Ptaszor pisze:To był wyjątkowo gruby nawias.
Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Moderatorzy: boncek, Zolt, Pquelim, Voo
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przekręt (2000)
Cała fabuła obraca się wokół drogocennego diamentu, który splątuje losy ludzi z półświatka gangsterskiego. Świetna rola Brada Pitta, która wciela się w rolę Cygana (Roma), zmuszonego do uczestniczenia w nielegalnych walkach. Polecam.
Cała fabuła obraca się wokół drogocennego diamentu, który splątuje losy ludzi z półświatka gangsterskiego. Świetna rola Brada Pitta, która wciela się w rolę Cygana (Roma), zmuszonego do uczestniczenia w nielegalnych walkach. Polecam.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Hmm... Nie kojarzę.
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7590
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
To ten film w reżyserii Szona Pena?
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Szona Bina. Podobno reżyser pod koniec umiera.Crowley pisze:To ten film w reżyserii Szona Pena?
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7590
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Szon Bin też byłe mężem Madonny?
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Rajany. Pobił ją.Crowley pisze:Szon Bin też byłe mężem Madonny?
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Podziemny krąg (1999)
Zanim Brad Pitt zagrał we wspomnianym "Przekręcie", zaliczył rolę Tylera Durdena, człowieka znudzonego rutyną dnia codziennego. Pewnego dnia poznaje Edwarda Nortona. Razem zakładają klub, w którym co tydzień odbywają się walki na gołe pięści. Taki sobie, więc nie polecam. Słabe efekty, ale Brad Pitt dobrze zagrał. Nie tak dobrze, jak w "Przekręcie", ale też spoko.
Zanim Brad Pitt zagrał we wspomnianym "Przekręcie", zaliczył rolę Tylera Durdena, człowieka znudzonego rutyną dnia codziennego. Pewnego dnia poznaje Edwarda Nortona. Razem zakładają klub, w którym co tydzień odbywają się walki na gołe pięści. Taki sobie, więc nie polecam. Słabe efekty, ale Brad Pitt dobrze zagrał. Nie tak dobrze, jak w "Przekręcie", ale też spoko.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Co to za filmy i co to za Brad Pitt? Zapowiada się na dobrze rokującego aktora!
Wysłane z mojego Moto G (5) Plus przy użyciu Tapatalka
Wysłane z mojego Moto G (5) Plus przy użyciu Tapatalka
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przekręt! Widziałem i też polecam! Uwielbiam kino gangsterskie. Osobiście wolę polskie. Świetnym przykładem jest film Psy z mało znana rola Bogusława Lindy (Quo Vadis, Pan Tadeusz)
#sgk 4 life.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czarna pantera nudnawa. Jakoś tam się trzyma, i jest świeżej niż Marvel przyzwyczaił, ale bez fajerwerków. W końcu fajni złoczyńcy. Szkoda że reszta filmu taka nie była. 5/10
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Nie zgadzam się. Tekst na dniachpeterpan pisze:Czarna pantera nudnawa. Jakoś tam się trzyma, i jest świeżej niż Marvel przyzwyczaił, ale bez fajerwerków. W końcu fajni złoczyńcy. Szkoda że reszta filmu taka nie była. 5/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Brad Pitt grał nie Roma tylko Irlandczyka
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Irish Travellera grał dokładnie. To nie do końca Irlandczycy. To taka zróżnicowana etnicznie grupa koczowników, zazwyczaj zaliczana do Cyganów (ale nie do Romów).Zolt pisze:Brad Pitt grał nie Roma tylko Irlandczyka
CD-Action, RETRO i cdaction.pl
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Może się zblazowałem i oglądałem za późno, ale film mi się dłużył niesamowicie przy naprawdę prostej intrydze bez wielu zwrotów akcji. Zwłaszcza ostatnie pół godziny trwało za długo, z czego nawet jeden bohater zrobił polewkę chybaSithFrog pisze:Nie zgadzam się. Tekst na dniachpeterpan pisze:Czarna pantera nudnawa. Jakoś tam się trzyma, i jest świeżej niż Marvel przyzwyczaił, ale bez fajerwerków. W końcu fajni złoczyńcy. Szkoda że reszta filmu taka nie była. 5/10
Pochwalić można, że intryga była prosta, bez zbędnych komplikacji, będąca doskonałym pretekstem do widowiska - tylko tego zabrakło mi trochę. Bitwa Pięciu Armii (nawet Bilbo Baggins się załapał ) wyzuta z emocji i komiksowej akcji - jakoś tak patrzyłem bez zachwytu czy zażerania popcornu z przejęcia
Trochę drażniło mnie czarno-ziomalskie tło społeczne z przemycaniem sporej ilości mitów ale do przeżycia. Szkoda, że Killmonger nie dostał ciekawszego hiphopowego soundtracku podczas swoich chwil - albo nie zauważyłem - pasowałoby idealnie.
Szkoda że nikt z recenzentów których już czytałem nie zauważył, że gdyby Wakanda była pigmentalnie nieuposażona, to byłaby krajem marzeń Trumpa z kultem najsilniejszego wodza, odgradzającego się od świata, uchodźców, imigrantów i trzymającej się ścisłego izolacjonizmu
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Może dlatego, że to oczywiste i cały film jest o dochodzeniu do wniosku, że to jednak niedobra postawa?peterpan pisze:Szkoda że nikt z recenzentów których już czytałem nie zauważył, że gdyby Wakanda była pigmentalnie nieuposażona, to byłaby krajem marzeń Trumpa z kultem najsilniejszego wodza, odgradzającego się od świata, uchodźców, imigrantów i trzymającej się ścisłego izolacjonizmu
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Oj tam. Raczej stwierdzili, że sami tego potrzebują
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wiesz, może i tak, ale z drugiej strony backstory do Wakandy jest takie, że dzięki pełnej izolacji i homogeniczności etnicznej stworzyli najbardziej zaawansowane technicznie społeczeństwo w historii ludzkości. To jest pogląd ciut bardziej nacjonalistyczny od doktryny NSDAP, która jednak zakładała konieczność istnienia handlu między różnymi nacjami .SithFrog pisze:Może dlatego, że to oczywiste i cały film jest o dochodzeniu do wniosku, że to jednak niedobra postawa?
CD-Action, RETRO i cdaction.pl
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czarna Pantera (Black Panther) - Wokół najnowszego filmu z kinowego uniwersum Marvela było przed premierą tyle szumu co w przypadku "Wonder Woman". Powody są oczywiste. Dla czarnoskórej społeczności to pierwsza szansa na udany film super-bohaterski z ich przedstawicielem w roli głównej*. Za kamerą staje Ryan Coogler, reżyser bardzo dobrego "Creed" i muszę przyznać, że ponownie dał sobie radę. Nie jest to może pozycja tak doskonała jak sugerują niektóre recenzje, ale na pewno zajmie wysokie miejsca w rankingach filmów MCU.
Akcja rozpoczyna się po wydarzeniach znanych z "Captain America: Civil War". Król T'Chaka ginie w zamachu, a tron ma objąć jego syn: T'Challa (Chadwick Boseman). Wiąże się z tym także konieczność zostania Czarą Panterą - symbolicznym i rzeczywistym obrońcą swojego państwa. Wakanda bowiem to bardzo specyficzna społeczność. Ukryta za fasadą państwa trzeciego świata, w rzeczywistości - dzięki surowcowi vibranium (z tego materiału jest stworzona m.in. tarcza Kapitana Ameryki) - będąca o lata świetlne przed resztą globu pod kątem technologii i rozwoju. Strzegąca zazdrośnie swoich sekretów, ograniczająca wymianę towarów, usług i migrację do niezbędnego minimum.
To właśnie Wakanda jest jedną z głównych bohaterek filmu. Nie pamiętam żadnego świata w MCU, który tak dobrze i tak szczegółowo sportretowano na ekranie. Afrykański klimat, tradycje i obrzędy łączące to co stare ze współczesnością, zróżnicowanie i zależności plemienne - wszystko buduje niesamowity, kolorowy i przebogaty świat, na który patrzy się z przyjemnością. Coogler zrobił wszystko to, czego nie chcieli lub nie potrafili zrobić twórcy pierwszych dwóch części o Thorze. Asgard był pokazany bez szczegółów, w szerokich planach i stanowił nic nie znaczące tło. Wakanda to kultura, to społeczność, to feeria barw i niesamowite tatuaże, ozdoby cielesne czy kostiumy. Ja się w tym obrazie zakochałem, choć zaznaczę, że dla mniej cierpliwych widzów pierwszy akt może być nudny, bo poza odkrywaniem wakandzkiej rzeczywistości niewiele się dzieje.
Co jest jedną z bardziej charakterystycznych cech MCU? Słabe czarne charaktery. Coogler postanowił przełamać ten trend. Przez chwilę to nie było takie oczywiste, bo Andy Serkis jako Ulysses Klaue przeszarżował, nie podobała mi się jego zabawa rolą. Wypadł zbyt groteskowo i rozminął się z tonem filmu. Za to Michael B. Jordan jako Erik Killmonger to klasa sama w sobie. Postać z krwi i kości, z bardzo ciekawą i zrozumiałą dla widza motywacją. Ba! Momentami widz może się zastanawiać, czy to czasem nie Killmonger ma rację. Tak jest przynajmniej do pewnego momentu. W trzecim akcie chyba zmieniono scenarzystę, bo nagle Killmonger zmienia się we wrzeszczącego terrorystę klasy B, takiego co to ma szczwany plan przejęcia władzy nad światem. Szkoda, bo gdyby do finału dotarła wersja Erika jaką widzieliśmy na początku, to na pewno film by na tym zyskał, a jego wymowa nie byłaby tak jednoznaczna.
O ile Michael B. Jordan był świetny, to Chadwick Boseman po prostu zagrał poprawnie. T'Challa ani nie zawodzi, ani nie powala. Powalają za to kobiety, które krążą wokół młodego króla. Siostra Shuri (Letitia Wright), była dziewczyna Nakia (Lupita Nyong'o) i dowódca armii Wakandy - Okoye (Danai Gurira). Nie potrafię powiedzieć, która z nich zagrała najlepiej (po namyśle: chyba Gurira), ale każda zaznaczyła swoją obecność na ekranie na tyle mocno, że na pewno pojawią się w kolejnych odsłonach serii czy innych filmach w MCU. Nie wyobrażam sobie innej opcji. Pojawia się również Bilbo Bag... eee... Martin Freeman i robi głównie za "comic relief". Forrest Whitaker prezentuje kolejną wersję samego siebie, właściwie to Saw Gerrera z "Łotra Jeden" tylko w bardziej swojskich ciuchach.
Zdziwiła mnie za to jakość efektów specjalnych. Jest w najlepszym wypadku średnia. Wiele konstrukcji i wnętrz Wakandy wygląda jak żywcem wyjęte z prequeli Star Wars. No dobrze, przesadzam, ale zdecydowanie czuć ich sterylność i to, że wygenerowano je za pomocą komputera. Nie podobał mi się też sposób w jaki scenarzyści przekazują nam swoje refleksje na temat kolonializmu, niewolnictwa czy niwelowania nierówności społecznych. Nie chodzi mi o samo poruszanie tych tematów, po prostu przeszkadza mi kiedy serwuje się poważny problem w sposób obdarty z niuansów. Brakowało tylko scen z przełamywaniem czwartej ściany, w których bohaterowie zwracaliby się bezpośrednio do widowni, głosząc hasła w stylu "make love not war". Nie kupił mnie też finał. Fabuła buduje niespiesznie ciekawy i wcale nie oczywisty do oceny konflikt, a w kulminacji mamy to co zwykle: nawalankę wszystkich ze wszystkimi. Bez ładu i składu. Co więcej - Coogler sceny akcji nakręcił po prostu słabo. Sporo szybkich, krótkich ujęć i trzęsąca się kamera to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Miało być dynamicznie, a wyszło chaotycznie. Rytualne pojedynki jeden na jeden w połowie filmu wyszły nieporównywalnie lepiej niż zadyma na koniec.
"Czarna Pantera" nie wyznacza nowych kierunków, nie jest żadną rewolucją w MCU jak sugerują hura-optymistyczne recenzje, ale na pewno jest filmem udanym. Może nawet bardzo? Ma też coś, co już było widać przy okazji "Thor: Ragnarok". Marvel powoli oddaje (tak jak powinien) coraz więcej władzy kreatywnej swoim reżyserom i w ogóle twórcom. Tak jak "Ragnarok" był ewidentnie produkcją Taiki Waititiego, tak w "Black Panther" można wyczuć styl Ryana Cooglera. To sprawia, że z dwóch nadchodzących premier: "Avengers: infinity War" i "Ant-Man and the Wasp", dużo bardziej czekam na tę drugą.
* - Tak, wiem, był "Blade", ale mało kto to kojarzy z kinem super-bohaterskim, sam łowca to raczej "anti-hero" niż faktyczny bohater; poza tym filmy były w kategorii wiekowej "R", więc z automatu miały mocno okrojoną publikę. "Catwoman" czy "Steel" nie liczę z powodów oczywistych: obie pozycje to straszne paździerze. 8/10
http://zabimokiem.pl/wakanda-podbija-mcu/
Akcja rozpoczyna się po wydarzeniach znanych z "Captain America: Civil War". Król T'Chaka ginie w zamachu, a tron ma objąć jego syn: T'Challa (Chadwick Boseman). Wiąże się z tym także konieczność zostania Czarą Panterą - symbolicznym i rzeczywistym obrońcą swojego państwa. Wakanda bowiem to bardzo specyficzna społeczność. Ukryta za fasadą państwa trzeciego świata, w rzeczywistości - dzięki surowcowi vibranium (z tego materiału jest stworzona m.in. tarcza Kapitana Ameryki) - będąca o lata świetlne przed resztą globu pod kątem technologii i rozwoju. Strzegąca zazdrośnie swoich sekretów, ograniczająca wymianę towarów, usług i migrację do niezbędnego minimum.
To właśnie Wakanda jest jedną z głównych bohaterek filmu. Nie pamiętam żadnego świata w MCU, który tak dobrze i tak szczegółowo sportretowano na ekranie. Afrykański klimat, tradycje i obrzędy łączące to co stare ze współczesnością, zróżnicowanie i zależności plemienne - wszystko buduje niesamowity, kolorowy i przebogaty świat, na który patrzy się z przyjemnością. Coogler zrobił wszystko to, czego nie chcieli lub nie potrafili zrobić twórcy pierwszych dwóch części o Thorze. Asgard był pokazany bez szczegółów, w szerokich planach i stanowił nic nie znaczące tło. Wakanda to kultura, to społeczność, to feeria barw i niesamowite tatuaże, ozdoby cielesne czy kostiumy. Ja się w tym obrazie zakochałem, choć zaznaczę, że dla mniej cierpliwych widzów pierwszy akt może być nudny, bo poza odkrywaniem wakandzkiej rzeczywistości niewiele się dzieje.
Co jest jedną z bardziej charakterystycznych cech MCU? Słabe czarne charaktery. Coogler postanowił przełamać ten trend. Przez chwilę to nie było takie oczywiste, bo Andy Serkis jako Ulysses Klaue przeszarżował, nie podobała mi się jego zabawa rolą. Wypadł zbyt groteskowo i rozminął się z tonem filmu. Za to Michael B. Jordan jako Erik Killmonger to klasa sama w sobie. Postać z krwi i kości, z bardzo ciekawą i zrozumiałą dla widza motywacją. Ba! Momentami widz może się zastanawiać, czy to czasem nie Killmonger ma rację. Tak jest przynajmniej do pewnego momentu. W trzecim akcie chyba zmieniono scenarzystę, bo nagle Killmonger zmienia się we wrzeszczącego terrorystę klasy B, takiego co to ma szczwany plan przejęcia władzy nad światem. Szkoda, bo gdyby do finału dotarła wersja Erika jaką widzieliśmy na początku, to na pewno film by na tym zyskał, a jego wymowa nie byłaby tak jednoznaczna.
O ile Michael B. Jordan był świetny, to Chadwick Boseman po prostu zagrał poprawnie. T'Challa ani nie zawodzi, ani nie powala. Powalają za to kobiety, które krążą wokół młodego króla. Siostra Shuri (Letitia Wright), była dziewczyna Nakia (Lupita Nyong'o) i dowódca armii Wakandy - Okoye (Danai Gurira). Nie potrafię powiedzieć, która z nich zagrała najlepiej (po namyśle: chyba Gurira), ale każda zaznaczyła swoją obecność na ekranie na tyle mocno, że na pewno pojawią się w kolejnych odsłonach serii czy innych filmach w MCU. Nie wyobrażam sobie innej opcji. Pojawia się również Bilbo Bag... eee... Martin Freeman i robi głównie za "comic relief". Forrest Whitaker prezentuje kolejną wersję samego siebie, właściwie to Saw Gerrera z "Łotra Jeden" tylko w bardziej swojskich ciuchach.
Zdziwiła mnie za to jakość efektów specjalnych. Jest w najlepszym wypadku średnia. Wiele konstrukcji i wnętrz Wakandy wygląda jak żywcem wyjęte z prequeli Star Wars. No dobrze, przesadzam, ale zdecydowanie czuć ich sterylność i to, że wygenerowano je za pomocą komputera. Nie podobał mi się też sposób w jaki scenarzyści przekazują nam swoje refleksje na temat kolonializmu, niewolnictwa czy niwelowania nierówności społecznych. Nie chodzi mi o samo poruszanie tych tematów, po prostu przeszkadza mi kiedy serwuje się poważny problem w sposób obdarty z niuansów. Brakowało tylko scen z przełamywaniem czwartej ściany, w których bohaterowie zwracaliby się bezpośrednio do widowni, głosząc hasła w stylu "make love not war". Nie kupił mnie też finał. Fabuła buduje niespiesznie ciekawy i wcale nie oczywisty do oceny konflikt, a w kulminacji mamy to co zwykle: nawalankę wszystkich ze wszystkimi. Bez ładu i składu. Co więcej - Coogler sceny akcji nakręcił po prostu słabo. Sporo szybkich, krótkich ujęć i trzęsąca się kamera to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Miało być dynamicznie, a wyszło chaotycznie. Rytualne pojedynki jeden na jeden w połowie filmu wyszły nieporównywalnie lepiej niż zadyma na koniec.
"Czarna Pantera" nie wyznacza nowych kierunków, nie jest żadną rewolucją w MCU jak sugerują hura-optymistyczne recenzje, ale na pewno jest filmem udanym. Może nawet bardzo? Ma też coś, co już było widać przy okazji "Thor: Ragnarok". Marvel powoli oddaje (tak jak powinien) coraz więcej władzy kreatywnej swoim reżyserom i w ogóle twórcom. Tak jak "Ragnarok" był ewidentnie produkcją Taiki Waititiego, tak w "Black Panther" można wyczuć styl Ryana Cooglera. To sprawia, że z dwóch nadchodzących premier: "Avengers: infinity War" i "Ant-Man and the Wasp", dużo bardziej czekam na tę drugą.
* - Tak, wiem, był "Blade", ale mało kto to kojarzy z kinem super-bohaterskim, sam łowca to raczej "anti-hero" niż faktyczny bohater; poza tym filmy były w kategorii wiekowej "R", więc z automatu miały mocno okrojoną publikę. "Catwoman" czy "Steel" nie liczę z powodów oczywistych: obie pozycje to straszne paździerze. 8/10
http://zabimokiem.pl/wakanda-podbija-mcu/
- Matthias[Wlkp]
- purpurowy
- Posty: 7478
- Rejestracja: 17 czerwca 2014, o 15:58
- Lokalizacja: Swarożycu! Rządź!
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wiesz kim jesteś, jak nie dajesz BP 10/10?
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Racist as fuck Żaba, racist as fuck...
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Przesadzacie. Bałem się, że tak będzie, że film będzie mooooooocno średni i będzie trzeba dawać więcej "bo rasizm", ale to naprawdę jest niezły film.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ale znalazłeś tam błędy, prawdziwie światły, tolerancyjny, człowiek nie widział by żadnych . A tak serio to już wrzucałem, ktoś wytknął filmowi rzeczy, które mu się nie podobały, ani razu nie były to problemy "bo czarni" a i tak dostał(a?) notkę rasisty .
What Darwin was too polite to say, my friends, is that we came to rule the earth not because we were the smartest, or even the meanest, but because we have always been the craziest, most murderous motherfuckers in the jungle.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No ja jestem sceptyczny co do Czornej Pantery po Wonder Woman, którą krytycy okrzyknęli 8 cudem świata, bo kobiety, a sam film był zwyczajnie ok, z chujową końcówką...
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Tu jest bardzo podobnie tylko jednak trochę oryginalniej i cały ten "world building" Wakandy wygląda świetnie. To mi się naprawdę podobało i na pewno jest to lepsze origin story niż wiele innych (Thor, Cap, Dr Strange, An-Man).Gregor pisze:No ja jestem sceptyczny co do Czornej Pantery po Wonder Woman, którą krytycy okrzyknęli 8 cudem świata, bo kobiety, a sam film był zwyczajnie ok, z chujową końcówką...
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Ghost in the Shell
Wersja aktorska. Spodziewałem się czegoś słabszego a tymczasem film ma dobre tempo, świetne efekty i dynamiczną elektroniczną muzykę. Nie jestem w stanie w jakikolwiek sposób odnieść go do animowanego pierwowzoru bo tamten widziałem chyba kilkanaście lat temu. Po drodze był jeszcze serial ale też w czasach gdy byłem piękny i młody. Moim zdaniem wersja z 2017 to po prostu solidna rozrywka dla fana SF. Moja żona wyszła z pokoju po 10 minutach ale z młodym bawiliśmy się świetnie 8/10
Wersja aktorska. Spodziewałem się czegoś słabszego a tymczasem film ma dobre tempo, świetne efekty i dynamiczną elektroniczną muzykę. Nie jestem w stanie w jakikolwiek sposób odnieść go do animowanego pierwowzoru bo tamten widziałem chyba kilkanaście lat temu. Po drodze był jeszcze serial ale też w czasach gdy byłem piękny i młody. Moim zdaniem wersja z 2017 to po prostu solidna rozrywka dla fana SF. Moja żona wyszła z pokoju po 10 minutach ale z młodym bawiliśmy się świetnie 8/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wizualnie zgadzam się, że przepiękny film. Tylko scenariusz dla mnie był tak łopatologiczny, że aż bolało.
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Podpisuje się pod tym, bardzo oryginalnie przedstawiony i wprowadzony świat Wakandy. Co do całego filmu to może nie jest to komiksowy top-tier ale jest dobrze.SithFrog pisze:Tu jest bardzo podobnie tylko jednak trochę oryginalniej i cały ten "world building" Wakandy wygląda świetnie. To mi się naprawdę podobało i na pewno jest to lepsze origin story niż wiele innych (Thor, Cap, Dr Strange, An-Man).Gregor pisze:No ja jestem sceptyczny co do Czornej Pantery po Wonder Woman, którą krytycy okrzyknęli 8 cudem świata, bo kobiety, a sam film był zwyczajnie ok, z chujową końcówką...
Ale i tak: 95% czarnoskórych aktorów wśród których jest masa silnych kobiecych postaci- być białym heteroseksualnym krytykiem filmowym w USA i ocenić słabo Black Panther to ruch kończący karierę
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Voo dobrze zrobił oglądając nie pamiętając oryginału
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
No ja w ogóle już sporo rzeczy nie pamiętam
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
zaległości z głownej i shorty:
Czas Mroku (Darkest Hour)
Film jest wycinkiem z bogatej biografii Winstona Churchilla. Opowiada o bardzo trudnym dla Wielkiej Brytanii okresie, w przededniu rozpoczęcia “Bitwy o Anglię”, jaką stoczyli żołnierze RAF-u i Royal Navy z Luftwaffe w połowie 1940 roku. Nie sposób jest odnosić się w recenzji do fabularnych aspektów tej historii bez zbudowania odpowiedniego kontekstu politycznego. Churchill w owym czasie nie cieszył się zaufaniem opinii publicznej, ani nawet własnej Partii Konserwatywnej. Byłego premiera uznawano za “niewygodnego”, kontrowersyjnego, apodyktycznego i – to chyba nie będzie nadużycie – upadłego polityka. Jego kariera na szczytach została mocno nadszarpnięta przez błędne decyzje podejmowane jeszcze w okresie I Wojny Światowej. Stojąc u progu otwartego konfliktu z Trzecią Rzeszą, szarżującą w maju 1940 roku przez niziny Belgii i Holandii, rząd Wielkiej Brytanii został zmuszony do rewizji dotychczasowej polityki wobec Hitlera. Ówczesny premier Neville Chamberlain, gorący zwolennik polityki appeasmentu (udobruchania) niemieckiego dyktatora, musiał ustąpić ze stanowiska.
Film w pierwszych scenach ukazuje nieco okrojony obraz dyskusji kierownictwa torysów, której przedmiotem jest sukcesja na stanowisku premiera. Naturalnym kandydatem wydaje się być lord Halifaxu (w jego roli przekonująco wypadł znany z “Gry o Tron” Stephen Dillane), który ma poparcie wszystkich decydentów. Ten młody polityk, którego poglądy są bardzo zbliżone do prezentowanych przez Chamberlaina, niespodziewanie decyduje się odrzucić propozycję. W tej sytuacji Konserwatyści, niejako zmuszeni presją ze strony opozycji, decydują, by powierzyć władzę Winstonowi Churchillowi, dla którego jest to drugie podejście do roli premiera (po raz trzeci został nim jeszcze po wojnie, ale o tym film nie wspomina).
Winston Churchill jest zdeklarowanym przeciwnikiem jakichkolwiek ustępstw w stosunku do agresora. Jego determinacja, przekonanie o bezcelowości podjęcia rozmów pokojowych, a także wewnętrzne rozterki związane z ogromną odpowiedzialnością za podejmowane decyzje są głównym tematem filmu. To z jednej strony jest jego największą siłą – ze względu na odgrywającego główną rolę Gary’ego Oldmana, do którego jeszcze wrócimy, a z drugiej – stanowi w moim przekonaniu największą bolączkę scenariusza. I od tego chciałbym zacząć.
W świecie wielkiej polityki bardzo ważne są zakulisowe i często głęboko ukryte motywacje najważniejszych bohaterów. To właśnie ze względu na skomplikowaną siatkę powiązań, wzajemnych zależności i partykularnych interesów, gra polityczna w ujęciu filmowym może wydawać bardzo atrakcyjna i fascynująca. “Czas mroku” w niedużym stopniu, ale jednak zauważalnie cierpi na ubogość w tej materii. Brakuje w nim szerszego spojrzenia na postaci Chamberlaina (poprawny, choć nieco chimeryczny Ronald Pickup), którego postać zdaje się być dla opowiadanej historii równie kluczowa, co Churchill. Polityk odpowiedzialny za rozmiar i skalę klęsk działań antyhitlerowskich w pierwszych miesiącach wojny, został tutaj potraktowany nieco przedmiotowo – ot, jest starym, schorowanym liderem partii, którego poglądy i przekonania – niedostatecznie w moim odczuciu uargumentowane – stoją w wyraźnej sprzeczności z zamiarami głównego bohatera. Podobnie wspomniany lord Halifax – optujący za podjęciem rokowań pokojowych i szantażujący premiera swoją dymisją, która może doprowadzić do kolejnej zmiany na czele rządu – jego stanowisku brakuje rozbudowanej ekspozycji, zwłaszcza dziwić może decyzja o odrzuceniu funkcji premiera z początkowych scen filmu. Przez większość seansu Halifax zachowuje się tak, jakby chciał obalić Churchilla i przejąc władzę, co w moim odczuciu tworzy zastanawiającą niekonsekwencję tej postaci. Podobnie jak Chamberlain, Halifax funkcjonuje w scenariuszu jako kolejny przeciwnik w walce politycznej.
Jedyną postacią drugoplanową, która w trakcie seansu przechodzi pewną metamorfozę i ma do opowiedzenia nieco więcej, niż konwencjonalne deklaracje własnego stanowiska w sprawie walki z Rzeszą, jest król Jerzy VI (świetna rola Bena Mendelsona). Ten sam Jerzy VI, którego Czytelnicy pewnie kojarzą jako zmagającego się z wadą wymowy bohatera “Jak zostać królem” (nagrodzona statuetką Oscara w 2011 roku kreacja Colina Firtha). Jego troska o losy Królestwa, a także wrodzony upór i chęć przeciwstawienia się zagrożeniu zostały wymownie zaprezentowane w jednej z lepszych scen filmu, kiedy król odwiedza pogrążonego w bezsenności Churchilla w jego sypialni.
Jeżeli już mówimy o związkach “Czasu mroku” z innymi produkcjami filmowymi, to nie można uciec od porównania z tegoroczną “Dunkierką”, której recenzje na naszym portalu znajdziecie pod tym linkiem. Akcja wycofywania wojsk brytyjskich u wybrzeży Francji jest kluczowym elementem kameralnej produkcji Chrisa Nolana, odgrywa również niebagatelną rolę w historii opowiedzianej przez Joe Wrighta. Wydarzenia z Dunkierki dały bowiem nadzieję zarówno brytyjskiemu społeczeństwu, jak i samemu Churchillowi, na efektywne odparcie wojsk nazistowskich w trakcie zbliżającej się Bitwy o Anglię. Zanim jednak do tego dojdzie, główny bohater będzie osamotnionym zwolennikiem walki z Hitlerem i stawiania oporu za wszelką cenę. Jego dążenia nie znajdują zwolenników w najbliższym otoczeniu, a on sam – będący cholerycznym ekstrawertykiem z masą dziwactw – z biegiem czasu i wobec coraz “mroczniejszych” okoliczności na froncie we Francji, zaczyna poddawać w wątpliwość swoje przekonania.
I w tym momencie dochodzimy do crème de la crème filmu, bowiem wszystkie wspomniane wcześniej ubytki w charakterach postaci drugoplanowych rekompensuje Gary Oldman. Bez dwóch zdań można śmiało twierdzić, że rola Winstona Churchilla należy do najwybitniejszych w jego dorobku. Pod względem fizycznym w filmie tym aktor praktycznie wcale nie przypomina pięćdziesięcioletniego, szczupłego gwiazdora z Hollywood. Oldman nie tyle zagrał tutaj brytyjskiego premiera, co zbudował wokół siebie całkowicie wiarygodną i spójną postać Churchilla. Słowa padające z jego ust, styl tych wypowiedzi, stanowią niemal idealną kopię oryginalnych, barwnych przemów brytyjskiego polityka. Gestykulacja, mimika twarzy, charakterystyczna wada wymowy i akcent wywołują fenomenalny efekt. Oldman zadbał nawet o takie szczegóły jak specyficzne dla Churchilla pochrząkiwania i pomruki do samego siebie, w których udało mu się zilustrować całą paletę uczuć i emocji, którymi był targany. Wiele z sentencji wygłaszanych przez niego na ekranie prezentuje zarówno przenikliwość umysłu politycznego lidera, jak i jego specyficzne, brytyjskie poczucie humoru. W rezultacie film przypomina momentami fabularyzowany dokument oparty na autentycznych nagraniach brytyjskiego premiera. Znakomita, zasługująca na najwyższe uznanie robota aktorska, która może zapewnić mu Oscara – nawet mimo konkurencji ze strony Daniela Day-Lewisa (“Nić widmo”). Doceniając kunszt obu tych panów wydaje mi się, że jednak kreacja Oldmana niesie ze sobą większy “ciężar gatunkowy” i stanowiła bardziej wymagające wyzwanie warsztatowe, niż podjęta przez DDL próba sportretowania londyńskiego krawca.
Poza wybitną kreacją Winstona Churchilla, “Czas mroku” oferuje widzowi dość konwencjonalne kino biograficzne. Atmosfera wokół postaci głównego bohatera zagęszcza się w jednostajnym, dość umiarkowanym tempie, a w jej tle przewijają się postaci drugoplanowe. Oprócz wspomnianych polityków i władcy, istotną rolę odgrywają małżonka Churchilla, Clemmie (Kristin Scott Thomas) oraz jego świeżo zatrudniona sekretarka Elizabeth Layton (Lily James). Obie panie stanowią coś w rodzaju barwnego tła dla aktorskich popisów Oldmana, same nie zostały wyposażone przez scenarzystę żadnym konkretnym wątkiem osobistym. Taka, a nie inna konstrukcja tej historii pozwala skupić się na kreacji głównego bohatera, która jest fascynująca i budzi wielki podziw, ale wydaje mi się, że będzie miało również negatywną konsekwencję – w kilka dni po seansie niewiele z “Czasu Mroku” zostaje w głowie widza.
Warto wspomnieć, że “Czas Mroku” nie jest jedynym filmem o słynnym brytyjskim przywódcy zrealizowanym w 2017 roku. Na osobne słowa pochwały (i recenzję, jeśli znajdę czas) z pewnością zasługuje brytyjski “Churchill” w reżyserii Jonathana Teplitzky’ego. W tym filmie kapitalnie główną rolę zagrał uznany szkocki aktor Brian Cox, którego kreacja – choć nie wytrzymuje porównania z ekspresyjnością Oldmana – również zasługuje na najwyższe słowa uznania. Sam film jest znacznie spokojniejszy od recenzowanego tutaj dzieła Wrighta, opowiada też o wydarzeniach późniejszych – tuż przed rozpoczęciem desantu aliantów w ramach “D-Day”. Cox bardzo naturalnie i wiarygodnie sportretował upór i specyficzny charakter Churchilla. Warto zainteresować się tym, nieco anonimowym filmem, chociażby po to, aby porównać swoje odczucia co do walorów aktorskich. W obu przypadkach jest to robota wysokiej jakości.
Na pewno wszyscy oglądający “Czas Mroku” zwrócą uwagę na rewelacyjną scenę w metrze, kiedy premier, pełen wątpliwości co do słuszności swojej polityki postanawia zasięgnąć porady wśród zwykłych zjadaczy chleba. To kolejny fenomenalny popis umiejętności aktorskich Oldmana, ale też niezwykle wzruszająca scena, budująca portret angielskiego społeczeństwa w przededniu wielkiej wojny. Sekwencja robi znakomite wrażenie, jest poruszająca i wywołuje wzruszenie. Trochę szkoda, że nie udało się twórcom osiągnąć podobnego napięcia w kilku innych momentach, bo 120-minutowy seans potrafi się lekko nużyć, zwłaszcza widzom obeznanym z historią i znającym ostateczne rozstrzygnięcia snutej przez Wrighta opowieści.
Dla wszystkich innych “Czas mroku” może okazać się bardzo pouczającą lekcją historii i znakomitą rozrywką, w której pierwsze skrzypce gra fenomenalny Gary Oldman. Jest to solidne, biograficzne kino z kilkoma znakomitymi elementami. Widz zainteresowany tematyką na pewno nie poczuje rozczarowania, a wszyscy kinomaniacy po prostu powinni się do kina wybrać – wcale nie po to, aby uzupełnić swoją wiedzę historyczną, ale by zobaczyć na własne oczy niesamowitą metamorfozę zaprezentowaną w pierwszym planie. Dla samego Oldmana zdecydowanie trzeba “Czas Mroku” zobaczyć.
7/10
Czwarta Władza (The Post)
Na początek suchar: dobrze, że oryginalny tytuł filmu – “The Post” nie został u nas przetłumaczony dosłownie. Poczta ma wszakże niewiele wspólnego z historią opowiedzianą przez Stevena Spielberga w jego najnowszej produkcji. Film kontynuuje tradycję amerykańskiej szkoły filmowo-dziennikarskiej, której renesans zaserwował nam Tom McCarthy w znakomitym “Spotlight” z 2015 roku. Tym razem opowieść dotyczy historii publikacji dwóch gazet, które doprowadziły do zakończenia bezsensownego i jałowego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w konflikt militarny w Wietnamie.
Tło historyczne nie jest tutaj zarysowane zbyt szeroko, ale o wszystkich najważniejszych rzeczach dowiemy się prędzej czy później – w trakcie seansu. Postępująca i wyniszczająca wojna w Wietnamie nie prowadzi do żadnych konkretnych rezultatów, generując ogromny sprzeciw i protesty wśród społeczeństwa w USA. Admiralicja wojskowa, na czele ze zmieniającymi się prezydentami nieustannie karmi opinię publiczną informacjami o rzekomych postępach i coraz krótszej drodze do zwycięstwa. Tymczasem, konflikt trwa już niemal piętnaście lat. Armia USA dysponuje od jakiegoś czasu skrupulatnie sporządzonym raportem, zleconym przez Sekretarza Obrony Boba McNamarę (Bruce Greewnood), w którym czarno na białym wyłuszczone zostały faktyczne postępy (a raczej ich brak) w prowadzonych działaniach militarnych. Raport zawiera również szczegółowe informacje na temat decyzji politycznych o kontynuacji bezsensownych działań, które nijak się mają z medialnym przekazem generowanym od lat przez prezydentów Eisenhovera, Kennedy’ego, Lyndona Johnsona oraz Richarda Nixona.
Problem, o którym opowiada film, zaczyna się w momencie, gdy jeden z analityków armii, Daniel Elsberg (Matthew Rhys) wykrada z tajnego archiwum raport McNamary i dostarcza go do redakcji nowojorskiego “Time’sa”. Publikacja tych materiałów może zagrozić nie tylko wizerunkowi rządzących, ale też położyć kres całej międzynarodowej polityce konsekwentnie uprawianej przez Stany Zjednoczone od zakończenia II Wojny Światowej. Dodatkowo, raport ma zawierać newralgiczne informacje uderzające w bezpieczeństwo narodowe światowego mocarstwa.
Powyżej opisałem jedynie polityczno-militarne tło snutej w “Czwartej Władzy” opowieści. A trzeba wiedzieć, że film posiada również kilka innych płaszczyzn. Przede wszystkim jest to film o prasie i jej roli w kreowaniu porządku demokratycznego, o jej funkcji w społeczeństwie, w którym wolność wypowiedzi jest gwarantowana Pierwszą Poprawką Konstytucji. W tej sferze scenariusza pierwsze skrzypce do odegrania dostali wybitni aktorzy swoich czasów: Tom Hanks i Meryl Streep.
Wątek dziennikarski toczy się wokół redakcji najczęściej obecnej w kinematografii gazety świata: “The Washington Post”, która pojawiła się już w 1974 roku w klasycznym dzisiaj filmie Alana Pakuli “Wszyscy Ludzie Prezydenta”. Zresztą, omawiany tutaj “The Post” spokojnie możemy nazywać zarówno spadkobiercą wspomnianego dzieła, jak i jego bezpośrednim prequelem. Do tego jeszcze dojdziemy.
Właścicielką i wydawcą gazety jest Katharine Graham (w tej roli oczywiście pani Streep), która odziedziczyła kierownictwo w wyniku samobójczej śmierci męża w 1962 roku. Trzeba tutaj wiedzieć, że w momencie rozgrywania akcji filmu (początek lat .70), “Washington Post” jest jedną z wielu lokalnych gazet, która lata świetności ma jeszcze przed sobą. Pani Graham jest przedstawicielką patriarchalnego modelu rodziny i takiej samej organizacji społecznej. Nie posiada cech przywódczych, wielokrotnie reaguje emocjonalnie na wydarzenia przedstawiane w filmie oraz sama podkreśla, że w roli kierownika instytucji medialnej lepiej sprawdzał się jej maż. Mimo tego, postawiona przed bardzo trudnymi decyzjami, które w przyszłości wpłyną na kształt relacji pomiędzy władzą a mediami, pani Graham nie boi się podejmować autonomicznych decyzji, mocno oderwanych od patriarchalnego spojrzenia na rzeczywistość. Dość powiedzieć, że ta kobieta została w 1989 roku nagrodzona Pulitzerem za opublikowane wspomnienia z okresu kierownictwa w “Post”.
Kreacja Meryl Streep jest w tym kontekście najjaśniejszą stroną filmu – genialna aktorka pokazuje po raz kolejny, jak wielką uniwersalnością charakteryzuje się jej warsztat. Z jednej strony przypomina poczciwą kobietę w starszym wieku, która przywykła do wieloletniej dominacji mężczyzn i życia w cieniu własnego męża, z drugiej – tą swoją poczciwość i uległość wobec przyjaciół potrafi przekuć w siłę i zdecydowanie w najbardziej newralgicznych chwilach. Nie jest to kreacja ponadczasowa, ale z pewnością wypełniająca wszelkie warunki dla uhonorowania Meryl Streep co najmniej oscarową nominacją (co też się stało).
Głównym współpracownikiem pani Graham jest legendarny już redaktor naczelny “Posta”, niejaki Ben Bradlee. Zagranie tej postaci zapewniło w 1975 roku nominację i statuetkę Oscara Jasonowi Robartsowi, który wcielił się we “Wszystkich ludziach prezydenta” w przełożonego Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, dziennikarzy śledczych od których rozpoczęła się afera Watergate. “The Post” opowiada o wydarzeniach o kilka lat wcześniejszych, a sam Bradlee jest tutaj portretowany przez Toma Hanksa. Aktor wykazał się dużym kunsztem w zaprezentowaniu determinacji i buńczucznej śmiałości, jaką wtedy charakteryzował się Bradlee. Z warsztatowego punktu widzenia mógłbym jednak przyczepić się do nieco przesadzonej ekspresji w mowie, prezentowanej przez Hanksa. Czasami można odnieść wrażenie, że cedzone przezeń słowa są nieco nienaturalnie intonowane, co wywołuje efekt niezamierzonej sztuczności. Jest to dobra kreacja, ale w porównaniu ze wspomnianym Robartsem – a wierzcie mi, że warto sobie oba filmy dla porównania obejrzeć – mimo wszystko nieco słabsza.
Rola mediów w kreowaniu temperatury opinii publicznej została w tym filmie potraktowana bardzo idealistycznie. Co i rusz mamy do czynienia z dyskusjami na temat możliwości publikacji raportu i złamania embarga nałożonego na “The NY Times” przez sąd. Niedługo po zakazie, raport – jak łatwo się domyślić – wpada w ręce redaktorów tytułowej gazety, której kierownictwo staje przed kluczowym dylematem – czy podporządkować się cenzorskim zakusom władzy, czy realizować postanowienia Pierwszej Poprawki. Redaktor Bradlee oraz wydawczyni Graham mają początkowo w tej sprawie odmienne zdanie, które powodowane jest głównie osobistymi powiązaniami z polityczną wierchuszką. Przyjacielskie dylematy przeplatają się jednak z problemami systemowymi, z idealistycznym ujęciem prasy jako środka kontroli władzy, do których dochodzą jeszcze problemy natury finansowej oraz inwestorskiej – “The Post” jest bowiem w okresie transformacji w spółkę akcyjną, której wartość ma zadecydować o przyszłości gazety.
Mieszając wymienione wyżej wątki, Spielberg opowiada historię wykraczającą poza powierzchowny sens amerykańskiej interwencji w Wietnamie. “The Post” to film wielopłaszczyznowy, dotykający skomplikowanych tematów. Niemalże rodzinne relacje i przyjaźń pomiędzy mediami a władzą, wewnętrzne rozterki dziennikarzy odczuwających odpowiedzialność wobec pełnionego zawodu, systemowe regulacje dotyczące granicy wolnego słowa, aż wreszcie prawo do informacji publicznej i jawna hipokryzja władzy – to wszystko składa się na wielowątkowość scenariusza. Jeden z kulminacyjnych momentów filmu dotyczy wzniosłego momentu, w którym wszystkie tytuły prasowe w geście solidarności wyrastają poza cenzurę prewencyjną rządzących, tworząc niemal autonomiczną i nieskrępowaną politycznymi więzami sferę publiczną. Nie sposób nie zauważyć, że opowiadana tu historia wywołała konsekwencje dla funkcjonowania systemów mediów masowych zarówno w USA, jak w wielu innych państwach demokratycznych. Dostajemy więc dzieło nie tylko wielowątkowe, ale też społecznie istotne i potrzebne.
Niestety, sama egzekucja tych wszystkich treści pozostawia niedosyt. Poprzez nagromadzenie wątków przez pierwszą połowę seansu – mniej więcej do momentu ich zawiązania – czujemy się przytłoczeni informacjami i znudzeni stagnacją prowadzonej akcji. Nic się nie dzieję, chociaż wszystko dookoła zdaje się zmierzać do punktu kulminacyjnego. W drugiej części film zamienia się w naprawdę pasjonujący thriller dziennikarski, którego zwieńczeniem jest kapitalna i emocjonująca sekwencja – i tutaj ogromne brawa należą się zarówno montażystom (świetnie przeplatane sekwencje trafiają się w całym filmie) oraz naszemu rodakowi, Januszowi Kamińskiemu. Nikt nigdy wcześniej nie pokazał w tak porywający sposób… procesu wydruku papierowej gazety. Warto zobaczyć, bo to prawdopodobnie najbardziej zapadająca w pamięć scena.
Od strony warsztatowej należy pochwalić skrupulatność twórców – redakcje zarówno nowojorskiego “Times’a”, jak i waszyngtońskiego “Post” odwzorowane zostały z niemal chirurgiczną precyzją. Ten drugi budynek możemy sobie zresztą porównać ze wspomnianym klasykiem Pakuli – tam również postarano się o wiarygodne odwzorowanie charakteru miejsca, w którym tworzyła się historia dziennikarstwa. Muzyka w filmie pełni role uzupełniającą – nigdy nie przeszkadza, a czasami prowadzi do wzmocnienia prezentowanych wydarzeń oraz ich konsekwencji.
Jeżeli chodzi o obsadę, to poza wymienionymi Hanksem i Streep nie mogę nie wspomnieć o świetnej kreacji Boba Odenkirka. Znany z “Breaking Bad” oraz jego spin-offa “Better Call Saul” aktor wyróżnia się na tle innych partnerów świetnymi kwestiami, które intonuje i akcentuje w oryginalny sposób. Oglądanie Odenkirka na planie w towarzystwie gwiazd światowego formatu to czysta przyjemność.
Reżyser Spielberg wyraźnie cytuje w “The Post” wspomnianych “Wszystkich ludzi prezydenta”, a w ostatniej scenie decyduje się na bardzo dosłowny pomost pomiędzy tymi produkcjami – z jednej strony znakomicie puentując opowiedzianą przez siebie historię, z drugiej – umiejętnie otwierając kolejny rozdział w historii mediów, który naznaczony został przez Richarda Nixona nadużyciami władzy, a zakończył się pierwszym (i jedynym do tej pory) ustąpieniem urzędującego prezydenta USA z powodu publikacji prasowych. Są to walne wydarzenia w historii demokracji i wolności prasy, toteż diada tych dwóch wspomnianych filmów powinna być lekturą obowiązkową dla każdego początkującego (i doświadczonego również) dziennikarza oraz wszystkich innych zainteresowanych podjętą tutaj tematyką.
“Czwarta władza” nie jest filmem wybitnym. Z pewnością jest natomiast filmem niezwykle ważnym i szkoda by było, gdyby umknęła komuś z naszych Czytelników w zalewie oscarowych i blockbusterowych premier tej zimy. Warto!
7/10
Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri (Three Billboards Outside Ebbing, Missouri)
Znakomity scenariusz, świetna obsada i rewelacyjna ścieżka dźwiękowa - oto przepis na Film Roku. Rochwell, McDormand, Harrelson zasługują na najwyższe laury, podobnie jak scenarzyści i reżyser, którym udało się wcisnąć w kameralną historię wiele współczesnych komentarzy społecznych. Moim podstawowym i jedynym zarzutem jest postawienie na konwencję "in medias res" od początku do końca, co w moim subiektywnym odczuciu pozbawiło film szansy na interesującą puentę. Puenty nie ma, ale zabawa podczas seansu jest przednia. Zdecydowanie najlepsza z dużych produkcji zeszłego roku.
9/10
Kolonia (The Colony)
Standardowo napisany thriller śnieżny o zagładzie ludzkości i życiu pod warstwami lodu. Jest nawet wątek para-zombiaków atakujących głównych bohaterów. Film wyróżnia się bardzo ładnymi zdjęciami, osobą Lawerence'a Fishburne'a w obsadzie i niczym więcej. Do wrzucenia na mroźny wieczór.
5/10
Frankenstein (Mary Shelley's Frankenstein)
Superprodukcja Kennetha Branagha z 1994 roku. W rolach głównych oprócz reżysera, widzimy samą śmietankę w naprawdę interesujących kreacjach: Ian Holm, John Cleese, Helena Bonham Carter i przede wszystkim Robert De Niro w świetnej kreacji potwora.
Film jest przejmującym widowiskiem bardzo mocno czerpiącym z oryginału Mary Shelley - zamiast popkultorowego horroru dostajemy tragiczną opowieść o pragnieniu kreacji i przesadnych ambicjach prowadzących do zguby. Kilka momentów w tym filmie potrafi przyprawić o łezkę wzruszenia (duża zasługa pana De Niro), a inne przerazić skalą nieszczęścia. Romantyczny film, do którego trzeba podejść na spokojnie, nastawiając się na nieco melancholijne kino w starym stylu. Uważam, że obecnie traktowany jest bardzo niesprawiedliwie - średnia poniżej 6,5 na imdb nie oddaje jakości tej produkcji.
8/10
Thor: Ragnarok
Najlepszy film z uniwersum Marvela. Taikika Waititi podszedł do historii nordyckich bogów pląsających w kosmosie z należytym dystansem i zrobił z niej kabaret pełen fantastycznych stand-upów w wykonaniu świetnie dobranych aktorów. Jedna z najśmiejszniejszych komedii, jakie dane mi było oglądać od czasów, kiedy wyrosłem z American Pie.
9/10
Liga Sprawiedliwości (Justice League)
Tylko potężne cięcia montażowe, przywoite technikalia i część obsady uchroniły ten film od bycia totalnym kaszalotem pozbawionym krztyny talentu. Scenariusz nie istnieje tak bardzo, że historię ogląda się jak randomowo zrobioną ekranizację jakiejś bardzo długiej i tak samo słabej książki o superbohaterach: tu weźmiemy rozdział piąty, a potem wstawimy zakończenie rozdziału dwunastego. Ledwo się trzyma kupy, napięcia nie generuje żadnego, przyjemność pozostawia jedynie w momencie wyświetlenia napisów końcowych. DCU wczołguje się pod warstwę mułu. Wielka szkoda, a jednocześnie wielki fenomen warty obserwacji: skopać potencjał takich bohaterów jak Batman, WW, Superman jednocześnie. No to jest wielka sztuka, a może raczej dramat, jeszcze ściślej: tragedia.
3/10
Geostorm
Aż tak źle, jak napisał SithFrog swego czasu na glównej dając 1/10, to w moim przekonaniu jednak nie było. Zwłaszcza, jeśli znamy i weźmiemy pod uwagę gnioty pokroju Bitwy o Los Angeles, czy Battleship. W moim odczuciu film nadaje się na kanapowe oglądanie z popcornem i piwem w łapskach. Nie wywołał fejspalmów, chociaż głównie dlatego, że operuje głupotami powielanymi tak często w blockbusterach, że zdążyłem się przywyczaić. Jeżeli oczekujecie niezobowiązującego seansu, a widzieliście już dosłownie wszystko, co wyszło ostatnio - moim zdaniem można rozwazyć.
5/10
Czas Mroku (Darkest Hour)
Film jest wycinkiem z bogatej biografii Winstona Churchilla. Opowiada o bardzo trudnym dla Wielkiej Brytanii okresie, w przededniu rozpoczęcia “Bitwy o Anglię”, jaką stoczyli żołnierze RAF-u i Royal Navy z Luftwaffe w połowie 1940 roku. Nie sposób jest odnosić się w recenzji do fabularnych aspektów tej historii bez zbudowania odpowiedniego kontekstu politycznego. Churchill w owym czasie nie cieszył się zaufaniem opinii publicznej, ani nawet własnej Partii Konserwatywnej. Byłego premiera uznawano za “niewygodnego”, kontrowersyjnego, apodyktycznego i – to chyba nie będzie nadużycie – upadłego polityka. Jego kariera na szczytach została mocno nadszarpnięta przez błędne decyzje podejmowane jeszcze w okresie I Wojny Światowej. Stojąc u progu otwartego konfliktu z Trzecią Rzeszą, szarżującą w maju 1940 roku przez niziny Belgii i Holandii, rząd Wielkiej Brytanii został zmuszony do rewizji dotychczasowej polityki wobec Hitlera. Ówczesny premier Neville Chamberlain, gorący zwolennik polityki appeasmentu (udobruchania) niemieckiego dyktatora, musiał ustąpić ze stanowiska.
Film w pierwszych scenach ukazuje nieco okrojony obraz dyskusji kierownictwa torysów, której przedmiotem jest sukcesja na stanowisku premiera. Naturalnym kandydatem wydaje się być lord Halifaxu (w jego roli przekonująco wypadł znany z “Gry o Tron” Stephen Dillane), który ma poparcie wszystkich decydentów. Ten młody polityk, którego poglądy są bardzo zbliżone do prezentowanych przez Chamberlaina, niespodziewanie decyduje się odrzucić propozycję. W tej sytuacji Konserwatyści, niejako zmuszeni presją ze strony opozycji, decydują, by powierzyć władzę Winstonowi Churchillowi, dla którego jest to drugie podejście do roli premiera (po raz trzeci został nim jeszcze po wojnie, ale o tym film nie wspomina).
Winston Churchill jest zdeklarowanym przeciwnikiem jakichkolwiek ustępstw w stosunku do agresora. Jego determinacja, przekonanie o bezcelowości podjęcia rozmów pokojowych, a także wewnętrzne rozterki związane z ogromną odpowiedzialnością za podejmowane decyzje są głównym tematem filmu. To z jednej strony jest jego największą siłą – ze względu na odgrywającego główną rolę Gary’ego Oldmana, do którego jeszcze wrócimy, a z drugiej – stanowi w moim przekonaniu największą bolączkę scenariusza. I od tego chciałbym zacząć.
W świecie wielkiej polityki bardzo ważne są zakulisowe i często głęboko ukryte motywacje najważniejszych bohaterów. To właśnie ze względu na skomplikowaną siatkę powiązań, wzajemnych zależności i partykularnych interesów, gra polityczna w ujęciu filmowym może wydawać bardzo atrakcyjna i fascynująca. “Czas mroku” w niedużym stopniu, ale jednak zauważalnie cierpi na ubogość w tej materii. Brakuje w nim szerszego spojrzenia na postaci Chamberlaina (poprawny, choć nieco chimeryczny Ronald Pickup), którego postać zdaje się być dla opowiadanej historii równie kluczowa, co Churchill. Polityk odpowiedzialny za rozmiar i skalę klęsk działań antyhitlerowskich w pierwszych miesiącach wojny, został tutaj potraktowany nieco przedmiotowo – ot, jest starym, schorowanym liderem partii, którego poglądy i przekonania – niedostatecznie w moim odczuciu uargumentowane – stoją w wyraźnej sprzeczności z zamiarami głównego bohatera. Podobnie wspomniany lord Halifax – optujący za podjęciem rokowań pokojowych i szantażujący premiera swoją dymisją, która może doprowadzić do kolejnej zmiany na czele rządu – jego stanowisku brakuje rozbudowanej ekspozycji, zwłaszcza dziwić może decyzja o odrzuceniu funkcji premiera z początkowych scen filmu. Przez większość seansu Halifax zachowuje się tak, jakby chciał obalić Churchilla i przejąc władzę, co w moim odczuciu tworzy zastanawiającą niekonsekwencję tej postaci. Podobnie jak Chamberlain, Halifax funkcjonuje w scenariuszu jako kolejny przeciwnik w walce politycznej.
Jedyną postacią drugoplanową, która w trakcie seansu przechodzi pewną metamorfozę i ma do opowiedzenia nieco więcej, niż konwencjonalne deklaracje własnego stanowiska w sprawie walki z Rzeszą, jest król Jerzy VI (świetna rola Bena Mendelsona). Ten sam Jerzy VI, którego Czytelnicy pewnie kojarzą jako zmagającego się z wadą wymowy bohatera “Jak zostać królem” (nagrodzona statuetką Oscara w 2011 roku kreacja Colina Firtha). Jego troska o losy Królestwa, a także wrodzony upór i chęć przeciwstawienia się zagrożeniu zostały wymownie zaprezentowane w jednej z lepszych scen filmu, kiedy król odwiedza pogrążonego w bezsenności Churchilla w jego sypialni.
Jeżeli już mówimy o związkach “Czasu mroku” z innymi produkcjami filmowymi, to nie można uciec od porównania z tegoroczną “Dunkierką”, której recenzje na naszym portalu znajdziecie pod tym linkiem. Akcja wycofywania wojsk brytyjskich u wybrzeży Francji jest kluczowym elementem kameralnej produkcji Chrisa Nolana, odgrywa również niebagatelną rolę w historii opowiedzianej przez Joe Wrighta. Wydarzenia z Dunkierki dały bowiem nadzieję zarówno brytyjskiemu społeczeństwu, jak i samemu Churchillowi, na efektywne odparcie wojsk nazistowskich w trakcie zbliżającej się Bitwy o Anglię. Zanim jednak do tego dojdzie, główny bohater będzie osamotnionym zwolennikiem walki z Hitlerem i stawiania oporu za wszelką cenę. Jego dążenia nie znajdują zwolenników w najbliższym otoczeniu, a on sam – będący cholerycznym ekstrawertykiem z masą dziwactw – z biegiem czasu i wobec coraz “mroczniejszych” okoliczności na froncie we Francji, zaczyna poddawać w wątpliwość swoje przekonania.
I w tym momencie dochodzimy do crème de la crème filmu, bowiem wszystkie wspomniane wcześniej ubytki w charakterach postaci drugoplanowych rekompensuje Gary Oldman. Bez dwóch zdań można śmiało twierdzić, że rola Winstona Churchilla należy do najwybitniejszych w jego dorobku. Pod względem fizycznym w filmie tym aktor praktycznie wcale nie przypomina pięćdziesięcioletniego, szczupłego gwiazdora z Hollywood. Oldman nie tyle zagrał tutaj brytyjskiego premiera, co zbudował wokół siebie całkowicie wiarygodną i spójną postać Churchilla. Słowa padające z jego ust, styl tych wypowiedzi, stanowią niemal idealną kopię oryginalnych, barwnych przemów brytyjskiego polityka. Gestykulacja, mimika twarzy, charakterystyczna wada wymowy i akcent wywołują fenomenalny efekt. Oldman zadbał nawet o takie szczegóły jak specyficzne dla Churchilla pochrząkiwania i pomruki do samego siebie, w których udało mu się zilustrować całą paletę uczuć i emocji, którymi był targany. Wiele z sentencji wygłaszanych przez niego na ekranie prezentuje zarówno przenikliwość umysłu politycznego lidera, jak i jego specyficzne, brytyjskie poczucie humoru. W rezultacie film przypomina momentami fabularyzowany dokument oparty na autentycznych nagraniach brytyjskiego premiera. Znakomita, zasługująca na najwyższe uznanie robota aktorska, która może zapewnić mu Oscara – nawet mimo konkurencji ze strony Daniela Day-Lewisa (“Nić widmo”). Doceniając kunszt obu tych panów wydaje mi się, że jednak kreacja Oldmana niesie ze sobą większy “ciężar gatunkowy” i stanowiła bardziej wymagające wyzwanie warsztatowe, niż podjęta przez DDL próba sportretowania londyńskiego krawca.
Poza wybitną kreacją Winstona Churchilla, “Czas mroku” oferuje widzowi dość konwencjonalne kino biograficzne. Atmosfera wokół postaci głównego bohatera zagęszcza się w jednostajnym, dość umiarkowanym tempie, a w jej tle przewijają się postaci drugoplanowe. Oprócz wspomnianych polityków i władcy, istotną rolę odgrywają małżonka Churchilla, Clemmie (Kristin Scott Thomas) oraz jego świeżo zatrudniona sekretarka Elizabeth Layton (Lily James). Obie panie stanowią coś w rodzaju barwnego tła dla aktorskich popisów Oldmana, same nie zostały wyposażone przez scenarzystę żadnym konkretnym wątkiem osobistym. Taka, a nie inna konstrukcja tej historii pozwala skupić się na kreacji głównego bohatera, która jest fascynująca i budzi wielki podziw, ale wydaje mi się, że będzie miało również negatywną konsekwencję – w kilka dni po seansie niewiele z “Czasu Mroku” zostaje w głowie widza.
Warto wspomnieć, że “Czas Mroku” nie jest jedynym filmem o słynnym brytyjskim przywódcy zrealizowanym w 2017 roku. Na osobne słowa pochwały (i recenzję, jeśli znajdę czas) z pewnością zasługuje brytyjski “Churchill” w reżyserii Jonathana Teplitzky’ego. W tym filmie kapitalnie główną rolę zagrał uznany szkocki aktor Brian Cox, którego kreacja – choć nie wytrzymuje porównania z ekspresyjnością Oldmana – również zasługuje na najwyższe słowa uznania. Sam film jest znacznie spokojniejszy od recenzowanego tutaj dzieła Wrighta, opowiada też o wydarzeniach późniejszych – tuż przed rozpoczęciem desantu aliantów w ramach “D-Day”. Cox bardzo naturalnie i wiarygodnie sportretował upór i specyficzny charakter Churchilla. Warto zainteresować się tym, nieco anonimowym filmem, chociażby po to, aby porównać swoje odczucia co do walorów aktorskich. W obu przypadkach jest to robota wysokiej jakości.
Na pewno wszyscy oglądający “Czas Mroku” zwrócą uwagę na rewelacyjną scenę w metrze, kiedy premier, pełen wątpliwości co do słuszności swojej polityki postanawia zasięgnąć porady wśród zwykłych zjadaczy chleba. To kolejny fenomenalny popis umiejętności aktorskich Oldmana, ale też niezwykle wzruszająca scena, budująca portret angielskiego społeczeństwa w przededniu wielkiej wojny. Sekwencja robi znakomite wrażenie, jest poruszająca i wywołuje wzruszenie. Trochę szkoda, że nie udało się twórcom osiągnąć podobnego napięcia w kilku innych momentach, bo 120-minutowy seans potrafi się lekko nużyć, zwłaszcza widzom obeznanym z historią i znającym ostateczne rozstrzygnięcia snutej przez Wrighta opowieści.
Dla wszystkich innych “Czas mroku” może okazać się bardzo pouczającą lekcją historii i znakomitą rozrywką, w której pierwsze skrzypce gra fenomenalny Gary Oldman. Jest to solidne, biograficzne kino z kilkoma znakomitymi elementami. Widz zainteresowany tematyką na pewno nie poczuje rozczarowania, a wszyscy kinomaniacy po prostu powinni się do kina wybrać – wcale nie po to, aby uzupełnić swoją wiedzę historyczną, ale by zobaczyć na własne oczy niesamowitą metamorfozę zaprezentowaną w pierwszym planie. Dla samego Oldmana zdecydowanie trzeba “Czas Mroku” zobaczyć.
7/10
Czwarta Władza (The Post)
Na początek suchar: dobrze, że oryginalny tytuł filmu – “The Post” nie został u nas przetłumaczony dosłownie. Poczta ma wszakże niewiele wspólnego z historią opowiedzianą przez Stevena Spielberga w jego najnowszej produkcji. Film kontynuuje tradycję amerykańskiej szkoły filmowo-dziennikarskiej, której renesans zaserwował nam Tom McCarthy w znakomitym “Spotlight” z 2015 roku. Tym razem opowieść dotyczy historii publikacji dwóch gazet, które doprowadziły do zakończenia bezsensownego i jałowego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w konflikt militarny w Wietnamie.
Tło historyczne nie jest tutaj zarysowane zbyt szeroko, ale o wszystkich najważniejszych rzeczach dowiemy się prędzej czy później – w trakcie seansu. Postępująca i wyniszczająca wojna w Wietnamie nie prowadzi do żadnych konkretnych rezultatów, generując ogromny sprzeciw i protesty wśród społeczeństwa w USA. Admiralicja wojskowa, na czele ze zmieniającymi się prezydentami nieustannie karmi opinię publiczną informacjami o rzekomych postępach i coraz krótszej drodze do zwycięstwa. Tymczasem, konflikt trwa już niemal piętnaście lat. Armia USA dysponuje od jakiegoś czasu skrupulatnie sporządzonym raportem, zleconym przez Sekretarza Obrony Boba McNamarę (Bruce Greewnood), w którym czarno na białym wyłuszczone zostały faktyczne postępy (a raczej ich brak) w prowadzonych działaniach militarnych. Raport zawiera również szczegółowe informacje na temat decyzji politycznych o kontynuacji bezsensownych działań, które nijak się mają z medialnym przekazem generowanym od lat przez prezydentów Eisenhovera, Kennedy’ego, Lyndona Johnsona oraz Richarda Nixona.
Problem, o którym opowiada film, zaczyna się w momencie, gdy jeden z analityków armii, Daniel Elsberg (Matthew Rhys) wykrada z tajnego archiwum raport McNamary i dostarcza go do redakcji nowojorskiego “Time’sa”. Publikacja tych materiałów może zagrozić nie tylko wizerunkowi rządzących, ale też położyć kres całej międzynarodowej polityce konsekwentnie uprawianej przez Stany Zjednoczone od zakończenia II Wojny Światowej. Dodatkowo, raport ma zawierać newralgiczne informacje uderzające w bezpieczeństwo narodowe światowego mocarstwa.
Powyżej opisałem jedynie polityczno-militarne tło snutej w “Czwartej Władzy” opowieści. A trzeba wiedzieć, że film posiada również kilka innych płaszczyzn. Przede wszystkim jest to film o prasie i jej roli w kreowaniu porządku demokratycznego, o jej funkcji w społeczeństwie, w którym wolność wypowiedzi jest gwarantowana Pierwszą Poprawką Konstytucji. W tej sferze scenariusza pierwsze skrzypce do odegrania dostali wybitni aktorzy swoich czasów: Tom Hanks i Meryl Streep.
Wątek dziennikarski toczy się wokół redakcji najczęściej obecnej w kinematografii gazety świata: “The Washington Post”, która pojawiła się już w 1974 roku w klasycznym dzisiaj filmie Alana Pakuli “Wszyscy Ludzie Prezydenta”. Zresztą, omawiany tutaj “The Post” spokojnie możemy nazywać zarówno spadkobiercą wspomnianego dzieła, jak i jego bezpośrednim prequelem. Do tego jeszcze dojdziemy.
Właścicielką i wydawcą gazety jest Katharine Graham (w tej roli oczywiście pani Streep), która odziedziczyła kierownictwo w wyniku samobójczej śmierci męża w 1962 roku. Trzeba tutaj wiedzieć, że w momencie rozgrywania akcji filmu (początek lat .70), “Washington Post” jest jedną z wielu lokalnych gazet, która lata świetności ma jeszcze przed sobą. Pani Graham jest przedstawicielką patriarchalnego modelu rodziny i takiej samej organizacji społecznej. Nie posiada cech przywódczych, wielokrotnie reaguje emocjonalnie na wydarzenia przedstawiane w filmie oraz sama podkreśla, że w roli kierownika instytucji medialnej lepiej sprawdzał się jej maż. Mimo tego, postawiona przed bardzo trudnymi decyzjami, które w przyszłości wpłyną na kształt relacji pomiędzy władzą a mediami, pani Graham nie boi się podejmować autonomicznych decyzji, mocno oderwanych od patriarchalnego spojrzenia na rzeczywistość. Dość powiedzieć, że ta kobieta została w 1989 roku nagrodzona Pulitzerem za opublikowane wspomnienia z okresu kierownictwa w “Post”.
Kreacja Meryl Streep jest w tym kontekście najjaśniejszą stroną filmu – genialna aktorka pokazuje po raz kolejny, jak wielką uniwersalnością charakteryzuje się jej warsztat. Z jednej strony przypomina poczciwą kobietę w starszym wieku, która przywykła do wieloletniej dominacji mężczyzn i życia w cieniu własnego męża, z drugiej – tą swoją poczciwość i uległość wobec przyjaciół potrafi przekuć w siłę i zdecydowanie w najbardziej newralgicznych chwilach. Nie jest to kreacja ponadczasowa, ale z pewnością wypełniająca wszelkie warunki dla uhonorowania Meryl Streep co najmniej oscarową nominacją (co też się stało).
Głównym współpracownikiem pani Graham jest legendarny już redaktor naczelny “Posta”, niejaki Ben Bradlee. Zagranie tej postaci zapewniło w 1975 roku nominację i statuetkę Oscara Jasonowi Robartsowi, który wcielił się we “Wszystkich ludziach prezydenta” w przełożonego Boba Woodwarda i Carla Bernsteina, dziennikarzy śledczych od których rozpoczęła się afera Watergate. “The Post” opowiada o wydarzeniach o kilka lat wcześniejszych, a sam Bradlee jest tutaj portretowany przez Toma Hanksa. Aktor wykazał się dużym kunsztem w zaprezentowaniu determinacji i buńczucznej śmiałości, jaką wtedy charakteryzował się Bradlee. Z warsztatowego punktu widzenia mógłbym jednak przyczepić się do nieco przesadzonej ekspresji w mowie, prezentowanej przez Hanksa. Czasami można odnieść wrażenie, że cedzone przezeń słowa są nieco nienaturalnie intonowane, co wywołuje efekt niezamierzonej sztuczności. Jest to dobra kreacja, ale w porównaniu ze wspomnianym Robartsem – a wierzcie mi, że warto sobie oba filmy dla porównania obejrzeć – mimo wszystko nieco słabsza.
Rola mediów w kreowaniu temperatury opinii publicznej została w tym filmie potraktowana bardzo idealistycznie. Co i rusz mamy do czynienia z dyskusjami na temat możliwości publikacji raportu i złamania embarga nałożonego na “The NY Times” przez sąd. Niedługo po zakazie, raport – jak łatwo się domyślić – wpada w ręce redaktorów tytułowej gazety, której kierownictwo staje przed kluczowym dylematem – czy podporządkować się cenzorskim zakusom władzy, czy realizować postanowienia Pierwszej Poprawki. Redaktor Bradlee oraz wydawczyni Graham mają początkowo w tej sprawie odmienne zdanie, które powodowane jest głównie osobistymi powiązaniami z polityczną wierchuszką. Przyjacielskie dylematy przeplatają się jednak z problemami systemowymi, z idealistycznym ujęciem prasy jako środka kontroli władzy, do których dochodzą jeszcze problemy natury finansowej oraz inwestorskiej – “The Post” jest bowiem w okresie transformacji w spółkę akcyjną, której wartość ma zadecydować o przyszłości gazety.
Mieszając wymienione wyżej wątki, Spielberg opowiada historię wykraczającą poza powierzchowny sens amerykańskiej interwencji w Wietnamie. “The Post” to film wielopłaszczyznowy, dotykający skomplikowanych tematów. Niemalże rodzinne relacje i przyjaźń pomiędzy mediami a władzą, wewnętrzne rozterki dziennikarzy odczuwających odpowiedzialność wobec pełnionego zawodu, systemowe regulacje dotyczące granicy wolnego słowa, aż wreszcie prawo do informacji publicznej i jawna hipokryzja władzy – to wszystko składa się na wielowątkowość scenariusza. Jeden z kulminacyjnych momentów filmu dotyczy wzniosłego momentu, w którym wszystkie tytuły prasowe w geście solidarności wyrastają poza cenzurę prewencyjną rządzących, tworząc niemal autonomiczną i nieskrępowaną politycznymi więzami sferę publiczną. Nie sposób nie zauważyć, że opowiadana tu historia wywołała konsekwencje dla funkcjonowania systemów mediów masowych zarówno w USA, jak w wielu innych państwach demokratycznych. Dostajemy więc dzieło nie tylko wielowątkowe, ale też społecznie istotne i potrzebne.
Niestety, sama egzekucja tych wszystkich treści pozostawia niedosyt. Poprzez nagromadzenie wątków przez pierwszą połowę seansu – mniej więcej do momentu ich zawiązania – czujemy się przytłoczeni informacjami i znudzeni stagnacją prowadzonej akcji. Nic się nie dzieję, chociaż wszystko dookoła zdaje się zmierzać do punktu kulminacyjnego. W drugiej części film zamienia się w naprawdę pasjonujący thriller dziennikarski, którego zwieńczeniem jest kapitalna i emocjonująca sekwencja – i tutaj ogromne brawa należą się zarówno montażystom (świetnie przeplatane sekwencje trafiają się w całym filmie) oraz naszemu rodakowi, Januszowi Kamińskiemu. Nikt nigdy wcześniej nie pokazał w tak porywający sposób… procesu wydruku papierowej gazety. Warto zobaczyć, bo to prawdopodobnie najbardziej zapadająca w pamięć scena.
Od strony warsztatowej należy pochwalić skrupulatność twórców – redakcje zarówno nowojorskiego “Times’a”, jak i waszyngtońskiego “Post” odwzorowane zostały z niemal chirurgiczną precyzją. Ten drugi budynek możemy sobie zresztą porównać ze wspomnianym klasykiem Pakuli – tam również postarano się o wiarygodne odwzorowanie charakteru miejsca, w którym tworzyła się historia dziennikarstwa. Muzyka w filmie pełni role uzupełniającą – nigdy nie przeszkadza, a czasami prowadzi do wzmocnienia prezentowanych wydarzeń oraz ich konsekwencji.
Jeżeli chodzi o obsadę, to poza wymienionymi Hanksem i Streep nie mogę nie wspomnieć o świetnej kreacji Boba Odenkirka. Znany z “Breaking Bad” oraz jego spin-offa “Better Call Saul” aktor wyróżnia się na tle innych partnerów świetnymi kwestiami, które intonuje i akcentuje w oryginalny sposób. Oglądanie Odenkirka na planie w towarzystwie gwiazd światowego formatu to czysta przyjemność.
Reżyser Spielberg wyraźnie cytuje w “The Post” wspomnianych “Wszystkich ludzi prezydenta”, a w ostatniej scenie decyduje się na bardzo dosłowny pomost pomiędzy tymi produkcjami – z jednej strony znakomicie puentując opowiedzianą przez siebie historię, z drugiej – umiejętnie otwierając kolejny rozdział w historii mediów, który naznaczony został przez Richarda Nixona nadużyciami władzy, a zakończył się pierwszym (i jedynym do tej pory) ustąpieniem urzędującego prezydenta USA z powodu publikacji prasowych. Są to walne wydarzenia w historii demokracji i wolności prasy, toteż diada tych dwóch wspomnianych filmów powinna być lekturą obowiązkową dla każdego początkującego (i doświadczonego również) dziennikarza oraz wszystkich innych zainteresowanych podjętą tutaj tematyką.
“Czwarta władza” nie jest filmem wybitnym. Z pewnością jest natomiast filmem niezwykle ważnym i szkoda by było, gdyby umknęła komuś z naszych Czytelników w zalewie oscarowych i blockbusterowych premier tej zimy. Warto!
7/10
Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri (Three Billboards Outside Ebbing, Missouri)
Znakomity scenariusz, świetna obsada i rewelacyjna ścieżka dźwiękowa - oto przepis na Film Roku. Rochwell, McDormand, Harrelson zasługują na najwyższe laury, podobnie jak scenarzyści i reżyser, którym udało się wcisnąć w kameralną historię wiele współczesnych komentarzy społecznych. Moim podstawowym i jedynym zarzutem jest postawienie na konwencję "in medias res" od początku do końca, co w moim subiektywnym odczuciu pozbawiło film szansy na interesującą puentę. Puenty nie ma, ale zabawa podczas seansu jest przednia. Zdecydowanie najlepsza z dużych produkcji zeszłego roku.
9/10
Kolonia (The Colony)
Standardowo napisany thriller śnieżny o zagładzie ludzkości i życiu pod warstwami lodu. Jest nawet wątek para-zombiaków atakujących głównych bohaterów. Film wyróżnia się bardzo ładnymi zdjęciami, osobą Lawerence'a Fishburne'a w obsadzie i niczym więcej. Do wrzucenia na mroźny wieczór.
5/10
Frankenstein (Mary Shelley's Frankenstein)
Superprodukcja Kennetha Branagha z 1994 roku. W rolach głównych oprócz reżysera, widzimy samą śmietankę w naprawdę interesujących kreacjach: Ian Holm, John Cleese, Helena Bonham Carter i przede wszystkim Robert De Niro w świetnej kreacji potwora.
Film jest przejmującym widowiskiem bardzo mocno czerpiącym z oryginału Mary Shelley - zamiast popkultorowego horroru dostajemy tragiczną opowieść o pragnieniu kreacji i przesadnych ambicjach prowadzących do zguby. Kilka momentów w tym filmie potrafi przyprawić o łezkę wzruszenia (duża zasługa pana De Niro), a inne przerazić skalą nieszczęścia. Romantyczny film, do którego trzeba podejść na spokojnie, nastawiając się na nieco melancholijne kino w starym stylu. Uważam, że obecnie traktowany jest bardzo niesprawiedliwie - średnia poniżej 6,5 na imdb nie oddaje jakości tej produkcji.
8/10
Thor: Ragnarok
Najlepszy film z uniwersum Marvela. Taikika Waititi podszedł do historii nordyckich bogów pląsających w kosmosie z należytym dystansem i zrobił z niej kabaret pełen fantastycznych stand-upów w wykonaniu świetnie dobranych aktorów. Jedna z najśmiejszniejszych komedii, jakie dane mi było oglądać od czasów, kiedy wyrosłem z American Pie.
9/10
Liga Sprawiedliwości (Justice League)
Tylko potężne cięcia montażowe, przywoite technikalia i część obsady uchroniły ten film od bycia totalnym kaszalotem pozbawionym krztyny talentu. Scenariusz nie istnieje tak bardzo, że historię ogląda się jak randomowo zrobioną ekranizację jakiejś bardzo długiej i tak samo słabej książki o superbohaterach: tu weźmiemy rozdział piąty, a potem wstawimy zakończenie rozdziału dwunastego. Ledwo się trzyma kupy, napięcia nie generuje żadnego, przyjemność pozostawia jedynie w momencie wyświetlenia napisów końcowych. DCU wczołguje się pod warstwę mułu. Wielka szkoda, a jednocześnie wielki fenomen warty obserwacji: skopać potencjał takich bohaterów jak Batman, WW, Superman jednocześnie. No to jest wielka sztuka, a może raczej dramat, jeszcze ściślej: tragedia.
3/10
Geostorm
Aż tak źle, jak napisał SithFrog swego czasu na glównej dając 1/10, to w moim przekonaniu jednak nie było. Zwłaszcza, jeśli znamy i weźmiemy pod uwagę gnioty pokroju Bitwy o Los Angeles, czy Battleship. W moim odczuciu film nadaje się na kanapowe oglądanie z popcornem i piwem w łapskach. Nie wywołał fejspalmów, chociaż głównie dlatego, że operuje głupotami powielanymi tak często w blockbusterach, że zdążyłem się przywyczaić. Jeżeli oczekujecie niezobowiązującego seansu, a widzieliście już dosłownie wszystko, co wyszło ostatnio - moim zdaniem można rozwazyć.
5/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Counterman
- Waniaaa!
- Posty: 4016
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 19:07
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czy to już etap podpisywania bielizny dniami tygodnia?Voo pisze:No ja w ogóle już sporo rzeczy nie pamiętam
IRON MAIDEN are KINGS
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
"Jedynym właściwym stanem serca jest radość" Terry Pratchett R.I.P.
"errare humanum est" - i nie zapominajcie o tym.
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Czwarta Władza (The Post)
Mnie się ten film podobał na równi ze Spotlightem. Nigdy nie czułem się przytłoczony informacjami, a widz z USA pewnie był w domu. No i bardziej podobała mi się realizacja niż w Spotlighcie, bo jednak Spielberg i Kamiński, wiedzą jak operować obrazem, że wspomnę choćby scenę rozmowy telefonicznej, wymownych ujęć kobiety w świecie mężczyzn, czy smaczków w stylu rozmowy, w której "stoły się odwracają", a raczej dość dosłownie "stół". Poza tym tutaj są doskonale zarysowane postaci z ich konfliktami i motywacjami, a ze Spotlightu pamiętam tylko śmieszną grzywkę tego gościa od Hulka. Niby nic rewolucyjnego w "The Post" nie ma, a jednak myśli się o tym filmie długo po seansie, także solidne 8/10 się należy.
8/10
Mnie się ten film podobał na równi ze Spotlightem. Nigdy nie czułem się przytłoczony informacjami, a widz z USA pewnie był w domu. No i bardziej podobała mi się realizacja niż w Spotlighcie, bo jednak Spielberg i Kamiński, wiedzą jak operować obrazem, że wspomnę choćby scenę rozmowy telefonicznej, wymownych ujęć kobiety w świecie mężczyzn, czy smaczków w stylu rozmowy, w której "stoły się odwracają", a raczej dość dosłownie "stół". Poza tym tutaj są doskonale zarysowane postaci z ich konfliktami i motywacjami, a ze Spotlightu pamiętam tylko śmieszną grzywkę tego gościa od Hulka. Niby nic rewolucyjnego w "The Post" nie ma, a jednak myśli się o tym filmie długo po seansie, także solidne 8/10 się należy.
8/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Polecam film Siedem (1995). Pewnie większość z Was oglądała, ale tym co nie oglądali, a lubię thrillery to sugeruję obejrzeć. Dwóch policjantów (Morgan Freeman i Brad Pitt) próbują schwytać seryjnego mordercę, który zabija swoje ofiary według pewnego schematu.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Smorąg - widzę, że lubisz niszowe kino.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Bo ja wiem czy takie niszowe?
- Voo
- Stary Człowiek, A Może
- Posty: 6418
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 21:57
- Lokalizacja: ŚCD (Środek Ciemnej Dupy)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Inferno
Fabułę znałem z książki Browna, ewidentnie zresztą pisanej pod scenariusz i ekranizację. Wiedząc co się wydarzy, mogłem więcej uwagi poświęcić samemu filmowemu rzemiosłu. Niestety prawda o tym filmie jest taka, że jest to produkcja tak sztampowa i zrobiona wręcz mechanicznie, że aż boli. Ponad 60-letni Tom Hanks jest ostatnim aktorem kojarzącym mi się z dynamicznym kinem akcji więc tak naprawdę nie jego bohater jest dynamiczny a cały filmowy świat wokół niego wiruje, co ma sprawić wrażenie szybkiej akcji.
Wygląda to mniej więcej tak, że w wąskie uliczki wpadają z piskiem opon czarne samochody, z samochodów wyskakują ubrani na czarno agenci specjalni z giwerami, dronami, tabletami i czym tam jeszcze. Wszyscy biegają jak pojebani w poprzek ekranu, do tego jeszcze hamują z piskiem opon policyjne samochody i motocykle i policjanci, czy tam inni karabinierzy, też dołączają do bieganiny. Turyści jakich pełno we Florencji, Wenecji i Stambule, gdzie dzieje się akcja, albo tłumnie zapełniają ekran albo biegają w różne strony, dodatkowo drąc japę. Wszyscy biegają, kamera się trzęsie, montażysta szaleje a tymczasem pan profesor profesjonalnie, z prędkością ślimaka, ucieka strychem albo piwnicą bo kiedyś gdzieś przeczytał, że jest tam taki strych albo piwnica.
Książce zarzucałem, że jest przewodnikiem turystycznym przepisanym z Wikipedii, okraszonym fabułą o szalonym naukowcu i zarazie. W filmie nie ma czasu na profesorskie wykłady o dziełach sztuki więc w sumie zostaje taki obraz - przymulony Langdon/Hanks szura w mokasynach i marynarce przed siebie a wokół niego kreskówkowe służby wyjątkowo specjalne potykają się o własne nogi.
Całość ułożona jest w taki typowo amerykański film turystycznej akcji dziejący się w Europie, czyli w krainie gdzie żyją smoki. Zabrakło tylko nazw miast pojawiających się na dole ekranu podczas pierwszych ujęć na każdą z lokacji, obowiązkowo z lotu ptaka. Do tego wizja międzynarodowej organizacji, dysponującej uzbrojoną formacją, oficjalnie przemieszczającą się po Europie, mającą jakieś superuprawnienia, blokującą miasta, ścigającą ludzi w biały dzień - WTF???
Najbardziej jednak doskwiera fakt, że wszyscy, dosłownie wszyscy na ekranie wyglądają jakby mieli zaraz popatrzeć na zegarek i zapytać reżysera czy mogą na dzisiaj skończyć.
Film kompletnie pozbawiony jaj, prawdziwego suspensu, zrobiony i zagrany kompletnie bez polotu. Nawet tak przeciętna książka, jaką był literacki pierwowzór Browna, dawała większe pole do popisu. Jeśli ktoś, kiedyś zdecyduje się jeszcze na ekranizację kolejnej powieści Browna, to czas sięgnąć po młodszych twórców, z całym szacunkiem dla Howarda i Hanksa. 4/10
Fabułę znałem z książki Browna, ewidentnie zresztą pisanej pod scenariusz i ekranizację. Wiedząc co się wydarzy, mogłem więcej uwagi poświęcić samemu filmowemu rzemiosłu. Niestety prawda o tym filmie jest taka, że jest to produkcja tak sztampowa i zrobiona wręcz mechanicznie, że aż boli. Ponad 60-letni Tom Hanks jest ostatnim aktorem kojarzącym mi się z dynamicznym kinem akcji więc tak naprawdę nie jego bohater jest dynamiczny a cały filmowy świat wokół niego wiruje, co ma sprawić wrażenie szybkiej akcji.
Wygląda to mniej więcej tak, że w wąskie uliczki wpadają z piskiem opon czarne samochody, z samochodów wyskakują ubrani na czarno agenci specjalni z giwerami, dronami, tabletami i czym tam jeszcze. Wszyscy biegają jak pojebani w poprzek ekranu, do tego jeszcze hamują z piskiem opon policyjne samochody i motocykle i policjanci, czy tam inni karabinierzy, też dołączają do bieganiny. Turyści jakich pełno we Florencji, Wenecji i Stambule, gdzie dzieje się akcja, albo tłumnie zapełniają ekran albo biegają w różne strony, dodatkowo drąc japę. Wszyscy biegają, kamera się trzęsie, montażysta szaleje a tymczasem pan profesor profesjonalnie, z prędkością ślimaka, ucieka strychem albo piwnicą bo kiedyś gdzieś przeczytał, że jest tam taki strych albo piwnica.
Książce zarzucałem, że jest przewodnikiem turystycznym przepisanym z Wikipedii, okraszonym fabułą o szalonym naukowcu i zarazie. W filmie nie ma czasu na profesorskie wykłady o dziełach sztuki więc w sumie zostaje taki obraz - przymulony Langdon/Hanks szura w mokasynach i marynarce przed siebie a wokół niego kreskówkowe służby wyjątkowo specjalne potykają się o własne nogi.
Całość ułożona jest w taki typowo amerykański film turystycznej akcji dziejący się w Europie, czyli w krainie gdzie żyją smoki. Zabrakło tylko nazw miast pojawiających się na dole ekranu podczas pierwszych ujęć na każdą z lokacji, obowiązkowo z lotu ptaka. Do tego wizja międzynarodowej organizacji, dysponującej uzbrojoną formacją, oficjalnie przemieszczającą się po Europie, mającą jakieś superuprawnienia, blokującą miasta, ścigającą ludzi w biały dzień - WTF???
Najbardziej jednak doskwiera fakt, że wszyscy, dosłownie wszyscy na ekranie wyglądają jakby mieli zaraz popatrzeć na zegarek i zapytać reżysera czy mogą na dzisiaj skończyć.
Film kompletnie pozbawiony jaj, prawdziwego suspensu, zrobiony i zagrany kompletnie bez polotu. Nawet tak przeciętna książka, jaką był literacki pierwowzór Browna, dawała większe pole do popisu. Jeśli ktoś, kiedyś zdecyduje się jeszcze na ekranizację kolejnej powieści Browna, to czas sięgnąć po młodszych twórców, z całym szacunkiem dla Howarda i Hanksa. 4/10
Urodzić się [100%] Wykształcić się [100%] Znaleźć pracę [100%] Znaleźć kobietę [100%] Założyć rodzinę [100%] Wziąć kredyt [100%] Spłodzić dziecko [100%] Wychować dziecko [100%] Spłacić kredyt [60%] Iść na emeryturę [0%] Umrzeć [0%]
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Voo pisze:przymulony Langdon/Hanks szura w mokasynach i marynarce przed siebie a wokół niego kreskówkowe służby wyjątkowo specjalne potykają się o własne nogi.
You give up a few things, chasing a dream.
"Ty jesteś menda taka pozytywna" - colgatte
#sgk 4 life.
Old FŚGK number is 12526
MISTRZ FLEP EURO 2024
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Lucy
Gra słów: Scarlett Johannson tu nie grała
Złośliwie: Kolejna Nikita. Pobłażliwie: sci fi Nikita Fajna impreza z nowopoznanym gościem w Taipei kończy się niemiłą sytuacją. Gościu przypina kajdankami walizkę i mówi "luzik, zanieś to do Pana Janga w tym wieżowcu, lekka sprawa iksde iksde"
Oczywiście Jang to brutalny mafioso, Lucy przezywa spektakl przemocy i upokorzenia. Zaszywają jej dragi w brzuchu, ma je przemycić. Dragi dostają się do krwi w niekontrolowanej dawce. To jakiś nowy syntetyk, więc Lucy zyskuje 100% kontroli nad własnym mózgiem. Telekineza, telepatia, kontrola materii i metabolizmu. Na szczęście nie chce się mścić a jedynie spotkać się z naukowcem, który może jej pomóc. W tej roli Morgan Freeman, mówiący to co zwykle mówi Morgan Freeman tyle, że nie z offu a jako postać Film jest na tyle lekki, że można sobie pozwolić na tak ironiczne podsumowanie. To takie mocne 6/10. Fajne i wciągające otwarcie z napięciem, zaskakujący kierunek dalszej fabuły, dobrzy i znani aktorzy oraz banalna ale nie sztampowa akcja. Niezły produkt, który dostarczył rozrywki.
Gra słów: Scarlett Johannson tu nie grała
Złośliwie: Kolejna Nikita. Pobłażliwie: sci fi Nikita Fajna impreza z nowopoznanym gościem w Taipei kończy się niemiłą sytuacją. Gościu przypina kajdankami walizkę i mówi "luzik, zanieś to do Pana Janga w tym wieżowcu, lekka sprawa iksde iksde"
Oczywiście Jang to brutalny mafioso, Lucy przezywa spektakl przemocy i upokorzenia. Zaszywają jej dragi w brzuchu, ma je przemycić. Dragi dostają się do krwi w niekontrolowanej dawce. To jakiś nowy syntetyk, więc Lucy zyskuje 100% kontroli nad własnym mózgiem. Telekineza, telepatia, kontrola materii i metabolizmu. Na szczęście nie chce się mścić a jedynie spotkać się z naukowcem, który może jej pomóc. W tej roli Morgan Freeman, mówiący to co zwykle mówi Morgan Freeman tyle, że nie z offu a jako postać Film jest na tyle lekki, że można sobie pozwolić na tak ironiczne podsumowanie. To takie mocne 6/10. Fajne i wciągające otwarcie z napięciem, zaskakujący kierunek dalszej fabuły, dobrzy i znani aktorzy oraz banalna ale nie sztampowa akcja. Niezły produkt, który dostarczył rozrywki.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Kształt wody (The Shape of Water)
Najnowsze dzieło Guilermo Del Toro obsypane pochwałami przez krytyków po każdej ze stron oceanu, co niestety nie przełożyło się na zainteresowanie tytułem. Frekwencja w kinach nie dopisała. Wśród odbiorców film nie doczekał się porównywalnego entuzjazmu, chociaż trzeba powiedzieć, że nikt go specjalnie nie krytykował: zebrał bardzo solidne, pozytywne recenzje. Przyznaję, że będąc po seansie najnowszego filmu twórcy “Labiryntu Fauna” bardziej skłaniam się ku tej właśnie grupie. Moim zdaniem recepcja najnowszego dzieła Del Toro prezentowana przez widzów jest bardzo adekwatna do oferowanej w nim treści.
“Kształt wody” jest kolejnym, wymierzonym w konserwatywnie wzdychające do tradycji serca Akademii Filmowej, hołdem oddanym klasyce kinematografii, jej historii i pierwotnym wartościom. Przy okazji jest też nowoczesnym tematycznie, silnie zakorzenionym we współczesnych problemach społecznych, traktatem o nieco przebrzmiałych i oklepanych ideałach. Wszystko zrealizowane jest w formie dopieszczonej wizualnie bajki dla dorosłych z obowiązkowym morałem. Del Toro powrócił tym filmem do korzeni własnej sławy, którą zbudował “Labiryntem Fauna” ponad dekadę temu. Jego najnowszy projekt to bardzo smakowite dzieło, w którym przemieszane zostały artystyczne wizje reżysera (skutecznie utrzymane na wodzy), obowiązkowa kompleksowość wielowątkowej narracji (drugi i trzeci plan wypełnione zostały charakterami) oraz warsztat realizacyjny na najwyższym możliwym poziomie – zarówno aktorskim, jak i technicznym.
Nominowani w trzech kategoriach aktorskich: Sally Hawkins (pierwszy plan kobiecy), Richard Jenkins (drugi plan męski) i Octavia Spencer (drugi plan kobiecy) stanowią tylko pierwszy szereg najważniejszych postaci tego klasycznego dramatu. Elisa Esposito (Hawkins) oraz Zelda Fuller (Spencer) są przedstawicielkami mniejszości – etnicznej, ekonomicznej, a nawet… zdrowotnej. Elisa jest niemową, która – czego dowiadujemy się już w pierwszych scenach – posiada bardzo bogate wnętrze: jest zafascynowana życiem i emocjonalnie stłamszona przez własne problemy z komunikacją. Obie panie pracują jako sprzątaczki w państwowym ośrodku badawczym, do którego trafia obiekt – człekokształtny stwór, którego Amerykanie pojmali w amazońskiej dżungli.
Tutaj wkracza jeden z szerszych planów, mianowicie historyczno-polityczna perspektywa tej historii: mamy okres kryzysu kubańskiego, pierwszy i jedyny moment konfliktu zimnowojennego, w którym USA zdawało się przegrywać wyścig z ZSRR. Kierownictwo w ośrodku badawczym przejmuje Richard Strickland (Michael Shannon), który – co nietrudno się domyślić – pełni w tej opowieści rolę klasycznego, bajkowego nemesis, pozbawionego moralności i opętanego nienawiścią do obcego-wroga. Jest także komunistyczny szpieg pracujący w laboratorium – Dr. Robert Hoffstetler (przyzwoity Michael Stuhlbarg), którego przełożeni prezentują podobną do amerykanów postawę w stosunku do pojmanego “obiektu”. Oś konfliktu jest zatem wyraźnie nakreślona i nie dotyczy rywalizacji supermocarstw, a raczej moralnej walki o podstawowe prawa, wartości oraz stosunek do odmienności. Społeczne nawiązanie do współczesności jest tutaj bardzo wyraźnie i znajdzie odzwierciedlenie również w dalszym rozwoju akcji.
Głównym wątkiem scenariusza jest relacja Elisy z “obiektem”, który okazuje się mieć mnóstwo cech ludzkich. Nawiązuje komunikację z główną bohaterką, dla której jest to z kolei wybawienie od nieustannego skrępowania, które czuje wobec wszystkich “sprawniejszych” od siebie ludzi wokół. Między tymi bohaterami rodzi się uczucie, które będzie przedmiotem kolejnego klasycznego motywu po który sięga reżyser – mianowicie opowieści o zakazanej miłości, która przezwycięża wszelkie bariery w imię wolności. Pod tym względem muszę przyznać, że “Kształt wody” nieco rozczarowuje – chociaż reżyser wielokrotnie bardzo się stara nadać narracji szerszą perspektywę – w dominującej sferze ten film to standardowy romans z wieloma wątkami mającymi nadać mu szerszy kontekst.
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko dobrze opowiedzianym, zajmującym historiom miłosnym, ale w tym przypadku film zdaje się obiecywać znacznie więcej, niż ostatecznie dostarcza widzowi. Relacje humanoida z Elisą zobrazowane zostały za pomocą kilku urokliwych sekwencji ze znakomitą muzyką w tle. Ogląda się to z przyjemnością, nie ma również problemu ze zrozumieniem kierunku, w którym wątek podążą. Brakuje natomiast większej temperatury rodzącego się uczucia, a samą historię trudno nazwać porywającą. Jest raczej jednoznaczna i lakoniczna. Film nadrabia te braki bogactwem tła – poza spektrum politycznym, społecznym, znajdziemy w nim również jawnie wygłoszoną odę do klasycznej kinematografii: Del Toro sięga po obrazy żywcem wyjęte z “Cinema Paradiso” Tornatore’a, akcja filmu dzieje się bowiem nad salą kinową. Hołd dla złotej i srebrnej epoki wielkiego ekranu przejawia się również w kilku rozwiązaniach formalnych, wzdychających niemal do czasów świetności musicali, czy pierwszych filmowych operetek z lat dwudziestych ubiegłego wieku.
Same superlatywy należą się ekipie odpowiedzialnej za realizację całości. “Kształt wody” jest wizualnie dopracowany do perfekcji, to pełen plastycznej miękkości i pięknie skomponowanych kadrów obraz, któremu towarzyszy znakomita ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalnie nie narzucają się feerią pstrokatych barw, są stonowane i używane z rozmysłem. Piękne ujęcia uzupełnia specyficzny filtr zastosowany na taśmie filmowej, jawnie przywołujący klimat produkcji z poprzednich epok. Del Toro nie boi się zresztą bezpośrednio sięgać do historycznego warsztatu, cytując archaiczne już dzisiaj rozwiązania formalne, by całości “Kształtu wody” przydać nieco uniwersalnego charakteru. Zabiegi stosowane są z wyczuciem i elegancją, są zdecydowanie bardziej wyważone niż chociażby w nieuczesanym, zeszłorocznym “La La Land”, toteż nie może dziwić wysyp oscarowych nominacji w kategoriach technicznych – w wielu przypadkach wydaje się, że “Kształt wody” będzie murowanym kandydatem do statuetki (zdjęcia, kostiumy, scenografia, montaż dźwięku).
Pod względem muzycznym również czeka nas podróż do przeszłości. Akcja filmu dzieje się pod dyktando charakterystycznego motywu przewodniego, który przywołuje na myśl klasyczne musicale lat dwudziestych, jest przy tym adekwatny do całości i odpowiednio chwytliwy, by zapaść w pamięć już podczas dwugodzinnego seansu. Za muzykę odpowiedzialny jest Alexandre Desplat – wielokrotnie nagradzany kompozytor, którego Akademia już odznaczyła za “Grand Budapest Hotel” w 2015 roku – a porównując chociażby te dwa dzieła, wydaje mi się, że Francuz tym razem wzbił się jeszcze wyżej w skali swoich możliwości kompozytorskich.
Piękny anturaż “Kształtu wody” został dodatkowo wzbogacony przez o kilka silnych kreacji aktorskich, które pozwalają mu stawać w szranki w niemal każdej kategorii filmowego rzemiosła. Uzupełniając maestrię wizualną “Kształtu wody” znakomitym aktorstwem, reżyser (który jest także odpowiedzialny za scenariusz) dokonał udanego zamachu na Akademię – ilość trzynastu nominacji do Oscara po prostu nie może dziwić.
Sally Hawkins jest bardzo wiarygodną marzycielką o uroczym uśmiechu i szerokich zdolnościach do ekspresji. Jej relacja z “obiektem” potraktowana została nieco skrótowo, ale stało się to kosztem większej ilości miejsca dla szerszego planu, w którym wyróżniają się Jenkins i Spencer. Postać Elisy jest kluczem do całej historii, a jej determinacja i walka silnie rezonują ze współczesnym, zrywającym ze stereotypami sposobem postrzegania kobiecości.
Chociaż w pierwszym planie kobiecym widzieliśmy w tym roku prawdopodobnie role lepsze (Streep z “Czwartej Władzy”, Ronan z “Lady Bird”, McDormand z “Ebbing…”), nie ulega wątpliwości, że za swoją kreacją pani Hawkins zasłużyła na wszelkie branżowe wyróżnienia. Z kolei Octavia Spencer wnosi do filmu tyle samo kolorytu, co obowiązkowego “odhaczenia” postaci wkrojonej w politpoprawny plakat. Wprost idealnie sprawdza się w roli czarnoskórej sprzątaczki, pogodzonej ze swoim miejscem w rasistowskim i patriarchalnym świecie. Pomimo, że swoją kreacją nie wnosi zupełnie nic nowego do scenariusza (można nawet powiedzieć, że bardziej reprodukuje pewien utarty stereotyp), to w kontekście bajowej historii – wciąż stanowi jego potrzebne ubarwienie i ciekawe tło dla reszty postaci.
Silna kobiecość i dążenie do emancypacji Elisy zostały przez Del Toro skontrastowane z pełną niezdecydowania i rozkojarzenia postacią konformistycznego Gilesa, w której występuje Richard Jenkins. Jako niesforny, niemal pozbawiony atrybutów męskości przyjaciel głównej bohaterki, aktor prezentuje szeroki wachlarz ekspresji, a jego wiarygodna spolegliwość szybko wywołuje sympatię widza. Przemyślana charakterystyka i odpowiednie użycie postaci to jedna z największych zalet – i jednocześnie wad omawianej produkcji.
Z jednej strony formalnie wszystko trzyma się klasycznego, bajkowego kanonu i film nie zaskakuje widza w nieprzyjemny sposób – wszystkie postaci są barwne, wyróżniają się na tle innych i w naturalny sposób wzbudzają emocję. Z drugiej strony, patrząc na ideologiczny wydźwięk skonstruowanej tutaj opowieści, otrzymujemy dość jednoznaczny w wymowie komentarz na temat współczesności. “Kształt wody” teoretycznie jest tylko niezobowiązującą wycieczką do odmiennego świata z pogranicza baśni i dramatu, jednak odbijający się w tym zwierciadle obraz współczesności może rodzić pewne wątpliwości. Del Toro spełnia zatem gatunkową powinność uprawianego formatu – bajka ma posiadać morał i dawać jednoznaczne wskazanie etyczne. Trudno jednak podejrzewać, że z zaproponowaną przez reżysera wizją zgodzi się większość publiczności – pomimo lekkiej formy dotyka przecież sfery bardzo newralgicznej.
Nominację dla Jenkinsa można jak najbardziej zrozumieć, ale skoro tak, to koniecznie trzeba wyróżnić jeszcze Michaela Shannona, znakomitego aktora, który pojawiając się na ekranie nieustannie budzi niepokój i nie pozostawia wątpliwości co do złej natury swojej postaci, imić Stricklanda. Pozbawiony sumienia potwór, jak nazywa go w pewnym momencie Giles, jest postacią celowo uproszczoną do kilku cech charakteru, która wyraźnie reprezentuje konserwatywną wizję świata zastanego, oraz jego przyszłości. Również w tym wątku można doszukać się komentarza do współczesnych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, co w ogólnym ujęciu nakazuje już nazwać “Kształt wody” jako umiejętną szpilkę wbijaną przez Hollywood współczesnym ideologicznym demagogom, a także rządzącym. Nie jest to przekaz nachalny, a jego subtelność wypada tutaj docenić – Del Toro z jednej strony wyraźnie oddaje cześć klasyce i tradycji, a z drugiej jednoznacznie krytykuje konserwatyzm, ksenofobię i wszelkie zamknięte postawy, zachęcając w swojej opowieści do odwagi i oporu przed własnymi ograniczeniami.
Moje wątpliwości budzi jedynie konstrukcja ról męskich, które w całym scenariuszu potraktowane zostały mocno protekcjonalnie i przedmiotowo, co przecież jest jednym z podstawowych zarzutów dotyczących wykorzystania płci pięknej. Del Toro wyraźnie odwrócił te proporcję, a ja nie jestem przekonany, czy jest to właściwa metoda rozwiązania problemu: równouprawnienie nie polega przecież na dyskryminacji którejkolwiek ze stron.
Pomimo nagromadzenia wielu wątków, “Kształt wody” – podobnie jak większość recenzowanych ostatnio oscarowych propozycji – zachowuje lekkość przekazu i przyjemność w odbiorze. Nie jest rozwleczony ponad miarę, nie ucieka się do ideologicznych, pompatycznych ekspozycji i manifestów – jak wspomniałem wcześniej: przez większość seansu konsekwentnie pozostaje romantyczną historią o zakazanej miłości prowadzącej do wyzwolenia. Trudno jednak sądzić, żeby siła oddziaływania tej historii tkwiła w samej opowieści. Wykorzystany tutaj motyw jest już opatrzony i – w gruncie rzeczy – mało porywający. Prawda jest taka, że w warstwie scenariuszowej, jakkolwiek bogatej i pełnej świadomych nawiązań czy to do klasyków, czy współczesności, “Kształt wody” pozostaje jednak wciąż tym samym daniem, które kinomaniacy konsumowali już wielokrotnie. Bajką dla dorosłych, mającą przypominać o najważniejszych wartościach w życiu, oferującą odskocznie w świat fantastycznych marzeń i artystycznych wizji skrojonych na miarę niezobowiązującej intelektualnie rozrywki. Pod względem formalnym jest to dzieło bliskie sztuce. Pod względem fabularnym – pięknie opowiedziana, lecz mocno już oklepana legenda.
Na zakończenie muszę zatem odnieść się do “Kształtu wody” z dwóch, nieco spolaryzowanych punktów widzenia. Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że jest on filmem urokliwym, wartościowym i po prostu bardzo dobrym. Pod wieloma względami osiąga najwyższy poziom realizacyjny, jest uzupełniony świetną muzyką i dobrym aktorstwem. Z drugiej strony, trudno jest rozprawiać nad zachwytem wywoływanym przez tą produkcję – bo poza sferą audiowizualną omawiany film zachwytu nie wywołuje. Fabularnie jest jedną z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, opowiedzianą w sposób godny maestrii, ale wciąż opierającą się na znanych, oklepanych motywach i postaciach.
Z pewnością warto docenić sprawność scenariusza, jednak nazywać go wybitnym, czy wizjonerskim jest przesadą, ponieważ operuje wokół wtórnych problemów, nie wprowadzając wiele nowej treści. To pięknie opowiedziana historia, o zauważalnie odmiennym, nieco kobiecym szlifie, uwypuklająca wartości, z którymi na co dzień się w życiu nie spotykamy. Zdecydowanie trzeba zapoznać się z tym filmem, bo obiektywnie rzecz ujmując jest jednym z najważniejszych wydarzeń minionego sezonu. Gwarantuje również sporą dawkę pozytywnych wrażeń, również estetycznych. Podchodząc do niego wystarczy nie spodziewać się nadzwyczajnej wybitności, a raczej nastawić na piękną podróż z miłością na pierwszym planie. Wydaje mi się też, że nie warto zwracać uwagi na ideologiczne wycieczki kreowane wokół “Kształtu wody”, bo nie one są tutaj najważniejsze.
7/10
Najnowsze dzieło Guilermo Del Toro obsypane pochwałami przez krytyków po każdej ze stron oceanu, co niestety nie przełożyło się na zainteresowanie tytułem. Frekwencja w kinach nie dopisała. Wśród odbiorców film nie doczekał się porównywalnego entuzjazmu, chociaż trzeba powiedzieć, że nikt go specjalnie nie krytykował: zebrał bardzo solidne, pozytywne recenzje. Przyznaję, że będąc po seansie najnowszego filmu twórcy “Labiryntu Fauna” bardziej skłaniam się ku tej właśnie grupie. Moim zdaniem recepcja najnowszego dzieła Del Toro prezentowana przez widzów jest bardzo adekwatna do oferowanej w nim treści.
“Kształt wody” jest kolejnym, wymierzonym w konserwatywnie wzdychające do tradycji serca Akademii Filmowej, hołdem oddanym klasyce kinematografii, jej historii i pierwotnym wartościom. Przy okazji jest też nowoczesnym tematycznie, silnie zakorzenionym we współczesnych problemach społecznych, traktatem o nieco przebrzmiałych i oklepanych ideałach. Wszystko zrealizowane jest w formie dopieszczonej wizualnie bajki dla dorosłych z obowiązkowym morałem. Del Toro powrócił tym filmem do korzeni własnej sławy, którą zbudował “Labiryntem Fauna” ponad dekadę temu. Jego najnowszy projekt to bardzo smakowite dzieło, w którym przemieszane zostały artystyczne wizje reżysera (skutecznie utrzymane na wodzy), obowiązkowa kompleksowość wielowątkowej narracji (drugi i trzeci plan wypełnione zostały charakterami) oraz warsztat realizacyjny na najwyższym możliwym poziomie – zarówno aktorskim, jak i technicznym.
Nominowani w trzech kategoriach aktorskich: Sally Hawkins (pierwszy plan kobiecy), Richard Jenkins (drugi plan męski) i Octavia Spencer (drugi plan kobiecy) stanowią tylko pierwszy szereg najważniejszych postaci tego klasycznego dramatu. Elisa Esposito (Hawkins) oraz Zelda Fuller (Spencer) są przedstawicielkami mniejszości – etnicznej, ekonomicznej, a nawet… zdrowotnej. Elisa jest niemową, która – czego dowiadujemy się już w pierwszych scenach – posiada bardzo bogate wnętrze: jest zafascynowana życiem i emocjonalnie stłamszona przez własne problemy z komunikacją. Obie panie pracują jako sprzątaczki w państwowym ośrodku badawczym, do którego trafia obiekt – człekokształtny stwór, którego Amerykanie pojmali w amazońskiej dżungli.
Tutaj wkracza jeden z szerszych planów, mianowicie historyczno-polityczna perspektywa tej historii: mamy okres kryzysu kubańskiego, pierwszy i jedyny moment konfliktu zimnowojennego, w którym USA zdawało się przegrywać wyścig z ZSRR. Kierownictwo w ośrodku badawczym przejmuje Richard Strickland (Michael Shannon), który – co nietrudno się domyślić – pełni w tej opowieści rolę klasycznego, bajkowego nemesis, pozbawionego moralności i opętanego nienawiścią do obcego-wroga. Jest także komunistyczny szpieg pracujący w laboratorium – Dr. Robert Hoffstetler (przyzwoity Michael Stuhlbarg), którego przełożeni prezentują podobną do amerykanów postawę w stosunku do pojmanego “obiektu”. Oś konfliktu jest zatem wyraźnie nakreślona i nie dotyczy rywalizacji supermocarstw, a raczej moralnej walki o podstawowe prawa, wartości oraz stosunek do odmienności. Społeczne nawiązanie do współczesności jest tutaj bardzo wyraźnie i znajdzie odzwierciedlenie również w dalszym rozwoju akcji.
Głównym wątkiem scenariusza jest relacja Elisy z “obiektem”, który okazuje się mieć mnóstwo cech ludzkich. Nawiązuje komunikację z główną bohaterką, dla której jest to z kolei wybawienie od nieustannego skrępowania, które czuje wobec wszystkich “sprawniejszych” od siebie ludzi wokół. Między tymi bohaterami rodzi się uczucie, które będzie przedmiotem kolejnego klasycznego motywu po który sięga reżyser – mianowicie opowieści o zakazanej miłości, która przezwycięża wszelkie bariery w imię wolności. Pod tym względem muszę przyznać, że “Kształt wody” nieco rozczarowuje – chociaż reżyser wielokrotnie bardzo się stara nadać narracji szerszą perspektywę – w dominującej sferze ten film to standardowy romans z wieloma wątkami mającymi nadać mu szerszy kontekst.
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko dobrze opowiedzianym, zajmującym historiom miłosnym, ale w tym przypadku film zdaje się obiecywać znacznie więcej, niż ostatecznie dostarcza widzowi. Relacje humanoida z Elisą zobrazowane zostały za pomocą kilku urokliwych sekwencji ze znakomitą muzyką w tle. Ogląda się to z przyjemnością, nie ma również problemu ze zrozumieniem kierunku, w którym wątek podążą. Brakuje natomiast większej temperatury rodzącego się uczucia, a samą historię trudno nazwać porywającą. Jest raczej jednoznaczna i lakoniczna. Film nadrabia te braki bogactwem tła – poza spektrum politycznym, społecznym, znajdziemy w nim również jawnie wygłoszoną odę do klasycznej kinematografii: Del Toro sięga po obrazy żywcem wyjęte z “Cinema Paradiso” Tornatore’a, akcja filmu dzieje się bowiem nad salą kinową. Hołd dla złotej i srebrnej epoki wielkiego ekranu przejawia się również w kilku rozwiązaniach formalnych, wzdychających niemal do czasów świetności musicali, czy pierwszych filmowych operetek z lat dwudziestych ubiegłego wieku.
Same superlatywy należą się ekipie odpowiedzialnej za realizację całości. “Kształt wody” jest wizualnie dopracowany do perfekcji, to pełen plastycznej miękkości i pięknie skomponowanych kadrów obraz, któremu towarzyszy znakomita ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalnie nie narzucają się feerią pstrokatych barw, są stonowane i używane z rozmysłem. Piękne ujęcia uzupełnia specyficzny filtr zastosowany na taśmie filmowej, jawnie przywołujący klimat produkcji z poprzednich epok. Del Toro nie boi się zresztą bezpośrednio sięgać do historycznego warsztatu, cytując archaiczne już dzisiaj rozwiązania formalne, by całości “Kształtu wody” przydać nieco uniwersalnego charakteru. Zabiegi stosowane są z wyczuciem i elegancją, są zdecydowanie bardziej wyważone niż chociażby w nieuczesanym, zeszłorocznym “La La Land”, toteż nie może dziwić wysyp oscarowych nominacji w kategoriach technicznych – w wielu przypadkach wydaje się, że “Kształt wody” będzie murowanym kandydatem do statuetki (zdjęcia, kostiumy, scenografia, montaż dźwięku).
Pod względem muzycznym również czeka nas podróż do przeszłości. Akcja filmu dzieje się pod dyktando charakterystycznego motywu przewodniego, który przywołuje na myśl klasyczne musicale lat dwudziestych, jest przy tym adekwatny do całości i odpowiednio chwytliwy, by zapaść w pamięć już podczas dwugodzinnego seansu. Za muzykę odpowiedzialny jest Alexandre Desplat – wielokrotnie nagradzany kompozytor, którego Akademia już odznaczyła za “Grand Budapest Hotel” w 2015 roku – a porównując chociażby te dwa dzieła, wydaje mi się, że Francuz tym razem wzbił się jeszcze wyżej w skali swoich możliwości kompozytorskich.
Piękny anturaż “Kształtu wody” został dodatkowo wzbogacony przez o kilka silnych kreacji aktorskich, które pozwalają mu stawać w szranki w niemal każdej kategorii filmowego rzemiosła. Uzupełniając maestrię wizualną “Kształtu wody” znakomitym aktorstwem, reżyser (który jest także odpowiedzialny za scenariusz) dokonał udanego zamachu na Akademię – ilość trzynastu nominacji do Oscara po prostu nie może dziwić.
Sally Hawkins jest bardzo wiarygodną marzycielką o uroczym uśmiechu i szerokich zdolnościach do ekspresji. Jej relacja z “obiektem” potraktowana została nieco skrótowo, ale stało się to kosztem większej ilości miejsca dla szerszego planu, w którym wyróżniają się Jenkins i Spencer. Postać Elisy jest kluczem do całej historii, a jej determinacja i walka silnie rezonują ze współczesnym, zrywającym ze stereotypami sposobem postrzegania kobiecości.
Chociaż w pierwszym planie kobiecym widzieliśmy w tym roku prawdopodobnie role lepsze (Streep z “Czwartej Władzy”, Ronan z “Lady Bird”, McDormand z “Ebbing…”), nie ulega wątpliwości, że za swoją kreacją pani Hawkins zasłużyła na wszelkie branżowe wyróżnienia. Z kolei Octavia Spencer wnosi do filmu tyle samo kolorytu, co obowiązkowego “odhaczenia” postaci wkrojonej w politpoprawny plakat. Wprost idealnie sprawdza się w roli czarnoskórej sprzątaczki, pogodzonej ze swoim miejscem w rasistowskim i patriarchalnym świecie. Pomimo, że swoją kreacją nie wnosi zupełnie nic nowego do scenariusza (można nawet powiedzieć, że bardziej reprodukuje pewien utarty stereotyp), to w kontekście bajowej historii – wciąż stanowi jego potrzebne ubarwienie i ciekawe tło dla reszty postaci.
Silna kobiecość i dążenie do emancypacji Elisy zostały przez Del Toro skontrastowane z pełną niezdecydowania i rozkojarzenia postacią konformistycznego Gilesa, w której występuje Richard Jenkins. Jako niesforny, niemal pozbawiony atrybutów męskości przyjaciel głównej bohaterki, aktor prezentuje szeroki wachlarz ekspresji, a jego wiarygodna spolegliwość szybko wywołuje sympatię widza. Przemyślana charakterystyka i odpowiednie użycie postaci to jedna z największych zalet – i jednocześnie wad omawianej produkcji.
Z jednej strony formalnie wszystko trzyma się klasycznego, bajkowego kanonu i film nie zaskakuje widza w nieprzyjemny sposób – wszystkie postaci są barwne, wyróżniają się na tle innych i w naturalny sposób wzbudzają emocję. Z drugiej strony, patrząc na ideologiczny wydźwięk skonstruowanej tutaj opowieści, otrzymujemy dość jednoznaczny w wymowie komentarz na temat współczesności. “Kształt wody” teoretycznie jest tylko niezobowiązującą wycieczką do odmiennego świata z pogranicza baśni i dramatu, jednak odbijający się w tym zwierciadle obraz współczesności może rodzić pewne wątpliwości. Del Toro spełnia zatem gatunkową powinność uprawianego formatu – bajka ma posiadać morał i dawać jednoznaczne wskazanie etyczne. Trudno jednak podejrzewać, że z zaproponowaną przez reżysera wizją zgodzi się większość publiczności – pomimo lekkiej formy dotyka przecież sfery bardzo newralgicznej.
Nominację dla Jenkinsa można jak najbardziej zrozumieć, ale skoro tak, to koniecznie trzeba wyróżnić jeszcze Michaela Shannona, znakomitego aktora, który pojawiając się na ekranie nieustannie budzi niepokój i nie pozostawia wątpliwości co do złej natury swojej postaci, imić Stricklanda. Pozbawiony sumienia potwór, jak nazywa go w pewnym momencie Giles, jest postacią celowo uproszczoną do kilku cech charakteru, która wyraźnie reprezentuje konserwatywną wizję świata zastanego, oraz jego przyszłości. Również w tym wątku można doszukać się komentarza do współczesnych wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, co w ogólnym ujęciu nakazuje już nazwać “Kształt wody” jako umiejętną szpilkę wbijaną przez Hollywood współczesnym ideologicznym demagogom, a także rządzącym. Nie jest to przekaz nachalny, a jego subtelność wypada tutaj docenić – Del Toro z jednej strony wyraźnie oddaje cześć klasyce i tradycji, a z drugiej jednoznacznie krytykuje konserwatyzm, ksenofobię i wszelkie zamknięte postawy, zachęcając w swojej opowieści do odwagi i oporu przed własnymi ograniczeniami.
Moje wątpliwości budzi jedynie konstrukcja ról męskich, które w całym scenariuszu potraktowane zostały mocno protekcjonalnie i przedmiotowo, co przecież jest jednym z podstawowych zarzutów dotyczących wykorzystania płci pięknej. Del Toro wyraźnie odwrócił te proporcję, a ja nie jestem przekonany, czy jest to właściwa metoda rozwiązania problemu: równouprawnienie nie polega przecież na dyskryminacji którejkolwiek ze stron.
Pomimo nagromadzenia wielu wątków, “Kształt wody” – podobnie jak większość recenzowanych ostatnio oscarowych propozycji – zachowuje lekkość przekazu i przyjemność w odbiorze. Nie jest rozwleczony ponad miarę, nie ucieka się do ideologicznych, pompatycznych ekspozycji i manifestów – jak wspomniałem wcześniej: przez większość seansu konsekwentnie pozostaje romantyczną historią o zakazanej miłości prowadzącej do wyzwolenia. Trudno jednak sądzić, żeby siła oddziaływania tej historii tkwiła w samej opowieści. Wykorzystany tutaj motyw jest już opatrzony i – w gruncie rzeczy – mało porywający. Prawda jest taka, że w warstwie scenariuszowej, jakkolwiek bogatej i pełnej świadomych nawiązań czy to do klasyków, czy współczesności, “Kształt wody” pozostaje jednak wciąż tym samym daniem, które kinomaniacy konsumowali już wielokrotnie. Bajką dla dorosłych, mającą przypominać o najważniejszych wartościach w życiu, oferującą odskocznie w świat fantastycznych marzeń i artystycznych wizji skrojonych na miarę niezobowiązującej intelektualnie rozrywki. Pod względem formalnym jest to dzieło bliskie sztuce. Pod względem fabularnym – pięknie opowiedziana, lecz mocno już oklepana legenda.
Na zakończenie muszę zatem odnieść się do “Kształtu wody” z dwóch, nieco spolaryzowanych punktów widzenia. Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że jest on filmem urokliwym, wartościowym i po prostu bardzo dobrym. Pod wieloma względami osiąga najwyższy poziom realizacyjny, jest uzupełniony świetną muzyką i dobrym aktorstwem. Z drugiej strony, trudno jest rozprawiać nad zachwytem wywoływanym przez tą produkcję – bo poza sferą audiowizualną omawiany film zachwytu nie wywołuje. Fabularnie jest jedną z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, opowiedzianą w sposób godny maestrii, ale wciąż opierającą się na znanych, oklepanych motywach i postaciach.
Z pewnością warto docenić sprawność scenariusza, jednak nazywać go wybitnym, czy wizjonerskim jest przesadą, ponieważ operuje wokół wtórnych problemów, nie wprowadzając wiele nowej treści. To pięknie opowiedziana historia, o zauważalnie odmiennym, nieco kobiecym szlifie, uwypuklająca wartości, z którymi na co dzień się w życiu nie spotykamy. Zdecydowanie trzeba zapoznać się z tym filmem, bo obiektywnie rzecz ujmując jest jednym z najważniejszych wydarzeń minionego sezonu. Gwarantuje również sporą dawkę pozytywnych wrażeń, również estetycznych. Podchodząc do niego wystarczy nie spodziewać się nadzwyczajnej wybitności, a raczej nastawić na piękną podróż z miłością na pierwszym planie. Wydaje mi się też, że nie warto zwracać uwagi na ideologiczne wycieczki kreowane wokół “Kształtu wody”, bo nie one są tutaj najważniejsze.
7/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
- Crowley
- Pan Bob Budowniczy Kierownik
- Posty: 7590
- Rejestracja: 4 maja 2014, o 20:00
- Lokalizacja: Gdańsk / Wyszków
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Zdjęcia i scenografie obstawiam dla Blade Runnera, kostiumy musi wygrać Nić widmo a montaż dźwięku Baby Driver (chociaż cholera wie, o co chodzi w tej ostatniej kategorii). Tak mi się wydaje. Kurcze, gdyby mi się w końcu rodzina wychorowała, to chętnie bym się wybrał na Kształt wody do kina, w końcu na film, który i ja i żona obejrzymy bez zasypiania.Pquelim pisze: w wielu przypadkach wydaje się, że “Kształt wody” będzie murowanym kandydatem do statuetki (zdjęcia, kostiumy, scenografia, montaż dźwięku).
All the good in the world
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
You can put inside a thimble
And still have room for you and me
If there's one thing you can say
About Mankind
There's nothing kind about man
- Ptaszor
- zielony
- Posty: 1881
- Rejestracja: 4 września 2014, o 17:06
- Lokalizacja: Forum SGK dodaje mi otuchy, gdy brakuje mi jej w czasie dnia.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Wtedy postać Sally Hawkins musiałaby być szaloną wiedźmą, "obiekt" - wrednym dżinnem-manipulantem, a Richard Jenkins bogatym księciem z pięcioma żonami, który jednak przeżywa katastrofę i zostaje zamieniony w wielbłąda bez nogi i oka. Ja bym dał oczko wyżej, głównie za to, że z tego romansu Del Toro świetnie się wybronił. Mnie tam więcej żaru nie trzeba, byłem dostatecznie zażenowany/zachwycony, bo granica dobrego smaku w tego typu przedsięwzięciach - historii miłosnej między gościem z błoną między palcami, a ludzką kobitą - zawsze jest o krok od żenującej sztuczności. Tutaj się udało, chociaż rzeczywiście w najważniejszych kategoriach statuetek bym nie dał.Pquelim pisze:Fabularnie jest jedną z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy (...)
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Morderstwo w Orient Expressie (Murder on the Orient Express) - Kenneth Branagh w fotelu reżysera i w roli głównej, obsada naszpikowana gwiazdami, klasyczny kryminał jako podstawa scenariusza, pomysłowy operator i pokaźny budżet - ten film miał wszystko. Ale skoro miało być tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Hercules Poirot (wspomniany Kenneth Branagh) po rozwiązaniu kolejnej detektywistycznej zagadki planuje wakacje. Zbiegiem okoliczności spędza je w pociągu "Orient Express" na zaproszenie swojego druha, kierownika składu, pana Bouca (Tom Bateman). Współpasażerowie to mieszanka ciekawych indywiduów, od wyniosłej księżnej przez inżyniera antysemitę po obleśnego gangstera z obstawą. Pewnej nocy dochodzi do morderstwa i chcąc nie chcąc (prawdopodobnie) najlepszy detektyw świata zamiast wypoczywać, musi zmierzyć się z kolejną zagadką.
Reżyser nie potrafił zdecydować się na jeden konkretny ton filmu, na jeden kierunek prowadzenia akcji. Zaczynamy dowcipkowaniem i atmosferą jak w filmie nadawanym w paśmie familijnym, potem jesteśmy rzuceni w wir kina przygodowego, by znów po chwili przenieść się do klasycznego kryminału z zagadką "kto zabił, kto kłamie i dlaczego?". Za dużo? Ha! Na koniec robi się jeszcze mroczniej, bardziej ponuro, a w finale dostajemy tanie, toporne i podane bez grama finezji moralizatorstwo.
Mimo elektryzujących nazwisk (Depp, Pfeiffer, Dafoe, Dench, Ridley, Cruz) nie ma tu ciekawych postaci. Każdy gra tak, jakby dostał scenariusz innego filmu. Jedni są teatralni aż do przesady (Ridley, Cruz), inni powściągliwi i nieobecni, jakby myśleli tylko o tym, żeby spieniężyć czek i uciec z planu do przyjemniejszych zajęć (Depp, Dafoe). Nawet sam Poirot nie jest zbyt konsekwentnie zbudowany. Jego słynną obsesję na punkcie perfekcji widzimy tylko na początku i na końcu seansu. Poza tym jakby nie istniała. Brakowało mi w tym wszystkim luzu, jakiegoś dystansu, ironii, której przecież nie brak w literackim pierwowzorze. Mam wrażenie, że książka z 1934 roku jest bardziej współczesna niż film z 2017...
Narzekanie narzekaniem, ale dwie kobiety wybiły się na pierwszy plan. Mimo, że nie spędzają zbyt wiele czasu na ekranie - wykorzystują go perfekcyjnie. Ich postacie wydają się być jedynymi z krwi i kości. Mowa o Caroline Hubbard i księżnej Dragomiroff czyli o Michelle Pfeiffer i Judi Dench. Na osobne słowa uznania zasłużył też Tom Bateman jako Bouc - kierownik pociągu. Świetnie sportretowany obibok, bawidamek, panikarz i gorący zwolennik nepotyzmu.
Operator musiał czuć, że sprawy zmierzają w złym kierunku i robił co mógł, żeby chociaż zdjęcia wyglądały imponująco. Udało się, bo praca kamery naprawdę robi wrażenie. Jedno długie ujęcie na dworcu, niestandardowe kadry wewnątrz pociągu (np. łapane z sufitu przedziału) - jeśli cokolwiek urzekło mnie w "Morderstwie..." to własnie cuda wyczyniane przez ekipę od kręcenia. Podobnie z zespołami odpowiedzialnymi za kostiumy i scenografię - w tych aspektach nie można się do niczego przyczepić. Poza jedną sceną - ale to też był zapewne pomysł reżysera. Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni po co w końcówce było ujęcie stylizowane na "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda. Ładne owszem, ale jaki był zamysł? Co to miało symbolizować?
Kenneth Branagh stworzył film doskonale nijaki. Poza wymienionymi zaletami technicznymi i dwiema-trzema ciekawszymi kreacjami aktorskimi, wszystko inne jest słabe albo średnie i do zapomnienia. Pomijam już fakt, że nie pokuszono się o dostosowanie scenariusza do wymogów dzisiejszego kina (wiem, to adaptacja książki, ale nawet w oryginale rozwiązanie zagadki nie ma zbyt wiele sensu). Jeśli lubicie kryminały, obejrzyjcie raczej "Gosford Park" z 2001 roku albo "Morderstwo w Orient Expressie" z 1974. Obydwie pozycje nieporównywalnie bardziej zasługują na wasz czas niż zeszłoroczna produkcja Kennetha Branagh. 5/10
http://zabimokiem.pl/parowoz-bez-pary/
Hercules Poirot (wspomniany Kenneth Branagh) po rozwiązaniu kolejnej detektywistycznej zagadki planuje wakacje. Zbiegiem okoliczności spędza je w pociągu "Orient Express" na zaproszenie swojego druha, kierownika składu, pana Bouca (Tom Bateman). Współpasażerowie to mieszanka ciekawych indywiduów, od wyniosłej księżnej przez inżyniera antysemitę po obleśnego gangstera z obstawą. Pewnej nocy dochodzi do morderstwa i chcąc nie chcąc (prawdopodobnie) najlepszy detektyw świata zamiast wypoczywać, musi zmierzyć się z kolejną zagadką.
Reżyser nie potrafił zdecydować się na jeden konkretny ton filmu, na jeden kierunek prowadzenia akcji. Zaczynamy dowcipkowaniem i atmosferą jak w filmie nadawanym w paśmie familijnym, potem jesteśmy rzuceni w wir kina przygodowego, by znów po chwili przenieść się do klasycznego kryminału z zagadką "kto zabił, kto kłamie i dlaczego?". Za dużo? Ha! Na koniec robi się jeszcze mroczniej, bardziej ponuro, a w finale dostajemy tanie, toporne i podane bez grama finezji moralizatorstwo.
Mimo elektryzujących nazwisk (Depp, Pfeiffer, Dafoe, Dench, Ridley, Cruz) nie ma tu ciekawych postaci. Każdy gra tak, jakby dostał scenariusz innego filmu. Jedni są teatralni aż do przesady (Ridley, Cruz), inni powściągliwi i nieobecni, jakby myśleli tylko o tym, żeby spieniężyć czek i uciec z planu do przyjemniejszych zajęć (Depp, Dafoe). Nawet sam Poirot nie jest zbyt konsekwentnie zbudowany. Jego słynną obsesję na punkcie perfekcji widzimy tylko na początku i na końcu seansu. Poza tym jakby nie istniała. Brakowało mi w tym wszystkim luzu, jakiegoś dystansu, ironii, której przecież nie brak w literackim pierwowzorze. Mam wrażenie, że książka z 1934 roku jest bardziej współczesna niż film z 2017...
Narzekanie narzekaniem, ale dwie kobiety wybiły się na pierwszy plan. Mimo, że nie spędzają zbyt wiele czasu na ekranie - wykorzystują go perfekcyjnie. Ich postacie wydają się być jedynymi z krwi i kości. Mowa o Caroline Hubbard i księżnej Dragomiroff czyli o Michelle Pfeiffer i Judi Dench. Na osobne słowa uznania zasłużył też Tom Bateman jako Bouc - kierownik pociągu. Świetnie sportretowany obibok, bawidamek, panikarz i gorący zwolennik nepotyzmu.
Operator musiał czuć, że sprawy zmierzają w złym kierunku i robił co mógł, żeby chociaż zdjęcia wyglądały imponująco. Udało się, bo praca kamery naprawdę robi wrażenie. Jedno długie ujęcie na dworcu, niestandardowe kadry wewnątrz pociągu (np. łapane z sufitu przedziału) - jeśli cokolwiek urzekło mnie w "Morderstwie..." to własnie cuda wyczyniane przez ekipę od kręcenia. Podobnie z zespołami odpowiedzialnymi za kostiumy i scenografię - w tych aspektach nie można się do niczego przyczepić. Poza jedną sceną - ale to też był zapewne pomysł reżysera. Konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni po co w końcówce było ujęcie stylizowane na "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda. Ładne owszem, ale jaki był zamysł? Co to miało symbolizować?
Kenneth Branagh stworzył film doskonale nijaki. Poza wymienionymi zaletami technicznymi i dwiema-trzema ciekawszymi kreacjami aktorskimi, wszystko inne jest słabe albo średnie i do zapomnienia. Pomijam już fakt, że nie pokuszono się o dostosowanie scenariusza do wymogów dzisiejszego kina (wiem, to adaptacja książki, ale nawet w oryginale rozwiązanie zagadki nie ma zbyt wiele sensu). Jeśli lubicie kryminały, obejrzyjcie raczej "Gosford Park" z 2001 roku albo "Morderstwo w Orient Expressie" z 1974. Obydwie pozycje nieporównywalnie bardziej zasługują na wasz czas niż zeszłoroczna produkcja Kennetha Branagh. 5/10
http://zabimokiem.pl/parowoz-bez-pary/
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Te morderstwo nie tyle przeciętnym filmem, co całkowicie niepotrzebnym. Jak lubię Kennetha Branagha, tak tutaj zupełnie dał ciała. Zmieniona wzgledem oryginału końcówka, miała dodać dramatyzmu i własnego szlifu, a tu rozczarowuje.
Stawiajcie przed sobą większe cele. Ciężej chybić.
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
kenneth branagh ma u mnie wielki szacun za Frankesteina z De Niro.
Coco (2017)
Pixar Studios to obecnie największe i najbardziej szanowana wytwórnia animacji na świecie. Dzieła wychodzące spod ręki fachowców z Kalifornii niemal z każdą premierą zdobywają serca publiczności oraz szereg prestiżowych wyróżnień, z Oscarami włącznie. Studio, założone w 1979 roku jako część konglomeratu George’a Lucasa, wykupione jeszcze w latach 80. przez Steve Jobsa, a obecnie pozostające w rękach Disneya, pomimo zawirowań właścicielskich, regularnie utrzymuje wysoką jakość tworzonych przez siebie filmów. Dość powiedzieć, że od początku marca Pixar ma na swoim koncie dziewięć statuetek Filmowej Akademii dla Najlepszej Animacji, a licząc z innymi kategoriami – łącznie zgromadziło dziewiętnaście Oscarów. Dzisiaj przyglądamy się ich najnowszemu laureatowi – zwycięskiemu “Coco”, który pokonał m.in. polsko-brytyjskiego “Twojego Vincenta”, fenomenalnie zrealizowaną historię wyjętą żywcem z obrazów Van Gogha.
“Coco” pod względem tematycznym należy do kategorii “poważniejszych” produkcji Pixara. Tej samej, której przedstawicielami są chyba najwybitniejsze długometrażowe animacje w historii kina, czyli trylogia “Toy Story”, “Wall-E”, czy “Odlot”. Motywem przewodnim tych filmów jest szeroko pojęty upływ czasu – smutek i melancholia związana z przemijaniem, którą studio umiejętnie zestawiało z lekkością przekazu i pozytywnym wydźwiękiem opowiadanych historii. Ten własnie nurt stanowił od zawsze o świetności twórców Pixara – znakomite połączenie trudnej tematyki z przyjemnym tonem opowieści, która równie łatwo wpisuje się w rozrywkowe potrzeby najmłodszych widzów, jak i pobudza do wartościowej refleksji dorosłych odbiorców.
Tytułową bohaterką filmu jest mama Coco – prababcia Miguela, nestorka meksykańskiej, tradycyjnej rodziny, w której nieszczęśliwie urodził się główny bohater – chłopiec obdarzony talentem i kochający muzykę. Nieszczęście polega na tym, że Miguel nie może realizować swojej pasji do grania na gitarze – w tej konserwatywnej i szanującej rodzinne wartości familii obowiązuje całkowity zakaz jakiegokolwiek kontaktu z instrumentami muzycznymi. Ten dziwaczny dyktat znajduje swoje wytłumaczenie w historii rodziny i samej babci Coco, ale nie chcę tutaj zdradzać szczegółów fabularnych. W wyniku splotu kilku niezbyt fortunnych czynników, Miguel przenosi się do świata zmarłych, w którym – jak się szybko okazuje – koniecznym warunkiem dla dalszej egzystencji dusz jest pamięć o ich ludzkim życiu, pielęgnowana przez żyjących potomków. Możliwe, że w tak lakonicznym opisie fabuła filmu wydaje się nieco groteskowa, ale zapewniam: sposób jej przedstawienia spełnia wszelkie wymogi niezobowiązującej bajki dla dzieci i dorosłych, a sama tematyka od początku seansu narzuca widzowi emocjonalne podejście do sprawy Miguela i prababci Coco.
Film jest utrzymany w latynoskim, meksykańskim klimacie i w wyraźny sposób ma również za zadanie prezentację szerokiej publiczności obyczajów i wartości panujących w meksykańskiej kulturze. Motyw śmierci i przemijania, w europejskim kręgu kojarzony zwyczajowo ze smutkiem i żałobą jest tutaj prezentowany w zdecydowanie łagodniejszym tonie – film roi się od pstrokatych kolorów i tryska feerią wielobarwnych szczegółów, momentami przypominając festiwal, czy hucznie świętowaną fiestę. Wszystkiemu towarzyszy skomponowana na klasycznych gitarach ścieżka dźwiękowa. Trzeba więc oddać kulturze mariachich, co meksykańskie – przygotowane kompozycje łatwo wpadają w ucho, a ich zróżnicowanie nie pozwala wiele do życzenia. Muzyka jest silną stroną filmu, pomaga w budowaniu jego oryginalnej atmosfery. A ta – zgodnie z kulturowym zakorzenieniem produkcji, przepełniona jest meksykańską radością z życia i nawet w obliczu śmierci i pożegnania z bliskimi – pomaga w pogodzeniu się z nierzadko okrutnym losem. Tylko jedna uwaga, w sprawie Oscara dla Piosenki Filmowej Roku – to jednak była pomyłka. Statuetka dla “Remember me” – chałupniczo zagranego utworu na kilka akordów stanowił niemiłe zaskoczenie, zwłaszcza w kontekście silnej konkurencji na tym polu (“Call me by your name” i mój osobisty faworyt “Mudbound”).
I to właściwie największa zaleta najnowszej produkcji Pixara. Po raz kolejny udało im się stworzyć film, który wywołuje wzruszenie, emocjonuje widza i przypomina mu o nieuchronności śmierci, przy okazji zachowując bajkową strukturę i przyjemność odbioru. Fabularnie jest to propozycja dopracowana niemal do perfekcji – scenariusz znakomicie balansuje pomiędzy powagą podjętej tematyki, co jakiś czas rozluźniając widza komediowymi fragmentami i lawirując wokół głównej intrygi dotyczącej pochodzenia głównego bohatera. Przedstawia siłę wartości rodzinnych, demaskując przy okazji ich ograniczenia i słabość niektórych, pozornie silnych więzi. Kolejny raz studio udowodniło, że jest prawdziwym ekspertem w realizowaniu projektów ambitnych tematycznie i jednocześnie łagodnych pod względem formalnym.
Jeżeli chodzi o kwestie techniczne, to animacje stosowane przez Pixara nie stanowią wielkiego zaskoczenia – do wysokiego poziomu współczesnych grafik komputerowych zdążyliśmy się przecież przyzwyczaić. “Coco” jest pod tym względem całkowicie satysfakcjonujące – w modelach postaci widać charakterystyczną “rękę” (a może “myszkę”?) studia, również detalicznie dopracowana, wiekowa mama Coco będzie przywoływać skojarzenia z innymi wytworami studia – chociażby głównym bohaterem “Odlotu”. Animacja jest bardzo naturalna w swojej bajkowości, a śmiało stosowane, kontrastujące ze sobą kolory i charakterystycznie pstrokate modele zwierząt-opiekunów pojawiające się kilkukrotnie podczas seansu, stanowią miłe urozmaicenie tej mozaiki meksykańskiej kultury z poszukiwaniami oryginalnego designu modeli.
Uczciwie jednak muszę przyznać, że pod względem wizualnym “Coco” – chociaż jest bardzo ładny – nie dorównuje imponującym wrażeniom wywoływanym przez “Twojego Vincenta”, który został ręcznie namalowany farbą olejną przez zastępy artystów. Siłą produkcji Pixara jest raczej warstwa fabularna, która zbliża się momentami do bajkowego wyciskacza łez – w przypadku polskiego filmu akurat ten element na kolana nie powalał. Dlatego nie podejmę się ostatecznych rozstrzygnięć – kto na Oscara zasługiwał bardziej, zwłaszcza, że realnych szans na pokonanie dysponującego ogromnymi zasobami marketingowymi i “lobbingiem” studia po prostu nie było. Prywatnie jednak skłaniam się ku monumentalnej próbie przeniesienia i ożywienia twórczości wybitnego malarza w zupełnie inne medium – “Twój Vincent” wydaje mi się przede wszystkim genialnym osiągnięciem produkcyjnym, którego wartość przewyższa znakomitości serwowane w “Coco” – jednym z lepszych, choć z pewnością nie najlepszym filmem Pixara.
Reasumując, “Coco” to znakomita animacja wpisująca się w ambitny, melancholijny nurt produkcji studia i nieodstająca znacząco od jego największych dokonań. Po nieco rozczarowującym “Inside Out”, którego zapowiedzi obiecywały więcej, niż znalazło się w ostatecznym produkcie, a także niekoniecznie udanych próbach sequeli “Gdzie jest Dory?” i “Auta 3”, wydaje się, że kalifornijskie studio należące do Disneya powróciło na właściwe tory. “Coco” spełnia wszelkie wymogi udanego produktu pokoleniowego, zapewniającego wystarczającą ilość rozrywki by efektywnie bawić najmłodszych, jednocześnie oferującego wiele dorosłym, których może wprowadzić w nieco melancholijny, lecz wciąż utrzymany w pozytywnym tonie nastrój. Polecam!
8/10
Coco (2017)
Pixar Studios to obecnie największe i najbardziej szanowana wytwórnia animacji na świecie. Dzieła wychodzące spod ręki fachowców z Kalifornii niemal z każdą premierą zdobywają serca publiczności oraz szereg prestiżowych wyróżnień, z Oscarami włącznie. Studio, założone w 1979 roku jako część konglomeratu George’a Lucasa, wykupione jeszcze w latach 80. przez Steve Jobsa, a obecnie pozostające w rękach Disneya, pomimo zawirowań właścicielskich, regularnie utrzymuje wysoką jakość tworzonych przez siebie filmów. Dość powiedzieć, że od początku marca Pixar ma na swoim koncie dziewięć statuetek Filmowej Akademii dla Najlepszej Animacji, a licząc z innymi kategoriami – łącznie zgromadziło dziewiętnaście Oscarów. Dzisiaj przyglądamy się ich najnowszemu laureatowi – zwycięskiemu “Coco”, który pokonał m.in. polsko-brytyjskiego “Twojego Vincenta”, fenomenalnie zrealizowaną historię wyjętą żywcem z obrazów Van Gogha.
“Coco” pod względem tematycznym należy do kategorii “poważniejszych” produkcji Pixara. Tej samej, której przedstawicielami są chyba najwybitniejsze długometrażowe animacje w historii kina, czyli trylogia “Toy Story”, “Wall-E”, czy “Odlot”. Motywem przewodnim tych filmów jest szeroko pojęty upływ czasu – smutek i melancholia związana z przemijaniem, którą studio umiejętnie zestawiało z lekkością przekazu i pozytywnym wydźwiękiem opowiadanych historii. Ten własnie nurt stanowił od zawsze o świetności twórców Pixara – znakomite połączenie trudnej tematyki z przyjemnym tonem opowieści, która równie łatwo wpisuje się w rozrywkowe potrzeby najmłodszych widzów, jak i pobudza do wartościowej refleksji dorosłych odbiorców.
Tytułową bohaterką filmu jest mama Coco – prababcia Miguela, nestorka meksykańskiej, tradycyjnej rodziny, w której nieszczęśliwie urodził się główny bohater – chłopiec obdarzony talentem i kochający muzykę. Nieszczęście polega na tym, że Miguel nie może realizować swojej pasji do grania na gitarze – w tej konserwatywnej i szanującej rodzinne wartości familii obowiązuje całkowity zakaz jakiegokolwiek kontaktu z instrumentami muzycznymi. Ten dziwaczny dyktat znajduje swoje wytłumaczenie w historii rodziny i samej babci Coco, ale nie chcę tutaj zdradzać szczegółów fabularnych. W wyniku splotu kilku niezbyt fortunnych czynników, Miguel przenosi się do świata zmarłych, w którym – jak się szybko okazuje – koniecznym warunkiem dla dalszej egzystencji dusz jest pamięć o ich ludzkim życiu, pielęgnowana przez żyjących potomków. Możliwe, że w tak lakonicznym opisie fabuła filmu wydaje się nieco groteskowa, ale zapewniam: sposób jej przedstawienia spełnia wszelkie wymogi niezobowiązującej bajki dla dzieci i dorosłych, a sama tematyka od początku seansu narzuca widzowi emocjonalne podejście do sprawy Miguela i prababci Coco.
Film jest utrzymany w latynoskim, meksykańskim klimacie i w wyraźny sposób ma również za zadanie prezentację szerokiej publiczności obyczajów i wartości panujących w meksykańskiej kulturze. Motyw śmierci i przemijania, w europejskim kręgu kojarzony zwyczajowo ze smutkiem i żałobą jest tutaj prezentowany w zdecydowanie łagodniejszym tonie – film roi się od pstrokatych kolorów i tryska feerią wielobarwnych szczegółów, momentami przypominając festiwal, czy hucznie świętowaną fiestę. Wszystkiemu towarzyszy skomponowana na klasycznych gitarach ścieżka dźwiękowa. Trzeba więc oddać kulturze mariachich, co meksykańskie – przygotowane kompozycje łatwo wpadają w ucho, a ich zróżnicowanie nie pozwala wiele do życzenia. Muzyka jest silną stroną filmu, pomaga w budowaniu jego oryginalnej atmosfery. A ta – zgodnie z kulturowym zakorzenieniem produkcji, przepełniona jest meksykańską radością z życia i nawet w obliczu śmierci i pożegnania z bliskimi – pomaga w pogodzeniu się z nierzadko okrutnym losem. Tylko jedna uwaga, w sprawie Oscara dla Piosenki Filmowej Roku – to jednak była pomyłka. Statuetka dla “Remember me” – chałupniczo zagranego utworu na kilka akordów stanowił niemiłe zaskoczenie, zwłaszcza w kontekście silnej konkurencji na tym polu (“Call me by your name” i mój osobisty faworyt “Mudbound”).
I to właściwie największa zaleta najnowszej produkcji Pixara. Po raz kolejny udało im się stworzyć film, który wywołuje wzruszenie, emocjonuje widza i przypomina mu o nieuchronności śmierci, przy okazji zachowując bajkową strukturę i przyjemność odbioru. Fabularnie jest to propozycja dopracowana niemal do perfekcji – scenariusz znakomicie balansuje pomiędzy powagą podjętej tematyki, co jakiś czas rozluźniając widza komediowymi fragmentami i lawirując wokół głównej intrygi dotyczącej pochodzenia głównego bohatera. Przedstawia siłę wartości rodzinnych, demaskując przy okazji ich ograniczenia i słabość niektórych, pozornie silnych więzi. Kolejny raz studio udowodniło, że jest prawdziwym ekspertem w realizowaniu projektów ambitnych tematycznie i jednocześnie łagodnych pod względem formalnym.
Jeżeli chodzi o kwestie techniczne, to animacje stosowane przez Pixara nie stanowią wielkiego zaskoczenia – do wysokiego poziomu współczesnych grafik komputerowych zdążyliśmy się przecież przyzwyczaić. “Coco” jest pod tym względem całkowicie satysfakcjonujące – w modelach postaci widać charakterystyczną “rękę” (a może “myszkę”?) studia, również detalicznie dopracowana, wiekowa mama Coco będzie przywoływać skojarzenia z innymi wytworami studia – chociażby głównym bohaterem “Odlotu”. Animacja jest bardzo naturalna w swojej bajkowości, a śmiało stosowane, kontrastujące ze sobą kolory i charakterystycznie pstrokate modele zwierząt-opiekunów pojawiające się kilkukrotnie podczas seansu, stanowią miłe urozmaicenie tej mozaiki meksykańskiej kultury z poszukiwaniami oryginalnego designu modeli.
Uczciwie jednak muszę przyznać, że pod względem wizualnym “Coco” – chociaż jest bardzo ładny – nie dorównuje imponującym wrażeniom wywoływanym przez “Twojego Vincenta”, który został ręcznie namalowany farbą olejną przez zastępy artystów. Siłą produkcji Pixara jest raczej warstwa fabularna, która zbliża się momentami do bajkowego wyciskacza łez – w przypadku polskiego filmu akurat ten element na kolana nie powalał. Dlatego nie podejmę się ostatecznych rozstrzygnięć – kto na Oscara zasługiwał bardziej, zwłaszcza, że realnych szans na pokonanie dysponującego ogromnymi zasobami marketingowymi i “lobbingiem” studia po prostu nie było. Prywatnie jednak skłaniam się ku monumentalnej próbie przeniesienia i ożywienia twórczości wybitnego malarza w zupełnie inne medium – “Twój Vincent” wydaje mi się przede wszystkim genialnym osiągnięciem produkcyjnym, którego wartość przewyższa znakomitości serwowane w “Coco” – jednym z lepszych, choć z pewnością nie najlepszym filmem Pixara.
Reasumując, “Coco” to znakomita animacja wpisująca się w ambitny, melancholijny nurt produkcji studia i nieodstająca znacząco od jego największych dokonań. Po nieco rozczarowującym “Inside Out”, którego zapowiedzi obiecywały więcej, niż znalazło się w ostatecznym produkcie, a także niekoniecznie udanych próbach sequeli “Gdzie jest Dory?” i “Auta 3”, wydaje się, że kalifornijskie studio należące do Disneya powróciło na właściwe tory. “Coco” spełnia wszelkie wymogi udanego produktu pokoleniowego, zapewniającego wystarczającą ilość rozrywki by efektywnie bawić najmłodszych, jednocześnie oferującego wiele dorosłym, których może wprowadzić w nieco melancholijny, lecz wciąż utrzymany w pozytywnym tonie nastrój. Polecam!
8/10
A może to luksus, żyć tylko pięć lat?
since 22/4/2003
since 22/4/2003
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Prawnik z Lincolna (The Lincolns Lawyer) - kolejny raz zupełnie przypadkiem trafiłem na film, który okazał się być bardzo dobry. Matthew McConaughey, jeszcze przed wychudzeniem, gra tu świetnie radzącego sobie prawnika. Radzącego sobie świetnie, aż trafia mu się sprawa pobicia prostytutki. Polecam, szczególnie tym, którzy lubią tematykę prawniczo-sądową. Nie twierdzę, że to arcydzieło, ale dam mu mocne
7/10
7/10
Re: Ostatnio obejrzane filmy - recenzje
Pamietam ze widzialem ten film, podobal mi sie i nic, zupelnie nic więcej
#sgk 4 life.