Bohemian Rhapsody


Bohemian Rhapsody

Średnia ocena: 7

Koobik2018-11-10 11:14:15




Fajna i mądra recenzja wisi na głównej, więc zanim przeczytam i zgwałcę swoje wrażenia przelewam je tutaj.
Sprawa jest prosta i wyłożę ją w czterech słowach. Warto, muzyka, laurka, kreacje
W ujęciu absolutnym warto ponieważ to fajna okazja by przeżyć wspaniałą muzykę na świetnym poziomie dostępnym w kinie.
Historia zaczyna się w momencie kiedy Freddy dorabia jako gość przerzucający torby na lotnisku. Potem wkręca się w zespół, robi dotyk Boga, Queen tworzy hity, Freddiemu odbija, dostaje AIDS, znów jest spoko. I ten okropny znajomy, który jest Uber zły i ściąga frontmana Queen na złą drogę.
Ten film to laurka, Freddie to wspaniały, piękny człowiek. Nie kupuje tego.
Z kolei uwaga poświęcona powstawaniu muzyki cieszy. Podobnie jak solidna kreacja Remi Malika i bardzo sympatyczni kumple z zespołu. Niestety są uproszczenia, nieścisłości i wybielanie w zakresie faktów. Pamiętajmy, że zespół był mocno zaangażowany w tworzenie filmu

Koncert LIVE AID wzrusza. Freddie powiedział o chorobie swoim kolegom po tym koncercie a nie przed. Żył jeszcze 5 lat. A z filmu można odnieść wrażenie, że było inaczej ale rozumiem, że to dla stworzenia punktu kulminacyjnego.

Bryan S i wszystko jasne.

6/10

Voo2018-11-17 22:42:50




Queen, jak na zespół rockowy, miał całkiem ciekawe związki z kinem. Szczerze pisząc jak słyszę nazwę tej kapeli to w pierwszej kolejności mam przed oczami Highlandera i Flasha Gordona. To pewnie dlatego, że większy ze mnie kinoman niż miłośnik muzyki. W ogóle to chyba trudno o drugi taki zespół, którego utwory byłyby tak popularne i znane wśród ludzi ...którzy tak naprawdę w ogóle Queen nie słuchają. Najsłynniejsze kawałki żyją sobie własnym życiem, jak chociażby We Are The Champions.
Nie miałem żadnych oczekiwań co do biografii Królowej, zaryzykowałem rodzinne wyjście i cóż, bawiłem się naprawdę nieźle. Jestem tym gościem który tupie jak słyszy We Will Rock You, kiwa się na boki przy wspomnianym We Are The Champions i nie bardzo pamięta jak ma na nazwisko basista. Podejrzewam, że do takich ludzi jak ja adresowany jest ten film. Jest bardzo muzycznie i teledyskowo, nie ma mowy o nudzie, koncertowa końcówka to już w ogóle petarda. Jeśli w ogóle to oglądać to tylko w kinie i to max w 5 rzędzie od ekranu. Jako nie-fan nie miałem problemu ani z tym, że tak naprawdę Freddie poznał zespół w innych okolicznościach ani z tym, że kiedy indziej powiedział im o chorobie itd. Rozumiem, że kino rządzi się swoimi prawami a Freddie jako showman, sceniczny paw i życiowy bon vivant nie mógł zostać sportretowany tak jak np. poeta i artystyczny guru Jim Morisson. Po prostu jego samotność, seksualne rozterki i choroba to nie był materiał na drugie "The Doors".
Jedyne co trochę mi nie pasowało to chłopięcość (ekhm...) i smutne spojrzenie aktora grającego Freddiego. Ok, chyba jeszcze troszkę przesadzono z tą wadą zgryzu. Generalnie chodzi mi o to, że Mercury w swoich najlepszych latach wyglądał jak chodzący testosteron i prawdziwy Król Pedał a Malek moim zdaniem wygląda jak młody chłopak przebrany za geja z lat 80-tych. Chociaż jasne, stara się jak może. Aha, jeszcze momentami mogłoby nie być tak ckliwie i kiczowato, zwłaszcza w końcowej części. Wiecie Freddie śpiewa, stadion śpiewa, mama płacze przed TV, Bob Geldof liczy pieniążki, jeszcze kurde brakuje tańczących białych łabędzi. Ale tak poza tym - fajny film. Można potupać i pokiwać się na boki. Ok, żartuję sobie. Idzcie do kina. Dobra muzyka nigdy nie zaszkodzi. Teraz już takich muzyków i takich zespołów nie robio. To już było niestety było zupełnie na serio.

8/10