Kontynuacja przygód bohatera powieści Eda Burroughsa, opowiadająca o dalszych losach mężczyzny wychowanego w afrykańskiej dżungli, już po jego powrocie na łono londyńskiej cywilizacji.
Za kamerą znany i uznany David Yates, a przed nią plejada gwiazd: w roli Tarzana Aleksander Skarsgard (niezapomniany Eric z "True Blood), jego ukochaną Jane portretuje przepiękna Margot Robbie, a na planie wtórują im jeszcze Samuel L. Jackson, Christopher Waltz, czy Dijmon Hounsou.
Murowany przepis na dobre kino, prawda? Co mogło pójść nie tak?
Scenariusz.
Film nie jest głupi, ani denny, nie jest przesadnie banalny lub ckliwy, nic z tych rzeczy. Jest brutalnie... nijaki. Coś tam się dzieję, ulubieni aktorzy na planie, jakaś akcja upstrzona średnim CGI, wszystko smakuje jak kotlet sojowy. Intryga jest całkiem ciekawa: król Leopold terroryzuje obywateli Kongo, jednocześnie potrzebuje zdobyć diamenty do utrzymania swojej władzy armią najemników. Tarzan dostaje zaproszenie mające robić królowi dobry PR, a tak naprawde wciągnięty zostaje w pułapkę związaną z własną przeszłością.
Naprawde, nie mogę się nadziwić, że to wszystko ogląda się tak bardzo bez emocji. Film nie ma wyrazu, aktorzy sprawiają wrażenie zmęczonych swoim życiem, jedynie Samuel zaprezentował naprawde fajną formę fizyczną. Waltz gra to samo, co w Django i Bękartach Wojny, Robbie przypomina tekturowy stand-up, a Skarsgard błyszczy tylko tajemniczym spojrzeniem.
Muzyka nie przeszkadza, ale brakuje jej właściwości, a o efektach już wspomniałem. Komputerowe małpy przegrywają nawet z wersją Hudsona z '84, że nie wspomnę o znakomitej animacji Disneya z '99.
Ogląda się z totalną ambiwalencją. Szkoda, bo potencjał był duży.