Ben Hur (1959)

Monumentalne dzieło Williama Wylera z 1959 roku, pierwszy hollywoodzki film obsypany Oscarami niczym para młoda ryżem po wyjściu z kościoła. Trzeba uczciwie przyznać, że całkiem zasłużenie.

“Ben-Hur” to niespełna czterogodzinna epopeja, stanowiąca dzisiaj kanon kinematografii. Produkcja z której garściami czerpali wszyscy następcy zmagający się z podobną tematyką: od Jerzego Kawalerowicza w “Faraonie”, aż po Ridley’a Scotta w “Gladiatorze”, “Królestwie Niebieskim” i innych Robinach i Hoodach.

Uwielbiam stare plakaty reklamujące filmowe klasyki. Tutaj jeden dla “Ben-Hura”, na którym widać przewrotny podtytuł epopei Wylera.

Kojarzycie tę oklepaną dzisiaj opowieść o poszukiwaniu zemsty na autorytarnym oprawcy, tak chętnie kopiowaną w różnych konfiguracjach przez dziesiątki lat? Wszystko, co wymyślono do tej pory w powyższej materii opiera się na “Ben-Hurze”. Dosłownie wszystko: wyrzynanie rodziny, exodus na pewną śmierć, szczęśliwy powrót i poszukiwanie odkupienia… Tylko tam było pierwsze. I najlepsze.

Filmowa epopeja Williama Wylera to przede wszystkim historia trudnej przyjaźni w jeszcze trudniejszych czasach. Katolicka przypowieść o Hiobie z Judei, oraz jego rzymskim przyjacielu skazanym przez swoje pochodzenie na rolę ciemiężyciela Narodu Wybranego. Zrealizowana z niewyobrażalnym wręcz rozmachem, finansowana rekordowym na owe czasy budżetem – bagatela 15 milionów dolarów, które po uwzględnieniu inflacji stanowią ekwiwalent 125 milionów $. To musi budzić uznanie.

Imponująca scenografia to jedna z największych zalet filmu.

Tym bardziej, że w zremasterowanej wersji film w ogóle nie trąci myszką, wciąż prezentuje się przepięknie i, co tu dużo mówić, po prostu epicko. Muzyka, skomponowana przez wybitnego węgierskiego kompozytora Miklósa Rózsa (niech starczy informacja, że w swojej karierze grywał dla Muncha i Swarovskiego, a samych nominacji do Oscara zebrał piętnaście), doskonale komponuje się z rozmachem opowiadanej historii. Gra aktorska? Owszem, w dzisiejszych czasach uderza trochę teatralizacja dialogów upstrzona nie zawsze potrzebną gestykulacją, ale z drugiej strony – jakże przyjemnie się to ogląda! Z przyjemnością zobaczyłbym dzisiaj więcej produkcji tak silnie uwypuklających warsztat współczesnych gwiazd kina. Charlton Heston jest w swojej roli niedościgniony, ale pochwały należą się niemal wszystkim członkom ekipy.

Interesujący jest również relikt ówczesnych czasów zawarty w filmie – dzisiaj już mocno kontrowersyjny “whitewashing” w postaci arabskiego szejka, zagranego (rewelacyjnie) przez Hugh Griffina. Co ciekawe (lub jeszcze bardziej skandaliczne, jak będą chcieli niektórzy) aktor został doceniony przez Akademię Filmową (Oscar dla postaci drugoplanowej).

Hugh Griffin (po lewej) i przykład “whitewashingu” – historycznej już (na szczęście!) tendencji w Hollywood do obsadzania białych aktorów w rolach postaci z innych kręgów etnicznych. Za widoczną wyżej kreację arabskiego szejka Ilderima, Griffin został nagrodzony Oscarem dla postaci drugoplanowej.

W warstwie fabularnej, oprócz kanonicznego wątku zemsty, przeplatanego podróżą w poszukiwaniu wiary i duchowej stabilizacji głównego bohatera, przewija się również historia Jezusa Chrystusa. Przez większość filmu jest ledwo dostrzegalna, zupełnie jakby Wyler chciał zobrazować chrześcijańską tezę o Bogu towarzyszącym, nienamacalnym, lecz wszechobecnym – i jest to próba udana. Jezus niedopowiedziany, niezobrazowany, a jednocześnie wywierający niemal metafizyczny wpływ na losy bohaterów, oddziałujący na ich los, choć niebędący jego władcą. W czasie premiery film był anonsowany z przewrotnym podtytułem “A Tale of Christ” i trzeba przyznać, że w pewien sposób jest to koncepcja uzasadniona. Nie dziwi zatem, że jest to pierwszy – i jedyny do tej pory – hollywoodzki film wpisany na watykańską listę produkcji o szczególnych walorach religijnych.

 

W filmie nie ujrzymy twarzy Zbawiciela, a to jedyna scena w której jest on centralną postacią kadru. Pomimo tego, dzięki sprawności realizatorskiej, obecność Jezusa nieustannie odciska znaczące piętno na ekranowych wydarzeniach.

 

Pomimo tego ideologicznego skądinąd ciężaru, “Ben-Hur” wciąż pozostaje wzorem filmu uniwersalnego, monumentalnym tworem łączącym eklektyzm medium kina z ekumenizmem ponad kinowymi gatunkami. Wspomnę tylko o jednej scenie, która dzisiaj, po niemal sześćdziesięciu latach, prezentuje się tak wyśmienicie, ze trudno ją porównać do czegokolwiek prezentowanego obecnie – wyścig rydwanów. Niemal czterdziestominutowa sekwencja przepełniona akcją, emocjami, brutalnością i geniuszem, do których raczej już nie uda się nikomu zbliżyć. To było grubo ponad pół wieku lat temu, a kopie w tyłek mocnej niż współczesne, najznakomitsze propozycje wspierane CGI i renderami za miliony zielonych.

Wyścig rydwanów – jedna z najwybitniejszych sekwencji scen w światowej kinematografii.

Zdaję sobie sprawę, że tekst bardziej przypomina panegiryk, niż klasyczną recenzję. Jednak nie znajduje innej drogi, by opisać to Dzieło. Panie Wyler, ekipo realizacyjna – czapki z głów! Wyśmienite połączenie monumentalnej epopei filmowej z Pismem Świętym. Nie mogę się nadziwić jakim cudem ten film, po tylu latach, nadal prezentuje się rewelacyjnie.
Boża sprawka.

 

PS. Remake’owanie opisanego powyżej arcydzieła, bez względu na ostateczny efekt i jakość produkcji, uważam za abominację. Szczerze mówiąc, to “Ben-Hura” remake’uje się od sześćdziesięciu lat, naprawdę ciężko znaleźć jakąkolwiek poważną superprodukcję, która nie czerpałaby z rozwiązań zastosowanych przez Wylera.

 

 

 

Zobacz opinie innych członków społeczności fsgk.pl o tym filmie.

-->

Kilka komentarzy do "Ben Hur (1959)"

  • 5 lipca 2017 at 14:42
    Permalink

    chcialem obejrzec, ale gdy zobaczylem ile to trwa to sie przerazilem xD zamiast tego obejrze se 2 razy krotszy remake z 2016 😛

    Reply
    • 5 lipca 2017 at 15:11
      Permalink

      to nie ogladaj wcale bo to strata czasu.
      Obejrzyj oryginal a nie jaakis badziew.
      Obok Lawrence z Arabii, film który trzeba obejrzeć przed śmiercią.

      Reply
    • 5 lipca 2017 at 15:59
      Permalink

      Widziałem obie wersje, bez porównania. Stary Ben-Hur to hit, legenda. Wersja z 2016 to żenada i żałosny gniot. Ale to tylko moje zdanie.

      Reply
  • 5 lipca 2017 at 15:22
    Permalink

    Szanowny Czytelniku… nie bój się klasyków!

    Naprawdę szczerzę apeluję, aby wyzbywać się takiego podejścia. Oglądając najnowsze wcielenie “Ben-Hura”, zamiast wersji z ’59, pozbawiacie się możliwości zapoznania z Dziełem Sztuki stanowiącym kamień milowy w historii kinematografii na rzecz… komerycjnego blockbustera pełnego szmiry, o którym już nawet dziś nikt nie pamięta.
    Zaprawdę, zgubna jest postawa współczesnego, niecierpliwego odbiorcy i właśnie ona jest jedną z przyczyn opłacalności całej tej żałosnej mody na odcinanie kuponów i rimejkowanie wszystkiego, co ma więcej niż dziesięć lat. To trochę tak, jakby zamiast “Władcy Pierścieni” przeczytać jego streszczenie na Wikipedii. Niby wiesz o co chodzi w książce, ale nigdy nie zrozumiesz jej fenomenu.
    Poza tym, “Ben-Hur” jest dziełem świadomym swojej długości – twórcy przewidzieli w nim intermisję, czyli przerwę dla widza – także można spokojnie jednego dnia obejrzeć połowę filmu, a dokończyć kiedy będzie ochota.

    Ciekawostka, która nie zmieściła mi się w tekście – sama wersja Williama Wylera również nie jest orginałem historii. Oparty jest na sztuce z 1880 roku, która posłużyła również jako podwaliny scenariusza pierwszego filmu o tym samym tytułem – było to nieme widowisko z 1925 roku, również uznawane za znakomitość, jednak współcześnie bardzo trudno dostępne.

    Reply
    • 5 lipca 2017 at 16:05
      Permalink

      Zgadzam się w zupełności. Oldschool rządzi. Recenzja bardzo fajna. Pomysł z pisaniem recenzji klasyków genialny i pomocny. Oby więcej takich recenzji. Osobiście chętnie przeczytałbym recenzję np. “Dwunastu gniewnych ludzi” (1957). Genialna rola Henry’ego Fondy.

      Reply
    • 7 lipca 2017 at 18:28
      Permalink

      Pquelimie, świetny opis filmu, bardzo rzeczowy. Sam bardzo interesuje się klasyką kina i mam ten film na liście do obejrzenia ale długość tego filmu (jak i innych filmów epickich, które na pewno są godne obejrzenia) trochę mnie odstrasza – wolę wybrać krótszą produkcję. Czekam na więcej takich recenzji klasyków kina, może odkryje coś nowego dla siebie. Podoba mi się też seria “FilmoBiografia” mam nadzieję że rozwiniesz ją o innych autorów jak np. Hitchcock.

      A tutaj dwie uwagi:
      1. Film oparty jest na powieści z 1880 nie sztuce. Sztuka pojawiła się w 1899.
      2. Pierwszy filmowy Ben-Hur powstał w 1907 r. (miał 15 minut) i był oparty właśnie na sztuce nie powieści.

      Reply
  • 7 lipca 2017 at 21:33
    Permalink

    1. Prawda. Komentarz pisałem na szybko i coś mi się pomieszało.
    2. Pół-prawda. Dlaczego?
    Ano dlatego, że 15 minutowa adaptacja powieści została zaskarżona do sądu przez autora książki, generała Lew Wallance’a za naruszenie praw autorskich. Producent bronił się twierdząc, że używając innego medium jest wystarczająco kreatywny, żeby uznać jego dzieło za osobne i niezależne od książki. Rezultatem wyroku Sądu Najwyższego w 1911 roku autor wygrał apelację, co było szeroko komentowane w całych Stanach i na świecie. Takie rozstrzygnięcie ustanowiło precedens prawny. Od tego czasu przedmiot prawa autorskiego został uściślony i zaadaptowany w innych krajach (również w polskiej ustawie o Prawie Autorskim). Dzięki tej sprawie obowiązuje np. taka oczywistość naszych czasów, że producent musi ubiegać się o prawa do ekranizacji.
    Zatem trudno jest traktować pierwszy, 15-minutowy Ben Hur jako pierwotną wersję (długość filmu też jest jakimś tam argumentem “przeciw”) jakichkolwiek późniejszych adaptacji. W pełni legalna była ta niema z ’25, więc do niej referowałem w stosunku do epopei Wylera. Ciekawostką jest to, że sam Wyler był również na pokładzie, jako jedn z asystentów reżysera tego filmu.
    W ogóle z całą książkowo-filmową franczyzą Ben-Hura jest mnóstwo ciekawostek, zachęcam do samodzielnego przeglądania Sieci w ich poszukiwaniu 😉
    Bardzo dziękuje za dobre słowo i polecam obejrzenie każdego filmu opisanego (teraz i w przyszłości) w naszej rubryce “Klasyka Kina” – długość nie jest wymówką dla konesera 😉
    Hitchcocka chętnie bym poruszył, ale są dwie poważne kwestie:
    1. Nie jest moim konikiem, jak Kubrick 😉
    2. Jego filmy nie do końca przetrwały próbę czasu. Może spróbuje niedługo napisać jakąś testową recenzję i zobaczymy czy będzie zainteresowanie.

    Reply
  • Pingback: FilmoBiografia Kubricka – Spartakus (1960) – FSGK.PL

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków