Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nasze zwariowane angielskie wakacje (What We Did on Our Holiday)
Pod niezbyt mądrym polskim tytułem sugerującym raczej głupkowatą komedię kryje się bezpretensjonalne brytyjskie kino familijne. Jasne - uśmiechamy się co chwila a czasem i wybuchniemy śmiechem ale filmik próbuje też przemycić trochę prostych, życiowych mądrości. Rozpadające się małżeństwo (w rolach głównych dziesiąty Doktor Who i Zaginiona dziewczyna) wyjeżdża razem z trójką dzieciaków do Szkocji (ach ten polski tytuł), na urodziny dziadka maluchów. Jeśli chodzi o dzieci to starsza córka prowadzi notatnik z "wszystkimi kłamstwami rodziców", synek jest Wikingiem a młodsza córka przyjaźni się z kamieniami, m.in z 3-kilowym Normanem, którego nosi w plecaku. Dziadek jest 75-letnim wiecznym luzakiem, który niestety jest także ciężko chory na raka i ze smutkiem obserwuje swoją kłócącą się rodzinkę. W dzień swoich urodzin zamiast wziąć udział w wielkim przyjęciu pakuje szkraby do pikapa i zabiera je nad morze. Do pewnego momentu byłem po prostu zauroczony filmem, trochę przewrotnym i świetnie zagranym (genialne maluchy!). Do tego niesamowite krajobrazy i folkowa muzyczka. Niestety sama końcówka okazała się właśnie tak słodko pierdząca jak od początku można było się spodziewać. Mimo wszystko ten film to świetny pomysł na leniwe niedzielne popołudnie w rodzinnym gronie. 7/10
Droga do zapomnienia (The Railway Man)
Poważny dramat o tym, jakie ślady zostawia w ludziach wojna. Rozgrywający się na dwóch planach czasowych, w japońskim obozie jenieckim i w Anglii lat 80-tych. Dręczony przez demony z przeszłości weteran (Colin Firth) pod wpływem żony (godnie starzejąca się Kidman) i przyjaciela wyjeżdża do Birmy odnaleźć swojego oprawcę sprzed lat. Historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach i daje do myślenia jak bardzo ludzie potrafią zmienić się pod wpływem nienawiści i propagandy. Kameralne kino, niby też nic w nim odkrywczego ani nadzwyczajnego ale dzięki klasie aktorów daje satysfakcję i skłania do zadumy. 7/10
Pod niezbyt mądrym polskim tytułem sugerującym raczej głupkowatą komedię kryje się bezpretensjonalne brytyjskie kino familijne. Jasne - uśmiechamy się co chwila a czasem i wybuchniemy śmiechem ale filmik próbuje też przemycić trochę prostych, życiowych mądrości. Rozpadające się małżeństwo (w rolach głównych dziesiąty Doktor Who i Zaginiona dziewczyna) wyjeżdża razem z trójką dzieciaków do Szkocji (ach ten polski tytuł), na urodziny dziadka maluchów. Jeśli chodzi o dzieci to starsza córka prowadzi notatnik z "wszystkimi kłamstwami rodziców", synek jest Wikingiem a młodsza córka przyjaźni się z kamieniami, m.in z 3-kilowym Normanem, którego nosi w plecaku. Dziadek jest 75-letnim wiecznym luzakiem, który niestety jest także ciężko chory na raka i ze smutkiem obserwuje swoją kłócącą się rodzinkę. W dzień swoich urodzin zamiast wziąć udział w wielkim przyjęciu pakuje szkraby do pikapa i zabiera je nad morze. Do pewnego momentu byłem po prostu zauroczony filmem, trochę przewrotnym i świetnie zagranym (genialne maluchy!). Do tego niesamowite krajobrazy i folkowa muzyczka. Niestety sama końcówka okazała się właśnie tak słodko pierdząca jak od początku można było się spodziewać. Mimo wszystko ten film to świetny pomysł na leniwe niedzielne popołudnie w rodzinnym gronie. 7/10
Droga do zapomnienia (The Railway Man)
Poważny dramat o tym, jakie ślady zostawia w ludziach wojna. Rozgrywający się na dwóch planach czasowych, w japońskim obozie jenieckim i w Anglii lat 80-tych. Dręczony przez demony z przeszłości weteran (Colin Firth) pod wpływem żony (godnie starzejąca się Kidman) i przyjaciela wyjeżdża do Birmy odnaleźć swojego oprawcę sprzed lat. Historia oparta jest na prawdziwych wydarzeniach i daje do myślenia jak bardzo ludzie potrafią zmienić się pod wpływem nienawiści i propagandy. Kameralne kino, niby też nic w nim odkrywczego ani nadzwyczajnego ale dzięki klasie aktorów daje satysfakcję i skłania do zadumy. 7/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ptaszor, dorzuć do recenzji U.N.C.L.E. polski tytuł, bo źle zassało do agregatu.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
na szybko zaległości z ostatnich tygodni:
W stronę Słońca (Sunshine)
Obecność tego filmu w wielu internetowych zestawieniach najciekawszych S-F z dreszczykiem świadczy jak niewiele zrobionow tym gatunku oprócz klasyków. Film z grubsza o tym samym - space marines (tutaj ratujący ludzkość naukowcy) ruszają w samobójcza misję wysadzenia głowicy nuklearnej, żeby przypakować gasnace Słońce. Na uwagę zasługuję jedynie realizacja - całkiem wyraźiście oddano ogrom i potęgę mocy solarnej. Film zgodnie z kanonem skręca lekko w stronę psychodelicznych tematow, ale prochu nie wymyślił. Ot, taki do kotleta.
6/10
Pandorum
Kolejna powtórka z rozrywki. tym razem w garnku zamieszano stałymi przyprawami, czyli kolejni space marines, kolejna tajemnicza misja, kolejny wątek psychodeliczny. Z nowości dorzucono odmienną niż zwykle narrację (przemieszana chronologia wydarzeń) i więcej niż zwykle potworów do rozstrzelania. Główny wątek skręca dynamicznie, choć niezbyt frasująco. Jest porządnie, lecz bez błysku.
6/10
Mr. Holmes
Ciekawe spojrzenie na odgrzany kotlet, choć tym razem to bardziej opowieść o starości, niż przygodach detektywa. Warto podkreślić bardzo dobą dyspozycję Iana McKellena, który pomimo wieku świetnie uniósł ciężar scenariusza stawiającego go w centrum historii. Spokojnie kino obyczajowe, z jakim rzadko miewam styczność. Tutaj występuje specyficzny magnetyzm i film ogląda się z przyjemnością zbliżoną do porządnego kubka angielskiej herbaty po południu.
7/10
W stronę Słońca (Sunshine)
Obecność tego filmu w wielu internetowych zestawieniach najciekawszych S-F z dreszczykiem świadczy jak niewiele zrobionow tym gatunku oprócz klasyków. Film z grubsza o tym samym - space marines (tutaj ratujący ludzkość naukowcy) ruszają w samobójcza misję wysadzenia głowicy nuklearnej, żeby przypakować gasnace Słońce. Na uwagę zasługuję jedynie realizacja - całkiem wyraźiście oddano ogrom i potęgę mocy solarnej. Film zgodnie z kanonem skręca lekko w stronę psychodelicznych tematow, ale prochu nie wymyślił. Ot, taki do kotleta.
6/10
Pandorum
Kolejna powtórka z rozrywki. tym razem w garnku zamieszano stałymi przyprawami, czyli kolejni space marines, kolejna tajemnicza misja, kolejny wątek psychodeliczny. Z nowości dorzucono odmienną niż zwykle narrację (przemieszana chronologia wydarzeń) i więcej niż zwykle potworów do rozstrzelania. Główny wątek skręca dynamicznie, choć niezbyt frasująco. Jest porządnie, lecz bez błysku.
6/10
Mr. Holmes
Ciekawe spojrzenie na odgrzany kotlet, choć tym razem to bardziej opowieść o starości, niż przygodach detektywa. Warto podkreślić bardzo dobą dyspozycję Iana McKellena, który pomimo wieku świetnie uniósł ciężar scenariusza stawiającego go w centrum historii. Spokojnie kino obyczajowe, z jakim rzadko miewam styczność. Tutaj występuje specyficzny magnetyzm i film ogląda się z przyjemnością zbliżoną do porządnego kubka angielskiej herbaty po południu.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Piksele (Pixels)
Jest dokładnie tak, jak zapowiadał trailer. Wszystko pięknie, ładnie - kosmici napadają Ziemię, przybierając formę Pacmana, Cosmic Invaders i innych Donkey Kongów, sieją zniszczenie, aż pojawia się Adam Sandler i film staje się kolejną komedią z Adamen Sandlerem, pełną nieśmiesznych żartów i żenujących scen. Może o tyle lepszą od innych, że widać tu pokaźny budżet.
Może trochę przesadzam, nie chciałem wyłączyć w połowie, parę razy się uśmiechnąłem ale przede wszystkim byłem zły, że zmarnowano tak świetny i pocieszny pomysł. No bo tak naprawdę, to równie dobrze po ekranie mogłyby biegać bezgłowe kurczaki i miałoby to tyle samo sensu, co fabuła Pikseli.
4/10
Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Shades of Grey)
Jak się dobrze zastanowić, to jest to film o bogatym gościu, który próbuje nakłonić pewną młodą, skromną dziewczynę na seks analny. Czy mu się uda, dowiemy się niestety w drugiej albo trzeciej części.
Nie czytałem książki, więc nie wiem, na ile adaptacja jest wierna oryginałowi ale podejrzewam, że z grubsza jest o tym samym. Problem, że "to samo" jest strasznie nudne i naciągane. Facet zadurza się w dziewczynie podczas 5 minutowego spotkania. Ona w nim też, chociaż zamienili raptem kilka zdań. Potem zaś chcą być ze sobą ale tak do końca to nie chcą, bo... w sumie nie wiadomo dlaczego. Najpierw do siebie wzdychają, a potem się rozstają, bo on woli spać na kanapie, niż z nią. No i obowiązkowo wszyscy patrzą w okna. To film głównie o tym, że najlepiej się myśli, patrząc przez szybę. Najgorsze, że chociaż fabuła podąża typowym tropem romansidła - poznają się, zakochują, jest fajnie, z jakiegoś powodu przestaje być fajnie, rozstają się ale ana koniec wracają do siebie i żyją długo i szczęśliwie (albo ktoś umiera ) - to film kończy się w momencie kiedy się rozstają. I tak wiadomo, że pewnie w części drugiej albo trzeciej do siebie wrócą (albo ktoś umrze) ale jeszcze nie teraz. Teraz jest czas, żeby popatrzeć smutno w okno.
Nie mogę się za bardzo przyczepić strony wizualnej Greya. Widać, że nakręcono go z myślą o kobietach, które lubią sobie popatrzeć na ładne rzeczy. Niezłe zdjęcia, kamera powolnie sunąca po planie, zwolnione tempo, przepiękne wnętrza, modne ciuchy, ładni ludzie, w tle całkiem fajna muzyka. Są sceny rozbierane, całkiem przyzwoicie zrobione, na pewno część widowni się zarumieniła pod osłoną ciemności kinowych. Bardzo dobrze się to ogląda. Ciężko natomiast ocenić aktorów, bo role mieli napisane beznadziejnie. Dialogi powalają banałami, kręcone są w formie takiej, że każdy gada do kamery swoją kwestię, zamiast faktycznie grać i rozmawiać ze sobą. W ogóle więcej musieli robić smutnych min, niż wypowiadać swoich kwestii. Według mnie największym błędem twórców było powierzenie reżyserii kobiecie. Pięćdziesiąt twarzy Greya jest nudnym i sztucznym filmem, jak przystało na ekranizację babskiej książki. Chociaż żona mówiła, że i tak był ciekawszy od pierwowzoru, który po prostu ociekał amatorszczyzną. Ocena to wypadkowa ładnej oprawy i bardzo słabej reszty.
4/10
Jest dokładnie tak, jak zapowiadał trailer. Wszystko pięknie, ładnie - kosmici napadają Ziemię, przybierając formę Pacmana, Cosmic Invaders i innych Donkey Kongów, sieją zniszczenie, aż pojawia się Adam Sandler i film staje się kolejną komedią z Adamen Sandlerem, pełną nieśmiesznych żartów i żenujących scen. Może o tyle lepszą od innych, że widać tu pokaźny budżet.
Może trochę przesadzam, nie chciałem wyłączyć w połowie, parę razy się uśmiechnąłem ale przede wszystkim byłem zły, że zmarnowano tak świetny i pocieszny pomysł. No bo tak naprawdę, to równie dobrze po ekranie mogłyby biegać bezgłowe kurczaki i miałoby to tyle samo sensu, co fabuła Pikseli.
4/10
Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Shades of Grey)
Jak się dobrze zastanowić, to jest to film o bogatym gościu, który próbuje nakłonić pewną młodą, skromną dziewczynę na seks analny. Czy mu się uda, dowiemy się niestety w drugiej albo trzeciej części.
Nie czytałem książki, więc nie wiem, na ile adaptacja jest wierna oryginałowi ale podejrzewam, że z grubsza jest o tym samym. Problem, że "to samo" jest strasznie nudne i naciągane. Facet zadurza się w dziewczynie podczas 5 minutowego spotkania. Ona w nim też, chociaż zamienili raptem kilka zdań. Potem zaś chcą być ze sobą ale tak do końca to nie chcą, bo... w sumie nie wiadomo dlaczego. Najpierw do siebie wzdychają, a potem się rozstają, bo on woli spać na kanapie, niż z nią. No i obowiązkowo wszyscy patrzą w okna. To film głównie o tym, że najlepiej się myśli, patrząc przez szybę. Najgorsze, że chociaż fabuła podąża typowym tropem romansidła - poznają się, zakochują, jest fajnie, z jakiegoś powodu przestaje być fajnie, rozstają się ale ana koniec wracają do siebie i żyją długo i szczęśliwie (albo ktoś umiera ) - to film kończy się w momencie kiedy się rozstają. I tak wiadomo, że pewnie w części drugiej albo trzeciej do siebie wrócą (albo ktoś umrze) ale jeszcze nie teraz. Teraz jest czas, żeby popatrzeć smutno w okno.
Nie mogę się za bardzo przyczepić strony wizualnej Greya. Widać, że nakręcono go z myślą o kobietach, które lubią sobie popatrzeć na ładne rzeczy. Niezłe zdjęcia, kamera powolnie sunąca po planie, zwolnione tempo, przepiękne wnętrza, modne ciuchy, ładni ludzie, w tle całkiem fajna muzyka. Są sceny rozbierane, całkiem przyzwoicie zrobione, na pewno część widowni się zarumieniła pod osłoną ciemności kinowych. Bardzo dobrze się to ogląda. Ciężko natomiast ocenić aktorów, bo role mieli napisane beznadziejnie. Dialogi powalają banałami, kręcone są w formie takiej, że każdy gada do kamery swoją kwestię, zamiast faktycznie grać i rozmawiać ze sobą. W ogóle więcej musieli robić smutnych min, niż wypowiadać swoich kwestii. Według mnie największym błędem twórców było powierzenie reżyserii kobiecie. Pięćdziesiąt twarzy Greya jest nudnym i sztucznym filmem, jak przystało na ekranizację babskiej książki. Chociaż żona mówiła, że i tak był ciekawszy od pierwowzoru, który po prostu ociekał amatorszczyzną. Ocena to wypadkowa ładnej oprawy i bardzo słabej reszty.
4/10
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2 (The Hunger Games: Mockingjay Part 2) - Jestem umiarkowanym fanem Igrzysk śmierci. Przy świadomości, kto jest grupą docelową serii - historię opowiedziano na tyle przystępnie, że nawet stare pryki (jak ja) czerpią przyjemność z oglądania zabijających się nastolatków. Pierwsza część pozytywnie mnie zaskoczyła, a druga okazała się jeszcze lepsza. Trzecia była filmem słabym i nudnym, a teraz okazuje się, że również niepotrzebnym. Mówiąc krotko: Kosogłos powinien być jednym filmem tak, jak poprzednie produkcje. Nie znalazłem absolutnie żadnego uzasadnienia dla rozbicia finału historii Katniss na dwa filmowe rozdziały. Poprzednio nie działo się prawie nic ciekawego, a teraz dzieje się za dużo, za szybko, a potem koniec. Dalej mogą pojawić się okazjonalne spojlery.
Walka zbliża się ku końcowi, panna Everdeen nadal służy głównie jako czynnik propagandowy, front zbliża się do Kapitolu i czekamy na wielki koniec prezydenta Snowa. Fabularnie jest po prostu głupio. Wojska Kapitolu (świetnie uzbrojone itp.) schowały się w górze (!), a prezydent zamiast bronic miasta instaluje w nim pułapki znane nam z regularnych igrzyska na arenie. To właśnie największy problem Kosogłosa. Igrzyska na arenie są sensowne. Pomysł ma ręce i nogi. Jest wiarygodny. Tylko, że regularna wojna tak nie wygląda. Zamiast zdobywania miasta widzimy kolejną wariację na temat pokonywania kolejnych pułapek. W mieście wygląda to groteskowo, idiotycznie, a sens takiego zabiegu strategicznego jest żaden.
To wszystko sprawiło, że nie czułem kompletnie wagi wydarzeń. Głupota scenariusza i banalne sceny a'la igrzyska sprawiły, że straciłem prawie całe swoje przywiązanie do bohaterów. Kiedy zaczęli ginąć, nie czułem niczego poza nudą. Jedyna postać, która zamiast stracić - zyskała, to Peeta Malark. Jego postać to najjaśniejsza część filmu. Po torturach i praniu mózgu w stolicy to jest zupełnie inny człowiek. Agresywny, niekontrolujący się, z totalnym bałaganem w głowie. Nie wie co jest prawdziwe, a co wmówiono mu podczas kaźni. W końcu ta jednowymiarowa postać nabrała głębi. Niestety nie można tego powiedzieć o nikim innym. Jeszcze Snow jest ok, Donald Sutherland jak zawsze mistrzowsko, ale co z tego? Pojawia się w sumie na jakieś 5 minut? Może 8 jakby zebrać wszystkie sceny. Reszta aktorów gra nijako, emocji generują tyle co kartonowe pudła.
Pod koniec robi się już tak banalnie, że ciężko się to ogląda. Do pewnego momentu, bo potem mamy zwrot fabularny, który ratuje finał. Aczkolwiek im więcej o nim myślę tym bardziej nie rozumiem skąd nagle taki zakręt. Nic wcześniej na to nie wskazywało i motywacja bohaterów (szczególnie pani prezydent z 13. dystryktu) jest dość niejasna. Dodatkowy zarzut to niekonsekwencja w przekładaniu powieści na ekran. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale w trzech poprzednich odsłonach nie padło ani słowo zmiech, ani awok. Tutaj nagle posługują się tymi terminami co chwilę, a widz nieczytający oryginału nie wie o co chodzi. Dowiedziałem się po fakcie, ale w trakcie seansu to było denerwujące.
Igrzyska śmierci są świetną formułą na film o nastolatkach postawionych przed śmiertelnym wyzwaniem na arenie. Kiedy poza arenę wychodzą - nie potrafią przeistoczyć się w coś równie ciekawego i próbują robić jeszcze raz to samo. To niestety nie działa i zamiast godnego finału dostaliśmy rozwleczoną, nudną i groteskową historię, w której stawka przestała się liczyć, bohaterowie przestali widza obchodzić, a scen godnych zapamiętania jest tyle co kot napłakał. Szkoda. 5/10
http://zabimokiem.pl/smutne-pozegnanie-z-katniss/
Walka zbliża się ku końcowi, panna Everdeen nadal służy głównie jako czynnik propagandowy, front zbliża się do Kapitolu i czekamy na wielki koniec prezydenta Snowa. Fabularnie jest po prostu głupio. Wojska Kapitolu (świetnie uzbrojone itp.) schowały się w górze (!), a prezydent zamiast bronic miasta instaluje w nim pułapki znane nam z regularnych igrzyska na arenie. To właśnie największy problem Kosogłosa. Igrzyska na arenie są sensowne. Pomysł ma ręce i nogi. Jest wiarygodny. Tylko, że regularna wojna tak nie wygląda. Zamiast zdobywania miasta widzimy kolejną wariację na temat pokonywania kolejnych pułapek. W mieście wygląda to groteskowo, idiotycznie, a sens takiego zabiegu strategicznego jest żaden.
To wszystko sprawiło, że nie czułem kompletnie wagi wydarzeń. Głupota scenariusza i banalne sceny a'la igrzyska sprawiły, że straciłem prawie całe swoje przywiązanie do bohaterów. Kiedy zaczęli ginąć, nie czułem niczego poza nudą. Jedyna postać, która zamiast stracić - zyskała, to Peeta Malark. Jego postać to najjaśniejsza część filmu. Po torturach i praniu mózgu w stolicy to jest zupełnie inny człowiek. Agresywny, niekontrolujący się, z totalnym bałaganem w głowie. Nie wie co jest prawdziwe, a co wmówiono mu podczas kaźni. W końcu ta jednowymiarowa postać nabrała głębi. Niestety nie można tego powiedzieć o nikim innym. Jeszcze Snow jest ok, Donald Sutherland jak zawsze mistrzowsko, ale co z tego? Pojawia się w sumie na jakieś 5 minut? Może 8 jakby zebrać wszystkie sceny. Reszta aktorów gra nijako, emocji generują tyle co kartonowe pudła.
Pod koniec robi się już tak banalnie, że ciężko się to ogląda. Do pewnego momentu, bo potem mamy zwrot fabularny, który ratuje finał. Aczkolwiek im więcej o nim myślę tym bardziej nie rozumiem skąd nagle taki zakręt. Nic wcześniej na to nie wskazywało i motywacja bohaterów (szczególnie pani prezydent z 13. dystryktu) jest dość niejasna. Dodatkowy zarzut to niekonsekwencja w przekładaniu powieści na ekran. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale w trzech poprzednich odsłonach nie padło ani słowo zmiech, ani awok. Tutaj nagle posługują się tymi terminami co chwilę, a widz nieczytający oryginału nie wie o co chodzi. Dowiedziałem się po fakcie, ale w trakcie seansu to było denerwujące.
Igrzyska śmierci są świetną formułą na film o nastolatkach postawionych przed śmiertelnym wyzwaniem na arenie. Kiedy poza arenę wychodzą - nie potrafią przeistoczyć się w coś równie ciekawego i próbują robić jeszcze raz to samo. To niestety nie działa i zamiast godnego finału dostaliśmy rozwleczoną, nudną i groteskową historię, w której stawka przestała się liczyć, bohaterowie przestali widza obchodzić, a scen godnych zapamiętania jest tyle co kot napłakał. Szkoda. 5/10
http://zabimokiem.pl/smutne-pozegnanie-z-katniss/
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Exodus: Bogowie i królowie (Exodus: Gods and Kings)
Dziwnie niekonsekwentny film. Nie sposób odmówić mu rozmachu ale ewidentnie Scott nie miał pomysłu jak pokazać biblijną opowieść. Gdy umierają egipskie dzieci to nadciąga wielka zua chmura, taki cień co zasnuwa niebo przy akompaniamencie ponurej muzyki. Mosze rozmawia ze swoim bogiem ukazującym mu się pod postacią złośliwego dziecka. Ale gdy mają się rozstąpić wody Morza Czerwonego to spada meteoryt i wywołuje tsunami. Moim zdaniem temu filmowi przysłużyłoby się większe zdecydowanie twórców - albo idziemy w kino religijne albo pokazujemy to w zupełnie przyziemny sposób. Jako opowieść o przywódcy, który uratował swój lud. Kwestie religijne mogłyby być zasygnalizowane tylko w rozmowach i postawach bohaterów i wtedy np. pomysł z tsunami miałby sens i byłby spójny z resztą. Film rozczarował pewnie i osoby wierzące jak i ateistów. Nie podobała mi się też wizja faraona i jego dworu. Bóg na ziemi, przed którym padano na twarz, wydzierający się do niewolników z podwyższenia niczym XX-wieczny dyktator albo obradujący ze swoimi doradcami jak na jakimś luźnym zebraniu. Brakowało tylko, żeby wszyscy założyli nogi na stół. Stareńki polski "Faraon" było o niebo bardziej klimatyczny. No i cała ta absurdalna nomenklatura: "generał", "dywizja", "król". Wiem, że to nie film historyczny tylko... No właśnie, jaki? Bo, że nie biblijny to już ustaliliśmy. Średnio mi się podobało. 5/10
Bilet na Księżyc
Polski film obyczajowy z gatunku "mieliśmy fajny pomysł ale nam do końca nie wyszło". Końcówka lat 60-tych, młody wrażliwiec dostaje bilet do woja. Jego starszy brat-cwaniak postanawia go odwieźć do jednostki, przy okazji zahaczając o pół Polski. Film ewidentnie uderza w sentymentalną nutę a jednocześnie ma za zadanie pokazać jak to źle w Polsce było. Odbywa się to w taki toporny sposób, że każda napotkana postać wygłasza jakąś pogadankę o komunie. Wujek na przyjęciu, konduktor w pociągu, prostytutka, sklepowa, kumpel z woja. Szkoda, zabrakło w tej opowieści lekkości i wdzięku. Czesi na pewno zrobiliby to mniej pretensjonalnie. Filmowy bohater przechodzi w czasie podróży metamorfozę, moim zdaniem kompletnie nierealną, nawet jeśli to potraktować czysto symbolicznie. Wychodzi też taka śmieszna nieporadność realizacyjna naszego kina. Otóż cały ten filmowy PRL wygląda jak wyciągnięty z gablotki w muzeum. Np. wszystkie samochody ale to absolutnie wszystkie są w perfekcyjnym stanie, błyszczące i wypolerowane jak amerykańskie krążowniki. Po prostu wypożyczono je od kolekcjonerów i zapomniano choćby trochę ubrudzić. Ścieżka dźwiękowa pełna anglojęzycznych piosenek też zastanawia, jakby nie było ciekawych i charakterystycznych polskich utworów z tamtego okresu. Szkoda bo sam pomysł był naprawdę fajny a para głównych aktorów została dobrana bardzo trafnie. Można to było zrobić lepiej, aczkolwiek nie powiem, nie oglądało się źle. Ten film to przy okazji ostatni występ Anny Przybylskiej. Nieładnie tak pisać o zmarłej ale jak na matkę trójki dzieci to była z niej nieprawdopodobna laska. 6/10
Dziwnie niekonsekwentny film. Nie sposób odmówić mu rozmachu ale ewidentnie Scott nie miał pomysłu jak pokazać biblijną opowieść. Gdy umierają egipskie dzieci to nadciąga wielka zua chmura, taki cień co zasnuwa niebo przy akompaniamencie ponurej muzyki. Mosze rozmawia ze swoim bogiem ukazującym mu się pod postacią złośliwego dziecka. Ale gdy mają się rozstąpić wody Morza Czerwonego to spada meteoryt i wywołuje tsunami. Moim zdaniem temu filmowi przysłużyłoby się większe zdecydowanie twórców - albo idziemy w kino religijne albo pokazujemy to w zupełnie przyziemny sposób. Jako opowieść o przywódcy, który uratował swój lud. Kwestie religijne mogłyby być zasygnalizowane tylko w rozmowach i postawach bohaterów i wtedy np. pomysł z tsunami miałby sens i byłby spójny z resztą. Film rozczarował pewnie i osoby wierzące jak i ateistów. Nie podobała mi się też wizja faraona i jego dworu. Bóg na ziemi, przed którym padano na twarz, wydzierający się do niewolników z podwyższenia niczym XX-wieczny dyktator albo obradujący ze swoimi doradcami jak na jakimś luźnym zebraniu. Brakowało tylko, żeby wszyscy założyli nogi na stół. Stareńki polski "Faraon" było o niebo bardziej klimatyczny. No i cała ta absurdalna nomenklatura: "generał", "dywizja", "król". Wiem, że to nie film historyczny tylko... No właśnie, jaki? Bo, że nie biblijny to już ustaliliśmy. Średnio mi się podobało. 5/10
Bilet na Księżyc
Polski film obyczajowy z gatunku "mieliśmy fajny pomysł ale nam do końca nie wyszło". Końcówka lat 60-tych, młody wrażliwiec dostaje bilet do woja. Jego starszy brat-cwaniak postanawia go odwieźć do jednostki, przy okazji zahaczając o pół Polski. Film ewidentnie uderza w sentymentalną nutę a jednocześnie ma za zadanie pokazać jak to źle w Polsce było. Odbywa się to w taki toporny sposób, że każda napotkana postać wygłasza jakąś pogadankę o komunie. Wujek na przyjęciu, konduktor w pociągu, prostytutka, sklepowa, kumpel z woja. Szkoda, zabrakło w tej opowieści lekkości i wdzięku. Czesi na pewno zrobiliby to mniej pretensjonalnie. Filmowy bohater przechodzi w czasie podróży metamorfozę, moim zdaniem kompletnie nierealną, nawet jeśli to potraktować czysto symbolicznie. Wychodzi też taka śmieszna nieporadność realizacyjna naszego kina. Otóż cały ten filmowy PRL wygląda jak wyciągnięty z gablotki w muzeum. Np. wszystkie samochody ale to absolutnie wszystkie są w perfekcyjnym stanie, błyszczące i wypolerowane jak amerykańskie krążowniki. Po prostu wypożyczono je od kolekcjonerów i zapomniano choćby trochę ubrudzić. Ścieżka dźwiękowa pełna anglojęzycznych piosenek też zastanawia, jakby nie było ciekawych i charakterystycznych polskich utworów z tamtego okresu. Szkoda bo sam pomysł był naprawdę fajny a para głównych aktorów została dobrana bardzo trafnie. Można to było zrobić lepiej, aczkolwiek nie powiem, nie oglądało się źle. Ten film to przy okazji ostatni występ Anny Przybylskiej. Nieładnie tak pisać o zmarłej ale jak na matkę trójki dzieci to była z niej nieprawdopodobna laska. 6/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Iron Man 3
Nie dziwię się, że Stark ma napady lęku gdy przypomina sobie Avengersów. Sam mam podobnie. Zapomnijmy jednak o znęcaniu się nad hałaśliwym dzieckiem współczesnego kina i wróćmy do mojej ulubionej komiksowej serii na ekranie (zaraz po Batmanie, oczywiście). Niedawno przypominałem sobie akurat pierwszą część i nawet sobie pomyślałem, że film jest tak fajny, że chyba powstał przez pomyłkę. Pomimo sarkastycznego humoru bohatera był dość poważny, mocno osadzony w realnym świecie, z terroryzmem i handlem bronią w tle, pokazujący grozę konfliktów, z czytelną dla młodego widza i umoralniającą przemianą tytułowej postaci. Druga część to był zjazd ale gdy w "trójce" zobaczyłem terrorystów, zamachy itd. to od razu poczułem, że oglądam starego dobrego Starka, filmowy komiks strawny dla młodych i starych widzów. Jestem całkowicie usatysfakcjonowany i nawet nie wiem do czego się tutaj przyczepić poza tym co napisałem w pierwszym zdaniu. Może tylko wątek z dzieciakiem był albo niepotrzebny albo, skoro już znalazł się w filmie to został słabo wykorzystany. Ale niech tam. Bawiłem się dobrze. Oczywiście nie jest to poziom pierwszej części więc proporcje przy ocenianiu trzeba zachować. 7/10
Nie dziwię się, że Stark ma napady lęku gdy przypomina sobie Avengersów. Sam mam podobnie. Zapomnijmy jednak o znęcaniu się nad hałaśliwym dzieckiem współczesnego kina i wróćmy do mojej ulubionej komiksowej serii na ekranie (zaraz po Batmanie, oczywiście). Niedawno przypominałem sobie akurat pierwszą część i nawet sobie pomyślałem, że film jest tak fajny, że chyba powstał przez pomyłkę. Pomimo sarkastycznego humoru bohatera był dość poważny, mocno osadzony w realnym świecie, z terroryzmem i handlem bronią w tle, pokazujący grozę konfliktów, z czytelną dla młodego widza i umoralniającą przemianą tytułowej postaci. Druga część to był zjazd ale gdy w "trójce" zobaczyłem terrorystów, zamachy itd. to od razu poczułem, że oglądam starego dobrego Starka, filmowy komiks strawny dla młodych i starych widzów. Jestem całkowicie usatysfakcjonowany i nawet nie wiem do czego się tutaj przyczepić poza tym co napisałem w pierwszym zdaniu. Może tylko wątek z dzieciakiem był albo niepotrzebny albo, skoro już znalazł się w filmie to został słabo wykorzystany. Ale niech tam. Bawiłem się dobrze. Oczywiście nie jest to poziom pierwszej części więc proporcje przy ocenianiu trzeba zachować. 7/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Makbet (MacBeth)
[MacBeth]
This night together we commit this bloody deed
No one will suspect us in doing such a thing
We'll place the blame on the servant we shall kill.
Leave no witnesses and erase our guilt
We are so clever none shall suspect
On the marrow they will place the crown on my head
[Duet- MacBeth & Lady]
We can do all things. Hand in hand
We can live as kings. Hand in hand
— "Tragedy of MacBeth", Jag Panzer
Poszedłem na seans z doskoku i niezbyt nawet miałem czas przypomnieć sobie jak cała ta historia szła i kto był kim. Na domiar złego przyznać się muszę, że Makbeta nigdy nie czytałem, ale znam treść utworu z różnych bluźnierczych źródeł, między innymi za dzieciaka nasłuchałem się "Thane to the Throne" Jag Panzer... W każdym razie żywiłem przeto tylko jedną nadzieję - aby to nie było zrealizowane niczym pamiętne Romeo i Julia z Leonardem DiCaprio. O szczęście moje niepojęte, bo w raz okazało się, że to zupełnie inna bajka. Reżyser, wiedziony pewnie chęcią urealnienia obrazu, pozmieniał to i owo, głównie chyba po to żeby bardziej uwspółcześnić -pozostając w głębokim średniowieczu - swój obraz, dlatego jeśli w Waszej pamięci tlą się jeszcze jakieś wspomnienia z lektury Makbeta, to możecie się trochę zdziwić (morderstwo nie dokonuje się bynajmniej na zamku, i w sumie ma to filmowy sens). Wbrew temu co pokazują pierwsze sceny, Makbet to nie Waleczne Serce 2.0. więc nie dajcie się zwieść trailerom. Tym niemniej, widząc surowy obraz zamglonych, szkockich gór i wzgórz trudno nie mieć skojarzeń z wiadomym filmem. Jest posępnie i mrocznie, a zbrodnia dokonuje się nader szybko. Biorąc to wszystko pod uwagę stawiam taką oto diagnozę, że ten film to trochę nie film... To po prostu sztuka teatralna przeniesiona na duży ekran z oprawą wizualną taką jak w filmach. Potwierdzeniem tego są między innymi bohaterowie, którzy, jakby to powiedzieć, są aktywowani i dezaktywowani podczas scen, jednocześnie wciąż będąc obecnymi w kadrze. Dopełnieniem mrocznego, ale jednocześnie pięknego obrazu jest po prostu genialna muzyka, prosta jak drut, ale bardzo nastrojowa. Początek filmu elektryzuje, środek trochę zwalnia, ale zakończenie to po prostu majstersztyk. Choć nieco zmienione w stosunku to dramatu, to jednak nie mniej poetyckie. Wszechobecna czerwień stanowi doskonałe dopełnienie, bo tej czerwieni trochę brakowało we wcześniejszych scenach filmu - ten film warto zobaczyć dla samego zakończenia. Sztuki teatralne nie należą do mojej ulubionej formy rozrywki, ale w sumie mi się podobało, bez jakiś ochów i achów (poza „ach” dla muzyki i końcowej sceny). Przypuszczam też, że choć co bardziej zatwardziali zwolennicy nieskażonej ręką reżysera formy Szekspirowskiej mogą się czuć trochę zawiedzeni, to w ostatecznym rozrachunku spojrzą na Makbeta przychylnym wzrokiem.
7/10
[MacBeth]
This night together we commit this bloody deed
No one will suspect us in doing such a thing
We'll place the blame on the servant we shall kill.
Leave no witnesses and erase our guilt
We are so clever none shall suspect
On the marrow they will place the crown on my head
[Duet- MacBeth & Lady]
We can do all things. Hand in hand
We can live as kings. Hand in hand
— "Tragedy of MacBeth", Jag Panzer
Poszedłem na seans z doskoku i niezbyt nawet miałem czas przypomnieć sobie jak cała ta historia szła i kto był kim. Na domiar złego przyznać się muszę, że Makbeta nigdy nie czytałem, ale znam treść utworu z różnych bluźnierczych źródeł, między innymi za dzieciaka nasłuchałem się "Thane to the Throne" Jag Panzer... W każdym razie żywiłem przeto tylko jedną nadzieję - aby to nie było zrealizowane niczym pamiętne Romeo i Julia z Leonardem DiCaprio. O szczęście moje niepojęte, bo w raz okazało się, że to zupełnie inna bajka. Reżyser, wiedziony pewnie chęcią urealnienia obrazu, pozmieniał to i owo, głównie chyba po to żeby bardziej uwspółcześnić -pozostając w głębokim średniowieczu - swój obraz, dlatego jeśli w Waszej pamięci tlą się jeszcze jakieś wspomnienia z lektury Makbeta, to możecie się trochę zdziwić (morderstwo nie dokonuje się bynajmniej na zamku, i w sumie ma to filmowy sens). Wbrew temu co pokazują pierwsze sceny, Makbet to nie Waleczne Serce 2.0. więc nie dajcie się zwieść trailerom. Tym niemniej, widząc surowy obraz zamglonych, szkockich gór i wzgórz trudno nie mieć skojarzeń z wiadomym filmem. Jest posępnie i mrocznie, a zbrodnia dokonuje się nader szybko. Biorąc to wszystko pod uwagę stawiam taką oto diagnozę, że ten film to trochę nie film... To po prostu sztuka teatralna przeniesiona na duży ekran z oprawą wizualną taką jak w filmach. Potwierdzeniem tego są między innymi bohaterowie, którzy, jakby to powiedzieć, są aktywowani i dezaktywowani podczas scen, jednocześnie wciąż będąc obecnymi w kadrze. Dopełnieniem mrocznego, ale jednocześnie pięknego obrazu jest po prostu genialna muzyka, prosta jak drut, ale bardzo nastrojowa. Początek filmu elektryzuje, środek trochę zwalnia, ale zakończenie to po prostu majstersztyk. Choć nieco zmienione w stosunku to dramatu, to jednak nie mniej poetyckie. Wszechobecna czerwień stanowi doskonałe dopełnienie, bo tej czerwieni trochę brakowało we wcześniejszych scenach filmu - ten film warto zobaczyć dla samego zakończenia. Sztuki teatralne nie należą do mojej ulubionej formy rozrywki, ale w sumie mi się podobało, bez jakiś ochów i achów (poza „ach” dla muzyki i końcowej sceny). Przypuszczam też, że choć co bardziej zatwardziali zwolennicy nieskażonej ręką reżysera formy Szekspirowskiej mogą się czuć trochę zawiedzeni, to w ostatecznym rozrachunku spojrzą na Makbeta przychylnym wzrokiem.
7/10
Eat your greens,
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Especially broccoli
Remember to
Say "thank you"
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sędzia (The Judge)
Trochę nie rozumiem, dlaczego ten film ma tak niskie oceny. Jak Haneke kręci tłuka o miłości starych ludzi i umieraniu, to są ochy i achy krytyków, chociaż film nie opowiada historii ani ciekawej, ani mądrej. A jak nikomu nieznany gość od jakichś gniotów bierze się za całkiem fajny scenariusz i robi dobre, obyczajowe kino dramatyczne z gwiazdorską w sumie obsadą, to się piszę, że przed nim jeszcze wiele lat szlifowania warsztatu. Ki diabeł? Sędzia to bardzo dobrze napisany i świetnie zagrany przez Downey'a Jr i DuValla dramat rodzinno-sądowy. Nie wnosi niczego nowego do życia odbiorcy, ale opowiada o historii, której kawałek większość (każdy?) z nas nosi w sercu. Nie jest pouczająca, tylko gorzko-słodka, tak jak dychotomiczne są charaktery i osobowiści dwóch głównych bohaterów. Utalentowany i nowoczesny młody rekin sądownictwa wraca do domu rodzinnego, który oczywiście opuścił by uciec od wiecznego niespełniania oczekiwań własnego ojca - lokalnego wieloryba przyspawanego do ławy sędziowskiej. Niespodziewany zbieg okoliczności sprawia, że rolę w tym dramacie odwracają się diametralnie - ostatecznie to syn musi występować w obronie ojca, który ponad własną godność nosił tylko sędziowską togę. Bardzo ciekawie się to ogląda i to pomimo ponad dwóch godzin taśmy. Znów powtórzę jak mantrę - nie jest to świetne kino wybitności, ale w obliczu peanów nad Boyhoodem (tłelw jers!) czy choćby wspomnianym Haneke - nie rozumiem, dlaczego ten film akurat zupełnie pominięto. Niesłusznie, bo jest fajny.
7/10
Kryptonim U.N.C.L.E. (The Man from U.N.C.L.E.)
A ten film mnie autentycznie i momentami podkur***ł. Wiadomo, że ostatnio wysyp szpiegowskich komedyjek, wiadomo że temat nośny i nawet gawiedź chodzi, co pokazują box officy nie tylko Bondów, ale i Tinker, Tailor, Soldier, Spy, czy Most Wanted Man. Guy Ritchie też ma coś do opowiedzenia, a nazwisko wyrobione więc - czemu nie sprawdzić?
Ano temu, że ten film jest nieśmieszny i protekcjonalny jak udawane zachwyty w muzeum sztuki współczesnej. Rola reżysera ograniczyła się do tego, że sposób prowadzenia akcji autentycznie obraża widza - polecam zwłaszcza scenę, w której następuje wyciszenie dialogu (obieranie winogrona), zwrot akcji i powrót do wyciszonego dialogu. Całość trwa 2 minuty, z czego połowa to umiejętne chowanie przed widzem tego, co zobaczy za chwilę. Taki styl montażu przewija się przez większość akcji - najpierw się domyślasz co będzie, potem następuje scena w której zaczynasz mieć wątpliwości, a następnie okazuje się że miałeś rację. Moim zdaniem - kompletny brak pomysłu ubrany w pozory pomysłowości i kpina z inteligencji widza.
Film ratują niezłe relacje pomiędzy agentami - oczywiście nie ma to nic wspólnego z chociażby politicial fiction, mimo to momentami potrafi rozbawić i utrzymać minimalne zainteresowanie. Postaci są jednak papierowe i ujęte w ten rozrywkowy nawias rodem z Rocknrolla, czy innego Snatcha. Niby wszystko jest tutaj na poważnie, samochody naprawdę wybuchają, ludzie naprawdę umierają, zimna wojna i w ogóle nuklearne zagrożenie, za pięć dwunasta do końca świata, a mimo to bohaterowie przedstawienia zachowują się jak Tom & Jerry.
Z Richiego lubiłem tylko debiut (Porachunki), jego nowy film tego nie zmienił. Jeżeli to będzie franczyza, na co wskazują zakończenie i tytuł, to przynajmniej wiem co dodać do ignore list.
4/10
Ted 2
W pierwszej części zamiast smiesznej satyry a'la Family Guy, dostaliśmy od Setha MacFarlane'a komedie romantyczną z momentami, co przyjałem z umiarkowanym rozczarowaniem. W drugiej części autor nie zrobił nawet tego samego. Ted 2 nie jest ani komedią romantyczną, ani komedią w ogóle. Nie jest śmieszny, nie jest ciekawy, a jedynym aktorem na ekranie jest komputerowy render. Reszta wygląda na zażenowaną swoją własną obecnością w tej produkcji. Walhberga aż sprawdziłem z troski, czy gościu jeszcze w czymś gra, bo wyglądał na pogrążonego w depresji. W gollumich oczach Amandy Seyfried widziałem nadzieję, że nikt tego nie obejrzy. Cholera, ten film nawet nie jest obleśny i niesmaczny. Walka o prawa mniejszości to jedyny sensowny wątek poruszony w ciągu dwóch godzin, ale zrealizowany jest tak bardzo na odpierdol, że w ogóle nie wywołuje emocji. Szkoda mi Teda, misiek ma potencjał, ale jego twórca prawdopodobnie cierpi na brak jakichkolwiek pomysłów. Ostatnie sezony FG to zwiastowały, najnowszy film potwierdza. "Milion Sposobów..." to wciąż imho najlepszy film spod ręki Setha.
2/10
Most szpiegów (Bridge of Spies)
Spielberg kameralnie. Wrocławski most gra tutaj most w Berlinie i sprawdza się zupełnie znakomicie. Historia jest właściwie niewielka - ot, mała etiuda o wymianie jeńców podczas zimnej wojny. W USA szaleje Red Panic, w Berlinie stawiają mur. Szczyt wyścigu zbrojeń, a tu trzeba się dogadać - rosyjski nielegał wpada w łapy CIA, a amerykański pilot jednego z pierwszych samolotów szpiegowskich nie popełnia samobójstwa po zestrzeleniu nad krainą wroga. Do tego Tom Hanks w rewelacyjnej jak zwykle kreacji adwokata sądowego, któremu dostaje się nieprzyjemny obowiązek reprezentowania szpiega przed sądem w USA. I do tego, pomimo szalejącej epidemii strachu przed komuną, postanawia ten swój obowiązek spełnić rzetelnie i profesjonalnie. Jest więc najpierw ostracyzm społeczny, później ważna rola w negocjacjach i wycieczka do Europy. Generalnie w tym filmie nic się nie dzieje. Ale dla znających kontekst historyczny - a zatem również dla nas, Polaków - dzieje się zdecydowanie więcej niż pokazano na ekranie. Czysta przyjemność z oglądania. Ponownie podkreślę - nic wielkiego, żadnego urywania jaj. A jednak Spielberg, jego symboliczne nawiązania i moralizatorski, lecz nigdy nachalny ton nadany opowieści - no wciąż jest to Kino, jak z Lincolnem, jak z Schindlerem. Gdzieś te filmy rozbrzmiewają niczym echo podczas seansu. Widać, że robiony przez absolutnych profesjonalistów. Ferrari kina. Jasne, że nie najlepszy, nie najpiękniejszy i nie najszybszy model. Ale jednak.
Aha, Kamiński jak zwykle - kadry maluje niepowtarzalne.
8/10
Trochę nie rozumiem, dlaczego ten film ma tak niskie oceny. Jak Haneke kręci tłuka o miłości starych ludzi i umieraniu, to są ochy i achy krytyków, chociaż film nie opowiada historii ani ciekawej, ani mądrej. A jak nikomu nieznany gość od jakichś gniotów bierze się za całkiem fajny scenariusz i robi dobre, obyczajowe kino dramatyczne z gwiazdorską w sumie obsadą, to się piszę, że przed nim jeszcze wiele lat szlifowania warsztatu. Ki diabeł? Sędzia to bardzo dobrze napisany i świetnie zagrany przez Downey'a Jr i DuValla dramat rodzinno-sądowy. Nie wnosi niczego nowego do życia odbiorcy, ale opowiada o historii, której kawałek większość (każdy?) z nas nosi w sercu. Nie jest pouczająca, tylko gorzko-słodka, tak jak dychotomiczne są charaktery i osobowiści dwóch głównych bohaterów. Utalentowany i nowoczesny młody rekin sądownictwa wraca do domu rodzinnego, który oczywiście opuścił by uciec od wiecznego niespełniania oczekiwań własnego ojca - lokalnego wieloryba przyspawanego do ławy sędziowskiej. Niespodziewany zbieg okoliczności sprawia, że rolę w tym dramacie odwracają się diametralnie - ostatecznie to syn musi występować w obronie ojca, który ponad własną godność nosił tylko sędziowską togę. Bardzo ciekawie się to ogląda i to pomimo ponad dwóch godzin taśmy. Znów powtórzę jak mantrę - nie jest to świetne kino wybitności, ale w obliczu peanów nad Boyhoodem (tłelw jers!) czy choćby wspomnianym Haneke - nie rozumiem, dlaczego ten film akurat zupełnie pominięto. Niesłusznie, bo jest fajny.
7/10
Kryptonim U.N.C.L.E. (The Man from U.N.C.L.E.)
A ten film mnie autentycznie i momentami podkur***ł. Wiadomo, że ostatnio wysyp szpiegowskich komedyjek, wiadomo że temat nośny i nawet gawiedź chodzi, co pokazują box officy nie tylko Bondów, ale i Tinker, Tailor, Soldier, Spy, czy Most Wanted Man. Guy Ritchie też ma coś do opowiedzenia, a nazwisko wyrobione więc - czemu nie sprawdzić?
Ano temu, że ten film jest nieśmieszny i protekcjonalny jak udawane zachwyty w muzeum sztuki współczesnej. Rola reżysera ograniczyła się do tego, że sposób prowadzenia akcji autentycznie obraża widza - polecam zwłaszcza scenę, w której następuje wyciszenie dialogu (obieranie winogrona), zwrot akcji i powrót do wyciszonego dialogu. Całość trwa 2 minuty, z czego połowa to umiejętne chowanie przed widzem tego, co zobaczy za chwilę. Taki styl montażu przewija się przez większość akcji - najpierw się domyślasz co będzie, potem następuje scena w której zaczynasz mieć wątpliwości, a następnie okazuje się że miałeś rację. Moim zdaniem - kompletny brak pomysłu ubrany w pozory pomysłowości i kpina z inteligencji widza.
Film ratują niezłe relacje pomiędzy agentami - oczywiście nie ma to nic wspólnego z chociażby politicial fiction, mimo to momentami potrafi rozbawić i utrzymać minimalne zainteresowanie. Postaci są jednak papierowe i ujęte w ten rozrywkowy nawias rodem z Rocknrolla, czy innego Snatcha. Niby wszystko jest tutaj na poważnie, samochody naprawdę wybuchają, ludzie naprawdę umierają, zimna wojna i w ogóle nuklearne zagrożenie, za pięć dwunasta do końca świata, a mimo to bohaterowie przedstawienia zachowują się jak Tom & Jerry.
Z Richiego lubiłem tylko debiut (Porachunki), jego nowy film tego nie zmienił. Jeżeli to będzie franczyza, na co wskazują zakończenie i tytuł, to przynajmniej wiem co dodać do ignore list.
4/10
Ted 2
W pierwszej części zamiast smiesznej satyry a'la Family Guy, dostaliśmy od Setha MacFarlane'a komedie romantyczną z momentami, co przyjałem z umiarkowanym rozczarowaniem. W drugiej części autor nie zrobił nawet tego samego. Ted 2 nie jest ani komedią romantyczną, ani komedią w ogóle. Nie jest śmieszny, nie jest ciekawy, a jedynym aktorem na ekranie jest komputerowy render. Reszta wygląda na zażenowaną swoją własną obecnością w tej produkcji. Walhberga aż sprawdziłem z troski, czy gościu jeszcze w czymś gra, bo wyglądał na pogrążonego w depresji. W gollumich oczach Amandy Seyfried widziałem nadzieję, że nikt tego nie obejrzy. Cholera, ten film nawet nie jest obleśny i niesmaczny. Walka o prawa mniejszości to jedyny sensowny wątek poruszony w ciągu dwóch godzin, ale zrealizowany jest tak bardzo na odpierdol, że w ogóle nie wywołuje emocji. Szkoda mi Teda, misiek ma potencjał, ale jego twórca prawdopodobnie cierpi na brak jakichkolwiek pomysłów. Ostatnie sezony FG to zwiastowały, najnowszy film potwierdza. "Milion Sposobów..." to wciąż imho najlepszy film spod ręki Setha.
2/10
Most szpiegów (Bridge of Spies)
Spielberg kameralnie. Wrocławski most gra tutaj most w Berlinie i sprawdza się zupełnie znakomicie. Historia jest właściwie niewielka - ot, mała etiuda o wymianie jeńców podczas zimnej wojny. W USA szaleje Red Panic, w Berlinie stawiają mur. Szczyt wyścigu zbrojeń, a tu trzeba się dogadać - rosyjski nielegał wpada w łapy CIA, a amerykański pilot jednego z pierwszych samolotów szpiegowskich nie popełnia samobójstwa po zestrzeleniu nad krainą wroga. Do tego Tom Hanks w rewelacyjnej jak zwykle kreacji adwokata sądowego, któremu dostaje się nieprzyjemny obowiązek reprezentowania szpiega przed sądem w USA. I do tego, pomimo szalejącej epidemii strachu przed komuną, postanawia ten swój obowiązek spełnić rzetelnie i profesjonalnie. Jest więc najpierw ostracyzm społeczny, później ważna rola w negocjacjach i wycieczka do Europy. Generalnie w tym filmie nic się nie dzieje. Ale dla znających kontekst historyczny - a zatem również dla nas, Polaków - dzieje się zdecydowanie więcej niż pokazano na ekranie. Czysta przyjemność z oglądania. Ponownie podkreślę - nic wielkiego, żadnego urywania jaj. A jednak Spielberg, jego symboliczne nawiązania i moralizatorski, lecz nigdy nachalny ton nadany opowieści - no wciąż jest to Kino, jak z Lincolnem, jak z Schindlerem. Gdzieś te filmy rozbrzmiewają niczym echo podczas seansu. Widać, że robiony przez absolutnych profesjonalistów. Ferrari kina. Jasne, że nie najlepszy, nie najpiękniejszy i nie najszybszy model. Ale jednak.
Aha, Kamiński jak zwykle - kadry maluje niepowtarzalne.
8/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pq - red scare a nie red panic.
Muszę ten film w końcu obejrzeć, chociaż po trailerze obawiam się, że będzie zbyt czarno-biało i pretensjonalnie. Jak w Lincolnie.
Muszę ten film w końcu obejrzeć, chociaż po trailerze obawiam się, że będzie zbyt czarno-biało i pretensjonalnie. Jak w Lincolnie.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Staram się nie komentować czyichś odczuć, bo co człowiek to gust, ale jak w tym filmie "niby wszystko jest na poważnie" to po prostu miałeś jakiś fatalny dzień/humor.Pquelim pisze:Niby wszystko jest tutaj na poważnie, samochody naprawdę wybuchają, ludzie naprawdę umierają, zimna wojna i w ogóle nuklearne zagrożenie, za pięć dwunasta do końca świata, a mimo to bohaterowie przedstawienia zachowują się jak Tom & Jerry.
Ten film jest parodią i groteską od pierwszego ujęcia. Przegiętą tylko ciut mniej niż Austin Powers czy Johnny English. Tam nie ma nawet krztyny powagi.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kraina jutra (Tomorrowland)
Nieudany familijny blockbuster od Disneya. Rzadkość, więc warto odnotować. W tym filmie zgrzytają tak naprawde wszystkie elementy warsztatu - od nieciekawej narracji, przez nieciekawy suspens aż po nudne zakończenie. Niby jest jakaś tajemnica od samego początku, ale jest bezlitośnie uprzykrzana przez idiotyczne kłótnie Clooneya z dziewczyną. Co mnie, jako odbiorce, obchodza rozterki narratora historii, które nie wnoszą do niej zupełnie nic poza dodatkowym zagmatwaniem? Przez połowę filmu tak naprawde nie wiadomo o co chodzi. A kiedy już zostaje to wyjasnione, ręka sama drzy do facepalma - rozkmina o jakichś cząsteczkach, piękny świat dla wybranych, nieunikniona zagłada Ziemi. Trąciło mi to Nolanem w "najlepszej" (Interstellar) formie. Ostatecznie fabuła sprowadza się do uwikłanego w dziwne pomysły banału o egoistycznych pobudkach niedobrego dyktatora dr House'a. emocji nie wzbudzają również postaci dziecięce, oraz cała ta Kraina Jutra - jako osobnik dorosły i ciekawski zarazem, zwyczajnie chciałem się dowiedzieć co tam się dzieje, jak żyją ludzie i kto dostapił zaszczytu zamieszkania w Raju. W zamian dostałem reklamówkę promocyjną, a kiedy już bohaterowie dostali się do Ziemi Obiecanej - sprawiała wrażenie pustego dominium dra House i kilku jego przybocznych. Nie pociągnęła mnie ta wizja, nie wiem - może jestem już za stary na takie glupstwa. Ratuje się toto kilkoma niezłymi pomysłami i dobrą grą aktorską (dziewczynka-robot naprawdę ma talent!), ale ostatecznie szkoda mi czasu straconego na seans.
4/10
Nieudany familijny blockbuster od Disneya. Rzadkość, więc warto odnotować. W tym filmie zgrzytają tak naprawde wszystkie elementy warsztatu - od nieciekawej narracji, przez nieciekawy suspens aż po nudne zakończenie. Niby jest jakaś tajemnica od samego początku, ale jest bezlitośnie uprzykrzana przez idiotyczne kłótnie Clooneya z dziewczyną. Co mnie, jako odbiorce, obchodza rozterki narratora historii, które nie wnoszą do niej zupełnie nic poza dodatkowym zagmatwaniem? Przez połowę filmu tak naprawde nie wiadomo o co chodzi. A kiedy już zostaje to wyjasnione, ręka sama drzy do facepalma - rozkmina o jakichś cząsteczkach, piękny świat dla wybranych, nieunikniona zagłada Ziemi. Trąciło mi to Nolanem w "najlepszej" (Interstellar) formie. Ostatecznie fabuła sprowadza się do uwikłanego w dziwne pomysły banału o egoistycznych pobudkach niedobrego dyktatora dr House'a. emocji nie wzbudzają również postaci dziecięce, oraz cała ta Kraina Jutra - jako osobnik dorosły i ciekawski zarazem, zwyczajnie chciałem się dowiedzieć co tam się dzieje, jak żyją ludzie i kto dostapił zaszczytu zamieszkania w Raju. W zamian dostałem reklamówkę promocyjną, a kiedy już bohaterowie dostali się do Ziemi Obiecanej - sprawiała wrażenie pustego dominium dra House i kilku jego przybocznych. Nie pociągnęła mnie ta wizja, nie wiem - może jestem już za stary na takie glupstwa. Ratuje się toto kilkoma niezłymi pomysłami i dobrą grą aktorską (dziewczynka-robot naprawdę ma talent!), ale ostatecznie szkoda mi czasu straconego na seans.
4/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zawód: Dziennikarz (The Paper)
Fajny film o dziennikarstwie tabloidowym. Popkultura pełną gębą, bo wątki zawodowe przemieszane sa z silnym akcentem opery mydlanej, tudzież telenoweli. W roli głównej - Michael Keaton jako dziennikarz nowojorskiego The Sun, który w ciągu jednego dnia musi pogodzić negocjacje zwiazane ze zmianą pracodawcy (na bardziej opiniotwórczy Sentinel) z pracą nad rzetelnym materiałem w obecnej redakcji i sprawami rodzinnymi (małżonka w ciazy). Na drugim planie przewijają się stetryczały redaktor naczelny (dobra rola DuValla), Glenn Close jako narcystyczna asystentka szefa, czy Randy Quaid i Marissa Tomei (piękna jak zawsze). Całosć spina reżyserią Ron Howard, co pozwala zachować odpowiednią jakość narracji. Ogląda się dobrze, choć bez większych emocji. Dobry przyklad dydaktyczny, dla zobrazowania pracy dziennikarzy w sektorze tabloidowym. No i ostatecznie prawda zwycięża, co bardziej jest fikcyjną konfabulacją, niż zgodne z rzeczywistością.
7/10
Czcigodni (The Hallow)
Polecany jakiś czas temu przez złą dupę od filmów, właściwie całkiem zjadliwy klasyczny horror o domku, rodzinie i okolicznościach niesprzyjających utworzeniu miru domowego. Jest las, są gollumy i nieprzyjemni sąsiedzi, jest atmosfera osaczenia i grozy. Poza tym nie ma nic więcej, film dość mocno choruje na brak szerszej historii i ogólnie fabuły, którą możnaby rozwinac na więcej niż trzy zdania. Brakowało mi w nim zdecydowanie porzadniejszego backgroundu z rozwinięciem wiekszości wątków, bo to co tylko po macoszemu wprowadza w klimat pozostawiając uczucie niedosytu. Tym bardziej, że wątki były, tylko twórcy zamiast je rozwijać (książka chociazby!), zaledwie lekko je zarysowali. Jednak prawda jest, że w obecnym zalewie paździerzy okrągłogłówych, które czasem ciężko zklasyfikować jako horror, nawet taki prosty i dość płytki pomysł sprawdza się w roli nocnego straszka. Nieźle, choć mogło być zdecydowanie lepiej.
5+/10
Europa Report
Smutna historia opowiedziana w trochę orginalny, a trochę już mocno oklepany sposób. Nie ma w tym filmie wiele wad, jest fajna konstatacja na temat życia we Wszechświecie. Do obejrzenia dla fanów gatunku, reszta również może się rozerwać.
6/10
True Story
Tegoroczny film z Jonah Hillem i Jamesem Franco. Oto dziennikarz popełnia bład w sztuce i zostaje wydalony z The New York Times'a, a w międzyczasie jego nazwiskiem posługuje się poszukiwany przez FBI dziwny typ, podejrzewany o zamordowanie całej swojej rodziny - żony i trójki dzieci. Dziennikarz nawiązuje kontakt ze swoim niedoszłym alter ego i rozpoczyna się gra w zgadywanki. Stawką najpierw jest niewinność oskarżonego, a później średnio zrozumiałe dyrdymały na temat tożsamości. Historia oparta na faktach, jednak w ostateczności owe fakty okazały się jednak zbyt skromne, zeby zrobić dobry film. Zainteresowanie ulatuje wraz z siermiężnie prowadzoną narracją, przebijaną co chwila nudnymi ujęciami, które niczego nie ukazują. Ostatecznie rozczarowanie, chociaz duet głównych bohaterów radzi sobie przyzwoicie. Jonah Hill nie zagrał wreszcie impulsywnego idioty, ale trudną się zachwycić jego kreacją. Franco dużo bardziej magnetyczny.
5/10
Fajny film o dziennikarstwie tabloidowym. Popkultura pełną gębą, bo wątki zawodowe przemieszane sa z silnym akcentem opery mydlanej, tudzież telenoweli. W roli głównej - Michael Keaton jako dziennikarz nowojorskiego The Sun, który w ciągu jednego dnia musi pogodzić negocjacje zwiazane ze zmianą pracodawcy (na bardziej opiniotwórczy Sentinel) z pracą nad rzetelnym materiałem w obecnej redakcji i sprawami rodzinnymi (małżonka w ciazy). Na drugim planie przewijają się stetryczały redaktor naczelny (dobra rola DuValla), Glenn Close jako narcystyczna asystentka szefa, czy Randy Quaid i Marissa Tomei (piękna jak zawsze). Całosć spina reżyserią Ron Howard, co pozwala zachować odpowiednią jakość narracji. Ogląda się dobrze, choć bez większych emocji. Dobry przyklad dydaktyczny, dla zobrazowania pracy dziennikarzy w sektorze tabloidowym. No i ostatecznie prawda zwycięża, co bardziej jest fikcyjną konfabulacją, niż zgodne z rzeczywistością.
7/10
Czcigodni (The Hallow)
Polecany jakiś czas temu przez złą dupę od filmów, właściwie całkiem zjadliwy klasyczny horror o domku, rodzinie i okolicznościach niesprzyjających utworzeniu miru domowego. Jest las, są gollumy i nieprzyjemni sąsiedzi, jest atmosfera osaczenia i grozy. Poza tym nie ma nic więcej, film dość mocno choruje na brak szerszej historii i ogólnie fabuły, którą możnaby rozwinac na więcej niż trzy zdania. Brakowało mi w nim zdecydowanie porzadniejszego backgroundu z rozwinięciem wiekszości wątków, bo to co tylko po macoszemu wprowadza w klimat pozostawiając uczucie niedosytu. Tym bardziej, że wątki były, tylko twórcy zamiast je rozwijać (książka chociazby!), zaledwie lekko je zarysowali. Jednak prawda jest, że w obecnym zalewie paździerzy okrągłogłówych, które czasem ciężko zklasyfikować jako horror, nawet taki prosty i dość płytki pomysł sprawdza się w roli nocnego straszka. Nieźle, choć mogło być zdecydowanie lepiej.
5+/10
Europa Report
Smutna historia opowiedziana w trochę orginalny, a trochę już mocno oklepany sposób. Nie ma w tym filmie wiele wad, jest fajna konstatacja na temat życia we Wszechświecie. Do obejrzenia dla fanów gatunku, reszta również może się rozerwać.
6/10
True Story
Tegoroczny film z Jonah Hillem i Jamesem Franco. Oto dziennikarz popełnia bład w sztuce i zostaje wydalony z The New York Times'a, a w międzyczasie jego nazwiskiem posługuje się poszukiwany przez FBI dziwny typ, podejrzewany o zamordowanie całej swojej rodziny - żony i trójki dzieci. Dziennikarz nawiązuje kontakt ze swoim niedoszłym alter ego i rozpoczyna się gra w zgadywanki. Stawką najpierw jest niewinność oskarżonego, a później średnio zrozumiałe dyrdymały na temat tożsamości. Historia oparta na faktach, jednak w ostateczności owe fakty okazały się jednak zbyt skromne, zeby zrobić dobry film. Zainteresowanie ulatuje wraz z siermiężnie prowadzoną narracją, przebijaną co chwila nudnymi ujęciami, które niczego nie ukazują. Ostatecznie rozczarowanie, chociaz duet głównych bohaterów radzi sobie przyzwoicie. Jonah Hill nie zagrał wreszcie impulsywnego idioty, ale trudną się zachwycić jego kreacją. Franco dużo bardziej magnetyczny.
5/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Gwiezdne Wojny Część VII: Przebudzenie Mocy (Star Wars Episode VII: The Force Awakens)
...
W najbardziej wyczekiwanym filmie dekady, a może i Tysiąclecia spragniony fan odnajdzie wszystko. Nawet postaci z innych kasowych filmów. Jest Katniss Everdeen, która bez żadnego przygotowania staje do boju z Najmroczniejszymi Mocami władającymi całą Galaktyką i... nagle świetnie sobie radzi, co stawia pod znakiem zapytania większość szczątkowej fabuły tego filmu. Znajdzie też Voldemorta, który - jak się okazuje - po klęsce kampanii w sąsiedniej franczyzie i domniemanym unicestwieniu w lasach Hogwartu odnalazł przyjemny tron gdzieś far, far away... Jest też młody (młodziutki!) Severus Snape, sprytnie schowany pod maską Kylo Rena, którego "najmocniejszym" i najbardziej wywierającym wpływ na widzu elementem jest... trądzik.
Seriously. Scena, w której pierwszy raz zdejmuje maskę to absolutnie i nieodwołalnie najgorszy fragment całej Sagi. Jar Jar wreszcie może spać spokojnie.
W filmie jest niemal wszystko, oprócz... scenariusza. To znaczy on pewnie gdzieś tam był, ale został umiejętnie zakopany i zastąpiony przez dziury fabularne - prawdopodobnie w celu rozpisania kolejnych pierdyliardów seriali, spin-offów i komisków, które będą wyjaśniać po kolei: kim jest najlepszy pilot Ruchu Oporu i dlaczego tęskni za matką, dlaczego Imperium nie nazywa się już Imperium, a w roli szturmowców obsadzają zwykłych ludzi zamiast klony, jakim cudem Katniss-złomiarka potrafi obsługiwać Sokoła Millenium lepiej niż jego właściciel, etc, itp, itd.
Tylko, że ja uważam że takie elementy powinny znaleźć się w samym filmie - przynajmniej częściowo, żeby zbudować jakikolwiek background dla opowiadanej historii i uwiarygodnić twist fabularny, którym Abrams częstuje widza na samym początku. Mianowicie, jak to się stało, że szósta część kończy się zwycięstwem "dobrej strony", a siódma zaczyna zupełnie jak czwarta - czyli "dobra strona" praktycznie nie istnieje, a źli znów mają swoje na wierzchu. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem wypaczonym widzem w kontekście Sagi, zbyt mocno częstowanym jej "zajebistością" przez zagorzałych fanów w otoczeniu, a której sam nie potrafiłem dostrzec, aby teraz móc kusić się na obiektywizm oceny.
Film mi się generalnie podobał. Prawdą jest jednak, że podobał mi się bardziej jako lepsza wersja nowych części, niż spadkobierca starej trylogii. Chociaż właśnie ta starsza, zwłaszcza Nową Nadzieję cytowana jest niemal wprost - nie jest to jednak kalka tamtego filmu. Wszystko jest przemyślane i sprawia wrażenie maksymalnie okrojonego wprowadzenia do dziesiątek nowych historii, którymi teraz marketing będzie karmić fanów. Nie jestem jednak pewien, czy nowe Gwiezdne Wojny trafią do dzisiejszego odbiorcy w taki sposób w jaki trafiły pierwsze części. Brakuje tutaj nowej jakosci, jaką niegdyś Saga wniosła w kinematografię. Pozostały jedynie resentymenty i tęsknota za Mocą - jej też jest tu bardzo niewiele, a dzieciakom trudno będzie utożsamiać się z jakimkolwiek przedstawionym bohaterem. Jest ogromna dychotomia pomiędzy nowymi świeżynkami - którzy głównie kierowani są strachem bądź właściwą dla młodości brawurą, a starymi znajomymi - ich rola ogranicza się praktycznie do pomników wykłądających banały i mocno rozczarowujących pod względem aparycji. Han Solo gra tutaj pierwsze skrzypce, ale jeżeli ktoś mi powie że wypadł choć w połowie tak dobrze, jak w starych częściach - żądam rehabilitacji dla ostatniego Indiany Jonesa, w którym przecież wszystkim przeszkadzał. Poza tym twórcy zdecydowali się na dość przygnębiającą woltę w scenariuszu (która - co musze oddać - fajnie nawiązuje do poprzedniego głównego wątku sagi), która w moim przekonaniu może stanowić strzał w kolano. Właśnie - w tym filmie nie ma głównego wątku, a przynajmniej ja go nie zobaczyłem. Szkoda, bo mogło być dużo lepiej. A nawet powinno. Jak jest? Przytulnie dla fanów, niezobowiązująco dla obojętnych, a dla mnie - przeciętnie.
Chociaż przyznaję, że dobrze było zobaczyć starych znajomych raz jeszcze. I świetnym uczuciem jest przeżywanie kolejnej części tej Legendy na dużym ekranie. Ekscytacja udzielająca się widzom jest jednak wynikiem zamierzonej strategii i celowo wywoływanych emocji. A za siłę marki i kampanię reklamową filmu oceniać nie zamierzam.
6/10
...
W najbardziej wyczekiwanym filmie dekady, a może i Tysiąclecia spragniony fan odnajdzie wszystko. Nawet postaci z innych kasowych filmów. Jest Katniss Everdeen, która bez żadnego przygotowania staje do boju z Najmroczniejszymi Mocami władającymi całą Galaktyką i... nagle świetnie sobie radzi, co stawia pod znakiem zapytania większość szczątkowej fabuły tego filmu. Znajdzie też Voldemorta, który - jak się okazuje - po klęsce kampanii w sąsiedniej franczyzie i domniemanym unicestwieniu w lasach Hogwartu odnalazł przyjemny tron gdzieś far, far away... Jest też młody (młodziutki!) Severus Snape, sprytnie schowany pod maską Kylo Rena, którego "najmocniejszym" i najbardziej wywierającym wpływ na widzu elementem jest... trądzik.
Seriously. Scena, w której pierwszy raz zdejmuje maskę to absolutnie i nieodwołalnie najgorszy fragment całej Sagi. Jar Jar wreszcie może spać spokojnie.
W filmie jest niemal wszystko, oprócz... scenariusza. To znaczy on pewnie gdzieś tam był, ale został umiejętnie zakopany i zastąpiony przez dziury fabularne - prawdopodobnie w celu rozpisania kolejnych pierdyliardów seriali, spin-offów i komisków, które będą wyjaśniać po kolei: kim jest najlepszy pilot Ruchu Oporu i dlaczego tęskni za matką, dlaczego Imperium nie nazywa się już Imperium, a w roli szturmowców obsadzają zwykłych ludzi zamiast klony, jakim cudem Katniss-złomiarka potrafi obsługiwać Sokoła Millenium lepiej niż jego właściciel, etc, itp, itd.
Tylko, że ja uważam że takie elementy powinny znaleźć się w samym filmie - przynajmniej częściowo, żeby zbudować jakikolwiek background dla opowiadanej historii i uwiarygodnić twist fabularny, którym Abrams częstuje widza na samym początku. Mianowicie, jak to się stało, że szósta część kończy się zwycięstwem "dobrej strony", a siódma zaczyna zupełnie jak czwarta - czyli "dobra strona" praktycznie nie istnieje, a źli znów mają swoje na wierzchu. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem wypaczonym widzem w kontekście Sagi, zbyt mocno częstowanym jej "zajebistością" przez zagorzałych fanów w otoczeniu, a której sam nie potrafiłem dostrzec, aby teraz móc kusić się na obiektywizm oceny.
Film mi się generalnie podobał. Prawdą jest jednak, że podobał mi się bardziej jako lepsza wersja nowych części, niż spadkobierca starej trylogii. Chociaż właśnie ta starsza, zwłaszcza Nową Nadzieję cytowana jest niemal wprost - nie jest to jednak kalka tamtego filmu. Wszystko jest przemyślane i sprawia wrażenie maksymalnie okrojonego wprowadzenia do dziesiątek nowych historii, którymi teraz marketing będzie karmić fanów. Nie jestem jednak pewien, czy nowe Gwiezdne Wojny trafią do dzisiejszego odbiorcy w taki sposób w jaki trafiły pierwsze części. Brakuje tutaj nowej jakosci, jaką niegdyś Saga wniosła w kinematografię. Pozostały jedynie resentymenty i tęsknota za Mocą - jej też jest tu bardzo niewiele, a dzieciakom trudno będzie utożsamiać się z jakimkolwiek przedstawionym bohaterem. Jest ogromna dychotomia pomiędzy nowymi świeżynkami - którzy głównie kierowani są strachem bądź właściwą dla młodości brawurą, a starymi znajomymi - ich rola ogranicza się praktycznie do pomników wykłądających banały i mocno rozczarowujących pod względem aparycji. Han Solo gra tutaj pierwsze skrzypce, ale jeżeli ktoś mi powie że wypadł choć w połowie tak dobrze, jak w starych częściach - żądam rehabilitacji dla ostatniego Indiany Jonesa, w którym przecież wszystkim przeszkadzał. Poza tym twórcy zdecydowali się na dość przygnębiającą woltę w scenariuszu (która - co musze oddać - fajnie nawiązuje do poprzedniego głównego wątku sagi), która w moim przekonaniu może stanowić strzał w kolano. Właśnie - w tym filmie nie ma głównego wątku, a przynajmniej ja go nie zobaczyłem. Szkoda, bo mogło być dużo lepiej. A nawet powinno. Jak jest? Przytulnie dla fanów, niezobowiązująco dla obojętnych, a dla mnie - przeciętnie.
Chociaż przyznaję, że dobrze było zobaczyć starych znajomych raz jeszcze. I świetnym uczuciem jest przeżywanie kolejnej części tej Legendy na dużym ekranie. Ekscytacja udzielająca się widzom jest jednak wynikiem zamierzonej strategii i celowo wywoływanych emocji. A za siłę marki i kampanię reklamową filmu oceniać nie zamierzam.
6/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Niektórym nie dogodzisz. Przez 32 lata ludzie narzekali, że rozwalenie Drugiej Gwiazdy Śmierci i tak niewiele musiało zmienić. Że Rebelia nadal musiałaby się tłuc z olbrzymią armią i flotą Imperium. Że wojna musiałaby trwać jeszcze wiele lat, nawet jeśli Imperium rozpadłoby się na mniejsze odłamy bez przywództwa Imperatora. No to właśnie coś takiego mamy w 7 części i teraz będzie gadanie, że to bez sensu.Pquelim pisze:uwiarygodnić twist fabularny, którym Abrams częstuje widza na samym początku. Mianowicie, jak to się stało, że szósta część kończy się zwycięstwem "dobrej strony", a siódma zaczyna zupełnie jak czwarta - czyli "dobra strona" praktycznie nie istnieje, a źli znów mają swoje na wierzchu.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Crowley, plis, dyskusja w temacie
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Że niby offtop? Klimat trafi forum.
Tak w ogóle oficjalnie ta część chyba nie ma numerka? Bo nie wiem jak zatytułować recenzję, a Pq już coś pokręcił.
Tak w ogóle oficjalnie ta część chyba nie ma numerka? Bo nie wiem jak zatytułować recenzję, a Pq już coś pokręcił.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
też nie wiedziałem, ale zdecydowałem się na numeracje zgodną z przyjętym przez nas układem - poprzednie częci też oficjalnie numerków nie miały. Ale na pierwszych slidetextach jest episode 7. Jak chcecie, to mozemy zmienic - ja tylko nie chciałem się wyłamywać z przyjętego w gmc schematu.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (Star Wars: The Force Awakens) - Naprawdę chciałem, żeby było pięknie. Bardzo chciałem! Nie oglądałem wszystkich zwiastunów, nie czytałem spojlerów ani teorii. Nawet w recenzje zaraz po premierze zajrzałem tylko na sekundę. I co? I kij Ci w oko Dżej Dżeju Abramsie. To, że w filmie czuć moc, klimat SW i jest na pewno lepszy niż badziewie Epizodów 1-3 to jeszcze nic nie znaczy. Przeskoczyć poprzeczkę leżącą na ziemi to nie sztuka. Miała być nowa jakość, nowa przygoda, nowe przeżycie, a jest współczesne kino akcji/s-f, zmontowane w tempie dziesięciu dynamicznych sekwencji na sekundę gdzie trzeba szybko pokazać kolejne fajerwerki, żeby widz nie doszedł do wniosku, że to wszystko jest trochę bez sensu. Czego jednak nie wybaczę reżyserowi i Disneyowi nigdy? Okłamania ludzi. Nowy numer epizodu i podtytuł to kłamstwo. To nie jest Przebudzenie mocy. To bezczelny remake Nowej nadziei z niewielką liczbą odchyleń. Ech...
Jestem nabuzowany i nie będę się szczypał. Dalsza część zawiera przemysłowe ilości spojlerów!!!
Zacznę od pozytywów. Czuć w tym filmie Moc i to od pierwszych minut. Kadry stylizowane na starą trylogię, dekoracje, efekty specjalne oparte nie tylko o CGI, świetne lokalizacje i klimatyczne kadry. To wszystko tu jest i naprawdę ma się wrażenie, że to prawdziwe Gwiezdne Wojny, a nie jakieś suche, wyprane z emocji klipy wideo (pozdro George!). Pod tym względem jest dobrze. Szturmowcy strzelają (i trafiają - miła odmiana!), miecze świetlne robią "wziuuuum", a bitwy TIE Fighterów z X-Wingami przyprawiają o pozytywny zawrót głowy. Były momenty kiedy miałem ciarki na plecach.
To chyba najzabawniejsza odsłona sagi. Zabawnych sytuacji, niezłych puent i żartów sytuacyjnych jest sporo, większość bardzo dobrze umiejscowiona i stanowi dobrą przeciwwagę dla kilku ciężkich i mrocznych scen. Czasem tylko dowcip pojawia się zbyt szybko i trochę niweluje szok, umniejsza wagę ważnego wydarzenia.
Aktorzy są niesamowici. Daisy Ridley i John Boyega to godni następcy wielkich nazwisk sagi. Jest między nimi chemia, świetnie się uzupełniają i często kradną całe show. Wcale nie gorszy jest Adam Driver w roli najnowszego czarnego (szarego?) charakteru? Carrie Fisher pokazano godnie. Luke wygląda rewelacyjnie. Najlepiej wypadł jednak Harrison Ford. Bałem się, że będzie parodią samego siebie jak w czwartym Indiana Jonesie. Nic z tych rzeczy. Stary, trochę zgorzkniały szmugler wrócił i trzyma się świetnie. Jedyny poważny minus to Domhnall Gleeson, ale o nim później.
Na osoby akapit zasługuje wątek Kylo Rena. Wszyscy spodziewali się Vadera 2.0, a dostaliśmy coś z zupełnie innej beczki. Kylo to Anakin Skywalker zrobiony dobrze. Młody gościu, syn pary wielkich bohaterów. Niezdrowo zafascynowany dziadkiem po odkryciu w sobie mocy postanawia iść ścieżką po ciemnej stronie mocy. Młodzieńczy bunt poszedł za daleko. Pod maską nie ma bezdusznego poranionego osobnika powiązanego z maszyną do podtrzymywania życia. Jest żywy człowiek z całą gamą emocji, których nie potrafi do końca kontrolować. Strach, ból i jeszcze jasna strona mocy, która też potrafi kusić (mistrzowskie to było!). Mimo, że w połowie filmu wiedziałem już gdzie ta historia zmierza, i tak scena ostatecznego (?) przejścia na ciemną stronę mocy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Na pewno trafi do panteonu najlepszych momentów w sadze. Jeśli taki bohater ma odejść to albo w stronę zachodzącego słońca na koniec (Powrót Jedi) albo w taki sposób jak Han. Poetycko i ściskając wszystkich żalem za gardło.
No, to tyle jeśli chodzi o pozytywy. Niestety, im dłużej myślę o tym co zobaczyłem, tym bardziej mi smutno. Nawet nie wiem od czego zacząć wyliczankę... Przede wszystkim film jest przeładowany akcją. Praktycznie wcale nie zwalnia i po pewnym czasie męczy. Obecnie panuje moda na rozciąganie historii w celach zarobkowych (Hobbit, ostatnie części Harry'ego Pottera czy Igrzysk śmierci), a Przebudzenie mocy przesadza w drugą stronę. Mam wrażenie, że spokojnie można było pokazać tę historię wolniej, w spokojniejszym tempie. Tak, żeby podbudowa i kulminacja kilku scen robiła większe wrażenie. Kylo Ren jest synem Hana i Lei? Wow, ale nume... a nie, nie ma czasu, bo już lecimy z koksem na inną planetę. Dzieje się! Han Solo zginął? Co za sce... a nie, bo przecież bitwa i w ogóle się wszyscy "szczelajo". Ledwie poznajemy bohaterów, a już są przyjaciółmi. Już ich tyle łączy. Tak bardzo się o siebie troszczą. Już się stracili z oczu. Już tęsknią. A nie, już się ratują! Kiedy to się wszystko stało? I tak przez całe dwie godziny. Jak patrzenie w kalejdoskop, który kręci się jak bęben w pralce ani na chwilę nie zastygając w jednej pozycji.
Scenariusz woła o pomstę do nieba. Na gotowca z Nowej Nadziei naniesiono trochę poprawek i udajemy coś nowego. Znów droid (jeden zamiast dwóch), znów ma tajne plany (tym razem mapa do Luke'a), znów pustynna planeta (Jakku zamiast Tatooine), znów opuszcza planetę w Sokole Millenium. Jest też trzecia Gwiazda Śmierci i też zostaje zniszczona. Recycling, recycling, recycling. Postmodernizm level expert. Czym innym jest ukłon w stronę fanów, a czym innym żerowanie na nostalgii. Na tym drugim ostatnimi czasy przejechało się wiele tytułów.
Smutno mi jeszcze bardziej kiedy przypominam sobie ten cały First Order. Rany jakie to było słabe! O ile Kylo Ren jakoś do mnie trafił o tyle generał Hux to jakieś gigantyczne nieporozumienie. First Order - organizacja powstała na gruzach imperium - najwyraźniej kadry wysokiego szczebla rekrutuje w okolicznych liceach. Tak niecharyzmatycznego, niedojrzałego i karykaturalnego przywódcy nie widziałem dawno, w żadnym filmie. Czekałem aż zacznie tupać nóżką. Ba, miałem wrażenie, że w każdej scenie z jego udziałem słyszałem ciche, żałosne westchnienia Moffa Tarkina. Hux to parodia. Cały ten Frist Order to parodia. W ogóle nie dowiedziałem się za wiele o sytuacji politycznej. Zniszczono jakieś planety z flotą (statki typu Mon Calamari na powierzchni?), ale kij wie kto, co i gdzie. Stolica republiki? Coruscant? Domyśl się widzu. A, byłbym zapomniał. Jest nowy Palpatine. Nazywa się Smark i wpadł gościnnie prosto z planu Władcy Pierścieni. Jest tak straszny i przerażający, że musi sobie coś (ciekawe co?) rekompensować hologramem wielkości małego budynku. Kapitan Phasmę wymyślono chyba tylko, żeby sprzedać parę zabawek/książek/komiksów. Jej rola w filmie to jakiś żart w stosunku do ilości materiałów, w których się pojawiała. Tak samo Poe Dameron. Mógłby się nazywać "losowy pilot X-Winga nr 3" i mniej więcej tak samo bym go zapamiętał. Znów to samo - za dużo postaci upchniętych w zbyt krótkim filmie.
Najbardziej smutno mi jednak z powodu podtytułu. Przebudzenie mocy jest dosłowne i przybiera taką formę, że nie wiedziałem w kinie czy się śmiać czy płakać. Rey odkrywa w sobie moc w rewelacyjny sposób - udaje jej się siłą woli zablokować "dostęp" do swojej pamięci. To co się dzieje potem woła jednak o pomstę do nieba. Dziewucha, która kilka(naście?) godzin wcześniej uważała Jedi za legendę sama wpada na jedi mind trick i jest w stanie go odpalić w trzeciej próbie. To samo w walce z Kylo Renem. Umiała władać długim kijem więc równie dobrze radzi sobie z mieczem świetlnym. Halabardnicy znani byli z tego, że przy pierwszym kontakcie ze szpadą pokazywali mistrzostwo fechtunku. To chyba największy merytoryczny babol w filmie. Jak w Matrixie. Ray zamyka oczy, czuje moc i nagle wczytują jej się do głowy te wszystkie moce i umiejętności. Chociaż jeśli sprzątacz kibli/początkujący szturmowiec jest w stanie świetnie wywijać mieczem świetlnym to czemu nie Ray nie może wczytywać sobie skilla z mocy? Zanim ktokolwiek napisze mi, że to Moc i w ogóle - od razu mówię - to żadne wyjaśnienie. Jak tak się będziemy bawić to od razu odpowiem: jak moc to taki wytrych to i midichlorianów nie wolno kwestionować. Brak słów, po prostu brak słów...
J.J. Abrams zrobił niezły film w klimacie Gwiezdnych Wojen. Miejscami czuć Moc, ale poza tym to tylko sprawnie i pięknie nakręcone kino akcji science-fiction, bez magii, która do dziś siedzi w sercach fanów oryginalnej trylogii. Niepopełnienie takich kardynalnych błędów jak Lucas to za mało, zabrakło odwagi do czegoś więcej. Szkoda, po stokroć szkoda. Mam nadzieję, że epizod ósmy spróbuje to naprawić. Tymczasem z wielkim bólem rezygnuję z planowanych (przed seansem) kolejnych wyjść do kina na The Force Awakens. Jak najdzie mnie ochota na obejrzenie Nowej nadziei to odpalę DVD zamiast oglądać niezbyt udany remake na wielkim ekranie. 6/10
http://zabimokiem.pl/gwiezdne-wojny-epi ... he-rimejk/
edit:
P.S. Jeszcze mały epilog do mojej recenzji nowych Gwiezdnych Wojen:
Jeśli ktoś kiedyś tam widział, podobały mu się, ale poprzestał na obejrzeniu raz, generalnie zależy mu/jej na rozrywce i ma w nosie niuanse/logikę świata przedstawionego to może do mojej oceny doliczyć spokojnie 2-3 punkty. Ba, nie zdziwię się jak niektórzy uznają tą część za najlepsze Star Warsy dotychczas.
Jestem nabuzowany i nie będę się szczypał. Dalsza część zawiera przemysłowe ilości spojlerów!!!
Zacznę od pozytywów. Czuć w tym filmie Moc i to od pierwszych minut. Kadry stylizowane na starą trylogię, dekoracje, efekty specjalne oparte nie tylko o CGI, świetne lokalizacje i klimatyczne kadry. To wszystko tu jest i naprawdę ma się wrażenie, że to prawdziwe Gwiezdne Wojny, a nie jakieś suche, wyprane z emocji klipy wideo (pozdro George!). Pod tym względem jest dobrze. Szturmowcy strzelają (i trafiają - miła odmiana!), miecze świetlne robią "wziuuuum", a bitwy TIE Fighterów z X-Wingami przyprawiają o pozytywny zawrót głowy. Były momenty kiedy miałem ciarki na plecach.
To chyba najzabawniejsza odsłona sagi. Zabawnych sytuacji, niezłych puent i żartów sytuacyjnych jest sporo, większość bardzo dobrze umiejscowiona i stanowi dobrą przeciwwagę dla kilku ciężkich i mrocznych scen. Czasem tylko dowcip pojawia się zbyt szybko i trochę niweluje szok, umniejsza wagę ważnego wydarzenia.
Aktorzy są niesamowici. Daisy Ridley i John Boyega to godni następcy wielkich nazwisk sagi. Jest między nimi chemia, świetnie się uzupełniają i często kradną całe show. Wcale nie gorszy jest Adam Driver w roli najnowszego czarnego (szarego?) charakteru? Carrie Fisher pokazano godnie. Luke wygląda rewelacyjnie. Najlepiej wypadł jednak Harrison Ford. Bałem się, że będzie parodią samego siebie jak w czwartym Indiana Jonesie. Nic z tych rzeczy. Stary, trochę zgorzkniały szmugler wrócił i trzyma się świetnie. Jedyny poważny minus to Domhnall Gleeson, ale o nim później.
Na osoby akapit zasługuje wątek Kylo Rena. Wszyscy spodziewali się Vadera 2.0, a dostaliśmy coś z zupełnie innej beczki. Kylo to Anakin Skywalker zrobiony dobrze. Młody gościu, syn pary wielkich bohaterów. Niezdrowo zafascynowany dziadkiem po odkryciu w sobie mocy postanawia iść ścieżką po ciemnej stronie mocy. Młodzieńczy bunt poszedł za daleko. Pod maską nie ma bezdusznego poranionego osobnika powiązanego z maszyną do podtrzymywania życia. Jest żywy człowiek z całą gamą emocji, których nie potrafi do końca kontrolować. Strach, ból i jeszcze jasna strona mocy, która też potrafi kusić (mistrzowskie to było!). Mimo, że w połowie filmu wiedziałem już gdzie ta historia zmierza, i tak scena ostatecznego (?) przejścia na ciemną stronę mocy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Na pewno trafi do panteonu najlepszych momentów w sadze. Jeśli taki bohater ma odejść to albo w stronę zachodzącego słońca na koniec (Powrót Jedi) albo w taki sposób jak Han. Poetycko i ściskając wszystkich żalem za gardło.
No, to tyle jeśli chodzi o pozytywy. Niestety, im dłużej myślę o tym co zobaczyłem, tym bardziej mi smutno. Nawet nie wiem od czego zacząć wyliczankę... Przede wszystkim film jest przeładowany akcją. Praktycznie wcale nie zwalnia i po pewnym czasie męczy. Obecnie panuje moda na rozciąganie historii w celach zarobkowych (Hobbit, ostatnie części Harry'ego Pottera czy Igrzysk śmierci), a Przebudzenie mocy przesadza w drugą stronę. Mam wrażenie, że spokojnie można było pokazać tę historię wolniej, w spokojniejszym tempie. Tak, żeby podbudowa i kulminacja kilku scen robiła większe wrażenie. Kylo Ren jest synem Hana i Lei? Wow, ale nume... a nie, nie ma czasu, bo już lecimy z koksem na inną planetę. Dzieje się! Han Solo zginął? Co za sce... a nie, bo przecież bitwa i w ogóle się wszyscy "szczelajo". Ledwie poznajemy bohaterów, a już są przyjaciółmi. Już ich tyle łączy. Tak bardzo się o siebie troszczą. Już się stracili z oczu. Już tęsknią. A nie, już się ratują! Kiedy to się wszystko stało? I tak przez całe dwie godziny. Jak patrzenie w kalejdoskop, który kręci się jak bęben w pralce ani na chwilę nie zastygając w jednej pozycji.
Scenariusz woła o pomstę do nieba. Na gotowca z Nowej Nadziei naniesiono trochę poprawek i udajemy coś nowego. Znów droid (jeden zamiast dwóch), znów ma tajne plany (tym razem mapa do Luke'a), znów pustynna planeta (Jakku zamiast Tatooine), znów opuszcza planetę w Sokole Millenium. Jest też trzecia Gwiazda Śmierci i też zostaje zniszczona. Recycling, recycling, recycling. Postmodernizm level expert. Czym innym jest ukłon w stronę fanów, a czym innym żerowanie na nostalgii. Na tym drugim ostatnimi czasy przejechało się wiele tytułów.
Smutno mi jeszcze bardziej kiedy przypominam sobie ten cały First Order. Rany jakie to było słabe! O ile Kylo Ren jakoś do mnie trafił o tyle generał Hux to jakieś gigantyczne nieporozumienie. First Order - organizacja powstała na gruzach imperium - najwyraźniej kadry wysokiego szczebla rekrutuje w okolicznych liceach. Tak niecharyzmatycznego, niedojrzałego i karykaturalnego przywódcy nie widziałem dawno, w żadnym filmie. Czekałem aż zacznie tupać nóżką. Ba, miałem wrażenie, że w każdej scenie z jego udziałem słyszałem ciche, żałosne westchnienia Moffa Tarkina. Hux to parodia. Cały ten Frist Order to parodia. W ogóle nie dowiedziałem się za wiele o sytuacji politycznej. Zniszczono jakieś planety z flotą (statki typu Mon Calamari na powierzchni?), ale kij wie kto, co i gdzie. Stolica republiki? Coruscant? Domyśl się widzu. A, byłbym zapomniał. Jest nowy Palpatine. Nazywa się Smark i wpadł gościnnie prosto z planu Władcy Pierścieni. Jest tak straszny i przerażający, że musi sobie coś (ciekawe co?) rekompensować hologramem wielkości małego budynku. Kapitan Phasmę wymyślono chyba tylko, żeby sprzedać parę zabawek/książek/komiksów. Jej rola w filmie to jakiś żart w stosunku do ilości materiałów, w których się pojawiała. Tak samo Poe Dameron. Mógłby się nazywać "losowy pilot X-Winga nr 3" i mniej więcej tak samo bym go zapamiętał. Znów to samo - za dużo postaci upchniętych w zbyt krótkim filmie.
Najbardziej smutno mi jednak z powodu podtytułu. Przebudzenie mocy jest dosłowne i przybiera taką formę, że nie wiedziałem w kinie czy się śmiać czy płakać. Rey odkrywa w sobie moc w rewelacyjny sposób - udaje jej się siłą woli zablokować "dostęp" do swojej pamięci. To co się dzieje potem woła jednak o pomstę do nieba. Dziewucha, która kilka(naście?) godzin wcześniej uważała Jedi za legendę sama wpada na jedi mind trick i jest w stanie go odpalić w trzeciej próbie. To samo w walce z Kylo Renem. Umiała władać długim kijem więc równie dobrze radzi sobie z mieczem świetlnym. Halabardnicy znani byli z tego, że przy pierwszym kontakcie ze szpadą pokazywali mistrzostwo fechtunku. To chyba największy merytoryczny babol w filmie. Jak w Matrixie. Ray zamyka oczy, czuje moc i nagle wczytują jej się do głowy te wszystkie moce i umiejętności. Chociaż jeśli sprzątacz kibli/początkujący szturmowiec jest w stanie świetnie wywijać mieczem świetlnym to czemu nie Ray nie może wczytywać sobie skilla z mocy? Zanim ktokolwiek napisze mi, że to Moc i w ogóle - od razu mówię - to żadne wyjaśnienie. Jak tak się będziemy bawić to od razu odpowiem: jak moc to taki wytrych to i midichlorianów nie wolno kwestionować. Brak słów, po prostu brak słów...
J.J. Abrams zrobił niezły film w klimacie Gwiezdnych Wojen. Miejscami czuć Moc, ale poza tym to tylko sprawnie i pięknie nakręcone kino akcji science-fiction, bez magii, która do dziś siedzi w sercach fanów oryginalnej trylogii. Niepopełnienie takich kardynalnych błędów jak Lucas to za mało, zabrakło odwagi do czegoś więcej. Szkoda, po stokroć szkoda. Mam nadzieję, że epizod ósmy spróbuje to naprawić. Tymczasem z wielkim bólem rezygnuję z planowanych (przed seansem) kolejnych wyjść do kina na The Force Awakens. Jak najdzie mnie ochota na obejrzenie Nowej nadziei to odpalę DVD zamiast oglądać niezbyt udany remake na wielkim ekranie. 6/10
http://zabimokiem.pl/gwiezdne-wojny-epi ... he-rimejk/
edit:
P.S. Jeszcze mały epilog do mojej recenzji nowych Gwiezdnych Wojen:
Jeśli ktoś kiedyś tam widział, podobały mu się, ale poprzestał na obejrzeniu raz, generalnie zależy mu/jej na rozrywce i ma w nosie niuanse/logikę świata przedstawionego to może do mojej oceny doliczyć spokojnie 2-3 punkty. Ba, nie zdziwię się jak niektórzy uznają tą część za najlepsze Star Warsy dotychczas.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Szef (Chef) - John Favreau to bohater naszych czasów. Swoją wersją Iron Mana przywrócił filmom na podstawie komiksów należytą świetność i to on zapoczątkował obecny szał na ten gatunek. Nie samymi superbohaterami jednak człowiek żyje. Szef to historia z zupełnie innej beczki.
Carl to arogancki szef kuchni. Zna się na swojej robocie jak mało kto, ale przez miłość do niej zaniedbuje wszystkie inne aspekty swojego życia. Na czele z nieudanym małżeństwem i zaniedbanym (pod kątem uczuć i bliskości) synem. Scysja z blogowym krytykiem kulinarnym, a po chwili z właścicielem restauracji kończy się katastrofa. Carl musi na nowo odnaleźć swoje miejsce tak zawodowo jak i prywatnie.
Szef to kino familijne. Ciepłe, emocjonalne, nieprzesadnie cukierkowe i po prostu pozytywne. Nie jest tak przesłodzone jak Amelia. Carl to żaden tam świętoszek. Facet potrafi sypnąć wiązankę, a dla syna ma tyle czasu, co dla byłej żony. Fantastycznie pokazana jest kuchnia, jedzenie i wszystko co z tym związane. Oglądałem zaraz po posiłku, a od tych wszystkich kulinarnych cudów na ekranie znów chciało mi się jeść.
Problemem jest zakończenie. Jest moment, który był(by) idealnym zwieńczeniem tej historii nie jest niestety ostatnią sceną. Po niej następują dwie tak przerysowane, przekombinowane i wyidealizowane, że pasują do reszty jak pięść do nosa. Nie wiem jakim cudem taki kaban na koniec nie został odsiany na żadnym z etapów produkcji filmowej. Użyłbym nawet słowa żenada. Po smacznym pikantnym i dość wytwornym daniu Favreau zaserwował na deser bezę z karmelem, posypaną cukrem, cukrem pudrem z polewą miodową i melasą. Mówiąc krótko: słodko do "porzygu". 5/10
http://zabimokiem.pl/niezle-danie-glowne-zepsuty-deser/
Carl to arogancki szef kuchni. Zna się na swojej robocie jak mało kto, ale przez miłość do niej zaniedbuje wszystkie inne aspekty swojego życia. Na czele z nieudanym małżeństwem i zaniedbanym (pod kątem uczuć i bliskości) synem. Scysja z blogowym krytykiem kulinarnym, a po chwili z właścicielem restauracji kończy się katastrofa. Carl musi na nowo odnaleźć swoje miejsce tak zawodowo jak i prywatnie.
Szef to kino familijne. Ciepłe, emocjonalne, nieprzesadnie cukierkowe i po prostu pozytywne. Nie jest tak przesłodzone jak Amelia. Carl to żaden tam świętoszek. Facet potrafi sypnąć wiązankę, a dla syna ma tyle czasu, co dla byłej żony. Fantastycznie pokazana jest kuchnia, jedzenie i wszystko co z tym związane. Oglądałem zaraz po posiłku, a od tych wszystkich kulinarnych cudów na ekranie znów chciało mi się jeść.
Problemem jest zakończenie. Jest moment, który był(by) idealnym zwieńczeniem tej historii nie jest niestety ostatnią sceną. Po niej następują dwie tak przerysowane, przekombinowane i wyidealizowane, że pasują do reszty jak pięść do nosa. Nie wiem jakim cudem taki kaban na koniec nie został odsiany na żadnym z etapów produkcji filmowej. Użyłbym nawet słowa żenada. Po smacznym pikantnym i dość wytwornym daniu Favreau zaserwował na deser bezę z karmelem, posypaną cukrem, cukrem pudrem z polewą miodową i melasą. Mówiąc krótko: słodko do "porzygu". 5/10
http://zabimokiem.pl/niezle-danie-glowne-zepsuty-deser/
- michal.2907
- zielony
- Posty: 142
- Rejestracja: 9 września 2015, o 20:24
- Lokalizacja: Wrocław
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Marsjanin
Reżyseria: Ridley Scott
Fabuła raczej znana: osamotniony rozbitek usiłuje przeżyć na Marsie i powrócić do domu. Powieść Andy'ego Weira też znamy, więc w tej recenzji skupię się głównie nad jakością adaptacji, a jest ona wysoka. O ile Scott wkurwia mnie jako człowiek (chodzi o Aliena i torpedowanie wizji Blomkampa- patrz filmweb ). o tyle reżyserem wciąż jest świetnym i właśnie udowodnił, że genialny 'American gangster' to nie było jego ostatnie słowo.
Fabuła książki jest of kors skrótowa. Spory jak na hit kinowy czas 140 min filmu i tak musiał nieco pominąć. Mi zabrakło najbardziej wypadku Łazika. Relacje między członkami załogi też są poszatkowane, ale Scott zawarł to, co najważniejsze- ich ducha lojalności. Gdzie mógł, tam ciął (vide: ukrócony uroczy wątek romantyczny między Beckiem, a Johanssen), gdzie mógł tam dramatyzował (vide: smutne refleksje samotnego Marka). Książka nic nie mówi, że dziennik Marka był w wersji video. Scott tak zrobił i zyskał dzięki temu sporo filmowych emocji.
Aktorzy. Damon to idealny wybór. Pena jako Rick to wybór wprost genialny (inaczej bym go sobie nie wyobraził ). Chastain zawarła całą paletę emocji Lewis. Wigg i K.Mara nie miały wiele do zagrania. Nie spodobał mi się Bean. Mitch u Weira nie był tak nieśmiały i wycofany Spojler: Bean przeżył Zabrakło mi nieco sceny kłótni między Teddym, Mitchem i Annie. Hennie coś tam dostał i dał się rozpoznać. Stan- tak jak Mara- nie miał nic do zagrania i nie wiem po co w ogóle go zatrudnili. Wong robi za niepotrzebny akcent humorystyczny, Davis jest tłem, Danniels na plus. Świetnie wygląda w garniturze
Ktoś został? Glover jako Rich i tego wątku mi żal. Rich to był mój ulubieniec z książki. Wycofany nerd, który po godzinach rozpracowywał misję ratunkową stał się w filmie naukowcem- ekscentrykiem. A zamiast być wkurzającym stał się showmanem. To nie była dobra zmiana
Z kolejną zmianą mam problem. Kto czytał ten zdziwi się Vincentem Kapoorem. Przeciez Kapoor miał na imię Venkaat (sorry za błędy w pisowni, znam tylko audiobooka ). Zmiana imienia sprawiła, że nominalnego Hindusa mógł zagrać czarny. Cyniczne? Strasznie! Na szczęście twórców usprawiedliwia genialny- najlepszy z całej obsady - Ejiofor. Polityczna poprawność to jest coś, co dla taj roli mogę znieść. Btw to jest jakaś nowa moda, by autor książki nie zdradzał rasy bohatera. Spotkałem się z tym nie pierwszy raz.
Strona techniczna filmu to ekstraklasa, w której maczał palcę Nasz Dariusz Wolski. Sprawdziłem jego filmografię. Robi sporo hitów, ale ma brzydki zwyczaj robienia świetnych zdjęć w kiepskich blockbusterach. W przypadku 'Marsjanina' i on i reszta spisali się znakomicie, więc może złapie pierwszą nomkę do Oscara. Szansę na to ma też Gregson- Williams za muzykę, Ta oryginalna jest na 7/10, ale może akademia weźmie pod uwagę disco No i kapitalnę- przeniesioną z książki- scenę z płytą Abby
Jakby nie nowy Mad Max byłoby best saj faj. A tak został srebrny medal.
8/10
Reżyseria: Ridley Scott
Fabuła raczej znana: osamotniony rozbitek usiłuje przeżyć na Marsie i powrócić do domu. Powieść Andy'ego Weira też znamy, więc w tej recenzji skupię się głównie nad jakością adaptacji, a jest ona wysoka. O ile Scott wkurwia mnie jako człowiek (chodzi o Aliena i torpedowanie wizji Blomkampa- patrz filmweb ). o tyle reżyserem wciąż jest świetnym i właśnie udowodnił, że genialny 'American gangster' to nie było jego ostatnie słowo.
Fabuła książki jest of kors skrótowa. Spory jak na hit kinowy czas 140 min filmu i tak musiał nieco pominąć. Mi zabrakło najbardziej wypadku Łazika. Relacje między członkami załogi też są poszatkowane, ale Scott zawarł to, co najważniejsze- ich ducha lojalności. Gdzie mógł, tam ciął (vide: ukrócony uroczy wątek romantyczny między Beckiem, a Johanssen), gdzie mógł tam dramatyzował (vide: smutne refleksje samotnego Marka). Książka nic nie mówi, że dziennik Marka był w wersji video. Scott tak zrobił i zyskał dzięki temu sporo filmowych emocji.
Aktorzy. Damon to idealny wybór. Pena jako Rick to wybór wprost genialny (inaczej bym go sobie nie wyobraził ). Chastain zawarła całą paletę emocji Lewis. Wigg i K.Mara nie miały wiele do zagrania. Nie spodobał mi się Bean. Mitch u Weira nie był tak nieśmiały i wycofany Spojler: Bean przeżył Zabrakło mi nieco sceny kłótni między Teddym, Mitchem i Annie. Hennie coś tam dostał i dał się rozpoznać. Stan- tak jak Mara- nie miał nic do zagrania i nie wiem po co w ogóle go zatrudnili. Wong robi za niepotrzebny akcent humorystyczny, Davis jest tłem, Danniels na plus. Świetnie wygląda w garniturze
Ktoś został? Glover jako Rich i tego wątku mi żal. Rich to był mój ulubieniec z książki. Wycofany nerd, który po godzinach rozpracowywał misję ratunkową stał się w filmie naukowcem- ekscentrykiem. A zamiast być wkurzającym stał się showmanem. To nie była dobra zmiana
Z kolejną zmianą mam problem. Kto czytał ten zdziwi się Vincentem Kapoorem. Przeciez Kapoor miał na imię Venkaat (sorry za błędy w pisowni, znam tylko audiobooka ). Zmiana imienia sprawiła, że nominalnego Hindusa mógł zagrać czarny. Cyniczne? Strasznie! Na szczęście twórców usprawiedliwia genialny- najlepszy z całej obsady - Ejiofor. Polityczna poprawność to jest coś, co dla taj roli mogę znieść. Btw to jest jakaś nowa moda, by autor książki nie zdradzał rasy bohatera. Spotkałem się z tym nie pierwszy raz.
Strona techniczna filmu to ekstraklasa, w której maczał palcę Nasz Dariusz Wolski. Sprawdziłem jego filmografię. Robi sporo hitów, ale ma brzydki zwyczaj robienia świetnych zdjęć w kiepskich blockbusterach. W przypadku 'Marsjanina' i on i reszta spisali się znakomicie, więc może złapie pierwszą nomkę do Oscara. Szansę na to ma też Gregson- Williams za muzykę, Ta oryginalna jest na 7/10, ale może akademia weźmie pod uwagę disco No i kapitalnę- przeniesioną z książki- scenę z płytą Abby
Jakby nie nowy Mad Max byłoby best saj faj. A tak został srebrny medal.
8/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Michał: strona techniczna w sensie zdjęcia - zgadzam się. Strona techniczna w sensie efekty - bardzo się nie zgadzam. Ale zakładam, że chodziło Ci o zdjęcia
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wet Hot American Summer - Wyświechtane hasło, ale takich komedii już się dziś nie robi. Odjechana, porąbana i zabawna wariacja na temat nastolatków i ich wychowawców na letnim obozie gdzieś w USA. Obserwujemy ostatnie 24 godziny, ostatniego turnusu. Każdy szykuje się na talent show wieczorem, każdy chce jeszcze zdążyć przeżyć wakacyjny romans. W Stanach podobno film ma status kultowego. U nas obozy wyglądają ździebko inaczej więc nie czułem aż takiego umocowania w rzeczywistości. Amerykanie na pewno wiążą to ze swoimi przeżyciami. Z drugiej strony nastolatki na całym świecie problemy mają podobne więc jakiś wspólny mianownik się znalazł i część sytuacji obśmiałem pamiętając podobne z własnych wyjazdów.
Kiedy pisałem o tym, że takich komedii już się nie robi miałem na myśli poziom abstrakcji. Momentami humor jest mieszanką żartów rodem z Nagiej broni czy Hot Shots. Część dekoracji wygląda na zastaną na miejscu przez ekipę, a kilka tekstów i gagów na improwizowane. Ten typ po prostu trzeba lubić. Last but not least - jest tu plejada młodziutkich (wtedy) gwiazd na progu kariery: od Elizabeth Banks, przez Amy Poehler i Paula Rudda po Bradleya Coopera. Ten ostatni ma tu zresztą bardzo interesującą scenę, hm... łóżkową? Na koniec najważniejsze, po prostu muszę to napisać: wszyscy wypadli świetnie, ale kucharz Gene po prostu ukradł całe show! 7/10
http://zabimokiem.pl/takich-komedii-dzis-juz-nie-ma/
Kiedy pisałem o tym, że takich komedii już się nie robi miałem na myśli poziom abstrakcji. Momentami humor jest mieszanką żartów rodem z Nagiej broni czy Hot Shots. Część dekoracji wygląda na zastaną na miejscu przez ekipę, a kilka tekstów i gagów na improwizowane. Ten typ po prostu trzeba lubić. Last but not least - jest tu plejada młodziutkich (wtedy) gwiazd na progu kariery: od Elizabeth Banks, przez Amy Poehler i Paula Rudda po Bradleya Coopera. Ten ostatni ma tu zresztą bardzo interesującą scenę, hm... łóżkową? Na koniec najważniejsze, po prostu muszę to napisać: wszyscy wypadli świetnie, ale kucharz Gene po prostu ukradł całe show! 7/10
http://zabimokiem.pl/takich-komedii-dzis-juz-nie-ma/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zrobili serial w zeszłym roku. Also dobry film They came together polecam Trochę w tym stylu (tylko nie widac tych uroczych braków budżetowych)
#sgk 4 life.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nienawistna ósemka
Sam nie wiem co myśleć o tym filmie. Wszystko fajnie, ale czegoś brakuje. Z przyjemnością oglądam stare spagetti westerny po raz enty, kiedy lecą w TV. Przy tym filmie tego nie będzie.
Myślałem, że to będzie połączenie westernu z kryminałem Agaty Christie. Dom na pustkowiu podczas śnieżycy, a w nim łowca nagród z więźniem oraz kilku ludzi wśród, których będzie ukryty przestępca mający złe zamiary.
A co otrzymał widz? Przydługi wstęp, parę zapierających dech w piersiach ujęć krajobrazów, kilka ciekawych dialogów/monologów, trochę akcji i koniec. Jak na tak długi film, to trochę za mało. Żenująco mało. A jednak, to jest Tarantino. Sprawia, że nie mogę przestać myśleć o tym filmie. Wspominam go na nowo i kontempluje- zarówno formę i treść. Intrygujący.
8/10
Sam nie wiem co myśleć o tym filmie. Wszystko fajnie, ale czegoś brakuje. Z przyjemnością oglądam stare spagetti westerny po raz enty, kiedy lecą w TV. Przy tym filmie tego nie będzie.
Myślałem, że to będzie połączenie westernu z kryminałem Agaty Christie. Dom na pustkowiu podczas śnieżycy, a w nim łowca nagród z więźniem oraz kilku ludzi wśród, których będzie ukryty przestępca mający złe zamiary.
A co otrzymał widz? Przydługi wstęp, parę zapierających dech w piersiach ujęć krajobrazów, kilka ciekawych dialogów/monologów, trochę akcji i koniec. Jak na tak długi film, to trochę za mało. Żenująco mało. A jednak, to jest Tarantino. Sprawia, że nie mogę przestać myśleć o tym filmie. Wspominam go na nowo i kontempluje- zarówno formę i treść. Intrygujący.
8/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie wiem jaka to jakość, chyba rip z dvdscreenera.
Jeszcze kilka lat temu powiedziałbyś, że to żyleta :p
EDIT: ale takiego screenera, bez różnych dziwnych zniekształceń. Teraz potrafią zrobić taki wypust, że na środku ekranu jest "przeźroczysty" kwadrat i nie da się oglądać.
Jeszcze kilka lat temu powiedziałbyś, że to żyleta :p
EDIT: ale takiego screenera, bez różnych dziwnych zniekształceń. Teraz potrafią zrobić taki wypust, że na środku ekranu jest "przeźroczysty" kwadrat i nie da się oglądać.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
lobo - w Toruniu znalazłeś? możesz podesłać kod pocztowy? właśnie wyjeżdżam na koniec świata na kilka dni i kompletuje sobie filmy
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
W głowie się nie mieści (Inside Out) - Naczytałem się sporo o Inside out. Same pozytywy. Chyba balonik napompowałem za bardzo, bo to jest fajna animacja, ale kompletnie do zapomnienia.
Riley to nastolatka, która nagle musi opuścić ukochane rodzinne strony i wraz z rodzicami przenieść się na zachodnie wybrzeże USA. Tam, gdzie nie ma przyjaciół, gdzie musi iść do nowej szkoły i gdzie nikt nie kocha jej ulubionego sportu - hokeja. Opowieść o młodzieńczym buncie zderzonym z diametralną zmianą w życiu oglądamy z perspektywy jej... głowy. A konkretnie spersonifikowanych emocji, które siedzą w środku. Mamy Radość, Smutek, Strach, Złość i Odrazę. Cała piątka odpowiada za to co się dzieje z Riley, a od tego jak bardzo się angażują zależy czy wspomnienia dziewczyny będą radosne, smutne czy przepełnione lękiem.
Pomysł nie jest nowy, chociaż to mi nie przeszkadzało. Gorzej, że nie ma tu czegoś, czego bym się nie spodziewał, nic mnie nie zaskoczyło, a w pamięć zapadła może jedna scena. W sumie to dwie, ale ta druga była już w zwiastunie i to niestety najlepsza scena w filmie. Poza tym niespecjalnie interesująca przygoda działa się wewnątrz głowy Riley. Smutek i Radość ruszają w podróż po wspomnieniach głównej bohaterki, żeby odnaleźć te kluczowe, dzięki którym dziewczyna odzyska dobry humor i optymizm. Mamy więc teoretycznie podroż wgłąb umysłu 11-latki, ale w praktyce wycieczka po archiwum wspomnień to najsłabszy element filmu. Kiedy nie oglądałem emocji rządzących w centrum dowodzenia i ich przełożenia na zachowanie Riley - zwyczajnie się nudziłem.
Może oczekiwałem za wiele, ale szczerze powiedziawszy nie znalazłem tu tego geniuszu, o którym wszyscy wspominali. Sympatyczna animacja, ale nie pamiętam, żeby Pixar robił cokolwiek poniżej pewnego poziomu. Dlatego Inside out obejrzeć warto, ale do poziomu Wall-E czy Odlotu jest tu bardzo, bardzo daleko. 6/10
http://zabimokiem.pl/bardziej-sadness-niz-joy/
Riley to nastolatka, która nagle musi opuścić ukochane rodzinne strony i wraz z rodzicami przenieść się na zachodnie wybrzeże USA. Tam, gdzie nie ma przyjaciół, gdzie musi iść do nowej szkoły i gdzie nikt nie kocha jej ulubionego sportu - hokeja. Opowieść o młodzieńczym buncie zderzonym z diametralną zmianą w życiu oglądamy z perspektywy jej... głowy. A konkretnie spersonifikowanych emocji, które siedzą w środku. Mamy Radość, Smutek, Strach, Złość i Odrazę. Cała piątka odpowiada za to co się dzieje z Riley, a od tego jak bardzo się angażują zależy czy wspomnienia dziewczyny będą radosne, smutne czy przepełnione lękiem.
Pomysł nie jest nowy, chociaż to mi nie przeszkadzało. Gorzej, że nie ma tu czegoś, czego bym się nie spodziewał, nic mnie nie zaskoczyło, a w pamięć zapadła może jedna scena. W sumie to dwie, ale ta druga była już w zwiastunie i to niestety najlepsza scena w filmie. Poza tym niespecjalnie interesująca przygoda działa się wewnątrz głowy Riley. Smutek i Radość ruszają w podróż po wspomnieniach głównej bohaterki, żeby odnaleźć te kluczowe, dzięki którym dziewczyna odzyska dobry humor i optymizm. Mamy więc teoretycznie podroż wgłąb umysłu 11-latki, ale w praktyce wycieczka po archiwum wspomnień to najsłabszy element filmu. Kiedy nie oglądałem emocji rządzących w centrum dowodzenia i ich przełożenia na zachowanie Riley - zwyczajnie się nudziłem.
Może oczekiwałem za wiele, ale szczerze powiedziawszy nie znalazłem tu tego geniuszu, o którym wszyscy wspominali. Sympatyczna animacja, ale nie pamiętam, żeby Pixar robił cokolwiek poniżej pewnego poziomu. Dlatego Inside out obejrzeć warto, ale do poziomu Wall-E czy Odlotu jest tu bardzo, bardzo daleko. 6/10
http://zabimokiem.pl/bardziej-sadness-niz-joy/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
dobra, jakby co to ten adres w Toruniu już mam - i faktycznie, da się znaleźć zupełnie zadowalające warunki
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Do łask wracają screenery, to chyba zasługa tego, że oskary wkrótce.Pquelim pisze:dobra, jakby co to ten adres w Toruniu już mam - i faktycznie, da się znaleźć zupełnie zadowalające warunki
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7589
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Raz że Oscary, dwa że odkąd zamknęli YIFY nie ma czego ściągać.
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Że co?Crowley pisze:Raz że Oscary, dwa że odkąd zamknęli YIFY nie ma czego ściągać.
Spoiler:
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Sicario
Cóż za bezzębna strata czasu. Twórca świetnego Prisoners tym razem rozczarowuje na całej linii - potężny zjazd w stosunku do poprzednich produkcji Villenueve'a. Kino niemalże feministyczne, ale cieżar ideologiczny nie jest jedynym problemem. Sicario jest po prostu o niczym. Specjalna grupa dochodzeniowa opracowuje tajna misię poza granicami wyznaczonej jurysdykcji. Do grupy zostaje dokoptowana pani Główna Bohaterka, której jedyną rolą w scenariuszu jest epatowanie beznamiętnie żnużonym wyrazem twarzy. Szkoła Keanu Reevesa, czarny pas. W filmie nawet nie wiadomo o co chodzi, tzn na czym konkretnie ma polegać zadanie Special Forces. Tajemnica, która miała chyba w założeniu trzymać w napięciu, zostaje rozwiązana jednym zdaniem w 1 godzinie i 40 minucie filmu. do tego czasu widz zdąży już zapomnieć jaki film odpalił i właściwie po co traci swój czas gapiąc się w ekran. Sicario jest antyfilmem - nie dzieje się w nim nic, a liczba wątków pobocznych została ograniczona do "fascynującej" historii jakiegoś meksykańskiego policjanta, którego syn lubi grać w piłkę. Historia kończy się zwrotem akcji tak nagłym, że zaskoczenie nim wywołane mogę przyrównać jedynie do brodatego dowcipu o czołgu, wyjeżdżającym z nienacka.
Tragicznie niesprawny i nieskładny film o kompletnie niczym, w którym główna postać nie robi kompletnie nic od poczatku do końca. Nie ratuje go nawet świetna męska obsada, która poza dobrym warsztatem nie miała możliwości wnieść do produkcji czegokolwiek zajmującego. Sicario to chyba moje największe rozczarowanie z 2015. Polecić go moge jedynie miłośnikom dwugodzinnej kontemplacji martwej natury.
2/10
Nienawistna ósemka (The Hateful Eight)
Tarantino babra się w swoim sosie. Utknął na Dzikim Zachodzie i tym razem próbuje spaghetti westernu - przynajmniej tak sam opowiada, tak o nim piszą krytycy w mediach. Problem polega na tym, że Quentin wziął się za gatunek na swój przewrotny sposób i z tego westernu pozostały jedynie kowbojskie kapelusze na głowach bohaterów. Jest zima w Wyoming, a podczas niemal trzygodzinnego seansu widz będzie obserwatorem dramatu sytuacyjnego rozpisanego na pięć aktów (rozdziałów). Nie ma sensu strzeszczać fabuły, bo w zasadzie jest ona szczątkowa, a i tak serwowana w oszczędny sposób. Nie do końca wiadomo więc, jakie będą dalsze wypadki, a wiszący nad bohaterami dramatu Miecz Damoklesa zdaje się z każdą minutą opadać coraz niżej - jak u Tarantino. Dialogi trzymają w jako-takim napięciu, ale nie mogę powiedzieć, żeby było to dzieło wyjątkowo przejmujące. Ot, scenka rodzajowa w mocnym gatunku reżyserskim, na pewno lepsza od Death Proof, ale też zdecydowanie słabszych lotów niż dwa poprzednie filmy pana T. W nich udawało mu się wplatać uniwersalne hipotezy i wartości, rozszerzyć wydźwięk tytułów o tematykę społeczną, historyczną. Tego w Nienawistnej Ósemce nie ma - wszystko tutaj sprowadza się do różnicowania występujących charakterów i utrzymania atmosfery niepewności. Takie Wściekłe Psy trzydzieści lat później i w zmienionym wydaniu. Obiektywnie muszę przyznać, że film ogląda się całkiem przyjemnie, chociaż nie wciąga tak jak spektakularny debiut. Fanów powinno usatysfakcjonować, raczej nie zachwycić.
6+/10
Marsjanin (The Martian)
Ridley Scott wreszcie kręci w miarę udany film. Chociaz trudno powiedzieć ile w tym zasługi samego reżysera, ile zwykłego prawa serii, a ile całkiem ciekawej i gotowej już historii, którą wykorzystał. Marsjanin jest bardzo naiwnym i banalnym w sumie filmem nawiązującym stylem do produkcji opiewających batalie dzielnych Amerykanów o podbój przestrzeni kosmicznej, które znamy jeszcze z ubiegłego wieku. W oczy rzuca się bardzo dobra rola Matta Damona, którego ironiczne podejście do swojej sytuacji i celne, dowcipne komentarze zyskują sympatię widza - trudno jest temu botanikowi nie kibicować. Reszta również na poziomie - w ziemskiej ekipie dobrze prezentuje się Jeff Daniels, a kosmiczna załoga naukowców to przede wszystkim dobrze oddane relacje międzyludzkie i piękna Kate Mara. Szkoda tylko, ze mimo konwencji luźnego fantazjowania o Marsie, scenariusz nie uniknął całkiem oklepanych głupot, takich jak pomoc Chińczyków, czy wielokrotnie przerabiane i mało zajmujące budowanie napięcia za sprawą sentymentalnych rozmów przeplatanych tragicznymi wypadkami, których widz spodziewa się od początku. Nie do końca zrozumiała jest również dyskusja na temat informowania załogi - tym bardziej, że w kontekście całej historii zaangażowanie powracającej misji w ratunek dla bohatera zdaje się kompletnie oczywiste od samego początku. Niemniej, całość trzyma się jako takiej kupy i podczas seansu sprawia przyjemność. Idealny film do obiadu, lub na popołudniowe, rodzinne emocjonowanie się kosmicznymi głupotami.
6/10
Cóż za bezzębna strata czasu. Twórca świetnego Prisoners tym razem rozczarowuje na całej linii - potężny zjazd w stosunku do poprzednich produkcji Villenueve'a. Kino niemalże feministyczne, ale cieżar ideologiczny nie jest jedynym problemem. Sicario jest po prostu o niczym. Specjalna grupa dochodzeniowa opracowuje tajna misię poza granicami wyznaczonej jurysdykcji. Do grupy zostaje dokoptowana pani Główna Bohaterka, której jedyną rolą w scenariuszu jest epatowanie beznamiętnie żnużonym wyrazem twarzy. Szkoła Keanu Reevesa, czarny pas. W filmie nawet nie wiadomo o co chodzi, tzn na czym konkretnie ma polegać zadanie Special Forces. Tajemnica, która miała chyba w założeniu trzymać w napięciu, zostaje rozwiązana jednym zdaniem w 1 godzinie i 40 minucie filmu. do tego czasu widz zdąży już zapomnieć jaki film odpalił i właściwie po co traci swój czas gapiąc się w ekran. Sicario jest antyfilmem - nie dzieje się w nim nic, a liczba wątków pobocznych została ograniczona do "fascynującej" historii jakiegoś meksykańskiego policjanta, którego syn lubi grać w piłkę. Historia kończy się zwrotem akcji tak nagłym, że zaskoczenie nim wywołane mogę przyrównać jedynie do brodatego dowcipu o czołgu, wyjeżdżającym z nienacka.
Tragicznie niesprawny i nieskładny film o kompletnie niczym, w którym główna postać nie robi kompletnie nic od poczatku do końca. Nie ratuje go nawet świetna męska obsada, która poza dobrym warsztatem nie miała możliwości wnieść do produkcji czegokolwiek zajmującego. Sicario to chyba moje największe rozczarowanie z 2015. Polecić go moge jedynie miłośnikom dwugodzinnej kontemplacji martwej natury.
2/10
Nienawistna ósemka (The Hateful Eight)
Tarantino babra się w swoim sosie. Utknął na Dzikim Zachodzie i tym razem próbuje spaghetti westernu - przynajmniej tak sam opowiada, tak o nim piszą krytycy w mediach. Problem polega na tym, że Quentin wziął się za gatunek na swój przewrotny sposób i z tego westernu pozostały jedynie kowbojskie kapelusze na głowach bohaterów. Jest zima w Wyoming, a podczas niemal trzygodzinnego seansu widz będzie obserwatorem dramatu sytuacyjnego rozpisanego na pięć aktów (rozdziałów). Nie ma sensu strzeszczać fabuły, bo w zasadzie jest ona szczątkowa, a i tak serwowana w oszczędny sposób. Nie do końca wiadomo więc, jakie będą dalsze wypadki, a wiszący nad bohaterami dramatu Miecz Damoklesa zdaje się z każdą minutą opadać coraz niżej - jak u Tarantino. Dialogi trzymają w jako-takim napięciu, ale nie mogę powiedzieć, żeby było to dzieło wyjątkowo przejmujące. Ot, scenka rodzajowa w mocnym gatunku reżyserskim, na pewno lepsza od Death Proof, ale też zdecydowanie słabszych lotów niż dwa poprzednie filmy pana T. W nich udawało mu się wplatać uniwersalne hipotezy i wartości, rozszerzyć wydźwięk tytułów o tematykę społeczną, historyczną. Tego w Nienawistnej Ósemce nie ma - wszystko tutaj sprowadza się do różnicowania występujących charakterów i utrzymania atmosfery niepewności. Takie Wściekłe Psy trzydzieści lat później i w zmienionym wydaniu. Obiektywnie muszę przyznać, że film ogląda się całkiem przyjemnie, chociaż nie wciąga tak jak spektakularny debiut. Fanów powinno usatysfakcjonować, raczej nie zachwycić.
6+/10
Marsjanin (The Martian)
Ridley Scott wreszcie kręci w miarę udany film. Chociaz trudno powiedzieć ile w tym zasługi samego reżysera, ile zwykłego prawa serii, a ile całkiem ciekawej i gotowej już historii, którą wykorzystał. Marsjanin jest bardzo naiwnym i banalnym w sumie filmem nawiązującym stylem do produkcji opiewających batalie dzielnych Amerykanów o podbój przestrzeni kosmicznej, które znamy jeszcze z ubiegłego wieku. W oczy rzuca się bardzo dobra rola Matta Damona, którego ironiczne podejście do swojej sytuacji i celne, dowcipne komentarze zyskują sympatię widza - trudno jest temu botanikowi nie kibicować. Reszta również na poziomie - w ziemskiej ekipie dobrze prezentuje się Jeff Daniels, a kosmiczna załoga naukowców to przede wszystkim dobrze oddane relacje międzyludzkie i piękna Kate Mara. Szkoda tylko, ze mimo konwencji luźnego fantazjowania o Marsie, scenariusz nie uniknął całkiem oklepanych głupot, takich jak pomoc Chińczyków, czy wielokrotnie przerabiane i mało zajmujące budowanie napięcia za sprawą sentymentalnych rozmów przeplatanych tragicznymi wypadkami, których widz spodziewa się od początku. Nie do końca zrozumiała jest również dyskusja na temat informowania załogi - tym bardziej, że w kontekście całej historii zaangażowanie powracającej misji w ratunek dla bohatera zdaje się kompletnie oczywiste od samego początku. Niemniej, całość trzyma się jako takiej kupy i podczas seansu sprawia przyjemność. Idealny film do obiadu, lub na popołudniowe, rodzinne emocjonowanie się kosmicznymi głupotami.
6/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Dwie albo trzy uwagi do Sicario:
- ja odniosłem wrażenie, że jest szowinistyczny, laska kreowana na "silną kobiecą postać" okazuje się słabym pionkiem w grze dużych chłopców
- film nie jest o niczym, ale nie do końca opowiada historię prowadzoną od punktu A do punktu B, po prostu wchodzi na parę dni z kamerą wśród walczących z kartelami, a potem wychodzi
- naprawdę jestem w szoku, że akurat Ty dałeś taką niską ocenę biorąc pod uwagę jak doskonale zrobiony jest ten film pod kątem technicznym, zdjęcia plus muzyka często powodują nerwowe pocieranie rąk, a przecież nic się wielkiego nie dzieje, scena z konwojem trzymała mnie dobre parę minut na skraju krzesła
Mnie też Sicario rozczarowało, ale bez przesady
- ja odniosłem wrażenie, że jest szowinistyczny, laska kreowana na "silną kobiecą postać" okazuje się słabym pionkiem w grze dużych chłopców
- film nie jest o niczym, ale nie do końca opowiada historię prowadzoną od punktu A do punktu B, po prostu wchodzi na parę dni z kamerą wśród walczących z kartelami, a potem wychodzi
- naprawdę jestem w szoku, że akurat Ty dałeś taką niską ocenę biorąc pod uwagę jak doskonale zrobiony jest ten film pod kątem technicznym, zdjęcia plus muzyka często powodują nerwowe pocieranie rąk, a przecież nic się wielkiego nie dzieje, scena z konwojem trzymała mnie dobre parę minut na skraju krzesła
Mnie też Sicario rozczarowało, ale bez przesady
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
no właśnie w tym sensie kino feministyczne - odgrzewanie starego jak Statua Wolności stereotypu o bezradnosci biednych, wrazliwych kobiet w spratriarchizowanym, brutalnym i niedobrym świecie. Rzyg.
Technicznie było nakręcone bardzo dobrze, ale ja jestem mocno emocjonalny - jak mi nie podchodzi tresc, to formy nie umiem docenić. to zreszta dziala w obie strony - jak film jest mocno celny w przekazie, to zupelnie nie przeszkadzaja mi niedociagniecia techniczne. uwazam, ze obraz przede wszystkim ma opowiadac historie. w sicario nie bylo nic do opowiedzenia, doslownie dwa zdania:
obie rzeczy sa oczywiste i wiadome od dawna, bez pokazywania zamulonej twarzy emily blunt. zachwyty nad tym filmem to typowe sranie bursztynem egocentrykow, ktorym wydaje sie, ze wlasnie obejrzeli cos odkrywczego. otóż nie.
Technicznie było nakręcone bardzo dobrze, ale ja jestem mocno emocjonalny - jak mi nie podchodzi tresc, to formy nie umiem docenić. to zreszta dziala w obie strony - jak film jest mocno celny w przekazie, to zupelnie nie przeszkadzaja mi niedociagniecia techniczne. uwazam, ze obraz przede wszystkim ma opowiadac historie. w sicario nie bylo nic do opowiedzenia, doslownie dwa zdania:
Spoiler:
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Mithrandir
- zielony
- Posty: 295
- Rejestracja: 5 maja 2014, o 14:36
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
wow, totalnie się nie zgadzam Dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie, porządny thriller, na poziomie Syriany. Świetne zdjęcia, montaż, doskonały soundtrack, mocna obsada i spójny scenariusz.Pquelim pisze:Sicario
Cóż za bezzębna strata czasu. Twórca świetnego Prisoners tym razem rozczarowuje na całej linii - potężny zjazd w stosunku do poprzednich produkcji Villenueve'a. Kino niemalże feministyczne, ale cieżar ideologiczny nie jest jedynym problemem. Sicario jest po prostu o niczym. Specjalna grupa dochodzeniowa opracowuje tajna misię poza granicami wyznaczonej jurysdykcji. Do grupy zostaje dokoptowana pani Główna Bohaterka, której jedyną rolą w scenariuszu jest epatowanie beznamiętnie żnużonym wyrazem twarzy. Szkoła Keanu Reevesa, czarny pas. W filmie nawet nie wiadomo o co chodzi, tzn na czym konkretnie ma polegać zadanie Special Forces. Tajemnica, która miała chyba w założeniu trzymać w napięciu, zostaje rozwiązana jednym zdaniem w 1 godzinie i 40 minucie filmu. do tego czasu widz zdąży już zapomnieć jaki film odpalił i właściwie po co traci swój czas gapiąc się w ekran. Sicario jest antyfilmem - nie dzieje się w nim nic, a liczba wątków pobocznych została ograniczona do "fascynującej" historii jakiegoś meksykańskiego policjanta, którego syn lubi grać w piłkę. Historia kończy się zwrotem akcji tak nagłym, że zaskoczenie nim wywołane mogę przyrównać jedynie do brodatego dowcipu o czołgu, wyjeżdżającym z nienacka.
Tragicznie niesprawny i nieskładny film o kompletnie niczym, w którym główna postać nie robi kompletnie nic od poczatku do końca. Nie ratuje go nawet świetna męska obsada, która poza dobrym warsztatem nie miała możliwości wnieść do produkcji czegokolwiek zajmującego. Sicario to chyba moje największe rozczarowanie z 2015. Polecić go moge jedynie miłośnikom dwugodzinnej kontemplacji martwej natury.
2/10
Spoiler:
może tylko ospojerujcie dyskusje.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spoiler:
http://zabimokiem.pl/brudna-robota-nie-zrobi-sie-sama/
Cała reszta cymes. Chociaż to trochę jakby powiedzieć, że w aucie wszystko gra poza tym, że działają tylko 2 biegi z 6
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nienawistna ósemka (The Hateful Eight) - Nienawistna ósemka to film dziwny. Stwierdzenie banalne, biorąc pod uwagę osobę reżysera. A jednak mam spory problem z określeniem czy tym razem owa dziwność działa in plus czy in minus. Mam mocno mieszane uczucia, z przewagą (na szczęście) tych dobrych.
John Ruth, łowca nagród eskortuje na egzekucję Daisy Domergue. Po drodze zabierają ze sobą jeszcze jednego kolegę po fachu i kandydata na szeryfa w pobliskim miasteczku. Zamieć powoduje, że lądują w gospodzie na odludziu z kilkoma innymi podejrzanymi typami. Nie wszyscy są tymi, za których się podają. Zwiastun dał nam jasno do zrozumienia, że mamy do czynienia z typową wariacją klasycznego "zamknięty krąg ludzi, kto zabił?". Co prawda nie szukamy tu mordercy, a ewentualnych spiskowców planujących uwolnić Daisy, ale zasada pozostaje niezmieniona. Dialogi, dialogi i jeszcze raz dialogi, a widz ma za zadanie oddzielić kłamstwo od prawdy i namierzyć szubrawców. Tylko czy na pewno?
Mam wrażenie, że Quentin udaje zabawę w kotka i myszkę z widzem, a potem po prostu strzela w twarz z właściwą wersją wydarzeń. Tempo filmu jest bardzo poszarpane. Rozmowy, rozmowy, rozmowy, JEBS strzelanina, rozmowy, JEBS, rozmowy. Ja wiem, że narzekanie na to, że film Tarantino jest przegadany to jak narzekanie, że w filmie Baya są wybuchy. Ba, sam jestem wielkim fanem i lubię wszystkie filmu Quentina. Po prostu nie mam pewności czy tym razem nie przeszarżował. Większość dialogów jest naprawdę dobra i typowa dla reżysera. Trzy godziny gadania, a ja się nie nudziłem. Tradycja.
To samo z aktorami. Świetnie dobrani, świetnie się spisali. Na wyróżnienie zasłużyli Samuel L. Jackson i Kurt Russel. Bardzo nierówno zagrał Walton Goggins. Najpierw miałem wrażenie, że gra "za bardzo", a potem trochę spuścił z tonu i pod koniec brylował. Na minus zaliczam też Tima Rotha. Starał się bardzo, ale zagrał tylko kolejna inkarnację Christopha Waltza. Najbardziej jednak podobała mi się rola kobieca. Jennifer Jason Leigh pozamiatała wszystkich i grana przez nią Daisy to prawdziwy westernowy czarny charakter. Zła do szpiku kości w szczególnie obleśny sposób. W ogóle to ciekawa cecha Nienawistnej ósemki. Tytuł mówi sam za siebie: nie ma w tym filmie postaci, której się kibicuje. Każda jedna to większa czy mniejsza menda.
Znów to napiszę: ja wiem, że to Tarantino i w ogóle, ale jest scena w Hateful 8, która kompletnie wyrzuciła mnie na chwilę z seansu. Jakby wklejona z innego filmu na złość reżyserowi. Nie wiem jaki był zamysł, ale wyszło źle. Przypuszczam, że miała to być jedna z tych scen, które zapamiętamy na zawsze. Mi się nie podobała i mogłoby jej nie być w ogóle.
Sporo narzekam, ale to nie tak, że obraz jest zły. Nic z tych rzeczy, Tarantino poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Wszystkie jego firmowe zagrania są. Od rewelacyjnych postaci, przez świetne dialogi i zaburzoną chronologię, po soczystą przemoc i naprawdę godny finał. Po prostu tym razem mistrz kuchni coś poknocił z przepisem i zamiast czegoś ekstra dostaliśmy "tylko" całkiem niezłe danie. Tym samym ósmy film Quentina trafia raczej na miejsca 5-8 niż 1-4 biorąc pod uwagę całą jego twórczość (i zakładając jak on sam, że Kill Bill to jedna produkcja).
P.S. SPOJLERY!!! Wiem, że w filmach Tarantino nie ma się co czepiać logiki niektórych spraw, ale dwie nielogiczności szczególnie mnie uderzyły: po pierwsze meksykanin. Warren użył ostatecznego argumentu w osądzie Boba mówiąc, że Minnie prędzej wpuści psa niż gościa z Meksyku, a jak było - pokazała retrospekcja. Druga rzecz: wszyscy się rozpoznawali na gębę nawet jeśli nie widzieli się szmat czasu, albo nigdy (jak Warren i generał). A jednak nikt z trójki - zawodowi łowcy głów i przyszły szeryf - nie rozpoznali bardzo znanych i poszukiwanych rzezimieszków.
7/10
http://zabimokiem.pl/mistrz-kuchni-serw ... ez-blysku/
John Ruth, łowca nagród eskortuje na egzekucję Daisy Domergue. Po drodze zabierają ze sobą jeszcze jednego kolegę po fachu i kandydata na szeryfa w pobliskim miasteczku. Zamieć powoduje, że lądują w gospodzie na odludziu z kilkoma innymi podejrzanymi typami. Nie wszyscy są tymi, za których się podają. Zwiastun dał nam jasno do zrozumienia, że mamy do czynienia z typową wariacją klasycznego "zamknięty krąg ludzi, kto zabił?". Co prawda nie szukamy tu mordercy, a ewentualnych spiskowców planujących uwolnić Daisy, ale zasada pozostaje niezmieniona. Dialogi, dialogi i jeszcze raz dialogi, a widz ma za zadanie oddzielić kłamstwo od prawdy i namierzyć szubrawców. Tylko czy na pewno?
Mam wrażenie, że Quentin udaje zabawę w kotka i myszkę z widzem, a potem po prostu strzela w twarz z właściwą wersją wydarzeń. Tempo filmu jest bardzo poszarpane. Rozmowy, rozmowy, rozmowy, JEBS strzelanina, rozmowy, JEBS, rozmowy. Ja wiem, że narzekanie na to, że film Tarantino jest przegadany to jak narzekanie, że w filmie Baya są wybuchy. Ba, sam jestem wielkim fanem i lubię wszystkie filmu Quentina. Po prostu nie mam pewności czy tym razem nie przeszarżował. Większość dialogów jest naprawdę dobra i typowa dla reżysera. Trzy godziny gadania, a ja się nie nudziłem. Tradycja.
To samo z aktorami. Świetnie dobrani, świetnie się spisali. Na wyróżnienie zasłużyli Samuel L. Jackson i Kurt Russel. Bardzo nierówno zagrał Walton Goggins. Najpierw miałem wrażenie, że gra "za bardzo", a potem trochę spuścił z tonu i pod koniec brylował. Na minus zaliczam też Tima Rotha. Starał się bardzo, ale zagrał tylko kolejna inkarnację Christopha Waltza. Najbardziej jednak podobała mi się rola kobieca. Jennifer Jason Leigh pozamiatała wszystkich i grana przez nią Daisy to prawdziwy westernowy czarny charakter. Zła do szpiku kości w szczególnie obleśny sposób. W ogóle to ciekawa cecha Nienawistnej ósemki. Tytuł mówi sam za siebie: nie ma w tym filmie postaci, której się kibicuje. Każda jedna to większa czy mniejsza menda.
Znów to napiszę: ja wiem, że to Tarantino i w ogóle, ale jest scena w Hateful 8, która kompletnie wyrzuciła mnie na chwilę z seansu. Jakby wklejona z innego filmu na złość reżyserowi. Nie wiem jaki był zamysł, ale wyszło źle. Przypuszczam, że miała to być jedna z tych scen, które zapamiętamy na zawsze. Mi się nie podobała i mogłoby jej nie być w ogóle.
Sporo narzekam, ale to nie tak, że obraz jest zły. Nic z tych rzeczy, Tarantino poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Wszystkie jego firmowe zagrania są. Od rewelacyjnych postaci, przez świetne dialogi i zaburzoną chronologię, po soczystą przemoc i naprawdę godny finał. Po prostu tym razem mistrz kuchni coś poknocił z przepisem i zamiast czegoś ekstra dostaliśmy "tylko" całkiem niezłe danie. Tym samym ósmy film Quentina trafia raczej na miejsca 5-8 niż 1-4 biorąc pod uwagę całą jego twórczość (i zakładając jak on sam, że Kill Bill to jedna produkcja).
P.S. SPOJLERY!!! Wiem, że w filmach Tarantino nie ma się co czepiać logiki niektórych spraw, ale dwie nielogiczności szczególnie mnie uderzyły: po pierwsze meksykanin. Warren użył ostatecznego argumentu w osądzie Boba mówiąc, że Minnie prędzej wpuści psa niż gościa z Meksyku, a jak było - pokazała retrospekcja. Druga rzecz: wszyscy się rozpoznawali na gębę nawet jeśli nie widzieli się szmat czasu, albo nigdy (jak Warren i generał). A jednak nikt z trójki - zawodowi łowcy głów i przyszły szeryf - nie rozpoznali bardzo znanych i poszukiwanych rzezimieszków.
7/10
http://zabimokiem.pl/mistrz-kuchni-serw ... ez-blysku/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
SPOILERYSithFrog pisze:Nienawistna ósemka (The Hateful Eight)
P.S. SPOJLERY!!! Wiem, że w filmach Tarantino nie ma się co czepiać logiki niektórych spraw, ale dwie nielogiczności szczególnie mnie uderzyły: po pierwsze meksykanin. Warren użył ostatecznego argumentu w osądzie Boba mówiąc, że Minnie prędzej wpuści psa niż gościa z Meksyku, a jak było - pokazała retrospekcja. Druga rzecz: wszyscy się rozpoznawali na gębę nawet jeśli nie widzieli się szmat czasu, albo nigdy (jak Warren i generał). A jednak nikt z trójki - zawodowi łowcy głów i przyszły szeryf - nie rozpoznali bardzo znanych i poszukiwanych rzezimieszków.
Przy pierwszym zgadzam się w pełni, to też mnie trochę zakuło, że w retrospekcji nie miała najmniejszego problemu z "Bobem".
Ale co do drugiego, oni na początku się rozpoznali bo kiedyś się już widzieli, w przypadku bandytów można jeszcze, z lekkim naciągnięciem, uznać, że nie widzieli ani ich ani listów gończych... chociaż jest to trochę naciągane tłumaczenie.
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Spoiler:
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6416
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Niedawno w TV trafił mi się dwa razy Craig pod rząd:
Zakochany głupiec (Flashbacks of a Fool)
W tym filmie James Bond gra aktora, któremu dragi i wóda trochę przetrąciły karierę. Wciąga, chleje, bzyka co popadnie i użera się z byłą żoną. Nagle dowiaduje się o śmierci najlepszego przyjaciela z czasów młodości. Pod wpływem tego wydarzenia zaczyna wspominać swoje szczenięce lata, gdy nosił obcisłe podkoszulki, spodnie dzwony, grał na automatach a sąsiadka dawała mu to, czego nie dał mu ojciec ani matka. Nastrojowy, trochę smutny, trochę nostalgiczny film, który obejrzałem z przyjemnością choć to żadne wielkie kino. Fani Roxy Music mogą sobie dodać spokojnie jeden punkt do oceny bo muzyka zespołu jest w filmie obecna a nawet odgrywa dość kluczową rolę. 7/10
Dom snów (Dream House)
James Bond rzuca pracę w redakcji i wyprowadza się z rodziną na prowincję, do nowo kupionego domu. Zamierza w spokoju pisać książkę. Niestety sąsiedzi dziwnie się wobec nich zachowują a ktoś nawet ich obserwuje. Zapowiada się na całkiem klimatyczny thriller i faktycznie tak jest, choć akcja rozwija się w raczej nieoczekiwanym kierunku i nie brakuje tu także elementów z klasycznego mindfucka. Znowu żadne-wielkie-kino ale fajny film na sobotni wieczór z gatunku "kochanie, mogę się przytulić?". Plus Rachel Weisz, na którą zawsze lubię sobie popatrzeć. 7/10
Zakochany głupiec (Flashbacks of a Fool)
W tym filmie James Bond gra aktora, któremu dragi i wóda trochę przetrąciły karierę. Wciąga, chleje, bzyka co popadnie i użera się z byłą żoną. Nagle dowiaduje się o śmierci najlepszego przyjaciela z czasów młodości. Pod wpływem tego wydarzenia zaczyna wspominać swoje szczenięce lata, gdy nosił obcisłe podkoszulki, spodnie dzwony, grał na automatach a sąsiadka dawała mu to, czego nie dał mu ojciec ani matka. Nastrojowy, trochę smutny, trochę nostalgiczny film, który obejrzałem z przyjemnością choć to żadne wielkie kino. Fani Roxy Music mogą sobie dodać spokojnie jeden punkt do oceny bo muzyka zespołu jest w filmie obecna a nawet odgrywa dość kluczową rolę. 7/10
Dom snów (Dream House)
James Bond rzuca pracę w redakcji i wyprowadza się z rodziną na prowincję, do nowo kupionego domu. Zamierza w spokoju pisać książkę. Niestety sąsiedzi dziwnie się wobec nich zachowują a ktoś nawet ich obserwuje. Zapowiada się na całkiem klimatyczny thriller i faktycznie tak jest, choć akcja rozwija się w raczej nieoczekiwanym kierunku i nie brakuje tu także elementów z klasycznego mindfucka. Znowu żadne-wielkie-kino ale fajny film na sobotni wieczór z gatunku "kochanie, mogę się przytulić?". Plus Rachel Weisz, na którą zawsze lubię sobie popatrzeć. 7/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Na Domie Snów byliśmy w kinie z Kaśką i nie mogliśmy się przez cały film skupić, a to dlatego, że Craig jest w nim łudząco podobny do jej taty. Minus tężyzna fizyczna ofc.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Żaba- co to za scena, która nie pasowała do reszty w Nienawistnej 8?
Pakt z diabłem
Bardzo dobry film gangsterski. Lepiej niż we Wrogach Publicznych, a na pewno nie gorzej niż Blow i Donnie Brasko.
Fascynujący, do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem kibicować mordercy-psychopacie
Co najbardziej zaskakuje? Że wielka kariera drobnego gangstera zaczyna się, kiedy nawiązuje tytułowy pakt z diabłem (czyli FBI, czyli państwem... chociaż pewnie w zamyśle twórców, to ten drobny gangster psychopata był diabłem ).
Intryguje. Jest dobry. Polecam.
Czego w tym filmie mi brakuje?
8/10
Pakt z diabłem
Bardzo dobry film gangsterski. Lepiej niż we Wrogach Publicznych, a na pewno nie gorzej niż Blow i Donnie Brasko.
Fascynujący, do tego stopnia, że w pewnym momencie zacząłem kibicować mordercy-psychopacie
Co najbardziej zaskakuje? Że wielka kariera drobnego gangstera zaczyna się, kiedy nawiązuje tytułowy pakt z diabłem (czyli FBI, czyli państwem... chociaż pewnie w zamyśle twórców, to ten drobny gangster psychopata był diabłem ).
Intryguje. Jest dobry. Polecam.
Czego w tym filmie mi brakuje?
Spoiler:
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
ach, byłe togo ostatnio dużo. Zacznę od najwazniejszego:
Creed: Narodziny legendy (Creed)
Film, który ma dać Oscara Rockyemu, czterdzieści lat za późno. Ale i tak słusznie - bo Stallone wykreował w nim postać dramatyczną, tragiczną i pozbawioną lukru. Świetna rola trzymająca fana za jaja, serce i wywołująca wzruszenie nie mniejsze, niż najlepsze fragmenty kultowego cyklu, w tym świetną część szóstą. Historia opowiedziana już była wielokrotnie, ze wszelkimi modyfikacjami więc nie ma się nad czym rozwodzić - młody, niepokorny i utalentowany rozpoczyna drogę na szczyt. Młodym jest chwalony za poprzedni film (Fruitvale Station) Michael Jordan, wcielający się w rolę syna legendy uniwersum. Paradoksalne dla mnie w tym filmie jest to, że najgłupszy, najmocniej przerysowany i najbardziej "sensacyjny" wątek serii (śmierć Apollo w IV) jest tutaj puntkem wyjścia do świetnego dramatu sportowego, w którym twórca gatunku prezentuje, że nadal jest w formie. Historia Rockyego zatoczyła więc koło i z dużym uznaniem należy wypowiedzieć się na temat sprawności, w jakiej scenariusz nawiązuje do dorobku autora. Widać, że jest to film napisany przez fana, z odpowiednim pietyzmem i szacunkiem dla orginału. Analogie są zresztą wszędzie - Ryan Coogler przyszedł do Stallone'a z napisanym scenariuszem i pomysłem na realizację dokładnie tak samo, jak Stallone przyszedł do wytwórni ze skryptem pierwszej części. Sentymentalna podróż jest zatem w tym przypadku nie tylko nieunikniona, ale również - całe szczęscie! - przyjemna i porywająca. Jako fan jestem więcej niż ukontentowany. Nie cierpie tej polskiej przypałości do dopisywania podtytułów filmu, tym bardziej, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z narodzinami legendy, ale z jej powrotem. Udanym.
8/10
Stowarzyszenie umarłych poetów (Dead Poets Society)
Bardzo dobre kino pokoleniowe. Trafia zarówno do młodych, ambitnych chłopców z wielkimi planami naprzyszłość, jak i ich rodziców. Na uwagę zasługuję przede wszystkim świetna rola Robina Williamsa oraz sugestywny klimat, właściwy dla ręki Petera Weira. Idealny film na leniwe, zimowe popołudnia z kubkiem dobrej herbaty w ręce.
7/10
Brick
Orginalne kino. Mocne aktorsko, przede wszystkim za sprawą Gordona-Levitta, który zagrał tam chyba dotychczasową "życiówkę". Bardzo podobał mi się sposób prowadzenia tej historii - widz laduje w srodku wydarzeń i wymaga się od niego pewnego intelektualnego wysiłku w celu pełnego zrozumienia przedstawianych wydarzeń. Kino młodzieżowe z jednej strony, z drugiej wędrujące trochę w stronę metaficzyną, odrealnioną przy pomocy prostych środków wyrazu. Opowieść może nie zaskakuje, ani nie trzyma w napięciu, jednak posiada trudny do sprecyzowania styl, odróżniający ją od innych produkcji w podobnej tematyce. Zagadka i pozornie prosta tajemnica, w specyficznym ujęciu. Jest to również film udowadniający, że samodzielność młodych ludzi bywa zarówno cnotą wybranych, jak i pułapką dla większości.
7/10
2010
Seguel Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka. Z jednej strony trochę szkoda, że w ogóle powstał - to tak, jakby Da Vinci udzielił koncesji na stworzenie "Mony Lisy 20 lat później" jakiemuś podrzędnemu artyście. Z drugiej jednak - jest to całkiem ciekawy i zgrabny utwór. Porównywania do orginału nie mają absolutnie żadnego sensu, nie tylko ze względu na wyjątkową formę produkcji Mistrza, ale też z powodu zupełnie innej koncepcji Petera Hyamsa, który dzieło zrealizował. Tym razem scenarisz "wraca na Ziemię" i opowiada pocieszającą historię o miejscu człowieka we Wszechświecie ponad politycznymi podziałami. Trochę odarto w tym filmie mistycyzm Kubricka z jego nieuchwytnej tajemniczości, ale nie mam z tym problemu. Film ogląda się dobrze, a fabularnie pokrzepia serca całej ludzkości, pomimo zimnowojennej rzeczywistości w okresie premiery. Docenić trzeba orginalne podejście do starwarsowego wyścigu o panowanie w kosmosie. Dzisiaj tezy rzucane przez Hyamsa stały się archaiczne i nieaktualne, ale to również niekoniecznie jest wina reżysera. Swoje cele, nakreślone w tamtym okresie, osiągnął. Wraca HAL 9000 i Monolit, chociaż oba wątki pozbawione są uroku poprzedniej części. Śmiała próba rozwinięcia genialnego dzieła - na pewno nieudana pod względem artystycznym, ale jednocześnie poprawna warsztatowo i ciekawa dla pozbawionego uprzedzeń widza. Tak dobrze drugi raz być nie mogło - ale przy okazji jest całkiem nieźle.
6/10
Creed: Narodziny legendy (Creed)
Film, który ma dać Oscara Rockyemu, czterdzieści lat za późno. Ale i tak słusznie - bo Stallone wykreował w nim postać dramatyczną, tragiczną i pozbawioną lukru. Świetna rola trzymająca fana za jaja, serce i wywołująca wzruszenie nie mniejsze, niż najlepsze fragmenty kultowego cyklu, w tym świetną część szóstą. Historia opowiedziana już była wielokrotnie, ze wszelkimi modyfikacjami więc nie ma się nad czym rozwodzić - młody, niepokorny i utalentowany rozpoczyna drogę na szczyt. Młodym jest chwalony za poprzedni film (Fruitvale Station) Michael Jordan, wcielający się w rolę syna legendy uniwersum. Paradoksalne dla mnie w tym filmie jest to, że najgłupszy, najmocniej przerysowany i najbardziej "sensacyjny" wątek serii (śmierć Apollo w IV) jest tutaj puntkem wyjścia do świetnego dramatu sportowego, w którym twórca gatunku prezentuje, że nadal jest w formie. Historia Rockyego zatoczyła więc koło i z dużym uznaniem należy wypowiedzieć się na temat sprawności, w jakiej scenariusz nawiązuje do dorobku autora. Widać, że jest to film napisany przez fana, z odpowiednim pietyzmem i szacunkiem dla orginału. Analogie są zresztą wszędzie - Ryan Coogler przyszedł do Stallone'a z napisanym scenariuszem i pomysłem na realizację dokładnie tak samo, jak Stallone przyszedł do wytwórni ze skryptem pierwszej części. Sentymentalna podróż jest zatem w tym przypadku nie tylko nieunikniona, ale również - całe szczęscie! - przyjemna i porywająca. Jako fan jestem więcej niż ukontentowany. Nie cierpie tej polskiej przypałości do dopisywania podtytułów filmu, tym bardziej, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z narodzinami legendy, ale z jej powrotem. Udanym.
8/10
Stowarzyszenie umarłych poetów (Dead Poets Society)
Bardzo dobre kino pokoleniowe. Trafia zarówno do młodych, ambitnych chłopców z wielkimi planami naprzyszłość, jak i ich rodziców. Na uwagę zasługuję przede wszystkim świetna rola Robina Williamsa oraz sugestywny klimat, właściwy dla ręki Petera Weira. Idealny film na leniwe, zimowe popołudnia z kubkiem dobrej herbaty w ręce.
7/10
Brick
Orginalne kino. Mocne aktorsko, przede wszystkim za sprawą Gordona-Levitta, który zagrał tam chyba dotychczasową "życiówkę". Bardzo podobał mi się sposób prowadzenia tej historii - widz laduje w srodku wydarzeń i wymaga się od niego pewnego intelektualnego wysiłku w celu pełnego zrozumienia przedstawianych wydarzeń. Kino młodzieżowe z jednej strony, z drugiej wędrujące trochę w stronę metaficzyną, odrealnioną przy pomocy prostych środków wyrazu. Opowieść może nie zaskakuje, ani nie trzyma w napięciu, jednak posiada trudny do sprecyzowania styl, odróżniający ją od innych produkcji w podobnej tematyce. Zagadka i pozornie prosta tajemnica, w specyficznym ujęciu. Jest to również film udowadniający, że samodzielność młodych ludzi bywa zarówno cnotą wybranych, jak i pułapką dla większości.
7/10
2010
Seguel Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka. Z jednej strony trochę szkoda, że w ogóle powstał - to tak, jakby Da Vinci udzielił koncesji na stworzenie "Mony Lisy 20 lat później" jakiemuś podrzędnemu artyście. Z drugiej jednak - jest to całkiem ciekawy i zgrabny utwór. Porównywania do orginału nie mają absolutnie żadnego sensu, nie tylko ze względu na wyjątkową formę produkcji Mistrza, ale też z powodu zupełnie innej koncepcji Petera Hyamsa, który dzieło zrealizował. Tym razem scenarisz "wraca na Ziemię" i opowiada pocieszającą historię o miejscu człowieka we Wszechświecie ponad politycznymi podziałami. Trochę odarto w tym filmie mistycyzm Kubricka z jego nieuchwytnej tajemniczości, ale nie mam z tym problemu. Film ogląda się dobrze, a fabularnie pokrzepia serca całej ludzkości, pomimo zimnowojennej rzeczywistości w okresie premiery. Docenić trzeba orginalne podejście do starwarsowego wyścigu o panowanie w kosmosie. Dzisiaj tezy rzucane przez Hyamsa stały się archaiczne i nieaktualne, ale to również niekoniecznie jest wina reżysera. Swoje cele, nakreślone w tamtym okresie, osiągnął. Wraca HAL 9000 i Monolit, chociaż oba wątki pozbawione są uroku poprzedniej części. Śmiała próba rozwinięcia genialnego dzieła - na pewno nieudana pod względem artystycznym, ale jednocześnie poprawna warsztatowo i ciekawa dla pozbawionego uprzedzeń widza. Tak dobrze drugi raz być nie mogło - ale przy okazji jest całkiem nieźle.
6/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Creed: Narodziny legendy (Creed) - Narodziny legendy. Znów jakiś samozwańczy tłumacz/artysta/dystrybutor nie skorzystał z przywileju nicnierobienia i dowalił podtytuł potrzebny dokładnie nikomu. Ani nie brzmi dobrze ani nie pasuje do treści filmu. Występuje w nim jedna legenda u schyłku kariery i jeden młokos, o którym "legenda" można będzie mówić nie wcześniej niż za trzy kolejne części. Ech... nic to. Na dzień dobry mogę ponarzekać, bo w sumie idiotyczny podtytuł w polskiej dystrybucji to największy minus Creed. Reszta to głównie zalety.
Adonis Creed, nieślubny syn Apollo Creeda przez pierwsze dziesięć lat życia jako sierota tuła się po placówkach opiekuńczo-wychowawczych. Potem przygarnia go żona jego biologicznego ojca i nie brakuje mu ptasiego mleczka. Jest młody, bogaty i odnosi sukcesy w korporacji. Coś go jednak ciągnie w stronę boksu i w końcu zostawia wszystko, żeby bić i być bitym. Z jednej strony podoba mi się nowe spojrzenie na postać protagonisty. Niby trudne dzieciństwo, ale potem luksus i życie jak z bajki. Nie jest to więc klasyczny przypadek od zera do bohatera. Z drugiej strony mam zgrzyt, bo nie do końca rozumiem motywację Adonisa. Najpierw mówi, że ojciec się nie liczy, potem, że nie chce używać nazwiska, a na koniec chce mu dorównać i czuje się przez niego opuszczony. Bo przecież nie walczy dla pieniędzy. W każdym razie w końcu trafia z Los Angeles do Filadelfii i nęka Rocky'ego Balboa, żeby ten został jego trenerem.
Reżyser Ryan Coogler to wielki fan serii o Rocky'm. Widać to w każdej klatce, scenie, dialogu. Niby Creed jest tu głównym bohaterem, ale ten film to pomnik. Hołd złożony tak postaci boksera jak i jego odtwórcy - Sylwestrowi Stallone. Sylwek gra tu starego, lekko zniedołężniałego, byłego sportowca, który prowadzi spokojne życie lokalnego restauratora. Nosi okulary do czytania, ból pleców nie daje mu spać, a wolny czas spędza na cmentarzu czytając gazety bliskim, którzy odeszli. Stallone jest w tej roli tak dobry, tak prawdziwy, że niczym Mickey Rourke we Wrestlerze - gra chyba trochę samego siebie. Życzę Sly'owi dobrze, ale nie obraziłbym się, gdyby to był jego ostatni film. Od Rocky'ego do Creeda, gdzie gra chyba najlepiej w historii swoich kreacji, byłoby niesamowitą klamrą spinającą i zamykającą wielką karierę. Czapki z głów przed Cooglerem. Podszedł do hollywoodzkiej gwiazdy z szacunkiem, ale nie przeidealizował jego wizerunku. Czapki z głów. Znalazło się nawet bardzo zabawne nawiązanie do pewnego filmu dla dorosłych, w którym późniejszy Rambo zaliczył epizod.
Reszta filmu to standard gatunku. Rocky szkoli Adonisa, jest walka bokserska w środku, jest walka w finale. Są ambicje, ciężka praca i niepokorny charakter młokosa, a także cierpliwość i spokój trenera. Zmiana pokoleniowa pokazana dużo lepiej niż ta w The Force Awakens. Boks jak boks, zawsze w tego typu filmach jest pokazany efektownie, ale rzadko prawdziwie. Mamy więc pranie się po gębach w takim tempie, że nie wytrzymałby tego nawet Mariusz Wach na dopingu. No ale taka uroda serii, nie ma co się obrażać. Gdyby pokazali walkę realnie i np. w stylu Kliczków, połowa ludzi zasnęłaby w okolicy trzeciej rundy. Zdjęcia są dynamiczne, efektowne i w wielu momentach mimo przewidywalności nadal obraz wzbudzał we mnie spore emocje. Od mimowolnego trzymania kciuków za finał (a ten jest godny!) po wzruszenie kiedy Rocky mówi o pewnych rzeczach tak szczerze, że gardło ściskało mi niewidzialne imadło.
Jedynie Michael B. Jordan nie sprostał zadaniu. Dał z siebie wszystko i wypadł nieźle, nie chcę narzekać. Miałem po prostu wrażenie, że trochę przesadził z ekspresją i za często posługuje się miną "takie mam ściśnięte poślady, że łojezu". W scenach gdzie pojawia się Stallone, nakrywa młodszego kolegę czapką. Mini zarzut mam jeszcze jeden: odrobinę za dużo kopiowania ujęć z oryginału. To samo tyczy się z muzyką. W jednym-dwóch miejscach było ok, ale w pozostałych klasyczne motywy z Rocky'ego nie pasowały do współczesnego świata pokazanego w filmie.
To jednak detale. Nie czekałem z wypiekami na Creeda. Wręcz bałem się, że może dołączyć do fali remake'ów/rebootów, które są robione tylko po to, żeby żerować na znanej marce (cześć Robocop), albo kij wie, po co są robione (planowany remake Memento!). Nic z tych rzeczy. Film Cooglera to piekny i zasłuzony pomnik dla dwóch facetów, którzy stali się ikonami współczesnego kina: Rocky Balboa i Sylwester Stallone. Szacunek panowie, szacunek panie reżyserze. 8/10
http://zabimokiem.pl/rockys-creed/
Adonis Creed, nieślubny syn Apollo Creeda przez pierwsze dziesięć lat życia jako sierota tuła się po placówkach opiekuńczo-wychowawczych. Potem przygarnia go żona jego biologicznego ojca i nie brakuje mu ptasiego mleczka. Jest młody, bogaty i odnosi sukcesy w korporacji. Coś go jednak ciągnie w stronę boksu i w końcu zostawia wszystko, żeby bić i być bitym. Z jednej strony podoba mi się nowe spojrzenie na postać protagonisty. Niby trudne dzieciństwo, ale potem luksus i życie jak z bajki. Nie jest to więc klasyczny przypadek od zera do bohatera. Z drugiej strony mam zgrzyt, bo nie do końca rozumiem motywację Adonisa. Najpierw mówi, że ojciec się nie liczy, potem, że nie chce używać nazwiska, a na koniec chce mu dorównać i czuje się przez niego opuszczony. Bo przecież nie walczy dla pieniędzy. W każdym razie w końcu trafia z Los Angeles do Filadelfii i nęka Rocky'ego Balboa, żeby ten został jego trenerem.
Reżyser Ryan Coogler to wielki fan serii o Rocky'm. Widać to w każdej klatce, scenie, dialogu. Niby Creed jest tu głównym bohaterem, ale ten film to pomnik. Hołd złożony tak postaci boksera jak i jego odtwórcy - Sylwestrowi Stallone. Sylwek gra tu starego, lekko zniedołężniałego, byłego sportowca, który prowadzi spokojne życie lokalnego restauratora. Nosi okulary do czytania, ból pleców nie daje mu spać, a wolny czas spędza na cmentarzu czytając gazety bliskim, którzy odeszli. Stallone jest w tej roli tak dobry, tak prawdziwy, że niczym Mickey Rourke we Wrestlerze - gra chyba trochę samego siebie. Życzę Sly'owi dobrze, ale nie obraziłbym się, gdyby to był jego ostatni film. Od Rocky'ego do Creeda, gdzie gra chyba najlepiej w historii swoich kreacji, byłoby niesamowitą klamrą spinającą i zamykającą wielką karierę. Czapki z głów przed Cooglerem. Podszedł do hollywoodzkiej gwiazdy z szacunkiem, ale nie przeidealizował jego wizerunku. Czapki z głów. Znalazło się nawet bardzo zabawne nawiązanie do pewnego filmu dla dorosłych, w którym późniejszy Rambo zaliczył epizod.
Reszta filmu to standard gatunku. Rocky szkoli Adonisa, jest walka bokserska w środku, jest walka w finale. Są ambicje, ciężka praca i niepokorny charakter młokosa, a także cierpliwość i spokój trenera. Zmiana pokoleniowa pokazana dużo lepiej niż ta w The Force Awakens. Boks jak boks, zawsze w tego typu filmach jest pokazany efektownie, ale rzadko prawdziwie. Mamy więc pranie się po gębach w takim tempie, że nie wytrzymałby tego nawet Mariusz Wach na dopingu. No ale taka uroda serii, nie ma co się obrażać. Gdyby pokazali walkę realnie i np. w stylu Kliczków, połowa ludzi zasnęłaby w okolicy trzeciej rundy. Zdjęcia są dynamiczne, efektowne i w wielu momentach mimo przewidywalności nadal obraz wzbudzał we mnie spore emocje. Od mimowolnego trzymania kciuków za finał (a ten jest godny!) po wzruszenie kiedy Rocky mówi o pewnych rzeczach tak szczerze, że gardło ściskało mi niewidzialne imadło.
Jedynie Michael B. Jordan nie sprostał zadaniu. Dał z siebie wszystko i wypadł nieźle, nie chcę narzekać. Miałem po prostu wrażenie, że trochę przesadził z ekspresją i za często posługuje się miną "takie mam ściśnięte poślady, że łojezu". W scenach gdzie pojawia się Stallone, nakrywa młodszego kolegę czapką. Mini zarzut mam jeszcze jeden: odrobinę za dużo kopiowania ujęć z oryginału. To samo tyczy się z muzyką. W jednym-dwóch miejscach było ok, ale w pozostałych klasyczne motywy z Rocky'ego nie pasowały do współczesnego świata pokazanego w filmie.
To jednak detale. Nie czekałem z wypiekami na Creeda. Wręcz bałem się, że może dołączyć do fali remake'ów/rebootów, które są robione tylko po to, żeby żerować na znanej marce (cześć Robocop), albo kij wie, po co są robione (planowany remake Memento!). Nic z tych rzeczy. Film Cooglera to piekny i zasłuzony pomnik dla dwóch facetów, którzy stali się ikonami współczesnego kina: Rocky Balboa i Sylwester Stallone. Szacunek panowie, szacunek panie reżyserze. 8/10
http://zabimokiem.pl/rockys-creed/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
odnośnie Creeda, bo poruszyłeś Sith pare elementów o których nie wspomniałem:
- uważam, że muzyka była adekwatna i raczej więcej pamiętam "czarnych rapów" niż motywów ze starszych części, wydawało mi się to jednak trochę niepasujące do umoszczonego w sumie dzieciństwa Adonisa
- zgadzam się, że lekko niefrasobliwe są te pokrętne motywacje głównego bohatera. myślę, że w scenariuszu założenie było dość jasne, acz kompleksowe - koleś miota się pomiedzy uwielbieniem i pasją do sportu, nieuzasadnioną goryczą i żalem do ojca, a strachem i niepewnością co do własnej wartości. Jordan nie udźwignął tego psychologicznego galimatiasu i faktycznie zbyt mocno ekspresyjnie podszedł do każdej niemal sceny, stąd zgrzyty w odbiorze. Trochę go rola Adonisa przerosła, co nie zmienia faktu że ogólnie zaprezentował się poprawnie i warto śledzić karierę chłopaka.
- w ogóle co to za imię - Adonis? Chyba najsłabszy element scenariusza
- walki może i nie są realistyczne, ale i tak bardziej wiarygodne niz w poprzednich częściach. czytałem opinię, że są to jedne z najlepiej oddanych i nakręconych pojedynków bokserskich w kinie - ale żeby to zweryfikować musiałbym obejrzeć ponownie. Za pierwszym razem człowiek jednak bardziej kierowany jest emocjami wywołanymi przez akcję, zeby chłodno ocenić
Poza tym we wszystkim się zgadzam i bardzo mnie cieszy, że film się podoba. Mogło być różnie, a wyszło coś naprawdę wartościowego.
- uważam, że muzyka była adekwatna i raczej więcej pamiętam "czarnych rapów" niż motywów ze starszych części, wydawało mi się to jednak trochę niepasujące do umoszczonego w sumie dzieciństwa Adonisa
- zgadzam się, że lekko niefrasobliwe są te pokrętne motywacje głównego bohatera. myślę, że w scenariuszu założenie było dość jasne, acz kompleksowe - koleś miota się pomiedzy uwielbieniem i pasją do sportu, nieuzasadnioną goryczą i żalem do ojca, a strachem i niepewnością co do własnej wartości. Jordan nie udźwignął tego psychologicznego galimatiasu i faktycznie zbyt mocno ekspresyjnie podszedł do każdej niemal sceny, stąd zgrzyty w odbiorze. Trochę go rola Adonisa przerosła, co nie zmienia faktu że ogólnie zaprezentował się poprawnie i warto śledzić karierę chłopaka.
- w ogóle co to za imię - Adonis? Chyba najsłabszy element scenariusza
- walki może i nie są realistyczne, ale i tak bardziej wiarygodne niz w poprzednich częściach. czytałem opinię, że są to jedne z najlepiej oddanych i nakręconych pojedynków bokserskich w kinie - ale żeby to zweryfikować musiałbym obejrzeć ponownie. Za pierwszym razem człowiek jednak bardziej kierowany jest emocjami wywołanymi przez akcję, zeby chłodno ocenić
Poza tym we wszystkim się zgadzam i bardzo mnie cieszy, że film się podoba. Mogło być różnie, a wyszło coś naprawdę wartościowego.
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003