- taki jest limit znaków dla jednego posta na Forum. Dowiedziałem się o tym przeklejając recenzję z głównej.
Kurde, dobre trzy doktoraty już tu napisałem
ciąg dalszy:
Bohemian Rhapsody
Brytyjski zespół Queen to niekwestionowana legenda muzyki. Jeden z najbardziej nieprzewidywalnych, najczęściej eksperymentujących i poszukujących zespołów rockowych, jaki kiedykolwiek zawładnął masową publicznością. Jego wokalista, Freddie Mercury jest uznawany za jednego z najwybitniejszych piosenkarzy wszechczasów, operujący ponad czterooktawową skalą głosu, był dla wielu wzorem scenicznego magika, który jak nikt inny potrafił zawładnąć umysłami i emocjami zgromadzonej publiczności
Queen sprzedał na całym świecie ponad 200 milionów płyt, co stawia go w jednym szeregu z The Beatles, Madonną, Elvisem Presley'em, Led Zepplin, czy Michalem Jacksonem. Jeden z największych gigantów świata rozrywki doczekał się wreszcie - po ośmiu latach starań - filmu biograficznego, opisującego powstanie i rozwój zespołu. Premiera "Bohemian Rhapsody" to jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych 2018 roku. Po wieloletnich problemach producenckich, a także zwolnieniu głównego reżysera na dwa tygodnie przed końcem zdjęć, masa oczekujących fanów zespołu miała powody do obaw. Zarówno o spójność opowiedzianej historii, jak i odpowiednią jakość prezentowaną przez wykonawców.
Wszystkich spieszę jednak uspokoić. "Bohemian Rhapsody" nie zawodzi, a legenda Królowej nareszcie doczekała się godnego jej upamiętnienia na wielkim ekranie.
Pierwsze zapowiedzi dotyczące produkcji pochodzą z 2010 roku, kiedy Brian May w wywiadzie dla BBC zapowiedział, że pracę koncepcyjne są na zaawansowanym etapie. Z wywiadu gitarzysty zespołu dowiedzieliśmy się również, że Freddiego Mercury'ego ma zagrać... Sacha Baron Cohen. Ostatecznie brytyjski komik nie dogadał się z producentami (wśród których był May i inni członkowie zespołu) co do ostatecznego kształtu całości (można się domyślać, w jaką stronę Cohen chciał podążać pod kątem scenariusza). W 2013 roku projekt nadal stał w miejscu, a twórcy nie mogli dojść do porozumienia ani w sprawie obsady, ani ostatecznego kształtu skryptu. Sytuację zmienił w 2015 roku Nowozelandczyk Anthony McCarten - pisarz, scenarzysta i dramaturg, odpowiedzialny m.in. za scenariusz do zeszłorocznego "Czasu Mroku" z wybitnym Garym Oldmanem w roli Winstona Churchila (film oparto na sztuce McCartena). Zatrudniony przez Maya i Jima Beacha (wieloletniego agenta Queen) dostarczył satysfakcjonujący wszystkie strony szkic zatytułowany "Bohemian Rhapsody" i produkcja wreszcie mogła nabierać realnych kształtów. Do głównej roli w filmie zakontraktowano znanego z serialu "Mr. Robot", laureata Emmy, amerykańskiego aktora Ramiego Maleka. Facet przyznał później, że w momencie podjęcia decyzji o udziale w filmie, niewiele wiedział o samym zespole i postaci, w którą miał się wcielić.
Malek szybko nadrobił zaległości, będąc pod ogromnym wrażeniem charyzmy i scenicznej ekspresji, z jakiej słynął Mercury, postanowił wziąć specjalne lekcje warsztatowe mające pomóc mu w wiarygodnym odzwierciedleniu bohatera. Studiował m.in. sposób poruszania się po scenie Arethy Franklin i Dawida Bowiego - gwiazd, na których wzorował się sam Freddie. W międzyczasie, producenci dogadali się z Bryanem Singerem (dotychczas specjalistą od ekranizacji komiksów: cztery części "X-Men", a także "Powrót Supermana"), który został reżyserem filmu. Zdjęcia zaplanowano na jesień 2017, ale projekt czekało jeszcze jedno trzęsienie ziemi. Singer nie powrócił na plan filmowy po Święcie Dziękczynienia, tłumacząc się sprawami zdrowotnymi i osobistymi. W tamtym momencie powstała już większość materiału, a w kalendarzu studia proces kręcenia filmu miał trwać jeszcze tylko dwa tygodnie. Producenci podjęli decyzję o zwolnieniu Singera, a dokończenie zdjęć powierzono Dexterow Flechtcherowi, który był wcześniej przymierzany do stołka reżyserskiego. Fletcher wypełnił zadanie, ale na liście płac zajmuje miejsce producenta wykonawczego - reżyserię przypisano ostatecznie Singerowi.
"Bohemian Rhapsody" zadebiutowało w brytyjskich kinach 24 października, a tydzień później - w Polsce. Film wywołuje ogromne emocje, cieszy się uwielbieniem fanów i umiarkowanym sceptycyzmem krytyków. Wyżej podpisany należy do fanów muzyki tego wybitnego zespołu, toteż lojalnie ostrzegam - nie znajdziecie w tym tekście doszukiwania się dziury w całym, utyskiwania na mętną narrację czy brak obiektywizmu w przedstawionych wydarzeniach.
Ta napisana przez życie historia ma wystarczający potencjał, by porwać milionową widownię. Głównym wyzwaniem stojącym przed ekipą realizacyjną było odarcie jej z niepotrzebnych i zbędnych szczegółów, tak jak rzeźbę wykuwaną w kamieniu należy po prostu pozbawić niepotrzebnych fragmentów. Oczywiście, nie jest to zadanie łatwe, a w tym przypadku wyglądało na wręcz karkołomne. Wokół zespołu urosło tyle legend i kontrowersji, że niepodobna było rozprawić się z nimi w 120 minut. McCarten zdawał sobie z tego sprawę, dlatego napisał scenariusz niepozbawiony trudnych kompromisów i cięć fabularnych, ale trzymający całość w ryzach gatunkowych kinowej rozrywki.
Film rozpoczyna opowieść w czasach, kiedy May i Taylor (perkusista) grali jeszcze w "Smile" - swoim poprzednim zespole, który Freddie śledził na koncertach. Po jednym z występów, Farrokh Bulsara zagaduję do członków "Smile", opuszczonych własnie przez wokalistę, który stwierdził, że ma lepsze rzeczy do roboty, niż weekendowe rozbijanie się po brytyjskich pubach i granie dla garstki publiczności. Niechęć Maya i Taylora do postaci Bulsary, który ma "ponadprogramowy" zgryz i wystające z jamy ustnej siekacze (Malek nosi na ekranie specjalną protezę), kończy się w momencie zaintonowania przez niego fragmentu piosenki. Odtwarzający główną rolę Rami Malek popisuje się tutaj (i w kilku innych scenach filmu) umiejętnościami wokalnymi, do których nie sposób się przyczepić. Chłopaki się dogadują, co daje początek muzycznej legendzie Queen.
Relacje pomiędzy członkami zespołu są jednym z najmocniejszych elementów filmu. Sarkastyczne i dowcipne podejście do życia wszystkich członków, połączone z pewnością siebie i przekonaniem, że wspólnie stworzą coś ponadczasowego, niemal wylewają się z ekranu. Nie jest to jednak próżność i buta, a raczej wywołująca sympatię młodzieńcza fantazja i artystyczna odwaga. Od początku widać, że zespół tworzony przez takich oryginałów ma niemal nieograniczone możliwości. W budowaniu tego zajmującego obrazu wydatnie pomagają odtwórcy - obsada filmu jest po prostu wyrazista. Na pochwały zasługują wszyscy członkowie bandu: Gwilym Lee jako Brian May imponuje swoim stoickim spokojem i poczuciem humoru, nawet w obliczu poważnych konfliktów. Świetny jest również Ben Hardy, który wyraziście odtworzył postać charyzmatycznego i narwanego kompozytora i perkusisty Rogera Taylora. Joseph Mazzello (to ten chłopiec Tim z pierwszego "Parku Jurajskiego", dacie wiarę?) jako zdystansowany basista John Deacon operuje głównie - zgodnie z rzeczywistością - wystudiowanymi, sarkastycznymi grymasami i rozbrajającym spojrzeniem.
Całości dopełnia oczywiście Malek, który znakomicie wcielił się w rolę zniewieściałego i niepewnego Mercury'ego, który podczas nagrywania i rozgrywania koncertów stawał się prawdziwą bombą energetyczną. Kapitalna, pełna kreacja, oddająca nawet detale takie jak charakterystyczna intonacja głosu, mimika twarzy i tiki nerwowe bohatera. Moim zdaniem - nominacja do Oscara byłaby tutaj jak najbardziej na miejscu.
Chociaż osią fabularną filmu jest powstanie i rozwój kariery zespołu, dużą w nim część - co naturalne - zajmuje kontrowersyjna postać Freddiego. Jego pierwsza miłość do Mary Austin (bardzo dobra Lucy Boynton) z początku wydaje się uczuciem absolutnym, ponadczasowym i niezmiennym. Później jednak, w miarę rozwoju swojej kariery, Freddie zaczyna ulegać niedostępnym i nieznanym wcześniej pokusom. Zagubienie bohatera świetnie zaprezentował Malek, oddający się roli w pełni, budując wiarygodną postać z krwi i kości.
Film jednak nie próbuje być rachunkiem sumienia kontrowersyjnego wokalisty zespołu - nie należało się tego spodziewać, zwłaszcza biorąc pod uwagę kto jest odpowiedzialny za jego produkcję. "Bohemian Rhapsody" to pełen empatii życiorys, oddający problemy i wewnętrzne rozterki, z którymi Mercury się zmagał, opowiedziany z perspektywy osób mu bliskich i za nim tęskniących. Nie oznacza to, że całość przypomina tandetną laurkę - historia bohatera jest na tyle zawiła, że w przypadku kilku scen wyraźnie wybrzmiewają ponure tony, a rozłam, jaki nastąpił w zespole po 1980 roku i podpisaniu przez Freddiego kontraktu na solowe płyty jest początkiem przygnębiającej, naznaczonej błędami drogi, obranej przez bohatera. Elementem niepokojącym przez większość seansu są również relacje z Paulem Prenterem - wieloletnim partnerem Freddiego, który stanowi chyba jedyną negatywną postać w scenariuszu.
Relacje pomiędzy członkami zespołu, kręte meandry wrażliwej psychiki Bulsary, jego niepewność co do własnej tożsamości - te elementy stanowią główne osi scenariusza filmu. Można się zżymać, że zabrakło w nim kilku innych ważnych wątków, że niektóre elementy narracji zostają jedynie zarysowane, lub porzucone (jak wspomniane solowe płyty, czy relację z rodziną), że niektórym nie poświęcono odpowiednio dużo czasu, etc, itd. Jednak wszystko to blednie w moim przekonaniu w obliczu najważniejszej chyba części opowieści o Queen - czyli ich muzyce.
Film prezentuje dyskusje na temat kształtu kolejnych płyt, a także proces powstawania największych hitów (w tym tytułowej rapsodii). Są to obrazki elektryzujące i fascynujące, urzeczywistnione wyrazistym warsztatem aktorskim i uzupełnione o przepiękne kompozycje zespołu. Czuć w tych scenach energię, z jaką Queen projektował i opracowywał swoje piosenki, czuć w nich atmosferę twórczego geniuszu towarzyszącą tym muzycznym oryginałom. Nagrania realizowane w Rockfield Studios w Walli, gdzie w wiejskich warunkach i zaadaptowanej stodole zespół pracował nad "A Night at the Opera", prezentują się niemal jak fragmenty filmu dokumentalnego.
Główną rolę w całej tej historii odgrywa jednak rzecz najważniejsza, czyli muzyka Queen. W tym przypadku jestem całkowicie bezradny i poddaje się magii wykreowanej na ekranie. Nie ulega wątpliwości, że "Bohemian Rhapsody" posiada jeden z najlepszych soundtracków w historii. Pochwalić muszę umiejętne wplecenie tych nagrań w narrację właściwą dla obranego medium - film pod tym względem przypomina sinusoidę, regularnie podnoszącą emocje widza. Podzielony został na utrzymane w kameralnym stylu części, opowiadające historię zespołu, z których każda kończy się ekspresyjnym wykonaniem piosenki - czy to w studio, czy podczas koncertu. Potem następuję wyciszenie, po którym opowieść jest kontynuowana, aż do kolejnego do muzycznego finału. Nie będę ukrywał, że ta konstrukcja przypadła mi do gustu, ponieważ wyzwala mnóstwo emocji. Zdecydowaną większość seansu spędziłem na ekspresyjnym tupaniu i bujaniu się w takt muzyki, która - uzupełniona o świetną grę aktorską, wylewała nieprzebrane zasoby miodu na moje kubusiowe, muzyczno-filmowe serducho. Całość wieńczy imponujący finał, jedna z najważniejszych scen w historii muzyki popularnej, która pozostawia widza w strzępkach, a fana "Queen" prawdopodobnie przyprawi o wrażenia zbliżone do ekstazy.
Film porywa i emocjonuje. Daje mnóstwo pozytywnej energii i optymistycznie nastraja do życia. Opowiada o dziwakach, zwłaszcza jednym takim, który dzięki swojej determinacji i niespotykanym talencie, zawładnął światem. Nie boi się również pokazać jego błędów, a interpretację pozostawia w rękach widza. Byłby filmem idealnym, gdyby nie to..., że nie mógł taki być. Cięcia i uproszczenia, na które trzeba było się zdecydować, aby opowiedzieć tę historię musiały przynieść konsekwencje, które w krytycznym oku odbiorcy będą dawały argumenty do formułowania zarzutów. A to, że wypaczone zostały role poszczególnych postaci, lub zmarginalizowane istotne wątki. Że warsztat reżysera kuleje, bo niewystarczająco wybrzmiewają wątki fenomenu zespołu, lub kontrowersji związanych z postacią wokalisty.
Twórcy, co piszę z dużą pewnością, zdawali sobie z tego sprawę i zdecydowali się na coś innego. Wszystkich oczekujących po produkcji Singera-Beacha-Maya dążenia do obiektywizmu i dydaktycznego omówienia związanych z bohaterami sensacji, spieszę rozczarować: to nie jest ten gatunek. To apoteoza wielkości zespołu, znakomicie odmalowany impresjonistyczny obraz, który ma wzbudzić głód odbiorcy: sprawić, aby zechciał więcej, mocniej i bardziej. "Bohemian Rhapsody" miał przypomnieć światu wielkość i geniusz zespołu. Przywrócić koronę Królowej.
I, cholera jasna, zrobił to.