Produkcja jest opisywana jako nurtująca, utrzymana w klimacie Przedwiecznych i zaskakująca zwrotami akcji opowieść grozy, która zyskała powszechne uznanie niemal wszystkich recenzujących krytyków. Grzechem byłoby nie sprawdzić, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi i ile jest prawdy w dość powszechnym zachwycie nad najnowsza produkcją reżyseroaktora, Justina Bensona.
Nazwisko Bensona mogło się już komuś o uszy obić, bowiem jego “Spring” z 2014 roku – równie dziwaczny, co budżetowy romansohorror, zrobił jako-taką karierę wśród miłośników kina grozy. W najnowszej produkcji, w której przydzielił sobie jedną z głównych ról, twórca przenosi widza w rzeczywistość tyleż sugestywną, co niekoherentną, tak samo pasjonującą, co boleśnie niedopieszczoną. Niestety! – trzeba przyznać, bo jest w “The Endless” kilka rzeczy, które potrafią zapaść w pamięci.
Historia opowiada o dwóch braciach: Justinie (Benson) i Aaronie (Aaron Moorhead – ciekawa zbieżność z tymi imionami), którzy zasłynęli z opuszczenia samobójczej sekty. Czas i miejsce akcji nie są nigdy wyłożone na stół, więc zostawmy te didaskalia – starczy powiedzieć, że opowieść dzieje się gdzieś w Stanach Zjednoczonych, w okresie zbliżonym do współczesności. Justin i Aaron po wyrwaniu się z “pralni mózgów”, w której spędzili większość życia, mają kolosalne problemy z przystosowaniem się do reguł panujących w prawdziwym świecie. Brakuje im kasy na czynsz, dorabiają wykonując najpodlejsze prace i nie mają wielkiej nadziei na poprawę swojej egzystencji.Relację pomiędzy braćmi są napięte, zwłaszcza młodszy Aaron ma do Justina ogromne pretensje o opuszczenie sekty. W małej, rodzinnej społeczności niezdarny brat czuł się bezpiecznie i przytulnie. Po kilku kłótniach oraz otrzymaniu dziwnie brzmiącej “kasety pożegnalnej” od jednej z członkiń niebezpiecznej społeczności, obaj bracia postanawiają odwiedzić starych znajomych. Justin zarzeka się, że tylko na jedną dobę, po Aaronie od razu widać, że będzie coś na miejscu kombinował.
Zawiązanie akcji “The Endless” przeprowadza bezboleśnie, chociaż z wyczuwalnym brakiem dramatyzmu. Widzimy snujących się po domu braci, obserwujemy ich “życiową niepełnosprawność”, ale ciężko odczuwać w tym momencie jakiekolwiek większe emocje związane z ich sytuacją. Zbyt mało o nich wiemy i – jako widzowie – niecierpliwie oczekujemy na coś konkretnego, jakiś mocniejszy akcent pozwalający popchnąć fabułę do przodu.
I faktycznie – po dotarciu na miejsce, w którym umościła się opuszczona przed laty sekta, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Nie chcąc zdradzać szczegółów fabularnych, napiszę tylko, że – wzorem lovecraftowskiego sposobu narracji – prawda o tym miejscu i jego mieszkańcach deformuje się niczym w krzywym zwierciadle. Na ekranie obejrzymy kilka bardzo intrygujących postaci, wśród których na wzmiankę z pewnością zasługuje przywódca społeczności Hal (Tate Ellington). Wzorem standardów gatunkowych sprawia wrażenie dobrze zakamuflowanego psychopaty, jednak po kilku poważniejszych scenach dialogowych z jego udziałem okazuje się, że cala sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana.
Na dużą pochwałę zasługuje również postać wściekłego Carla (James Jordan), którego wejście jest najmocniejszym i najbardziej chyba przerażającym momentem filmu. Każda scena z jego udziałem zapada w pamięci widza. Jeśli chodzi o odtwórców głównych ról, jest nieco gorzej – muszę przejechać się po enigmatycznym i po prostu drewnianym reżyserze, którego warsztat aktorski pozostawia wiele do życzenia. Sytuację poprawia Aaron Moorhead – wygląda bardzo pospolicie i kojarzy się z nieokreślonym “aktorem, którego już gdzieś widziałem”. Ale dzięki swojej aparycji i porządnej grze aktorskiej dobrze wpisuje się w postać zagubionego, zlęknionego życiowego przegrywa, który pragnie tylko wrócić na łono bezpiecznego matecznika.
Grę aktorską należy zatem ocenić na plus, podobnie jak scenariusz, jednak w tym przypadku im dalej w las, tym więcej polan… Czyli dziur, które chyba w założeniu miały zostać wypełnione przez lovercraftowskie “nieznane”. W praktyce dziury te odsłaniają nieco nieuczesany pomysł na “The Endless”. Istotnie, cała historia w pewnym momencie skręca ze ścieżki dołującego dramatu społecznego na drogę wytyczoną przez “Zew Cthulhu” i inne opowieści spod znaku Wielkich Przedwiecznych.
Na pierwszy plan wskakują nieokiełznane wszechpotężne siły, których pochodzenie i motywacje pozostają nierozwiązaną zagadką. Ludzie borykają się z przerażającymi torturami duszy, w których miłował się sam Lovecraft – i za to własnie odwzorowanie specyficznego klimatu należą się reżyserowi wyrazy uznania. Film jest też bardzo sugestywnie nakręcony – stylistycznie przypomina znakomity pierwszy sezon “True Detective”, innym razem przenosi widza w oniryczną, westernową wizję współczesnej Ameryki, podobną nieco do “Hell of High Water” Davida Mackenzie z 2016 roku.
Niestety, specyficzny klimat i udanie zaprojektowane kadry nie są w stanie przykryć wspomnianych mankamentów samej historii, która w kilku miejscach nie trzyma się własnej, i tak już zawoalowanej logiki ekranowej. Wszystko to oczywiście ma służyć sprowadzeniu widza na manowce, bowiem już od początku widać, że będzie to historia nastawiona na zadawanie pytań, a nie podawanie odpowiedzi. Nie miałbym z tym problemu, gdyby twórcy – wzorem Lovecrafta właśnie – utrzymali w tym wszystkim pewną dyscyplinę i nie ujawniali np. zawartości kilku usilnie eksponowanych na ekranie pomieszczeń, ani też nie wizualizowali tak dobitnie Sił, którymi zdecydowali się wcześniej zaintrygować odbiorców.
W tej historii znacznie lepiej sprawdza się atmosfera niepewności, tym bardziej że sam scenariusz w końcowych scenach dosyć spodziewanie skręca w stronę dramatycznego, lecz jednocześnie banalnego melodramatu. To drugi, znaczący minus “The Endless”. Film kończy się zupełnie niepotrzebnym – w moim przekonaniu – zamknięciem, dołorzuconym po naprawdę niezłej scenie finałowej, która nie potrzebowała dodatkowych akordów.
Reasumując, Justin Benson zaintrygował mnie i zniechęcił do “The Endless” za jednym zamachem. Film posiada kilka bardzo mocnych stron: przede wszystkim w odważny sposób próbuje połączyć inspirowane Lovecraftem fantasmagorie z problemami współczesnego świata. Ta karkołomna idea ostatecznie kończy się fiaskiem, głównie ze względu na brak wyczucia w kwestii budowania (i rozładowywania) napięcia oraz dziurawy scenariusz, który niepotrzebnie niektóre tajemnice rozwiązuje, a inne pozostawia w sferze domysłów. Kłamstwem byłoby jednak powiedzieć, że “The Endless” nie pozostawia po sobie żadnego wrażenia – mnie zapadł w pamięci na tyle, że własnie wysmarowałem na jego temat ponad tysiąc słów. Mawiają, że jeżeli spadać, to z wysokiego konia – w przypadku Bensona porażka była według mnie nieunikniona, ale po pierwsze było naprawdę blisko; a po drugie, mam przeczucie, że reżyser dość szybko się podniesie.
Film zasługuję na zupełnie nieoddające jego siły 5/10, ale że jestem miłośnikiem prozy Lovecrafta, podnoszę tą bezsensowną ocenę oczko w górę. Dla fanów Samotnika z Providence – pozycja moim zdaniem obowiązkowa.