Geniusz


Geniusz

Średnia ocena: 8

Pquelim2018-08-29 12:12:46




Wyreżyserowany przez brytyjskiego dramaturga Michaela Gradage’a biograficzny film opowiada – jak to w prawdziwym życiu bywa – o wielu sprawach jednocześnie. Trudna, twarda i męska przyjaźń ściera się w nim z jeszcze trudniejszą i toksyczną miłością. Dopełnieniem wątków obyczajowych w tej historii jest wyzwanie wręcz heroiczne: okiełznanie umysłu artysty (geniusza?), czyli redakcja stworzonego przezeń dzieła, redukcja szeroko rozumianego procesu twórczego. “Geniusz” jest też znakomicie napisanym i tak samo obsadzonym dramatem biograficznym, łączącym cztery niezwykle ważne postaci dla światowej literatury XX wieku.

Pierwszą z nich jest tytułowy artysta, Thomas Wolfe (Jude Law). Pochodzący z Kalifornii pisarz, którego powieści zostały odrzucone przez wszystkie możliwe wydawnictwa. Aktualnie zbiera odmowy w Nowym Jorku, gdzie jego rękopis trafia na biurko Maxwella Perkinsa (Colin Firth) – redaktora w renomowanym wydawnictwie Scribnera. Perkins ma na swoim koncie odkrycie i opublikowanie dzieł Ernesta Hemingwaya i Francisa Scotta Fitzgeralda. Obaj giganci światowej literatury pojawiają się zresztą na ekranie – pierwszego portretuje Dominic West, drugiemu twarzy użyczył Guy Pearce.

Redaktor Perkins, pochłonięty pasjonującą (choć mocno egzaltowaną) literaturą spod ręki Wolfe’a, decyduje się wypłacić autorowi zaliczkę i wydać książkę. Następnie, panowie wspólnie pracują nad niemal każdym zawartym w niej zdaniem, bowiem Thomas Wolfe – pomimo niewątpliwego talentu i erudycji – nie zna umiaru i z równie wielką estymą opisuje proces zakochania, jak i prosty fakt obserwacji pociągu wjeżdżającego na nowojorski peron. Perkins ma więc mnóstwo roboty, a najważniejszym zadaniem wydaje się nawiązanie specyficznej więzi z niesfornym i emocjonalnym autorem – takiej, w której on sam będzie w stanie ocenić, co naprawdę ma do przekazania i które akapity (a nawet całe rozdziały) należy z tej nieuczesanej twórczości wykastrować.

Pomiędzy panami rodzi się przyjaźń. Burzliwa, należy dodać – obaj mają bowiem zupełnie odmienne charaktery i cele w życiu. Wolfe jest w gruncie rzeczy bawidamkiem, zakompleksionym egocentrykiem, którego życie stanowi pasmo niezwykle intensywnych, ale też rozpaczliwych i ulotnych namiętności. Perkins z kolei, prowadzi ustatkowany, stereotypowo brytyjski żywot, w którym każda nieoczekiwana sensacja stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa i ciężko wypracowanej równowagi.

Wolfe żyje w związku z podobną sobie, narwaną i zrozpaczoną mężatką, która stara się miłością do pisarza zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu krzywdy, jaką wyrządziła swojemu mężowi i dzieciom. Postać Aline Bernstein to klasyczna, dramatyczna drugoplanowa rola kobieca, którą świetnie obsadziła Nicole Kidman. Trochę femme fatale, ocierająca się momentami o znane i oklepane rozwiązania fabularne, jednak do końca owiana woalem tajemnicy. Max Perkins z kolei, ma żonę Lousie (Laura Linney) i gromadkę córek, które uwielbiają swojego ojca. Louise jest wyrozumiałą, dojrzałą i inteligentną kobietą, która szybko dostrzega zgubny kierunek, w którym zaczyna podążać nowa znajomość jej męża.

Drugi plan filmu uzupełniają wspomnieni pisarze – Fitzgerald i Hemingway. Obaj pojawiają się na ekranie sporadycznie, jednak każda ich obecność niesie ze sobą ciężar – zarówno talentu zamkniętego w ich umysłach, jak i wewnętrznych demonów, które skrywają się za źrenicami. Hemingway właśnie wyrusza w podróż do Hiszpanii, która odciśnie piętno na jego twórczości. Fitzgerald zmaga się z problemami finansowymi oraz niemocą twórczą, dodatkowo potęgowaną przez psychiczną chorobę małżonki, Zeldy.

Obaj stanowią jednak kontrapunkt do osoby tytułowego “geniusza”, Thomasa Wolfe’a, którego pierwsza powieść okazuje się wielkim sukcesem. Pracę nad kolejną rozpoczyna – wraz z redaktorem Perkinsem – od miliona (!) stron manuskryptu, który panowie poprawiają przez dwa lata. W międzyczasie, Wolfe zatraca się w swoim sukcesie, ślepo wierząc w bałwochwalcze recenzje wynoszące jego talent ponad wszystkich. Perkins również nurkuje zbyt głęboko – w uznaniu i przyjaźni do autora zdaje się nie dostrzegać nieuchronnych konsekwencji, które staną się i jego udziałem w przyszłości. Ten “związek” ma bowiem toksyczne podstawy, które z biegiem czasu wypływają na wierzch, dekonstruując iluzoryczną symbiozę pomiędzy dwoma bohaterami.

Wielką siłą filmu Grandage’a jest jego wiarygodność. I nie chodzi mi tutaj o zgodność z faktami i historycznymi aspektami produkcji. Jest takie przysłowie, chyba włoskie – choć ręki za to nie dam sobie uciąć – które mówi: “Nawet jeżeli to kłamstwo, to przynajmniej pięknie powiedziane.” Podobnie jest z “Geniuszem”. Chociaż film odbiega nieco od autentycznej chronologii zdarzeń i celowo pewne rzeczy zostały w nim pominięte, to – odwołując się do myśli zawartych w pierwszych akapitach niniejszego tekstu – przyznaję, że zrobił na mnie wyśmienite wrażenie. Właśnie ze względu na wiarygodność postaci, naturalność ich relacji i kapitalną grę aktorską, która nadała tej historii znacznie szerszego niż biograficzny, kontekstu.

Znakomita obsada zagwarantowała wysoki poziom warsztatu, jednak film – jak na dramat psychologiczny przystało – opowiada o bardzo skomplikowanych osobowościach i równie krętych relacjach między nimi. Żeby takie przedsięwzięcie można nazwać udanym, potrzeba znacznie więcej, niż tylko utalentowanych odtwórców. Na pochwałę zasługuje scenariusz. Suspensy mnożą się zupełnie jak w kinie akcji – mnie film wciągnął po 10 minutach seansu.

Muzyka nadaje właściwy ton, meandrując pomiędzy klasycznym brzmieniem skrzypiec, a regularnym uderzaniem w werble, które podkreślają tempo co ważniejszych sekwencji. Trafia się również pocztówka z narodzin światowego jazzu – przejmująca scena, w której przyjaciele wybierają się do baru dla czarnoskórych, gdzie zepchnięci na margines społeczeństwa wirtuozi występują dla nikogo, pozostając anonimowi na zawsze. Przez dłuższy czas bohaterom towarzyszy również cisza, co zbliża omawiany utwór do gatunku dramatycznego i teatralnego. Nie powinno to zresztą dziwić, Michael Grandage jest zasadniczo scenarzystą i reżyserem teatralnym, mającym na koncie premiery po obu stronach oceanu, a w CV między innymi głośną sztukę “Frost/Nixon”, którą w 2008 roku Ron Howard zamienił w znakomity polityczny dramat.

Teatralna jest również oprawa audiowizualna filmu, gdzie dźwięki związane z edycją tekstu (stukot maszyny do pisania, świst przewracanych kartek, zgrzytające na papierze pióro) wybijają się na pierwszy plan, a obraz miejscami przypomina malarstwo nokturnowe. Gra światłocieniem potęguje zarówno przygnębiającą atmosferę Nowego Jorku w okresie Wielkiej Depresji, jak i wskazuje na tajemnicę związane z bohaterami. Dla przykładu, porywczy i niestabilny Wolfe jest najczęściej niedoświetlony, Perkins z kolei ogrywany jest żółtymi, ciepłymi barwami – chociaż i ten symbolizm zmienia się w dalszej części filmu.

Historia toczy się w sprawnym tempie, chociaż w tym przypadku muszę wziąć poprawkę na subiektywne odczucia związane z treścią filmu. Mnie osobiście wszystkie sekwencje edytorskie, cytaty z malowniczo utkanych, niemal poetyckich dzieł Wolfe’a, rozterki związane z przelewaniem własnych myśli na papier – dostarczyły bardzo wielu pozytywnych wrażeń i emocji. Spoglądając na recenzję zagranicznych krytyków dowiedziałem się jednak, że były one najsłabszym elementem produkcji, dlatego z pełną świadomością popadam w tym miejscu w świadome asekuranctwo: dla kogoś niezainteresowanego twórczością (jakąkolwiek), ani niezwiązanego emocjonalnie z procesem powstawania dzieła (jakiegokolwiek) ten film może wydać się okropnie przegadany i nudny jak flaki z olejem. To prawdopodobnie kwestia sposobu narracji, który w moim przypadku poruszył wrażliwość i emocje, a – jak czytam na Zgniłych Pomidorach – innym wydał się pretensjonalny i snobistyczny.

De gustibus non est disputandum, chociaż i tak zachęcam do podzielenia się swoimi uwagami w komentarzach. Film nie trwa nawet dwóch godzin, ryzyko jest więc minimalne. A jeśli kiedykolwiek myśleliście chociaż przez chwilę o takich sprawach jak napisanie własnego opowiadania, czy książki, lub interesują Was skomplikowane meandry przyjaźni i miłości w nieco psychologicznym, lecz wciąż bardzo ludzkim wydaniu – powyższy tytuł będzie dla Was pożyteczną lekturą.

To powiedziawszy, zdając sobie sprawę z egzaltowanego – wzorem Thomasa Wolfe’a stylu – polecam.

8/10