Debiut reżyserski Jordana Peele'a - tego gościa od znanej satyrycznej serii youtubów "Kyle & Peele". Debiut zachwycający krytyków, bo film bywa już na fali hype'u porównywany do "Egzorcysty". Takie intputacje są oczywiście pozbawione sensu i bzdurne, ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z bardzo interesującym debiutem i świetnym filmem z pogranicza thrillera i klasycznego kina grozy.
Modne staje się nawiązywanie do klasyki, co też Jordan Peele w swojej produkcji wykorzystał. Zarówno początek filmu, jak i kolorystyka zdjęć nawiązują do złotych czasów amerykańskiego horroru lat 70 i 80. - dziesiątych. Niespiesznie prowadzona fabuła może nużyć współczesnego widza, chociaż z drugiej strony uczy również podstaw obcowania z porządnym przedstawicielem gatunku - autor jest bardzo sprawny w realizacji, umiejętnie dyktuje tempo opowieści co jakiś czas wplatając w nią kolejne, niepokojące wątki. Całość oparta jest na godnym pochwały balansowaniu pomiędzy realnym, a wyimaginowanym zagrożeniem czyhającym na głównego bohatera. Film trzyma w napięciu, bardzo długo nie daję się jednoznacznie zinterpretować i trzeba jasno powiedzieć, że ta umiejętnie prowadzona "gra pozorów" jest tym, co odróżnia "Get out" od całego zalewu przeciętnych pozycji, jednocześnie stawiając go w pierwszym rzędzie dwudziestopierwszowiecznych straszaków. Duże brawa należą się jeszcze odtwócy głównej roli Daniela Kaluuya, który pokazał już fajny warsztat w jednym z odcinków Black Mirror ("Fifty Million Merits"), a który idealnie nadaje się do kreacji pod tytułem "WTF is goin' on arround".
Podsumowując, oczywiście warto stonować powszechnie publikowane przez krytyków czołobitne zachwyty nad debiutem Peela - nie jest to żaden nowy rozdział w historii horroru, to nawet nie jest w pełni klasyczny film grozy. Posiada swoje wady i widoczne ubytki warsztatu reżysera - m.in. końcówka, z początku dostarczająca przejmującej satysfakcji niepotrzebnie wytraca tempo, a sam sposób prowadzenia akcji może niektórych znużyć, zwłasza jeśli widz nie da się wciągnąć w kreowaną w trakcie seansu grę pozorów. Jednocześnie należy również bezwzględnie pochwalić tą produkcję, ponieważ wyróżnia się ona znacznie ponad poziom prezentowany przez innych twórców gatunku w ostatnich latach. Bardzo dobra robota, obowiązkowy must-see dla miłośników dreszczowców.
- Chris jest wziętym fotografem, mieszka sobie w dużym amerykańskim mieście. Chris ma dziewczynę - śliczną i wesołą Rose. Chris jest czarny, Rose jest biała. Są ze sobą kilka miesięcy, nadszedł więc moment, żeby Chris poznał rodziców Rose. Bogaczy mieszkających gdzieś na prowincji, nie mających pojęcia o kolorze skóry wybranka Rose. Sytuacja jakich wiele? Jasne! Przy okazji, dla Jordana Peele'a (tak, to ten komik z duetu Key & Peele) to dobry pretekst, żeby zrobić jeden z najlepszych thrillerów w tym roku. Jakim cudem? Ano takim, że rodzina Rose to ekipa jedyna w swoim rodzaju, skrywająca kilka interesujących sekretów.
Ciężko napisać cokolwiek o Get out, ciężko chwalić produkcję bez zdradzania fabuły, a tego bardzo nie chcę zrobić. Największą zaletą filmu jest fakt, że widz może w stu procentach identyfikować się z głównym bohaterem i razem z nim odkrywać co się właściwie dzieje w domu rodzinnym Rose. A dzieje się wiele. Jestem w szoku ile treści zawarł Peele w swoim reżyserskim debiucie. Mamy tu komentarz społeczny na temat rasizmu, ale i satyrę na przesadną poprawność polityczną. Mocno dostaje się tym, którzy podkreślając swoją postępowość czy liberalizm ośmieszają własne idee. Mamy też typową sytuację z życia wziętą: chłopak poznaje rodziców dziewczyny. Widać tu jak na dłoni cały stres z tym związany, oczekiwania po obu stronach i niezręczności, które mogą z tego wyniknąć. Mamy wreszcie zderzenie sposobów bycia kiedy czarnoskóry chłopak trafia na przyjęcie złożone z samych białych. A na dokładkę jest jeszcze temat traumy z dzieciństwa, której Chris do dziś dnia nie przepracował.
Peele nakręcił Get out tak, jakby chciał oddać hołd klasykom gatunku. Pierwsza scena jest jakby wyjęta z filmów grozy kręconych w latach siedemdziesiątych. Praca kamery, długie ujęcia, klasyczna muzyka - to wszystko komponuje się rewelacyjnie i buduje klimat niepokoju, jednocześnie puszczając do widza oko. Bo wszystko jest tu zrobione bardzo przekornie. We wspomnianym ujęciu nie ma seksownej blondynki idącej przez podejrzana okolicę. O nie, tu czarnoskóry chłopak spaceruje sobie przez spokojne przedmieścia zamieszkane przez białych bogaczy. Gubi się w labiryncie takich samych przecznic i to powoduje u niego poczucie niepokoju. Potem jest jeszcze więcej takiego stawiania na głowie klasycznych motywów, ale znów - nie chcę wam psuć przyjemności z oglądania zdradzając za dużo. Dodam tylko, że jedna z ostatnich scen pod tym kątem to już prawdziwe mistrzostwo i zaskoczenie pełną gęba.
Jeśli miałbym szukać wad to na pierwszym miejscu wymieniłbym... zwiastun. To oczywiście kawał świetnej roboty i doskonale reklamuje film, ale uważam, że zdradza za dużo. Część z tego, co znalazło się w trailerze, warto byłoby odkryć samemu. Świetny film byłby przez to jeszcze lepszy. Nie do końca zagrała mi też końcówka, finał trwał bardzo krótko, wszystko dzieje się bardzo szybko, jakby reżyser chciał chybcikiem zamknąć historię. Można się było pokusić o ciut więcej, ale to naprawdę tylko drobny minus.
Poza tym same plusy. Świetne zdjęcia, świetna muzyka, przewrotny scenariusz i trzymanie widza w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Elementy komediowe połączone z thrillerem w idealnych proporcjach, karykatura rzeczywistości i komentarz społeczny na temat współczesnego rasizmu. Jakby tego było mało, dostajemy jeszcze rewelacyjne kreacje Daniela Kaluuya (Chris) i Allison Williams (Rose). Nic, tylko oglądać! W moim odczuciu - pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika kina. Nawet jeśli nie przepada się akurat za tym konkretnym gatunkiem.
Czarne w modzie! Naprawdę nie wiem, w jaki sposób mam to ubrać, by nie brzmiało rasistowsko, ale zazdroszczę czarnym braciom umiejętności łączenia kultury getta z różnymi gatunkami; czy to w muzyce, serialach czy, jak w tym przypadku, filmie. Bo oto dostajemy schemat doskonale znany z powieści gotyckiej połączony z... afroamerykańskim folklorem. I ten folklor zostaje zderzony (w kliku przypadkach dość dosłownie i brutalnie) ze złym, białym człowiekiem. Niestety boli mnie trochę rozczarowujące zakończenie. Jestem przekonany, że taki Edgar Allan Poe zostawiłby trochę więcej miejsca na domysł lub pewne furtki zostawił otwartymi, niemniej jednak jest klimat, jest świetny setup i w miarę przyzwoity, hehe, payback czy też pointa.