Dzisiejszy odcinek sponsoruję literka "A".
Jak ambiwalencja. To chyba idealne i wystarczająco długie określenie, jakie mi towarzyszy po seansie przedpremierowym, uzupełnionym o przespaną noc i refleksję przy porannej kawie.
Z jednej strony chciałbym o nowym filmie z uniwersum Star Wars powiedzieć bardzo dużo. Z drugiej - nie chce mi się o nim gadać. Nawet po wyjściu z kina, kiedy towarzyszyły mi jeszcze emocje związane z idiotycznym twistem fabularnym, co do którego musiałem się upewnić przypominając sobie chronologię serii - kiedy już wszystko ustaliłem, to po prostu nie miałem ochoty tego komentować.
Czyli ambiwalencja właśnie.
Nowe Star Warsy to disneyowski zamach na koncepcję filmowego uniwersum, którą od kilkunastu lat z sukcesem wciela w życie Marvel. Przypomina mi to obecną w dużych miastach Polski modę na otwieranie pączkarni. W Poznaniu, przy ulicy Półwiejskiej jeszcze półtorej roku temu nie było żadnej. Dzisiaj są już trzy, a czwarta zapowiada rychłe otwarcie. Ile z nich ostatecznie utrzyma się na rynku? Czy na przestrzeni 300 metrów deptaka istnieje realne, rynkowe zapotrzebowanie na cztery pączkarnie, z których trzy znajdują się w bliskim sąsiedztwie? Możliwe, choć niezbyt prawdopodobne.
Podobnie jest, myślę, z budowanie uniwersów filmowych. Popyt kreuje podaż, a makretingowcy i handlowcy z DC i Disneya zdają się hołdować tej zasadzie bezrefleksyjnie. Skoro Marvel sprzedał swoje filmy za tryliony dolarów, to przecież my też możemy, dla nas też znajdzie się miejsce przy bijącym źródle mamony.
Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby doświadczenie życiowe (oparte na tak prostych obserwacjach, jak chociażby rozwój "karier" celebrytów, czy youtuberów) nie podpowiadało mi, że co za dużo, to niezdrowo.
I gdyby nie to, że w całym tym mekrantylnym popędzie zarówno DC jak Disney zdają się - w przeciwieństwie do Marvela właśnie - zapominać o jakości dzieła i kreatywności twórczej.
Marvel wciąż się broni - ma całą paletę zróżnicowanych charakterów i kilkunastoletnie już doświadczenie w prowadzeniu tak ogromnego projektu. Dodajmy, że doświadczenie zbieranie również poprzez cięgi, które przez te kilkanaście lat budowy MCU zebrało studio przy okazji mniej udanych produkcji, jak pierwsza część przygód Hulka, czy Thora.
W przypadku Disneya i filmów należących do neostarwars tak spektakularnych porażek jeszcze nie było i "Solo" raczej niewiele w temacie zmieni. Nie jest to film beznadziejny, fatalny, ani nawet kiepski.
Jest niezły.
Co to oznacza dla widzów? Ano tyle, że wydanych pieniędzy na bilet do kina raczej większość odbiorców żałować nie będzie. W moim przypadku seans zakończył się westchnieniem ulgi, które mógłbym dosyć wiernie przemienić w zdanie: "Jak dobrze, że tego nie skopali".
Ale dzisiejsza kawa poranna uświadomiła mi coś, co podskórnie przebijało się do mojej świadomości jeszcze w trakcie premiery "Ostatniego Jedi". Zdałem sobie sprawę, że moja reakcja na całe neostarwars to w gruncie rzeczy wynik emocjonalnego szantażu. Szantażu polegającego na tym, że z wrodzoną spolegliwością i szacunkiem pozytywnie oceniam dzieła, które nie kopią kinematograficznej legendy. Zupełnie, jakbym traktował "przyzwoitość" każdej z tych produkcji jako sukces jej twórców. Widząc wyniki box office, rozlewające się w internecie zażarte dyskusje fanów i przeciwników, czytając absurdalnie wychwalające rzemieślniczy warsztat recenzje, daję się ponieść masowemu opium. Jakiejś trudno definiowalnej iluzji stanowiącej reemisję magii lat 70., kiedy Gwiezdne Wojny wyznaczały nowy kierunek kina gatunkowego, porażały skalą i jakością efektów, a przede wszystkim: zabierały ówczesnych widzów w światy nieznane i niedostępne wcześniej dla nikogo.
Dzisiaj to już tak nie działa. Albo - przynajmniej moim zdaniem - nie powinno. Space opery nie są może na porządku dziennym, ale jest ich wystarczająco dużo, bym mógł ocenić które z nich podobają mi się bardzo, a które wcale. I nie potrzebuje do tego historycznej świadomości o potędze marki, ani wykorzystywanego przez Disneya sentymentalizmu, który przejawia się w reorganizacji zgranych przez dziesięciolecia motywów i zaprezentowaniu ich w innej, nowej(?) kolejności.
Innymi słowy - dzisiejsza poranna kawa uświadomiła mi, że nie muszę się korzyć przed Star Wars tylko dlatego, że to Star Wars. Nie muszę (i nie chcę) chować biletów do klasera, żeby móc później opowiadać wnukom, że uczestniczyłem w czymś wielkim, oglądając prapremiery nowego cyklu.
Bo prawda jest bolesna i niestety niepodważalna - w niczym wielkim już nie uczestniczę. To nie są lata 70., to nie jest ucieczka w kosmiczną przestrzeń od marazmu codzienności.
To zwykły, ogromny marketingowy projekt, którego celem jest rzucenie wyzwania innemu, zwykłemu, ogromnemu marketingowemu projektowi. Neostarwars nie rewolucjonizują kinematografii, niczego nowego nie definiują. Nie wprowadzą rewolucji i chyba czas najwyższy, abyśmy wszyscy sobie zdali z tego sprawę. Bo - wybaczcie, jeżeli się mylę - ale czytając opinie widzów, krytyków i przedstawicieli branży wciąż mam wrażenie, że opinia publiczna nie potrafi się otrząsnąć z szoku, że teraz mamy dwie gwiezdnowojenne premiery w roku, że przecież skoro jest - to musi być ważne, najważniejsze.
Otóż nie. Nie jest.
"Solo" jest filmem przeciętnym. Nie fascynuje swoją historią, chyba że uznamy za fascynujące regularne puszczanie oka do fanów i epatowanie nawiązaniami do poprzednich części. Ja nie uznaję. Od space opery oczekuję przede wszystkim przygody: porwania mnie z fotela i podróży w światy nieznane, historie zaskakujące i bohaterów niezwykłych. W "Solo" niezwykłością była dla mnie tylko zupełna neutralność, z jaką ten film obejrzałem i z jaką on sam obchodzi się z własnym scenariuszem. Powiedzieć, że w "Solo" brakuje napięcia, to jak powiedzieć, że "Botoks" delikatnie rozmijał się z prawdą. Wydarzenia przedstawione w "Solo" nie przejmują nawet samych bohaterów opowieści. Ktoś traci ukochaną, kogoś innego ukochana zdradza - i nic. Przewracamy następną kartkę scenariusza. Ten bezceremonialny brak jakichkolwiek emocji to właściwie jedyne, co pozostało mi w głowie na kilkanaście godzin po napisach końcowych. Trudno się w związku z nim przejąć jakakolwiek zaprezentowaną na ekranie akcją, woltą fabularną, czy śmiercią bohaterów - skoro oni sami reagują na wszystko niemal wzruszeniem ramion, dlaczego ja mam ulegać fanowskim emocjom? Nie uległem.
Cała reszta filmu to nierówności, prawdopodobnie spowodowane zawirowaniami przy produkcji. Scenariusz jest najsłabszy - zarówno w warstwie samej opowieści, jak i w przypadku dialogów. A może nawet przede wszystkim, w przypadku dialogów. Pochodzące z "Nowej Trylogii" Anakin i jego słynne "monologi o piasku" znajdują tutaj godnych następców. Żaden tekst nie jest zabawny, nawet sam Han Solo nie jest zabawny. Wielokrotnie występuję za to ekspozycja okoliczności, cech charakteru, czy innych istotnych informacji, których twórcy nie potrafili umiejętnie wpleść w wydarzenia, decydując się na przedstawienie ich ustami aktorów. Zabieg ten nie należy do moich ulubionych, chociaż w przypadku tego gatunku zwykle jestem w stanie przymknąć nań oko. W "Solo" jest jednak tego - jak na mój gust - za dużo. A biorąc pod uwagę brak interesujących wydarzeń i nieśmieszność dialogów - zdecydowanie za dużo.
Wielkie obawy miałem wobec odtwórcy głównej roli, Aldena Elhenreicha. Jak się okazało - nieuzasadnione. Elhenreich dokładnie przestudiował charakterystyczny uśmieszek zawadiaki stosowany przez Harrisona Forda i epatuje nim w niemal każdej scenie. Jest wiarygodny i poprawny. Warsztatowo postaci nie pogrzebał, chociaż scenarzyści byli całkiem blisko. Opowieść przedstawiona w filmie nie wywołała we mnie żadnej głębszej refleksji. Historia Hana Solo wydała mi się... odarta z Hana Solo. Niepoprawny idealizm i romantyzm nigdy nie pasowały mi do tej postaci. Zdaję sobie sprawę jednak, że to dopiero początek całej serii, a dekonstrukcja zaprezentowanych w "Solo" cech osobowości dopiero ma nastąpić, ale... tutaj znów do głosu dochodzi poranna kawa.
Czy jest moim obowiązkiem jako odbiorcy wykazywanie się zrozumieniem dla potrzeb twórców? Czy może jednak powinno być odwrotnie?
Miłym zaskoczeniem były natomiast prawie wszystkie postaci drugoplanowe. Paul Bettany i Woody Harrelson to aktorzy gwarantujący odpowiedni poziom, więc tutaj akurat wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami. Zaskakująco dobrze wypadła natomiast para z Sokoła Millenium - czyli Lando oraz jedna z najlepiej chyba napisanych postaci droida w serii, czyli wyzwolona wolnomyślicielka L3. Donald Glover bardzo udanie odtworzył postać stworzoną przez Billy'ego Dee Williamsa, dzięki czemu Lando pozostał po prostu sobą. L3 natomiast dostała zdecydowanie zbyt mało czasu ekranowego, ponieważ jej ideologiczne poglądy mogły być świetnym polem do zbudowania porywających i zabawnych dialogów. Potencjału tego niestety nie wykorzystano.
"Solo" ma jeszcze jedną główną bohaterkę, o której wolałbym nie wspominać. Emilia Clarke jako Qi'ra wciąż przypomina kolejną wariację na temat Daenerys z Gry o Tron. Nie mam pojęcia, czy ta aktorka jest utalentowana, czy posiada wykształcenie zawodowe. Z jej kreacji bije jednak tak daleko idąca powtarzalność i brak rozwoju jakiegokolwiek elementu warsztatu, że mam co do tego ogromne wątpliwości. W "Solo" zagrała po prostu kiepsko - jej impresje ograniczają się do przewracania oczami, nieprzytomnego spojrzenia i monochromatycznego wręcz wyrazu twarzy. Zamiast budować wokół swojej postaci aurę tajemnicy(na co wskazuje scenariusz i wydarzenia z końcówki), Emilia Clarke kopiuje swój warsztat z "Gry o Tron" i - w efekcie - głównie irytuje widza.
Pomimo ogólnej ambiwalencji, znalazła się w "Solo" rzecz, obok której nie da się przejść obojętnie. Mianowicie chodzi tutaj o zakończenie filmu. Nie spodobała mi się zaprezentowana w nim wolta, a raczej dwie wolty. Pierwsza, kiedy budowany od początku antagonista staje się sprzymierzeńcem oraz druga - zasadniczo taka sama, tylko zmierzająca w drugą stronę. Oba zabiegi wyglądały mi na efekt potężnych cięć materiału źródłowego, zmianach na stołku reżyserskim i modyfikacji ogólnych koncepcji filmu - o których można było regularnie czytać w internecie już od zeszłego lata. Oba nie wyglądają na przemyślane, a już na pewno nie są w konwencjonalny sposób wyegzekwowane, nawet z zastrzeżeniem, że mówimy o luźnym gatunku wakacyjnego blockbustera. Są naiwne i naigrawają się z inteligencji odbiorców - doprawdy trudno będzie mi przyjąć, że komuś powrót jednego ze starych znajomych nie wyda się prostackim i prymitywnym prztyczkiem w fanowskie oko. Zastosowano tutaj cliffhanger, który w gruncie rzeczy jest jego zaprzeczeniem - bo ten z definicji powinien być pomysłowy i kreatywny. Cliffhanger zastosowany w "Solo" jest z kolei, mówiąc kolokwialnie, idiotyczny.
Ponownie zwracam uwagę na podejście do całego dzieła - zdaję sobie sprawę, że w kontekście nadchodzących kolejnych części, ten rozpoczęty w "Solo" wątek może doczekać się pasjonującego i oryginalnego rozwinięcia. Tylko, że po pierwsze: nie chcę bawić się w zapoczątkowane przez JJ Abramsa w serialu "LOST" dywagacje wykraczające poza twórczość autora, już się w tej piaskownicy bawić nie zamierzam. Chcę oceniać to, co dostałem na talerzu, a nie to, co znajdzie się w menu przyszłego tygodnia.
Po drugie: patrząc na poziom prezentowany przez całą neostarwarsową franczyzę, to w kwestii oryginalnego rozwiązania owego wątku... przypuszczam, że wątpię.
I to tyle moich refleksji na temat najnowszych Gwiezdnych Wojen, ich miejsca w popkulturze, a także samego "Solo" jako filmu należącego do serii. Ambiwalencja ma to do siebie, że z czasem przeradza się w niechęć i tak będzie prawdopodobnie w moim przypadku.
Nie uważam, żeby Disney oferował obecnym fanom serii uczciwą transakcję wiązaną. Skłaniam się raczej ku stwierdzeniu, że studio prowadzone przez panią Kennedy jawnie wykorzystuje posiadany przez siebie monopol na wartą biliony markę i wciąż obecny w pokoleniach konsumpcyjnych sentyment do niej. Kapitalistycznie rzuca wyzwanie Marvelowi, pod względem artystycznym - lewituje w próżni. Szkoda? Pewnie tak.
Na szczęście każdy z nas ma możliwość skorzystania z innego monopolu - tego, w ramach którego podejmujemy racjonalne decyzje konsumpcyjne. I korzystając z niego, można po prostu mieć całe to zamieszanie w głębokim poważaniu. Polecam.
- W jakich okolicznościach Han Solo poznał Chewbaccę? Jakim cudem uciekł z Corelli? Kiedy został pilotem? Skąd wziął swoje kostki szczęścia? Dlaczego w ogóle nazywa się Solo? Jak zdobył Sokoła Milenium? Kiedy poznał Lando Carlissiana? O co chodzi z “Kessel run” w mniej niż 12 parseków? Skąd się wzięło jego słynne “I know”?
Na te wszystkie pytania, których nikt nigdy nie zadał, odpowiada film o jakże prostym tytule: “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”. Poznajemy naszego legendarnego bohatera (w tej roli Alden Ehrenreich) kiedy jako młody chłopak próbuje uciec ze swoją ukochaną Qi’Rą (Emilia Clarke) ze slumsów Corelli. Potem coś tam się gdzieś tam dzieje. Potem coś innego jeszcze gdzie indziej i tak sobie skaczemy od jednej przypadkowej lokacji do kolejnej. Oto przepis na film.
A pytania o których wspomniałem na początku są tu nieprzypadkowo. Wygląda to tak, jakby Lawrence Kasdan spisał sobie w punktach wszystko co wiemy o Hanie ze starej trylogii. Potem do każdego zagadnienia napisał scenę, a na koniec połączył to wszystko na ślinę i słowo honoru. Spójna historia z tego nie wyszła. Oglądamy sobie po kolei słynne momenty z życia Solo, tak, jak oglądalibyśmy czyjeś zdjęcia z wakacji.
“Fan service” pełną gębą. Niemal wszystko wydaje się wymuszone i zaplanowane biznesowo, a nie artystycznie. Żadnego ryzyka, ale i żadnej oryginalności. Musi być znajomo i przyjemnie. Znów się powtórzę – nie jest. Ten film jest tak nijaki, tak pozbawiony ikry, tak obdarty z fantazji, z pomysłów. Tak bardzo żaden. Gdyby go nazwać “John Yolo w kosmosie” i pozbawić nawiązań do SW, pies z kulawą nogą by się nie zainteresował produkcją. Zresztą, biorąc pod uwagę i frekwencję w dniu premiery, i kampanię reklamową – nawet korporacja-matka nie wierzyła w sukces.
Wydawało by się, że film o młodości Hana Solo, będzie filmem o jego dorastaniu, o tym jak stał się łotrem ze złotym sercem, postacią, którą znamy i kochamy. Błąd. Pierwsze 15 minut to błyskawiczny skrót kilku ważnych wydarzeń, i już po chwili możemy oglądać gorzej zagraną wersję tego samego bezczelnego, aroganckiego i wyszczekanego najemnika, w którego wcielał się Harrison Ford. A przecież aż się prosiło o rozwinięcie jego “kariery” w imperialnej armii. Sceny z bitwy, stylizowane na potyczki w okopach I Wojny Światowej, uważam za najmocniejsze i aż żal, że trwają tak krótko. To samo dotyczy tego, jak Han został podniebnym asem. Najpierw mówi o tym, że chce być najlepszy w galaktyce, a chwilę potem informuje, że już jest najlepszy. Faktycznie, kiedy pierwszy raz siada za sterami YT-1300 daje czadu, ale jak i kiedy się tego nauczył? Przecież to powinno być głównym wątkiem w filmie o młodości Solo!
O spotkaniu z Chewiem nawet nie wspominam. Wyszło całkowicie przypadkowo i nic w filmie nie wyjaśnia, nie pokazuje jakim cudem urodziła się z tego przyjaźń na całe życie. Ale to jeszcze nic. Wyobraźcie sobie film o najbardziej znanym i lubianym łajdaku w historii kina, w którym nie ma ani jednej zabawnej sceny. Kilka może wywołać lekki uśmieszek, ale reszta żartów jest wybitnie nietrafiona. Szczytem szczytów jest droid L3, pierwszy oficer Lando Calrissiana. Brak słów. Wyszło tak, że przy co drugim “dowcipie” musiałem chować ze wstydu twarz w dłoniach.
Są tu w ogóle jakieś plusy? Dobre pytanie. Alden Ehrenreich jako młody Solo. Szału nie ma, chwilami tak bardzo próbuje naśladować gesty i mimikę Harrisona Forda, że wygląda to na parodię. Ale przez większą część filmu jest znośnie i nie razi. Donald Glover w roli Lando bardzo mi się podobał. Luz, pełna kontrola nad postacią i chyba najlepsza kreacja w tej produkcji. Woody Harrelson… jest. Nawet się stara, ale nie dostał za wiele do zagrania. Ma jeden moment, który mógłby naprawdę widza ruszyć, ale że to film, który musi realizować kolejne punkty – nie starczyło czasu na rozsmakowanie się w tej scenie.
Na drugim końcu tej listy znajduje się Matka Smoków aka Emilia Clarke. Wydaje mi się, że obserwujemy zmierzch jej krótkiej kariery. Po “Terminatorze: Genisys” to już druga wysokobudżetowa produkcja, w której pani Clarke pokazuje jak bardzo nie potrafi grać. Jej mimika, jej intonacja, jej akcent – wszystko jest tak płaskie, tak sztuczne, tak beznadziejne, że gdyby wrzucić ją do dowolnego odcinka “Pamiętników z wakacji”, widz nie zauważyłby różnicy.
Na plus zaliczyłbym jeszcze niezłą sekwencję ucieczki Sokołem i efekty specjalne na przyzwoitym poziomie. Poza tym – mimo litanii narzekań – to nie jest film fatalny. To po prostu kino doskonale nijakie. Przeciętne. Niedookreślone jak temperatura letniej wody. I właśnie na tym polega cały problem. Po co realizować film o jednym z najbardziej legendarnych bohaterów, jeśli nie mamy pomysłu, ani nawet chęci, by pokazać coś nowego? Gdyby chociaż fabuła opowiadała o przygodach Hana w akademii albo relacjach z Chewbaccą, to może coś pozytywnego dałoby się z tematu wyciągnąć. Niestety zamiast tego mamy kalejdoskop dziesięciu wątków, romans pozbawionych chemii i serię scen bez ładu i składu…
…i jeszcze ta końcówka. Nie dość, że Han przechodzi DOKŁADNIE taką samą przemianę jak w “Nowej Nadziei”, to jeszcze okazuje się, że prawdopodobnie jemu zawdzięczamy przypadkowe rozkręcenie rebelii przeciw imperium. Nie mogli nawet w finale odpuścić sobie patosu i nawiązywania do starej trylogii. Wybitny wręcz brak pomysłów.
Z nowej “gwiezdnowojennej” fali spod znaku Disneya, “Solo” póki co jest produkcją najgorszą, najbardziej pozbawioną klimatu, charakteru i wszystkiego innego… Poprzednie części czy to z głównego nurtu czy “Rogue One” zawsze wzbudzały we mnie jakieś uczucia. Miłość, nienawiść, niechęć, zażenowanie, cokolwiek. Film o Hanie Solo, jednym z symboli świata Gwiezdnych Wojen, wzbudził we mnie tyle emocji co chodzenie na grzyby. Albo nawet trochę mniej. Niczego nowego nie pokazuje, niczego nie wnosi, niczego nie zmienia. Żadnej wartości dodanej. Czysty skok na kasę i żadne zmiany reżyserów tego nie tłumaczą. Odradzam wyjście do kina, można spokojnie poczekać na DVD/Blu-raya. Szkoda kasy na modelową wręcz przeciętność i nijakość nawet jeśli to przeciętność i nijakość firmowana legendarną marką. Najsmutniejszy jest w tym wszystkim fakt, że kolejne spin-offy właśnie zapowiedziano. Gwiezdne Wojny – moją wielką kinową miłość – zaczynam powoli zbywać wzruszeniem ramion. Gorzej być nie może.
P.S. Tak, wiem, że Lord & Miller odeszli w atmosferze konfliktu, że Ron Howard kręcił od nowa pół filmu, ale wybaczcie, ja oceniam końcowy produkt. Takie perturbacje mogę brać pod uwagę wtedy, gdy okoliczności są niezależne od producentów (przypadek Snydera i “Justice League”).
Idąc do kina o filmie wiedziałem tylko tyle, że jest i że jego powstaniu towarzyszyły jakieś perturbacje. To wszystko, nawet nazwisko reżysera zaskoczyło mnie podczas napisów końcowych. Po Epizodzie 7 i 8 nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jakiegokolwiek zainteresowania nowymi filmami z tego uniwersum. Czytając recenzję Sitha spodziewałem się czegoś jak najgorszego, bo nie oszukujmy się - w naszej skali ocena 5/10 to minimum przyzwoitości a nie dobry wynik dla filmu oznaczonego marką Star Wars. W kinowym fotelu rozsiadłem się zblazowany ...by gdzieś po kilkunastu minutach stwierdzić, że bawię się znakomicie. Na dodatek wrażenie to nie opuściło mnie do samego końca. Nie wiem na ile zadziałało tutaj początkowe negatywne nastawienie i na ile spotęgowało ono ostateczny pozytywny efekt. Liczy się dla mnie to, że dostałem napakowany akcją film przygodowy o nieprzekombinowanej fabule, z charakternymi postaciami, o luźnym choć nie komediowym klimacie i nawiązujący do oryginalnej Sagi tyle ile moim zdaniem należało.
Nie odczułem żadnych fabularnych przeskoków, nie raziły mnie ani żadne postacie ani aktorzy... No dobra, dziewczyna Solo rzeczywiście jest drewniana ale helou, to tylko spin-off serii mającej współcześnie opylać jak najwięcej zabawek a nie film oskarowy. Wybaczmy więc dziewczynie. Film miał w sobie jakiś taki element klimatu kina przygodowego lat 80-tych, może zadziałała tutaj osoba reżysera. Nie pytajcie mnie o przykłady i konkretne sceny, po prostu czułem to i to mi się podobało! No i ostatnia scena, która pokazała, że to jednak stary dobry Solo a nie ten z wiecznie poprawianych filmów. Jeśli miałbym się czegoś przyczepić to tylko do tego, że skoro parafrazuje się jedną z najbardziej imponujących sekwencji w historii kina SF, czyli pościg w polu asteroidów to po prawie 40 latach od nakręcenia oryginału i 40 latach rozwoju filmowych efektów specjalnych wypadałoby to zrobić lepiej a nie gorzej.
W moim prywatnym rankingu nowych gwiezdnowojennych produkcji Solo jest oczywiście za Łotrem ale też i daleko przed epizodami 7 i 8. Ok, to ostatnie to nie jest jakaś wielka sztuka ale uważam, że film Howarda to po prostu fajne, rozrywkowe kino, takie na jakie zasługiwała ta postać. Z jednej strony ikoniczna a z drugiej - przecież nieprzesadnie skomplikowana i nie nosząca w sobie jakieś wielkiej tajemnicy. Krótko - polecam