Król Artur: Legenda miecza

Jaki Guy Ritchie jest – każdy widzi. A stosunek do niego jest zawsze zero-jedynkowy. Albo się Ritchiego kupuje, albo nie. Dlatego łatwo ocenić, czy najnowsza wersja legendy o Królu Arturze będzie wam się podobała. Jeśli lubicie styl tego reżysera, to jest duża szansa, że wyjdziecie z kina zadowoleni. Tak jak ja.

Kadr z filmu Król Artur: Legenda miecza
Robin Ho… eee… Artur i jego świta miejskich partyzantów.

Ritchie zawsze musi pomajstrować przy postaciach, nawet jeśli są znane i lubiane. I tak jak jego Holmes był paranoikiem tłukącym się na gołe pięści w jakiejś spelunie, tak i tu tytułowy bohater nie może być zwyczajny w rozumieniu oryginalnej przypowieści. Artur (Charlie Hunnam), syn Uthera, to rzezimieszek, lokalny przedstawiciel półświatka i opiekun dziewczyn z domu uciech. Dziewczyn, które go znalazły i wychowały po tym, jak wuj Vortigern (Jude Law) dokonał zamachu stanu i przejął stery w królestwie. Zbieg okoliczności sprawia że Artur wyciąga Excalibura ze skały. Ale mimo poznania przeszłości… chce wrócić do swojego życia. Nie interesuje go korona. Problem w tym, że Vortigern chce ugruntować swoją władzę wykorzystując do tego śmierć bratanka. A to już się temu drugiemu zdecydowanie nie podoba…

Kadr z filmu Król Artur: Legenda miecza
Vortigan to naprawdę paskudny, oślizgły niemilec.

“Legenda miecza” zawiera wszystkie elementy charakterystyczne dla filmów Guya Ritchiego: efektowny, dynamiczny montaż scen, masa humoru, rewelacyjne użycie muzyki, wyraziste postaci i ten specyficzny, “łobuzerski” ton, który nawet legendę arturiańską sprowadza do opowieści o cwaniakach, rzezimieszkach i drobnych przestępcach. Nadaje to znanemu motywowi sporo świeżości. Nie znajdziemy tu patosu, wielkich słów ani spektakularnych bitew rodem z “Władcy Pierścieni”.

Kadr z filmu Król Artur: Legenda miecza
Pięknie zrobiona peleryna prawdopodobnie zeżarła 80% budżetu na efekty.

Na pochwałę zasłużyli Jude Law i Charlie Hunnam. Ten pierwszy stworzył czarny charakter, który naprawdę potrafi przerazić. Jest w nim coś niepewnego, lepkiego, złego do szpiku kości, choć niepozbawionego pierwiastków ludzkich. Z kolei Artur to człowiek, który musi w końcu zmierzyć się ze swoim pochodzeniem i przeistoczyć się z drobnego przestępcy w materiał na króla. Hunnama znałem do tej pory tylko z “Pacific Rim” i szczerze mówiąc nie podejrzewałem go ani o takie umiejętności aktorskie, jakie tu pokazał, ani o tyle charyzmy. Artur w jego wersji to naprawdę ciekawa i niejednoznaczna postać.

Kadr z filmu Król Artur: Legenda miecza
Tak tak, to ON!

Z minusów, a tych jest kilka: w pierwszej kolejności  w oczy rzucają się kiepskie efekty specjalne. Mam wrażenie, że cały budżet poszedł na (genialną!) pelerynę pewnego potwora, przez co wszystkie pozostałe “fajerwerki” trącą myszką. Postacie drugiego planu są trochę za mało wykorzystywane, a szkoda, bo niektóre mają potencjał. Zdarzają się też w opowiadanej historii miejsca, kiedy zwyczajnie fabuła przestaje się kleić, co Ritchie ratuje dość rozpaczliwie przy pomocy deus ex machina. Myślę, że przydałoby się poświęcić więcej uwagi pracy montażowej. Pomogłoby to także w drugim akcie filmu, w którym wycięcie niektórych sekwencji (próba zamachu) poratowałoby nas od dłużyzn.

A jednak, mimo tych wad, jest tak jak wspominałem na wstępie. Jeśli znasz i lubisz styl tego reżysera – “Legenda miecza” to pozycja obowiązkowa. Rozrywka na przyzwoitym poziomie gwarantowana. Nie jest to ani najlepszy film tego roku, ani nawet najlepsza produkcja Ritchiego, ale po tylu ostatnich rozczarowaniach (“Zemsta Salazara”, “Alien Covenant”, “Mumia”) w końcu dostałem tytuł, który realizuje obietnicę zabawy złożoną w zwiastunach. Wszystkim fanom Guya Ritchiego polecam.

-->

Kilka komentarzy do "Król Artur: Legenda miecza"

  • 20 czerwca 2017 at 16:00
    Permalink

    Próba podparcia się legenda o Królu Arturze i wykreowanie współczesnej (w mniemaniu autora) powieści jest wyjątkowo słabe, zwłaszcza w tym wydaniu. A przecież są filmy, które z przymrużeniem oka traktują poważniejszą wydawałoby się tematykę, jak choćby obłędny rycerz. Ogólnie ie podoba mi się tendencja w nowych filmach, gdzie prezentuje się w gruncie rzeczy poglądy polityczne (musi być azjata, czarnoskóry etc. pod przewodnictwem białego, walczymy o wolność i demokracje, kochajmy różnorodność itp), a nie czystą rozrywkę jaką powinny pozostawać.

    Reply
    • DaeL
      21 czerwca 2017 at 01:31
      Permalink

      Ja bym tu nie generalizował. To trochę zależy od konkretnego filmu i podejścia twórców. Czasami taka zabawa konwencją i celowy brak realizmu ma pewien sens. W Królu Arturze Ritchiego chyba tak jest, bo nikt nawet nie próbuje udawać, że film ma jakiekolwiek pozory realizmu albo szanuje realia (i tak “quasi-historyczne). Więc to nie ma znaczenia, czy aktorzy są czarnoskórzy, czy gadają z akcentem cockney, itd…
      Znacznie gorzej jest jeśli twórcy z jednej strony dbają o realia albo z pietyzmem podchodzą do materiału źródłowego, a z drugiej odhaczają poprawne politycznie rubryczki, żeby była reprezentowana każda rasa, mniejszość, itd… Wtedy sami psują swoją robotę.

      Reply
      • 21 czerwca 2017 at 09:02
        Permalink

        Masz też rację, tylko przy tym natłoku tego rodzaju filmów ostatnimi laty ciężko nieraz odróżnić te, które celowo nie zachowują konwencji. Tutaj mimo wszystko nie jest to do końca tego rodzaju film moim zdaniem, bo faktycznie, nie próbuje udawać filmu quasi-historycznego, ale z drugiej konwencja jest na wskroś poważna, mimo oczywiście pewnych akcentów humorystycznych i łobuzerskich. A to, że da się to wszystko zgrabnie ze sobą połączyć pokazał chociażby Warcraft, który mimo, że został przez krytyków zjechany, to miał w sobie coś, co sprawiało, że przyjemnie się go oglądało. Po drugiej stronie bieguna są potworki w stylu Legend Herkulesa itp mitologicznych bzdur jakie nam ostatnio serwują. Akurat w porównaniu z autorem recenzji mam najwyraźniej odmienny gust, bo mnie np Zemsta Salazara w miarę się podobała (oczywiście nie mówię, że to najlepsza część, ale bez wątpienia ciekawsza od czwartej).

        Reply
        • SithFrog
          21 czerwca 2017 at 17:03
          Permalink

          Zemsta Salazara – rzecz gustu. Natomiast częściowo się zgadzam z Mańkiem. Akurat u Ritchiego mi to nie wadzi, ale jest wyraźna tendencja na zróznicowanie obsady trochę na siłę. Dziki zachód i prócz amerykanów i indian mamy rzesze przedstawicieli innych narodowości, co wygląda pokracznie. Filmu to nie psuje, ale po co? To samo Rogue One. Jeden azjata, jeden arab, jakby pisali to wszystko wg jakiejś checklisty. Dla mnie w filmie moga być sami Azjaci (The Raid/The Raid 2), sami, albo prawie sami czarni, a nawet zieloni, czerwoni i niebiescy. Byle film był dobry i byle to nie było na siłę wstawiane tylko w celu, żeby się nikt nie czepiał.

          Podobna sprawa jest z Wonder Woman. Kraina Amazonek pokazana fajnie, a potem do okopów marsz i co? I oczywiście mamy nagle team złożony z Araba i Indianina. I wszyscy się cieszą, bo jest kolorowo i tolerancyjnie, a nikt nie myśli o tym, że i Arab i Indianin są chodzącymi stereotypami 🙂

          Reply
  • 20 czerwca 2017 at 16:37
    Permalink

    Z tą zerojedynkowością Guya to bym polemizował. Mnie np. Uncle i Sherlock bardzo się podobały, Porachunki tak średnio, a Revolver i Rock’n’rolla w ogóle. On bywa lepszy i gorszy. Tekst bardzo fajnie napisany. Mógłbyś się nawet bardziej rozpisywać, dorzucić akapit albo dwa, bo czytanie twoich recenzji to już stały punkt mojego programu 🙂

    Reply
    • DaeL
      20 czerwca 2017 at 20:33
      Permalink

      Mhm, faktycznie Revolver to było jedno wielkie nieporozumienie. Ritchie chciał zrobić film wieloznaczny, symboliczny, “mądry”… no i nie wyszło. Nie każdy, kto ma ucho do śmiesznej gangsterskiej gadki i oko do szybkiego montażu, jest od razu intelektualistą. Trzeba znać swoje ograniczenia 🙂

      Reply
    • 21 czerwca 2017 at 02:31
      Permalink

      A dla mnie akurat “Porachunki” podobnie jak “Przekręt” to filmy wręcz kultowe. “Sherlock” Ritchie’go też był dla mnie osobiście świetny 😉

      Reply
    • SithFrog
      21 czerwca 2017 at 17:03
      Permalink

      Dzięki. Czasem się rozpisuję, a czasem nie, zalezy od weny i ponaglających terminów 😉

      Co do Ritchiego – z zero-jedynkowością chodziło mi o to, że są ludzie, którzy (podobnie jak z tytułami od Tarantino) kompletnie nie kupują konwencji, stylu czy sposobu montowania filmu do kupy. Ja też mam pozycje od Guya, które lubię i takie, które uznaje za cokolwiek niespecjalne, ale idę na każdy jego film w ciemno i wiem, że będzie co najmniej przyzwoity.

      A co do U.N.C.L.E. – to niestety jeden z najbardziej niedocenianych filmów z ostatniego czasu, wg mnie lepszy np. od Kingsman, a opinie zebrał takie sobie.

      Reply
  • 21 czerwca 2017 at 02:34
    Permalink

    Ja Hunnama kojarze od czasów “Hooligans”. Dał sobie radę z rolą szelmowskiego chuligana z XX wieku to i z wiktoriańskim rzezimieszkiem sobie poradził hehe :).

    Reply
    • SithFrog
      21 czerwca 2017 at 17:04
      Permalink

      No właśnie ja jestem chyba do tyłu z jego pracą zawodową, bo po napisaniu tekstu dowiedziałem się o jego dobrym występie i w Hooligans i w Synach anarchii. Miał tez swój udział w rewelacyjnym Children of Men, ale wiem to z filmwebu, bo za nic w świecie nie pamiętam, żeby on grał w tym filmie 😉

      Reply
  • Pingback: Podsumowanie miesiąca: Czerwiec 2017 – FSGK.PL

  • 6 czerwca 2018 at 17:05
    Permalink

    Zrobiłam sobie rełacz i nadal mi się podoba, zarówno film, jak i soundtrack.

    Reply
    • SithFrog
      6 czerwca 2018 at 18:02
      Permalink

      Bo to jest dobry film kurde bele, za mało doceniony 😛

      Reply

Skomentuj SithFrog Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 pozostało znaków