na ekranie. Cokolwiek by nie robili, on opowiada, co się dzieje, żeby ktoś się przypadkiem nie pogubił. Książka była sympatyczna, chociaż słabo napisana. Film jest słabo napisany, słabo zrealizowany i właśnie mało sympatyczny.
A jedna scena z Lśnienia niestety wygląda tak, jakby to był jedyny element, który się Spielbergowi chciało robić. Na który był pomysł i który po prostu robi wrażenie. Zresztą odsyłam do tekstu na głównej. Dawaj Pq drugą reckę, będziemy jak film.org.pl, gdzie są pozytywne i negatywne teksty o tym samym filmie.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 15:25
autor: SithFrog
Jumanji: Przygoda w dżungli (Jumanji: Welcome to the Jungle) - Na wstępie chciałbym pozdrowić polskiego dystrybutora klasycznymi trzema słowami do ojca prowadzącego. Wypuszczenie “Jumanji: Przygoda w dżungli” do kin w naszym kraju wyłącznie w wersji z dubbingiem to zbrodnia przeciw kinematografii. Wiem, że są zwolennicy tej formy i nie zamierzam tu nikogo oskarżać o złą wolę, ale do diaska! Dajcie nam wybór! Niech będzie chociaż jedna kopia na średnie/duże miasto bez tego cholernego polskiego podkładu. Kiedy chcę obejrzeć w akcji amerykańskich aktorów to w pełnej krasie, a nie w zubożonej wersji, bez ich własnego głosu, za to z językowymi popisami Krzysztofa Banaszyka. Z całym szacunkiem dla jego starań. Przecież odpowiedni akcent, tembr, i tak dalej, to jest ogromna składowa warsztatu aktorskiego. Odbieranie widzom możliwości obcowania z pełnoprawnym produktem to skandal. To trochę jakby płyty Iron Maiden wydawano tylko w formie coverów robionych przez jakąś znaną polską kapelę. Na pewno fani Bruce’a Dickinsona ucieszyliby się gdyby “Fear of the dark” (czy może “Strach przed ciemnością”) zaśpiewał im Szymon Wydra. Tyle tytułem wstępu. Choć kwestia dubbingu to w zasadzie temat na osobny tekst.
Na szczęście to (prawie) koniec mojego narzekania. Śpieszę wam bowiem donieść, że nowe “Jumanji” jest naprawdę dobre! Owszem – tak jak się można było spodziewać – jest to skok na kasę z wykorzystaniem nostalgii i znanej marki, ale ewidentnie ktoś się postarał, żeby efekt końcowy zadowolił widzów.
Film jest swego rodzaju “miękkim rebootem” oryginalnego “Jumanji” z 1995 roku. Tym razem czwórka nastolatków musi za karę zostać w szkole po lekcjach i sprzątać piwnicę. Wśród gratów dzieciaki znajdują starą konsolę i kartridż z grą Jumanji. Żeby trochę się rozerwać decydują się uruchomić sprzęt i… lądują w świecie gry jako postacie, które wybrali. Spencer – nieśmiały i wycofany nerd to nagle osiłek i łowca przygód o twarzy (i ciele) Dwayne’a Johnsona. Potężny futbolista amerykański Fridge staje się niezbyt imponująco zbudowanym zoologiem o aparycji Kevina Harta. Zblazowana i warcząca na innych Martha w świecie gry zostaje seks-bombą w skąpych szortach – w tej roli prześliczna Karen Gillan. Najgorzej trafiła jednak Bethany. Typowa amerykańska królowa balu, cheerleaderka, wymuskana blondi uzależniona od “lajków” i mediów społecznościowych musi się nauczyć być… Jackiem Blackiem.
Na kontrastach osobowości i wyglądu bohaterów z gry i prawdziwego świata oparto większość dowcipów. I jest to zaskakująco skuteczne. Duża w tym zasługa aktorów. The Rock jako zakompleksiony fan gier komputerowych sprawdza się znakomicie. Podobnie pozostała część obsady. Między Johnsonem i Hartem jest taka chemia, że aż kipi – dowód na to jak bardzo zaprzepaszczono potencjał tego duetu w “Central Intelligence”. Jack Black jest przezabawny, ale to żadna niespodzianka, natomiast pozytywnie zaskoczyła mnie młodziutka, utalentowana i prześliczna (tak, powtarzam się) Gillan. Wymieniona czwórka stanowi serce nowego “Jumanji” i chyba nie dało się wybrać lepiej. Tu pojawia się właściwie jedyna rysa na całości. Alex – chłopak, który wszedł do gry równie przypadkowo tylko zdecydowanie wcześniej niż pozostali. W tej roli pojawia się Nick Jonas i mimo tego, że stara się jak może – wygląda przy pozostałych jak obce ciało.
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Scenarzyści zahaczyli o kilka dość aktualnych tematów – od gier komputerowych, przez “social media”, po uzależnienie od telefonu. Co ważne, poza żartami znalazło się miejsce na refleksję na temat tego jak ekstremalne przeżycia zbliżają ludzi, a brak odpowiedniej komunikacji ich oddala. Nie spodziewałem się takich treści w filmie zaplanowanym na bycie czystą rozrywką.
Najważniejsze, że w “Jumanji: Przygoda w dżungli” nic nie wydaje się zrobione na siłę. Różnorodni, barwni bohaterowie w niecodziennej sytuacji muszą się zjednoczyć i stawić czoła nietypowej sytuacji. Proste, banalne wręcz, ale tak wykonane, że można się uśmiać i wzruszyć, bez obaw, że te niecałe dwie godziny będą czasem straconym. Zdecydowanie polecam. 7/10
Ja mam deja vu, czy ty już tą recenzję gdzieś wcześniej umieszczałeś? O_o Bo jestem pewien, że czytałem ją zaraz po premierze filmu. Coś mi się pomerdało?
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 20:47
autor: Pquelim
noooo, to ja sie nie znam bo Pulp Fiction, a SithFrog daje Player One 3/10, a nowemu Jumanji 7/10
serio, niech pare osob z forum obejrzy te dwa filmy i sie wypowie, bo mam wrazenie ze zyje w alternatywnej rzeczywistosci, psiamac.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 23:44
autor: DaeL
Pquelim pisze:
noooo, to ja sie nie znam bo Pulp Fiction, a SithFrog daje Player One 3/10, a nowemu Jumanji 7/10
Ale SithFroga to Ty szanuj!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 10 kwietnia 2018, o 23:58
autor: SithFrog
Crowley pisze:Ja mam deja vu, czy ty już tą recenzję gdzieś wcześniej umieszczałeś? O_o Bo jestem pewien, że czytałem ją zaraz po premierze filmu. Coś mi się pomerdało?
Pomerdało. Na forum pomstowałem tylko na dubbing
Pquelim pisze:serio, niech pare osob z forum obejrzy te dwa filmy i sie wypowie, bo mam wrazenie ze zyje w alternatywnej rzeczywistosci, psiamac.
Jestem za.
Co Ci nie pasowało w Jumanji?
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 11 kwietnia 2018, o 10:13
autor: Lai
Ale SithFroga to Ty szanuj!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 11 kwietnia 2018, o 11:04
autor: Counterman
Nowe Jumanji oglądałem i mam podobne odczucia jak Żaba. Gra "The Rock" była naprawdę udana, facet ma dystans do siebie. To nie jest ambitny film, ale nie miał być - naprawdę sympatyczna rozrywka. Ocena 7/10 jak najbardziej zasłużona.
Ready Player One jeszcze nie widziałem.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 11 kwietnia 2018, o 13:47
autor: Pquelim
SithFrog pisze:Co Ci nie pasowało w Jumanji?
Tytuł.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 11 kwietnia 2018, o 20:16
autor: SithFrog
To pogadaliśmy
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 13 kwietnia 2018, o 20:00
autor: Voo
Ja idę jutro na Playera choć trailer nie wygląda dla mnie zbyt zachęcająco. Nie będę jednak przesądzał przed obejrzeniem.
Przy okazji - pewnie to już kiedyś rozkminiałem - wiecie może dlaczego kina doliczają opłatę za kupowanie biletów online? Widzieliście gdzieś kiedyś jakieś wyjaśnienie tego zjawiska czy to po prostu taki januszowy model biznesu?
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 13 kwietnia 2018, o 20:04
autor: peterpan
Januszowi model biznesu. Oficjalnie tłumaczony płaceniem za wygoda i nie stanie w kolejce
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 14 kwietnia 2018, o 16:00
autor: boncek
Też mnie to wkurwia. Zwłaszcza jak opłata jest za "obsługę".
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 14 kwietnia 2018, o 17:52
autor: SithFrog
Ingrid wyrusza na zachód (Ingrid Goes West) - Aubrey Plaza do tej pory kojarzyła mi się głównie z serialem “Parks and Recreation”, ewentualnie z prostymi (żeby nie powiedzieć prostackimi) komediami typu “Dirty Grandpa” czy “Randka na weselu”. Po rekomendacji, która pojawiła się na kanale Screen Junkies postanowiłem sprawdzić jak Aubrey radzi sobie w poważniejszym filmie i muszę przyznać że zostałem pozytywnie zaskoczony. Nawet bardzo pozytywnie.
Ingrid Thorburn (Plaza) to dziewczyna z problemami. Dopóki żyła jej mama, była z nią nierozłączna. Choroba i śmierć najbliższej osoby odcisnęły na psychice Ingrid mroczne piętno. Uzależnienie od Instagrama, desperackie próby zwrócenia na siebie uwagi i chłonięcie każdej aktywności w sieci, którą ktoś kieruje do niej (like, komentarz) stają się jej codziennością. Kiedy na radarze pojawia się super popularna “instagramerka” Taylor Sloane (Elizabeth Olsen), tytułowa bohaterka zaczyna mieć obsesję na punkcie nowej idolki. Z czasem popada w coraz większy obłęd.
“Ingrid Goes West” to ciekawy i nienachalny komentarz na temat społeczeństwa epoki informacyjnej. Zasięgi, followersi, influencerzy, żyjący na pokaz, uzależnienie poczucia własnej wartości od liczby lajków. Matt Spicer nie cacka się ze swoimi bohaterkami. Pokazuje nam niezrównoważoną Ingrid jako przykład, ale mam wrażenie, że dużo bardziej nie lubi Taylor. Znacie to zapewne z własnego walla na Facebooku. Szczęśliwa, wiecznie uśmiechnięta, zawsze robiąca coś ciekawego. Nawet na śniadania nie je byle bułki, która przecież fatalnie wypadłaby na udostępnianym zdjęciu! Wszystko jest dla niej cudowne, inspirujące i pełne słońca. Kiedy jednak zajrzy się za głębiej za tę fasadę, okazuje się ile z tego jest rzeczywistością, a ile na pokaz.
...i to chyba jest najciekawsze w opowiadanej historii. Spicer nie próbuje banalnie odwracać ról. Taylor, pod tymi wszystkimi filtrami z Instagrama, nie jest nieszczęśliwą i żałosną istotą chowającą się za serią kolorowych zdjęć. Wręcz przeciwnie, sprawia wrażenie szczęśliwej, ale już jej otocznie niespecjalnie pasuje do wizji, którą sprzedaje innym. Jej najbliżsi zdają się – delikatnie mówiąc – nie podzielać entuzjazmu “influencerki”. Dzięki zbudowaniu tej postaci na szarościach, a nie w czarno-białym kontraście, dużo mocniej wybrzmiewa morał historii. Jest on interesujący i aktualny, ale dość jednoznacznie negatywny i trochę przerażający. Coraz częściej żyjemy życiem obcych ludzi, a owi ludzi sami nie żyją własnym, tylko jakąś dziwaczną, spreparowaną, plastikową atrapą życia.
Elizabeth Olsen czy grający jej chłopaka Wyatt Russell prezentują się bardzo dobrze i autentycznie. Brat Taylor – Billy Magnussen – irytuje i trochę przeraża, ale chyba dokładnie o to chodziło więc oceniam tę rolę na plus. Prawdziwą gwiazdą jest tu jednak Aubrey Plaza. Pokazuje widzom całą masę zachowań, które na zmianę wzbudzają obrzydzenie, strach, ale też zrozumienie i empatię. Fantastyczna kreacja i szkoda, że film przeszedł w zeszłym roku bez echa, bo nominacja do Oscara nie byłaby przesadą.
“Ingrid Goes West” to intrygujący obraz współczesnego Homo Insta Sapiens, który zaczyna de-ewoluować w kierunku osobnika zrośniętego z ekranem telefonu. Osobnika omamionego wizją lajków, zasięgów, rzeszy followersów. Osobnika zazdroszczącego szalonego i szczęśliwego życia tym, których szalone i szczęśliwe życie tak naprawdę istnieje tylko na zdjęciach maźniętych insta-filtrem. Przerażająca wizja, domknięta smutną puentą, ale – na nasze nieszczęście – nie czuć w tym przesady. Pozostaje mieć nadzieję, że historie takie jak ta z filmu zamieszają w głowie i przywrócą nam właściwą perspektywę zanim będzie za późno. 8/10
Przyjemny film, który wprawił mnie w dobry nastrój. Ok, najpierw trochę rozczarował stroną audiowizualną - tutaj spodziewałbym się pierdolnięcia na miarę Avatara a nie czegoś na poziomie filmowego przerywnika z Final Fantasy i to niekoniecznie najnowszej części. Potem trochę rozczarował płyciutką fabułą o złej korpo i bystrych młodziakach, dla których najważniejsza jest przyjaźń i miłość. Koniec końców ujął mnie jednak nawiązaniami do lat 80-tych. Wszystko co fajne jest z lat 80-tych. Terminator, Obcy, Gundam, Lśnienie, Excalibur i DeLorean DMC-12. Co zrobić, sentymentalny ze mnie staruch. Ten chłopiec na końcu, siedzący na podłodze to Elliot, do którego nie przyleciał E.T. To ja, gdybym tylko nie urodził się w pierdolonej komunie i moi rodzice mogliby kupić mi konsolę Atari. Tania zagrywka żeby film spodobał się też "starszakom". Dałem się złapać. Zastanawiam się tylko jak za kilkadziesiąt lat będzie nawiązywać się sentymentalnie do naszych czasów? Co będzie symbolem dzieciństwa dla mojego syna? Fortnite? Avengers? Bez jaj...7/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 15 kwietnia 2018, o 10:25
autor: Pquelim
dzięki, Voo!
Player One (Ready Player One)
Nie znam książki, nie znam rozmiaru kół zamachowych makretingowej machiny, której historia została poddana. A nawet gdybym znał - to pewnie film obejrzałbym po prostu trzydzieści dni po premierze, lub szescdziesiat, juz na BR. Takie mam zasady i taki układ, ze nie ulegam zadnym wiekszym sugestiom. Tak miałem z Bright, o ktorym dowiedzialem sie od kolegow, a na billbioardy porozwieszane po miescie zwrocilem uwage dopiero po obejrzeniu filmu. Tak samo z najnowszym Spielbergiem - wiedzialem, ze cos od niego wychodzi zaraz po Oscarach, ze film w nurcie children pleasure, w ktorym Steven sprawdza się rewelacyjnie juz od lat siedemdziesiatych. O fabule nie wiedzialem doslownie nic.
I pewnie dlatego wygral mnie ten film, a nie wywolał stetryczałego pierdzenia słyszalnego we wszystkich krytycznych recenzjach.
I prawdę mówiąc - to polecam Wam takie podejscie. Nie zagwarantuje ona pozytywnego odbioru w tym konkretnym przypadku, ale może pomóc w czepraniu przyjemności z oglądania filmów rozrywkowych. Łatwiej żyć.
Zresztą, ja nawet po dokonaniu rekonstrukcji i nadrobieniu tej całej "złej strony monety" zwiazanej z Ready Player One - przedwczesna promocja, kreowanie autora na wizjonera, cały ten bullshit, ktory odrzucam jedną ręką, nie potrafie samego filmu pojechać. Ten film to mokry sen dzisiejszego nastolatka, tego z tabletem przy ręku od 3ciego roku życia, tego schowanego w piwnicy, który gole w stylu Ronaldo, czy Zidane'a strzela przy pomocy pada, a nie własnych nóg. To bajka zaadresowana do ludzi, którym komunikacja interpresonalna przychodzi z najwyzszym trudem, a ta zapośredniczona przez komputer - jest całym życiem. Smutne pokolenie, do którego odwołuje się Ready Player One jest dla mnie elementem wystarczająco pesymistycznym, by od filmu oczekiwać pocieszenia, przyjemności, rozrywki i jakiegoś tam - oczywiście bajkowego i symbolicznego - swiatełka w tunelu.
Ready Player One spełnia te wymagania z nawiązką w postaci kapitalnych nawiązań do ikon popkultury i kultury growej. Daje fantasmagoryczną wizję rozwoju technologii VR i ludzkości, który jest tak absurdalnie niedorzeczny i nieodpowiedzialny, ze aż kuszacy. I choc film filozoficznych wartosci wcale nie rozstrzasa, to w moim wypadku poruszył do właśnie takich refleksji. NA wierzchu jest nieco nielogiczna konstrukcja świata, kilka pytań o dziury w scenariuszy bez odpowiedzi, ale one mnie w trakcie seansu zupełnie nie zajmowały. Byłem pod wrażeniem samej wizji, zastanawiałem się, czy byłbym czymś takim w ogóle zainteresowany, jak wyglądałaby organizacja takiego świata, gdyby wziąć to na "Serio". Bo Ready Player One nie jest na serio, ale dotyka rzeczy, które mogłyby być - zwlaszcza w dobie rozwoju technologii.
I to jest właśnie moja prawda o tym filmie. Jest stuprocentowym spadkobiercą literackich baśni, bo pobudził moją wyobraźnią w podobnym stopniu. I myślę, że taki właśnie miał być - intrygujący, a jednocześnie przyjazny zarówno dorosłym, jak i najmłodszym. "Czytając" tę bajkę, Spielberg zaoferował dzieciom spełniający ich potrzeby konsumpcyjne produkt rozrywkowy, a dorosłym zwrócił uwagę na kilka ważniejszych spraw, znakomicie przypominając im czasy własnego dzieciństwa. A za kapitalną scenę nawiązującą do twórczości Kubricka ma u mnie +10 do wiecznego respektu.
Mendelson zagrał pięknie, całej reszty nawet nie zauważyłem, ale u Stevena dziecięce postaci prawie zawsze dają radę - i tak było tym razem.
Wizualnie to majstersztyk. Film, który wygląda jak gra komputerowa. Technicznie to jest moim zdaniem definicja różnicy pomiędzy tymi dwoma rodzajami medium. Taki papierek lakmusowy. Nie chodzi o to, że jest powalająco piękny (chociaż ma kilka fantastycznych momentów), ale o to, że przedstawiona w nim wizja technologiczna w pełni odpowiada obecnej formie rozwoju, zdaje się być jej naturalnym przedłużeniem. Dla przykładu, grafika komputerowa oferowana przez najnowsze pecety i konsole od dawna utrzymuje się w kursie powolnej ewolucji, co moim zdaniem zostało umiejętnie zastosowane w produkcji.
Na koniec tylko zaznaczam, że - mimo oceny na potrzeby GMC - to nie jest żadna recenzja tego filmu, to moja o nim opinia. Można się zgadzać, można nie. Stoi za nią mój nick, nic więcej. Ale dla mnie jest to film bardzo dobry. 7/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 15 kwietnia 2018, o 11:56
autor: Voo
No nie, nie ze wszystkim się zgodzę. Film wizualnie nie jest majstersztykiem bo w części animowanej wygląda jak zajawka gry A.D. 2018 a nie 2045. Real w 2045 jest tani - trochę przyczep, kilka ulic, kilka kosmetycznie udziwnionych samochodów, żadnego rozmachu. Grają ze sobą ludzie z całego świata ale ostatecznie paczka wirtualnych przyjaciół okazuje się być swoimi prawie sąsiadami w realu. Online w 2045 to w zasadzie nasza growa teraźniejszość (pomijając kombinezony) - wolałbym zobaczyć jakiś "real-bis" tzn. ok. jesteś rycerzem ale nie animowanym tylko właśnie prawie-realnym. Chociaż to może akurat przemyślane bo jak patrzę młodemu przez ramię na Fortnite to mam jednak wrażenie, że następuje jakieś uwstecznienie gier.
Zwróciłem też uwagę, że na moim synu film zrobił chyba mniejsze wrażenie niż na mnie. Może problem w tym, że dla niego tonący w lawie robot wyciągający kciuk do góry to po prostu tonący w lawie robot wyciągający kciuk do góry. A zaklęcie na uruchomienie orba to jakiś bełkot.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 15 kwietnia 2018, o 21:25
autor: SithFrog
"I pewnie dlatego wygral mnie ten film, a nie wywolał stetryczałego pierdzenia słyszalnego we wszystkich krytycznych recenzjach. I prawdę mówiąc - to polecam Wam takie podejscie. Nie zagwarantuje ona pozytywnego odbioru w tym konkretnym przypadku, ale może pomóc w czepraniu przyjemności z oglądania filmów rozrywkowych. Łatwiej żyć."
Taki to znaczy jakie? Bo z Twojego tekstu nie wynika jakie. Chyba, że chodzi o jakieś nastawianie się, ale walisz kulą w płot, ja poszedłem na to tabula rasa. Widziałem raz trailer przed jakimś seansem i tyle. Negatywne recenzje to nie jest zawód, bo Spielberg zrobił jedynie dobry film, a miało być kolejne E.T. Zawód wynika z tego, że poza jednym aktorem i jedną sceną film jest chujowy
"Ten film to mokry sen dzisiejszego nastolatka, tego z tabletem przy ręku od 3ciego roku życia, tego schowanego w piwnicy, który gole w stylu Ronaldo, czy Zidane'a strzela przy pomocy pada, a nie własnych nóg."
Zdecydowanie. Dzisiejsze ośmio-dziesięcio-dwunastolatki są przecież obsesyjnie zakręcone wokół Stalowego Giganta, DeLoreana, i starych anime
"NA wierzchu jest nieco nielogiczna konstrukcja świata, kilka pytań o dziury w scenariuszy bez odpowiedzi, ale one mnie w trakcie seansu zupełnie nie zajmowały."
Zaraz, to nie Ty jesteś specem od (czy nawet wynalazcą) "botaków"?
"a dorosłym zwrócił uwagę na kilka ważniejszych spraw"
Możesz rozwinąć?
"Wizualnie to majstersztyk."
Zdecydowanie. Jeśli animacja i efekty w 2018 roku wyglądają o klasę-dwie gorzej niż w Transformersach albo Avatarze z 2009 roku to musi być majstersztyk. Do tej pory się droczyłem i prowokowałem, ale na podstawie subiektywnych odczuć i żeby pobudzić dyskusję. Tu jednak pojechałeś nawet nie po bandzie tylko już wjechałeś na pole i koziołkujesz. RPO wygląda pod kątem efektów specjalnych jakby był robiony w czasach Warcrafta 3. Wizualnym majstersztykiem to był Blade Runner 2049, Arrival może, ale to? To nawet w swojej klasie nie jest w top10 ostatniej dekady. Dowolny Marvel czy Pacific Rim technicznie wygląda lepiej...
P.S. Szkoda, że z tego nie wyszła dyskusja na recenzję. Byłby ogień
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 16 kwietnia 2018, o 22:42
autor: Piccolo
Obejrzałem właśnie Ingrid Goes West i absolutnie zgadzam się z Żabą, w zasadzie we wszystkim.
Dodałbym tylko jedno. To jest film pokazujący co się dzieje kiedy zapatrzenie w instagrama i próba życia zastępczo w sztucznie przedstawionych światach tych "influencerów", spotyka się z chorobą psychiczną.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 17 kwietnia 2018, o 12:46
autor: SithFrog
Ciche miejsce (A Quiet Place) - Bohater ucieka, chowa się i czeka w napięciu, a czarny charakter/potwór/duch powoli nadchodzi, rozgląda się i nasłuchuje. Kto wygra ten pojedynek? Komu pierwszemu zabraknie zimnej krwi? Znacie te sceny, bo można je znaleźć w co drugim horrorze/thrillerze. A gdyby tak zrobić cały film w oparciu o znajomy motyw? Brzmi banalnie, ale często to własnie proste pomysły są najlepsze. Reżyser i scenarzysta, a także aktor (o swojsko brzmiącym nazwisku) John Krasinski zabiera nas w podróż po świecie wypełnionym ciszą.
W niedalekiej przyszłości pojawiły się potwory dziesiątkujące ludzkość. Są niewidome, silne, krwiożercze i mają niesamowicie wrażliwy słuch. Tak bardzo wrażliwy i precyzyjny, że przy tych monstrach nietoperz to Beethoven w ostatnich latach życia. Wydanie przez człowieka głośniejszy dźwięk to natychmiastowy wyrok śmierci. Lee Abbot (wspomniany Krasinski) wraz z żoną (Emily Blunt) i trójką dzieci próbuje dopasować się do nowej rzeczywistości. Jest to o tyle trudniejsze, że najstarsza córka jest głuchoniema i z oczywistych względów trudno jej poruszać się po świecie, w którym każdy hałas jest zabójczy.
“Ciche miejsce” to według mnie dobry, ale nie do końca przemyślany film. Skupienie się na zmaganiach jednej rodziny z postapokaliptycznym światem to świetny pomysł. Poznajemy ich wzajemne relacje, ich traumy i ich małe, codziennie sprawy. Bardzo szybko i łatwo widz może poczuć emocjonalną więź z bohaterami. Brak tła historycznego też działa na korzyść filmu. O tym, jak doszło do katastrofy ludzkości dowiemy się niewiele. Ot, kilka strzępków z nagłówków. Dodaje to opowieści sporo tajemniczości, ale jednocześnie nie zostawia poczucia niedosytu. Klimat ciągłego zagrożenia wylewa się z ekranu i nigdy nie wiadomo z jakiej strony nadejdzie zagrożenie. Ktoś kaszlnie? Krzyknie z bólu? A może upuści niechcący szklankę? Śmierć wisi nad bohaterami bezlitośnie w każdej minucie seansu.
Krasinski i Blunt prezentują się w swoich rolach znakomicie – trudno, żeby było inaczej. John i Emily są parą także poza planem filmowym i potrafili przenieść tę specyficzną chemię na ekran. Niezgorzej wypadły ich filmowe dzieci. Noah Jupe jako syn Marcus i Millicent Simmonds jako głuchoniema Regan. Szczególnie ta druga kreacja to jedna z największych zalet produkcji. Dziewczyna jedną miną albo gestem potrafi wyrazić więcej emocji niż niektórzy aktorzy całym swym warsztatem. Można dyskutować na ile to gra, a na ile życie – Millicent naprawdę straciła słuch będąc dzieckiem – ale nie schodziłbym na ten poziom dyskusji. Na ekranie Simmonds kradnie show i jest znakomita w swojej roli.
“Czepialstwo” level: ja, czyli dlaczego jednak w “Cichym miejscu” kilka rzeczy mi nie zagrało. Po pierwsze: budowa świata przedstawionego. Kilka rzeczy wypadałoby wyjaśnić widzowi. I nie chodzi tu o przeszłość i przyczynę apokalipsy, ale na przykład o to skąd na tej wyludnionej ziemi prąd w dowolnych ilościach? Jak dokładnie działa zmysł słuchu potworów? Dlaczego nie wystarczy po prostu uciec z miejsca, w którym pojawił się głośny dźwięk? W pewnej scenie bohaterowie chowają się w aucie, a monstrum próbuje ich stamtąd wyciągnąć mimo, że oni znów są cicho. To detale, ale w trakcie seansu drażnią człowieka, nie pozwalając skupić się na historii. Nie pasował mi też schludny, ładny i czysty wygląd bohaterów. Wszędzie chodzą boso – buty są zakazane – a zamiast brudnych “hobbicich” zrogowaciałych stóp mają takie, że Quentin Tarantino mógłby się oślinić (Tarantino jest podofilem, to znaczy fetyszystą stóp – przyp. DaeL). Może to tylko ja zwracam na te rzeczy uwagę, ale po obejrzeniu “Drogi” (polecam całym sobą) na podstawie prozy McCarthy’ego, każda bardziej hollywoodzka i przystępna wizja “postapo” trąci mi fałszem i sztucznością. Na domiar złego w okolicy finału są dwie istotne sceny i nie dość, że łatwo je przewidzieć, to jeszcze swoim patosem nie pasują do stonowanej i kameralnej reszty historii.
Nie zagrały mi też pewne wybory bohaterów. Jest pewien specyficzny motyw – nie wiem czy to spojler, bo w zwiastunach się pojawia – mimo to nie chcę konkretyzować. Powiedzmy, że małżeństwo znalazło się w sytuacji, w której w takich okolicznościach nigdy nie powinno się znaleźć. To jak przekreślenie szans na przetrwanie całej rodziny. Nie zabrakło w finale momentów zbyt patetycznych i łzawych, żeby targnęły mną autentyczne emocje. I jakoś tak im dłużej trwał film, tym byłem bardziej… zmęczony. Od połowy drugiego aktu bohaterowie są w ciągłym niebezpieczeństwie i lecimy od jednej sceny zagrożenia do drugiej. Za dużo tego w jednym nieprzerwanym ciągu. Brakło jakiegoś przerywnika, momentu oddechu i przez to napięcie zamiast rosnąć, przelewa się gdzieś między palcami. Zabrakło dobrego i rozsądnego dawkowania strasznych scen. To znaczy strasznych w teorii, bo o ile podobał mi się klimat w “Cichym miejscu”, o tyle nie było nawet jednej sceny, która na serio by mnie przestraszyła.
Na osobne słowa uznania, szczególnie przy niezbyt imponującym budżecie, zasługuje design i wykonanie potworów. Wyglądają autentycznie, poruszają się w ciekawy sposób, od strony technicznej nie mam żadnych zastrzeżeń, a zbliżenie na ich “aparat słuchowy” to już mistrzostwo w tej kategorii. Widziałem już filmy kilkukrotnie droższe z dużo słabszymi efektami specjalnymi (no cześć, “Ready Player One“!). Montaż dźwięku też jest doskonały. Operowanie na zmianę ciszą i hałasem doprowadzono do perfekcji. W filmie, w którym niemal nie ma dialogów ten element musiał zostać zrobiony na najwyższym poziomie. Czapki z głów.
“Ciche miejsce” to dobrze zrobiony dreszczowiec. Niezbyt straszny, ale potrafiący wciągnąć w swój cichy świat. Brakuje tu kilku szlifów, które mogłyby wykorzystać potencjał historii w pełni. Nie jest to więc absolutnie produkcja na miarę zeszłorocznego “Get out”, ale nadal uważam, że film Krasinskiego warto zobaczyć.
P.S. Zazwyczaj narzekam na fatalne zachowanie widzów na sali kinowej. Dziś odwrotnie: szacunek dla wszystkich widzów na sali Multikina we Wrocławiu obecnych na seansie w piątek o 20:30. Panowała niemal idealna cisza, co jest warunkiem koniecznym to odpowiedniego chłonięcia tego filmu. Nawet ci, którzy reklamy spędzili na chrupaniu popcornu, po 5 minutach seansu odłożyli pudełka z kukurydzą, albo jedli w wyjątkowo cichy sposób. 7/10
Jeszcze podczas pracy nad “Odyseją Kosmiczną” Kubrick otrzymał od znajomego Terryego Southerna, współtwórcy scenariusza do “Dra Strangelove”, amerykański egzemplarz wydanej w 1962 roku noweli “A Clockwork Orange”, pióra Anthony’ego Burgessa. W czasie wzmożonej pracy nad kosmiczną epopeją Stanley nie miał czasu na dodatkowe lektury, więc za powieść zabrał się dopiero po premierze najnowszego hitu. Jak utrzymywał w późniejszych wywiadach, powieść pochłonęła go na cały dzień, przeczytał ją jednym tchem i to dwukrotnie. Nie miał wątpliwości, że będzie chciał przenieść historię na duży ekran, oraz że główną rolę otrzyma Malcolm McDowell, którego talent właśnie doczekał się powszechnego aplauzu za sprawą dramatu “Jeżeli” (“If…”) z 1968 roku. Kubrick szybko policzył, że na ekranizację powieści potrzebuje niewiele ponad “skromne” 2 miliony dolarów (“Odyseja…” kosztowała pięć razy więcej), a jego pozycja w świecie filmu była w tamtym momencie na tyle niepodważalna, że zebranie tej kwoty oraz ekipy filmowej nie nastręczyło niemal żadnych problemów.
Zdjęcia realizowano w zimę przełomu 1970-71 roku, a ostateczna wersja filmu miała premierę jeszcze w grudniu ’71. Do masowej dystrybucji “Pomarańcza” trafiła w styczniu kolejnego roku, stąd niekiedy zetknąć się można z niespójnym datowaniem premiery filmu. Fakty jednak są takie, że oficjalny pierwszy pokaz miał miejsce 19 grudnia 1971 roku w Nowym Jorku.
Film opowiada o perypetiach czternastoletniego chłopca, Alexa DeLarge (McDowell), który jest przywódcą czteroosobowej grupy młodocianych przestępców, terroryzujących ulice i przedmieścia Londynu w bliżej nieokreślonej przyszłości. Alex, wraz ze swoimi “droogs” (czyli “kumplami”, pisownia zbliżona fonetycznie do “drugs” była zastosowana przez Anthony’ego Burgessa w książce) każdy wieczór rozpoczyna w Korova Mily Bar – czymś na kształt futurystycznego szynku-tawerny, w której serwowano mleko zmodyfikowane o zawartość różnego rodzaju narkotyków, wprawiających konsumentów w wyjątkowo entuzjastyczny nastrój i mnóstwo energii. Entuzjazm ten Alex wraz ze swoimi druhami pożytkował kradnąc, gwałcąc i poniewierając fizycznie wybrane przypadkowo ofiary.
Pierwsza część filmu składa się z kilku pomysłowo zaprezentowanych scen składających się na patchworkowy teledysk brutalności, wyuzdanego seksu i całkowicie nieuzasadnionej przemocy. To szokujące, nawet w dzisiejszych czasach doznanie, w którym tryumf wiedzie genialnie zastosowana forma, dominująca nad treścią przekazu – treści wiele tam nie ma, jest jedynie silnie oddziałująca na emocjach przemoc podniesiona do rangi sztuki.
W dalszej części seansu Alexa spotykają niepowodzenia – zostaje zatrzymany i osadzony w ośrodku dla młodocianych przestępców. Tam z kolei – za swoją zgodą – zostaje poddany nowatorskiej terapii forsowanej przez nowo wybrany rząd i ministerstwo spraw wewnętrznych. Terapia polega na warunkowaniu odruchowym, które prowadzi do dehumanizacji głównego bohatera: odebrana zostaje mu możliwość wyboru pomiędzy dobrymi uczynkami a złem i przemocą, której tak wiernie się oddawał. Alex opuszcza miejsce odosobnienia jako instytucjonalnie “nakręcony człowiek” (to byłoby wierniejsze tłumaczenie zlepki zastosowanej w tytule: “clockwork” oznacza “nakręcanie”, z kolei ze słowem “orange” wiąże się nieco dłuższa historia), niezdolny do czynienia zła i pozbawiony możliwości wyboru. Nie traci jednak swojego egocentrycznego i hedonistycznego charakteru – zarówno na kartach powieści, jak i w filmie zastosowana została pierwszoosobowa narracja, która “z offu” zdradza nam podejście i opinię Alexa o swoim stanie.
Dalszy przebieg wydarzeń jest sprawną i przemyślaną dekonstrukcją festiwalu przemocy zaserwowanego w pierwszej części filmu – nie wdając się w szczegóły, wystarczy powiedzieć, że Alex otrzymuję od swoich ofiar odpłatę za wyrządzone im krzywdy. Siła oddziaływania tej części filmu jest najbardziej emocjonalna i stanowi jeden z największych przykładów geniuszu w historii kina – widzowie obserwując “sprawiedliwość” jaka spotyka głównego bohatera, szczerze mu współczują i sympatyzują z jego dalszym losem w nadziei na… szczęśliwe zakończenie.
Efekt uzyskany przez emocjonalne i moralne “oszustwo” zastosowane w filmie jest niemalże porażający. Kubrick udziela bardzo posępnej odpowiedzi na pytanie o ostateczną naturę człowieka, utrzymując, że zło jest naszą cechą wrodzoną, a żadne systemowe czy instytucjonalne zabiegi nie sprowadzą – choćby siłą i warunkowaniem – człowieka na dobrą drogę. Zło, podobnie jak niedopowiedziane w filmie Dobro, nosimy według Kubricka w sercu i tylko od nas zależy, którą droga zdecydujemy się podążyć. Co więcej, Kubrick poprzez śmiałe zabiegi narracyjne, bezwstydnie relatywizuje te dwie wartości, niejako “nakręcając” widza do sympatyzowania ze złym bohaterem. Udowadnia w ten sposób, że nawet za pomocą kinowego medium można osiągnąć moralny dekadentyzm i niejednoznaczną względność. Mechaniczny, zaprogramowany Alex DeLarge, jest tylko narzędziem do programowania i manipulacji emocjami widza. Niezwykła to intryga i iście diabelska konkluzja. Do tego zrealizowana w sposób nowatorski i przepełniony wręcz wizjonerstwem tego filmowego geniusza.
Sceny przemocy zrealizowane zostały w sposób niemalże ikoniczny – mam tu na myśli zastosowanie środków, które pozwalają na momentalną internalizację, bardzo szybkie zapadanie w pamięci odbiorcy. Pierwsza część filmu właściwie przeszła już do historii kinematografii, a każda z zaprezentowanych w niej scen wyryła się kamiennym drukiem w branżowym kanonie. Kubrick zaprezentował przemoc i brutalność Alexa oraz jego paczki w tonie jawnej, etycznej pornografii. Scena gwałtu na małżonce pisarza odbywa się w takt śpiewanej przez McDowella piosenki “Singin’ in the Rain”, która do tego stopnia zapada w pamięci, że trudno jest potem słuchać tego ponadczasowego hitu bez choćby jednego wspomnienia o filmie. Co ciekawe, pomysł na nią był zupełnie inny – McDowell miał dokonać brutalnego gwałtu bez dodatkowych efektów, lecz po czterech dniach prób Kubrick wciąż uważał, że scena jest zbyt sztywna. Wtedy zapytał odtwórcę głównej roli, czy nie mógłby czegoś zaśpiewać lub zatańczyć. McDowell znał tylko jeden utwór na pamięć i właśnie do niego zaimprowizował didaskalia zapisane w scenariuszu.
Przygodny seks, jakim Alex raczy się w przerwie pomiędzy jedną, a drugą sesją “ultra-przemocy”, jak sam nazywa swoje nocne eskapady z przybocznymi, Kubrick postanowił zilustrować przy pomocy kamery nagrywającej dwie klatki na sekundę. Scenę kręcono 28 minut, w filmie – w przyspieszonym tempie – trwa nieco ponad 40 sekund. Alex odbywa w niej kilka stosunków seksualnych z dwiema kobietami, a towarzyszy temu… muzyka klasyczna Gioacchino Rossiniego, ściślej końcówka uwertury “Williama Tella”. Muzyka klasyczna jest jednym z motywów przewodnich w filmie – Alex, pomimo że zepsuty do szpiku, jest wielkim fanem Dziewiątej Symfonii Ludwiga van Beethoveena. Mamy w filmie scenę, w której odtwarzając swój ulubiony fragment śni on o przemocy, krwi i seksie, które zdają się być jego sposobem na osiągnięcie duchowej nirwany, stanu bliskiego ideału, zetknięcia się z Absolutem, czy innym bóstwem.
Kubrick umiejętnie wykorzystuje muzykę klasyczną, by emocjonalnie wzbudzić sympatię widzów do poczynań głównego bohatera. Stosowane przez niego środki są nowatorskie nawet w dzisiejszym kinie, a ponad pół wieku temu wywoływały szok i niekończące się kontrowersję. W tym szaleństwie była jednak przemyślana metoda, obliczona na wywoływanie założonych uczuć i emocji wśród odbiorców. Wykorzystanie ikonicznych utworów kultury wysokiej i zestawienie jej z festiwalem nieuzasadnionej przemocy to zabieg tyleż nowatorski i – zgodnie z duchem postmodernizmu – surrealistyczny, co po prostu genialny w swojej wymowie. Sceny akcji ukazane w szerokich, spokojnych, niemal pejzażowych ujęciach również skutecznie wywołują dysonans wśród widzów. Tak sprawne operowanie kontrastem pomiędzy różnymi środkami przekazu nie zdarza się w kinie często – w zeszłym roku opisywałem “Blok 99”, którego reżyser również uciekł się do podobnych rozwiązań ze znakomitym skutkiem – a pamiętajmy, że Kubrick był jednym z pierwszych, w “Mechanicznej pomarańczy” stosował te zabiegi jeden po drugim, burząc podstawowe założenia filmowej narracji świadomie i w jasno określonym celu.
W sukurs przyjętej przez twórcę surrealistycznej metodzie opowieści przyszedł również oryginalny tekst literacki. Anthony Burgess, którego książka uznawana jest za jedną z największych osiągnięć brytyjskiej prozy XX wieku, stworzył na potrzeby kreowanego futurystycznego świata nowy, oryginalny język. Właściwie chodzi o slang, rodzaj ulicznej nowomowy, którą posługują się Alex i jego kompani. Kubrick był zachwycony intertekstualnymi nawiązaniami znaczeniowymi, które Burgess uprawiał w książce. Co ciekawe, większość nowomowy oparta została na nawiązaniach fonetycznych do języka rosyjskiego. Dla przykładu, ogólnym określeniem wyrażającym aprobatę dla jakiegoś wydarzenia, działania, czy przedmiotu jest padające kilkukrotnie w filmie “horror-show” – oznacza to, że coś jest bardzo dobre, imponujące. W języku angielskim deklamacja tej zlepki słów brzmi bardzo podobnie do rosyjskiego “choroszo” (czytaj: haraszo), co oznacza po prostu “dobrze, świetnie”. Takich językowych smaczków jest zdecydowanie więcej, a ich płynna implementacja do scenariusza filmu pozwoliła nadać mu specyficznej i niepowtarzalnej atmosfery potęgującej wrażenie całkowitej abstrakcji oglądanej na ekranie.
Dzięki surrealizmowi Kubrick w możliwie łagodny sposób roztoczył wizję przejmującej dekadencji zarówno człowieczeństwa, jak i całej organizacji społecznej. W “Mechanicznej pomarańczy” próżno szukać nadziei na lepsze jutro. Zaprezentowane w niej relacje pomiędzy obywatelami, a także pomiędzy władzą a całym społeczeństwem wypełniają wszelkie założenia dystopii. Występujący w filmie obywatele nienazwanego państwa (większość interpretatorów zgodnie twierdzi, że chodzi tu o przyszłość Wielkiej Brytanii) są konformistycznymi, zlęknionymi i zdanymi na kreowaną w mediach opinię publiczną, w gruncie rzeczy bezwolnymi, jednostkami. Rodzice Alexa swoją o nim opinię uzależniają od tego, co wyczytali w prasie, spotkane w sklepie muzycznym dziewczyny bezrefleksyjnie dają się namówić na seksualny trójkąt, a przedstawiciele elit intelektualnych, czyli wspomniany pisarz i Cat Lady – zamożna miłośniczka sztuki ściśle współpracują ze służbami, co w prosty sposób wskazuję na elitystyczny układ klasowy. Wartownicy i strażnicy więzienni sprowadzeni są do roli reżimowych narzędzi, a ich przywódca – w tej roli znakomicie zaprezentował się Michael Bates – stylizowany jest na postać Adolfa Hitlera. Postacie są przerysowane, a ich aparycja i sposób zachowania przesadnie wskazują na ich miejsce w przedstawionej wizji świata.
Ciekawym przykładem jest natomiast irlandzki bezdomny, który najpierw jest ofiarą, a później staje się również oprawcą Alexa. Jego deklamację o “bezdusznych czasach” i “kraju nie dla starych ludzi” przypominają od lat powtarzaną mantrę odchodzących pokoleń, które nie mogąc pogodzić się z postępem decydują się na odrzucenie zastanej rzeczywistości. I nie jest przypadkiem, że Cormack McCarthy właśnie parafrazę cytatu z “Mechanicznej pomarańczy” uczynił tytułem swojego wielkiego, literackiego bestsellera, który w 2007 roku bracia Coenowie przekłuli w scenariusz obsypanego Ocarami przeboju. W tym uniwersalnym, melancholijnym wyznaniu przejawia się odwieczna tęsknota za zamierzchłym i mijającym, powoli ustępująca miejsca naturalnym lękom przed nowym porządkiem i restauracją znanych i zaakceptowanych wcześniej zasad.
Dystopia “Mechanicznej pomarańczy” polega przede wszystkim na ukazaniu autorytarnych zapędów rządu do kontrolowania odruchami przestępców, gdzie głównym królikiem doświadczalnym jest oczywiście Alex. Naiwna wiara w warunkowanie skutkuje ostateczną klęską projektu, który traci społeczne poparcie, a najważniejsze pozostaje wciąż to samo: partykularne interesy i przychylność opinii publicznej. Film nie jest manifestem antysystemowym, lecz trafną i uniwersalną karykaturą obrazującą zaślepienie politycznych decydentów i dehumanizację jednostki. Są to oczywiście wątki, które Kubrick podejmował zarówno w “Ścieżkach Chwały” i “Doktorze Strangelove”. Uniwersalna tęsknota za wolnością wyboru i poszukiwanie rdzennie pozytywnych wartości – to elementy, które do swojego elementarza wprowadził w “Mechanicznej pomarańczy”.
Wnioski nasuwające się po seansie nie nastrajają optymizmem – nawet w obliczu porażki autorytarnego reżimu, Kubrick wskazuję paradoks tego pozornego tryumfu sprawiedliwości: Alex, czyli jednostka poddana dehumanizacji, odzyskując swoje człowieczeństwo bezzwłocznie kieruję się ku swoim własnym, partykularnym interesom. Triumf obywatela nad władzą – znakomicie ukazany za pomocą banalnej sceny karmienia Alexa przez urzędnika rangi państwowej (zwróćcie uwagę na mlaskanie i grę pauzą fenomenalnie wyegzekwowane przez reżysera u McDowella) – prowadzi do umocnienia samej władzy, jest zwycięstwem egoizmu i hedonizmu, w którym nie ma miejsca na żadną sprawiedliwość. To zakończenie, oparte na amerykańskiej wersji książki Burgessa zostało celowo przez Kubricka zastosowane w filmie, by podkreślić omówiony wyżej dekadencki charakter historii. W Wielkiej Brytanii Burgess wydał książkę z inną, “oficjalną” wersją zakończenia, zawierającą happy-end, o której wspominam z kronikarskiego obowiązku – uważam bowiem, że ta, zekranizowana przez Kubricka jest dziełem kompletnym, niewymagającym dalszych szlifów edytorskich i redakcyjnych. Nie zmienia to jednak faktu, iż Kubrick ekranizował “Mechaniczną pomarańczę” okrojoną o ostatni rozdział – co było decyzją amerykańskiego wydawcy, z którą pisarz nie miał nic wspólnego.
Centralną postacią opowieści jest rzecz jasna Alex DeLarge, który w książce nie posiada nazwiska – w jednej ze scen tytułuję się jako “Alex the Large” (jest to oczywiście nawiązanie do postaci Aleksandra Wielkiego), co Kubrick skrzętnie wykorzystał jako podstawę do stworzenia fikcyjnego nazwiska bohatera. Reżyser bez namysłu obsadził w tej roli utalentowanego Malcolma McDowella, którego w trakcie filmu znakomicie pokierował, skupiając się przede wszystkim na hipnotycznym spojrzeniu i dużych umiejętnościach mimicznych aktora. Alex wywołuje u widza szerokie spektrum emocji: od grozy i fascynacji przenikliwym spojrzeniem w scenie otwierającej film, przez uśmiech podczas sarkastycznie deklamowanych sentencji angielsko-rosyjskiego slangu, po autentyczne współczucie i żal w scenach warunkowania, czy po powrocie do domu, kiedy jego nieszczęsny los niemalże chwyta oglądających za serce. Podobnie jak w poprzednich filmach, Kubrick potraktował odtwórcę głównej roli jako narzędzie służące wywoływaniu określonej reakcji u widza – i tak jak uprzednio, dokonał znakomitego wyboru. Aktor został doceniony już po premierze, pomimo ogromnych kontrowersji związanych z tą rolą, otrzymał m.in. nominację do Złotego Globa. Dzisiaj postać Alexa DeLarge jest jedną z ikon kontrkultury, a widniejąca na niej twarz Malcolma McDowella sprawia, że aktor pozostanie niezapomniany jeszcze przez wiele nadchodzących pokoleń.
Jeżeli chodzi o postaci drugoplanowe, to wzorem poprzednich produkcji Mistrza nie powinniśmy się tutaj spodziewać wybitnych kreacji, raczej znakomicie dopasowanych do siebie instrumentów warsztatowych, które wspólnie tworzą harmonijną i dźwięczną orkiestrę. Na szczególne uznanie zasługuje w moim przekonaniu Aubrey Morris w roli pracownika opieki społecznej, pełniącego rolę swoistego kuratora Alexa – pana P.R. Deltoid’a. Za każdym kolejnym seansem jestem pod co raz większym wrażeniem kapitalnego sposobu, w jaki Morris kończy niemal każdą wypowiadaną przez siebie sentencję przeciągłym “yeesss?”, które za każdym razem posiada nieco inny wydźwięk i zdradza emocję tego bohatera. Wyśmienicie wygląda również wprowadzenie Mr. Deltoid’a do historii – pomysłowe ujęcie nagrane jedną jazdą kamery, w którym Deltoid stanowi niepasujący element układanki, coś rozbijającego codzienną rutynę głównego bohatera. Znakomita, absurdalna postać balansująca na granicy poczytalności, a jednocześnie o poczytalność apelująca – czyli klasyczne, kontrastujące ze sobą przyprawy stosowane przez Mistrza Kubricka.
Drobiazgowość i skrupulatność reżysera, zwłaszcza wspominane już przeze mnie w poprzednich częściach cyklu umiłowanie do kręcenia nieskończonej ilości dubli, również w przypadku “Mechanicznej pomarańczy” przysporzyło kilku kłopotów produkcyjnych. Wieść gminna niesie (aczkolwiek oficjalnego potwierdzenia nie znalazłem), że scenę gwałtu na młodej małżonce pisarza Kubrick kazał powtarzać tak długo, że… z udziału w projekcie zrezygnowały dwie poprzednio obsadzone w tej roli aktorki. Jedną z nich miała być Bernadette Milnes, którą co wytrawniejsi czytelnicy mogą kojarzyć z roli w “Człowieku słoniu” Davida Lyncha. Ostatecznie rolę przyjęła – i zaakceptowała – Adrienne Corri, która okazała się być prawdziwą Wonder Woman. Jak opowiadała później w wywiadzie dla NY Times’a: “Przez cztery dni byłam poniewierana przez Malcolma, który uderzał na serio. Jedna ze scen była powtarzana 39 razy, aż Malcolm zaprotestował mówiąc, że nie chce mnie więcej bić!”. Scena gwałtu była – ponoć – kręcona z uwzględnieniem bardzo odważnych detali i szczegółów, które jednak zostały całkowicie przez Kubricka usunięte w ostatecznej wersji filmu.
Ciekawostką związaną z obsadą filmu jest postać Juliana – osiłka, który pojawia się w domu pisarza w drugiej połowie seansu. To nikt inny jak David Prowse, który trzy lata później przybrał kostium jednej z największych ikon popkultury, czyli Dartha Vadera.
“Mechaniczna pomarańcza” pod względem muzycznym jest ilustracją rozwijającej się u reżysera fascynacji muzyką klasyczną i jej oddziaływaniem na kinowego widza. Poza wspomnianymi “Williamem Tellem” Rossiniego i “Dzięwiątą Symfonią” Beethoveena, podczas seansu usłyszymy również syntetyczne kompozycje oparte na muzyce poważnej autorstwa Waltera (obecnie – po operacji transpłciowej – Wendy) Carlosa. Wszystkie użyte na potrzeby filmu ścieżki potęgują absurdalność prezentowanych na ekranie wydarzeń, walnie przyczyniając się do surrealistycznej – lecz niepozbawionej kierunku i treści przekazu – osnowy wokół “Mechanicznej pomarańczy”.
Film w momencie premiery został odsądzony od czci i wiary przez większość krytyków, a autorytety społeczne rzuciły się twórcy do gardła – Kubrickowi zarzucano popieranie i propagowanie przemocy wśród nieletnich, brytyjska bulwarówka rozpisywała się o aktach wandalizmu popełnianych z inspiracji płynących z seansu. Udokumentowane zostały przemówienia oskarżycieli w dwóch sprawach o morderstwa popełnione przez nieletnich, w których prokuratorzy powoływali się na “Mechaniczną pomarańczę” jako źródło inspiracji podsądnych♦. Reżyser bronił się, cierpliwie tłumacząc niezrozumiałą przez ekspertów dydaktykę filmu, a kina pękały w szwach. W końcu, w 1974 roku, po otrzymaniu serii pogróżek uderzających w bezpieczeństwo jego rodziny, Kubrick wystąpił do Warner Brothers o wstrzymanie dystrybucji filmu w Wielkiej Brytanii. Zakaz został zniesiony dopiero ćwierć wieku później, już po śmierci reżysera.
“Mechaniczna…” została entuzjastycznie przyjęta przez widzów i doceniona przez krytykę – nawet w tradycyjnie niechętnym wobec reżysera Nowym Jorku, gdzie doczekał się nagrody za najlepszy Film i Reżyserie przyznawaną przez tamtejszych filmoznawców. Z kolei autor literackiego pierwowzoru, wypowiadał się na temat ekranizacji ambiwalentnie. Burgess doceniał świetne kreacje McDowella i Batesa, ale utyskiwał na nieuwzględnienie napisanego przezeń zakończenia książki, które nie zostało umieszczone w otrzymanej przez Kubricka wersji. Winą za to obarczał swojego amerykańskiego wydawcę, ale i tak jego relacje z Kubrickiem potoczyły się według znanego i utartego schematu: od początkowej, obopólnej fascynacji, przez rozczarowujące tarcia charakterów, po wzajemny chłód i neutralność. Trzeba jednak przyznać, że spośród wszystkich “ekranizowanych” przez siebie autorów, z Burgessem Kubrick obszedł się najdelikatniej – “Mechaniczna pomarańcza” jest najbardziej zbliżoną do oryginału opowieścią opartą na literackim pierwowzorze, która wyszła spod ręki nowojorczyka. Ironią losu jest fakt, że sam “oryginał”, na którym Kubrick oparł film został uprzednio okrojony przez wydawcę.
“Mechaniczna pomarańcza” doczekała się powszechnego aplauzu oraz czterech nominacji do Oscara. I choć oficjalnie tylko trzy z nich przypisywane są do nazwiska reżysera, to w praktyce Stanley powinien czuć się niemal rekordzistą Gali Akademii. “Mechaniczną…” nominowano bowiem w kategoriach: Film Roku, Reżyseria, Scenariusz oraz Montaż. Kubrick był producentem filmu, autorem scenariusza oraz oczywiście zasiadał na reżyserskim stołku na planie. A po zakończeniu zdjęć osobiście nadzorował i dokonywał montażu ujęć, które tylko ze względów formalnych zostały przypisane Bill’owi Butler’owi, dla którego była to pierwsza – i jedyna w karierze – nominacja do Oscara. Kubrick mógł więc równie dobrze otrzymać cztery szanse na statuetkę (rekordzistą jest F.F. Coppola i jego pięć nominacji za “Rozmowę” i “Ojca Chrzestnego II” w 1974 roku), ale wątpliwe, by to zmieniło ostateczną listę laureatów. W 1972 roku reżyser przegrał m.in. z Williamem Freidkinem, autorem “Francuskiego łącznika”. Ten skądinąd wybitny filmowiec po otrzymaniu statuetki za Reżyserie, miał powiedzieć prasie: “Osobiście uważam Stanley’a Kubricka za najlepszego amerykańskiego reżysera roku. Prawdę mówiąc, nie tylko w tym roku, ale najlepszego, po prostu.”.
Niechęć Akademii do przyznawania laurów filmom Kubricka stała się znakiem rozpoznawczym w jego filmobiografii. Nie przeszkodziło to jednak w zbudowaniu wokół reżysera nieśmiertelnej legendy, a jego samego zamienić w ikonę wszelkiego rodzaju ruchów postępowych, wroga konserwatyzmu i idola skrajnie lewicowych ugrupowań i subkultur młodzieżowych. Wszystko to zostało osiągnięte poprzez rozdmuchane do granic możliwości, nietrafione nadinterpretacje i psychologiczne projekcje, które przypisywały Kubrickowi znacznie większa moc sprawczą, niż ta, którą on sam kiedykolwiek był zainteresowany. “Mechaniczna pomarańcza” stała się symbolem buntu przeciwko władzy, niezrozumiałą pochwałą przemocy i piewcą idei nihilizmu. W istocie była jednak dogłębnie przejmującym, perfekcyjnie zaplanowanym seansem, który stanowił popis wizjonerskich umiejętności i geniuszu reżysera. Surrealistyczną podróżą wgłąb natury ludzkiej, a jednocześnie zupełnie realistycznym traktatem, pytającym o jej pierwotny charakter. To dramat psychologiczny najwyższych lotów, zgrabna dystopia o uniwersalnym przekazie, a nawet filozoficzny traktat o seksualności i pożądaniu. Wyuzdanie i seks towarzyszą widzowi przez większość seansu, pobudzają ukryte w nas pierwotne instynkty i w jawny sposób wskazują, co jest motorem napędowym prowadzącym do moralnego upadku jednostki, a w konsekwencji – całego społeczeństwa. Kubrick w “Mechanicznej pomarańczy” nie szukał poklasku ideologicznych demagogów z tej, czy innej strony. Szukał odpowiedzi na pytania stawiane na początku niniejszego tekstu. Udzielił jej na taśmie filmowej, choć później – w związku z kontrowersjami po premierze filmu – musiał również ubrać swoje tezy w bardziej jednoznaczne słowa:
Człowiek powinien mieć wybór między dobrem, a złem, nawet jeśli wybiera zło. Pozbawiony tego wyboru nie jest już człowiekiem, staje się mechaniczną pomarańczą.
—Stanley Kubrick—
Dekadencki i pesymistyczny wydźwięk tego filmu wcale nie oznaczał, że warto burzyć mury i kontestować zastane okoliczności. “Mechaniczna pomarańcza” była przestrogą kierowaną zarówno do elit rządzących, jak i jednostek składających się na społeczeństwo. W momencie premiery niezrozumianą, przesadnie interpretowaną, być może również zbyt odważną i buńczuczną jak na – pozornie pruderyjne – brytyjskie środowisko, które wywyższając Dzieło Kubricka, w istocie pozbawiło je właściwego, oryginalnego blasku. Dzisiaj na szczęście “Mechaniczna…” jest filmem kultowym i słusznie uznawanym za jeden z majstersztyków światowego kina. Arcydziełem, którego seans dostarcza niezapomnianych wrażeń i emocji, a także perfekcyjnym przykładem siły oddziaływania, z jakim magia kinowego medium może zauroczyć odbiorcę.
Czego sobie, i Wam – drodzy Czytelnicy – szczerze i serdecznie życzę. Play!
Tłumacz (Tlmočník) - trochę komedii, trochę filmu drogi, trochę tematyki naszego Pokłosia. Słowacki film, w którym dwóch 80-cio latków przemierza Słowację próbując znaleźć odpowiedzi na pytania z przeszłości. Jeden z nich to słowacki Żyd, którego rodzice, w trakcie II wojny, zostali rozstrzelani na rozkaz SS-mana, ojca drugiego z nich... Tłumacza warto zobaczyć choćby dlatego by się przekonać, że na Słowacji toczy się identyczna jak u nas dyskusja (o ile to można nazwać jeszcze dyskusją) na temat postawy Słowaków wobec Żydów w czasie wojny. No i dla świetnego aktorstwa - Jiri Menzel i Peter Simonischek (chyba najbardziej znany z filmu Toni Erdmann)! 7,5/10
Człowiek z magicznym pudełkiem - klapa finansowa, fatalna oglądalność...Może przez nie do końca spójną promocję - o tym mówią sami autorzy, a i ja, oglądając kilka miesięcy temu jego zapowiedzi, miałem problem z określeniem gatunku i tego czym "Człowiek...." chce być - romansem, Equilibrium... ? Mamy przede wszystkim wątek miłosny, ale i podróże w czasie, postapokaliptyczną Warszawę (w końcu!), inwigilowane społeczeństwo podzielone na tych zaczipowanych i proli. Film kosztował 5 mln i to oczywiście trochę widać - taki budżet wystarczyć może właśnie na romans a nie dobre Sci-Fi, dlatego, mimo świetnych pomysłów, i dobrych momentów, za mało wizji Warszawy roku 2030, za mało Roku 1984. Do tego świetna muzyka (MANAAM) i Olga Bołądź (w końcu nie u Vegi ). Film zachęcił mnie za to do obejrzenia innych filmów Bodo Koxa i Wam też to polecam uczynić. 7/10
Twarz - Obraza Polski krzyczy minister Gliński! Świetny film! krzyczę ja! Podobnego zdania była też publiczność i jury na Berlinale przyznając mu Srebrnego Niedźwiedzia. Cóż, nie lubimy się śmiać z samych siebie, a i klimat teraz taki, że jest na to coraz mniejsze przyzwolenie. Dobrze, że są jeszcze tacy twórcy jak Smarzowski czy właśnie Szumowska - choć od subwencji PISF zapewne są już odcięci Mała miejscowość gdzieś w Polsce, w której jak w soczewce skupiają się nasze przywary - zawiść, pokazowa religijność, wrogość wobec obcych, chciwość...Kilka motywów to wypisz wymaluj Cicha Noc - wigilia i pasterka FTW A spowiedź Dagmary to scena, która została zagrana praktycznie bez napisanego tekstu, niemalże pełna improwizacja - palce lizać! Wszystko oparte o główny wątek bohatera, któremu zostaje przeczepiona twarz.... Zastosowano tu też bardzo ciekawy zabieg jeśli chodzi o obraz - jego wybrane elementy są wyostrzane, reszta lekko zamglona, bywa iż w trakcie jednej sceny wybrane obiekty tracą ostrość, a inne ją zyskują - wiem, że niektórych to trochę męczyło, ale mnie się podobało. Jeśli mój krótki opis Was nie zachęcił to negatywna opinia Glińskiego zdecydowanie powinna! 8/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 3 maja 2018, o 09:31
autor: Pquelim
Twarz - Obraza Polski krzyczy minister Gliński! Świetny film! krzyczę ja! Podobnego zdania była też publiczność i jury na Berlinale przyznając mu Srebrnego Niedźwiedzia. Cóż, nie lubimy się śmiać z samych siebie, a i klimat teraz taki, że jest na to coraz mniejsze przyzwolenie. Dobrze, że są jeszcze tacy twórcy jak Smarzowski czy właśnie Szumowska - choć od subwencji PISF zapewne są już odcięci Mała miejscowość gdzieś w Polsce, w której jak w soczewce skupiają się nasze przywary - zawiść, pokazowa religijność, wrogość wobec obcych, chciwość...Kilka motywów to wypisz wymaluj Cicha Noc - wigilia i pasterka FTW A spowiedź Dagmary to scena, która została zagrana praktycznie bez napisanego tekstu, niemalże pełna improwizacja - palce lizać! Wszystko oparte o główny wątek bohatera, któremu zostaje przeczepiona twarz.... Zastosowano tu też bardzo ciekawy zabieg jeśli chodzi o obraz - jego wybrane elementy są wyostrzane, reszta lekko zamglona, bywa iż w trakcie jednej sceny wybrane obiekty tracą ostrość, a inne ją zyskują - wiem, że niektórych to trochę męczyło, ale mnie się podobało. Jeśli mój krótki opis Was nie zachęcił to negatywna opinia Glińskiego zdecydowanie powinna!
8/10
Kolega raczy żartować!
Szumowska nie wyśmiewa polskich przywar tylko kpi z własnej wizji dotyczącej zaściankowości. Ten film to takie samo gówno, jak jej debiut czyli "33 sceny z życia" w którym narzygała na własną rodzinę nie opowiadając żadnej historii.
Już to pisałem wielokrotnie, ale powtórze: Szumwoska/Smarzowski to twórcy dla "bursztynowej wawki*" - zamkniętej we własnym kloszu pseudointelektualnej elicie. Ludzi którzy prawdziwe ludzkie cierpienie oglądają w telewizji, alkoholizmem nazywaja trzy piwa do meczu, a obrzeża Polski i jej mieszkańców znają z publikacji Gazety Wyborczej i Polityki.
Cytat z reżyserki (wywiad oczywiście dla GW): "Nie wyśmiewam, nie oceniam – pokazuję, jak jest"
To jest bezczelność, prawie poziom Papryka Vegi.
Szumowska w "Twarzy" nie tylko ośmiesza się własną wizją na temat Polaków, ale też zwyczajnie kłamie i przepoczwarza rzeczywistość na potrzeby własnej pseudotwórczości. Film jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami - a w istocie to je raczej bezczelnie kompiluje i zniekształca, pod tezy autorki:
W Berlinie to w ogóle dała popis, wystarczy sobie odtworzyć ten fragment:
Dla mnie to jest wykwit na Polskiej scenie kinematografii. Twórca, który zamiast tworzyć - kłamie. Artystka współczesna, jej mać. Chrystus i genitalnia na krzyżu. Jeżeli w twórczości chodzi o wywoływanie kontrowersji, plucie w "twarz" widzowi, mijanie się z prawdą i tworzenie fikcyjnej rzeczywistości dla podtrzymania własnych poglądów, to taka twórczość jest dla mnie bezwartościowa i nie różni się niczym od tej, którą spuszczam codziennie w kiblu.
Dorzuce jeszcze cytat z recenzji znanych krytyczek kulturalnych, pań Hollender i Piwowar, bo się z nim w 100% zgadzam:
"Stawiając tezę, że hipokryzja zależy od miejsca życia i wykształcenia, reżyserka daje dowód, że życie ogląda raczej z poziomu poczucia wyższości, a to na ogół przynosi kiepskie skutki, nawet jeśli są oddalone w czasie. Karykatura jest dla niej sposobem na pokazanie rzeczywistości, którą lepiej chyba zna z mediów niż osobistego doświadczenia, nawet jeśli w wywiadach mówi, że od dziecka bywa na polskiej prowincji. Cóż, nie wystarczy patrzeć, by widzieć, tak jak nie wystarczy obserwować, by rozumieć." [źródło]
Dorzucam jeszcze wywiad z gościem, o którym ten film miał niby opowiadać - link. Fragmenty:
Widział pan film "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej?
Grzegorz Galasiński: Tak. Zła reakcja otoczenia, którą tam pokazują, nie ma nic wspólnego z moim życiem. Jedyne co się zgadza, to wypadek i przeszczep twarzy. Ludzie mi pomogli i to wiele.
Nie jest pan sławny w rodzinnym Niemilu?
- Nie jestem. Nigdy nie byłem i nie będę. Stałem się osobą medialną, ale to nie był mój wybór. To mnie męczy. Jestem zwykłym, szarym obywatelem. Polakiem. Patriotą, ale nie idiotą.
* - nie chodzi mi o samą stolicę rzecz jasna, ale pewien symbol elityzmu spotykany w pięciu-sześciu największych miastach kraju.
Aha, wiecie, że w Polsce ten film ma tytuł "Twarz", a na całym świecie "Mug", czyli "gęba, morda, pysk"? To oczywiście też pomysł twórczyni.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 3 maja 2018, o 09:53
autor: zodi
Nie raczę
Gdy zrobiło się o nim głośno po przeszczepie twarzy, usłyszał zarzuty, że się wzbogacił na wypadku. Chodziło przede wszystkim o rodzinny dom w Niemilu, który wyremontował, zgodnie z zaleceniami lekarzy, żeby był bardziej sterylny. Wówczas mieszkańcy z okolicy zarzucili mu, że wzbogacił się na wypadku. Co więcej pod drzwi jego domu podrzucali śmieci, puste butelki po alkoholu, a także prezerwatywy - to tak w temacie pełnej życzliwości dla Pana Grzegorza
Ja tam dalej lubię się pośmiać z naszej prowincji, miasteczek, miast i Warszawek. Nie widzę w tym problemu, niestety większość dorabia do tego ideologię i się święcie oburza. Każdy ma do tego prawo.
Dalej daję 8/10 i idę pod swój pseudointelektualny klosz
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 3 maja 2018, o 09:55
autor: Pquelim
Zapomniałeś podać źródło: wyborcza.pl
ja linkuje wywiad z tok.fm, zaskakująca niejednomyślność!
I to nie ja dorabiam ideologie. To Szumowska dorabia ideologie, a ja się oburzam bo z tą ideologią jeździ w świat i przyprawia moim ziomkom gębę.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 4 maja 2018, o 12:37
autor: Larofan
Pquelim pisze:Ten film to (...) gówno
pq mowi ze film najgorszy - trzeba zobaczyc
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 5 maja 2018, o 21:16
autor: SithFrog
zodi pisze:Ja tam dalej lubię się pośmiać z naszej prowincji, miasteczek, miast i Warszawek
Ale z takiej prawdziwej czy z tej w wersji Szumowskiej?
Mi wystarczyło, że Rafał Stec, dziennikarz sportowy, który naprawdę docenia dobrą kulturę, zna się i jest fanem Szumowskiej napisał, że nie warto i bardziej sztucznej i łopatologicznej wizji "polaczków" nie dało się wymyślić. Ja mu wierzę na słowo.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 6 maja 2018, o 11:12
autor: ThimGrim
Larofan pisze:
Pquelim pisze:Ten film to (...) gówno
pq mowi ze film najgorszy - trzeba zobaczyc
+1
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 6 maja 2018, o 21:44
autor: Voo
Nie widziałem filmu Szumowskiej ale opinie moich znajomych, ludzi o bardzo wyważonych poglądach, są takie, że to po prostu męczący film i w jakiś sposób niedzisiejszy. Tzn. chodzi o to, że był taki moment, kiedy pokazanie prawdziwiej "mordy" Polaków przez np. Smarzowskiego w "Weselu" czy Pasikowskiego w "Pokłosiu" i jeszcze kilku innych filmach (w kontekście historycznym lub współczesnym) było potrzebne i w jakiś sposób prowokujące do dyskusji. Chlanie, zaściankowość, prostactwo, zawiść, układy, brudy z przeszłości itd. to był trochę taki kinowy plaskacz ale potrzebny. Jak artykuły, że Polacy śmierdzą spod pachy i noszą skarpetki do sandałów (bo faktycznie śmierdzieli i nosili skarpety do sandałów). Tyle, że wszystko się zmienia, nasza rzeczywistość i mentalność ludzi też, w przyspieszonym tempie. "Straszna prowincja" to jest po prostu kurewsko zgrany schemat, taki świat już nie istnieje, chyba, że w kawiarnianych wyobrażeniach wielkomiejskich intelektualistów, którzy chyba naprawdę wierzą, że w każdej parafii sołtys do spółki z księdzem gwałcą dzieci a komendant ukręca łeb sprawie. Nie istnieje na pewno w kontekście tej historii, kompletnie przeinaczonej. Obrońcy reżyserki mówią, że miała prawo, bo nie kręciła filmu dokumentalnego. No jasne, kino ma prawo coś wyolbrzymiać i trochę przeinaczać, przesadnie dramatyzować i podkolorowywać. Np. widziałem kiedyś film z Denzelem Washingtonem o tym jak zatrzymał pociąg, który wyrwał się spod kontroli i mógł zniszczyć pół miasta. W rzeczywistości facet, który tego dokonał był grubym, wąsatym białasem, pociąg jechał dwa razy wolniej i w sumie nie stwarzał jakiegoś super zagrożenia. W wersji Szumowskiej maszynista zastrzeliłby pasażerów a potem dodał gazu i staranował drugi pociąg i też byłoby "na faktach" Oczywiście to nie znaczy, że "Twarz" to nie jest bardzo dobry i warty nagród film ale skoro twórczyni kołem zamachowym historii uczyniła konkretną postać, konkretny przypadek, to raczej trudno dziwić się zarzutom, że coś tam po drodze świadomie popierdoliła, nie? Na dodatek w takim kierunku, żeby było "kontrowersyjnie" i "głośno".
Jeśli miała to być jakaś uniwersalna opowieść o ludzkiej podłości to znowu wrócę do tego, że pewne rzeczy się już przejadają. Dlatego pewnie nie obejrzę, podobnie jak kiedyś odpuściłem sobie filmy o II wojnie światowej i holokauście.
Natomiast obejrzałem sobie ostatnio:
Avengers: Wojna bez granic (Avengers: Infinity War)
Jeden z tych filmów, przy oglądaniu których czuję się stary Ech, serio... Podziwam Sitha i DaeLa za zapał z jakim rozbierają ten film na czynniki pierwsze. Ale ok, nie jestem fanem marvelowskiej konwencji, tych nabzdyczonych bohaterów, mega obrońców ludzkości, którzy prędzej by się zesrali niż odpuścili wzajemne pyskówki i przepychanki. Piszę to przy okazji każdej swojej minirecenzji każdego filmu z tego uniwersum ale lubię historie o pojedynczych bohaterach i nie lubię ich wspólnych występów. Zbyt wiele czasu marnowane jest na dyskusje kto ma dłuższego... W "Wojnie..." widzę jednak kilka pozytywów. Dokładnie pięć - Star-Lorda, Gamorrę, Draxa, Rocketa i Groota Cieszę się, że ich udział był znacznie większy niż się spodziewałem. W zasadzie film to w 1/3 'Strażnicy Galaktyki 3". Mamy też niezwykle dramatyczne, zaskakujące wręcz zakończenie. Napisałbym, że satysfakcjonujące ale przecież potencjalne rozwiązanie zostało wręcz podane na tacy, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że to co zobaczył było "na serio i na zawsze". Można zobaczyć, w sumie jest to chyba i tak zdecydowanie najlepszy film ze wszystkimi Mściwojami w kupie. 7/10
Spoiler:
Nie sądzę, żeby twórcy "zabili" ostatecznie któregokolwiek z bohaterów. Wszyscy rozsypani w pył zapewne powrócą po tym, jak ktoś wykradnie rękawicę i cofnie czas. Nie ma też możliwości, żeby zginęła Gamorra bo jej romans z Quillem napędza "Strażników...". Nie wiem o co chodzi z Lokim - jego minimalny udział w filmie może świadczyć, że Tom Hiddleston być może chciał sie uwolnić od roli i znaleziono na to dramatyczne rozwiązanie. Ale nawet tego nie przesądzam
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 maja 2018, o 10:48
autor: Lai
Voo pisze:Można zobaczyć, w sumie jest to chyba i tak zdecydowanie najlepszy film ze wszystkimi Mściwojami w kupie.
Mi obrzydli Mścicieli w cz. 2. To odpuszczam sobie w kinie, obaczę jak wpłynie na wody zatoki. Ale na Osę chyba pójdę.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 maja 2018, o 13:33
autor: Ptaszor
Suń do kin, reakcje ludzi na fabułę są niezapomniane (chociaż teraz trudniej będzie znaleźć pełną salę).
Spoiler:
Mnie śmierć tylu ludzi ani ziębi, ani grzeje, zwłaszcza gdy na długo przed seansem czytam rzeczy w stylu "sequel Czarnej Pantery w produkcji", albo "James Gunn chce w trzeciej części Strażników skupić się na Gamorze"
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 maja 2018, o 13:52
autor: Lai
niiii, reakcje ludzi, o czym mówisz Ptaszor, u nas na wsi potrafi być 3 osoby na seansie filmu, który nie jest Vegą. poza tym nie idę, bo potem mi się będzie śnił ten film tydzień.
po hobbicie 1 film śnił mi się równo 10 dni (w kombinacji np. z grą Mario). do kina chodzę rzadko, bo nie chcę koszmarów mieć
ps. nie biorę dopalaczy to wina rodziców, geny kosmicznych terrorystów.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 maja 2018, o 15:30
autor: Pquelim
Lai pisze:w kombinacji np. z grą Mario
nawiązanie do Mario było w Bitwie Pięciu Armii, kiedy Legolas skakał po spadających kamieniach.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
: 7 maja 2018, o 18:31
autor: SithFrog
Voo:
Spoiler:
Mnie akurat udział GotG przeszkadzał. Ze Star-Lorda zrobili Star-Retarda, który w zasadzie zabił połowę kosmosu przy czym reakcja na śmierć Gamory wydawała się dziwnie sztuczna i przesadzona. Dużo słabiej wypadła niż jego reakcja na wieść, że to tatuś mamusi poza synkiem dał raka.
To raz, a dwa to te 2-3 romantyczne sceny i wyznanie miłości wprost (zamiast czegoś w stylu ikonicznego "I know" z SW) zabiło dla mnie ten związek. Do tej pory to była chemia, flirtowanie, kto się czubi ten się lubi, przekora i czekanie, żeby sprawdzić komu bardziej zależy. A tu kawa na ławę, romantycznie do porzygu, bo przecież nie ma czasu, a każdy z 40 bohaterów musi mieć swoje 5 minut.