- Zęba sobie złamałem. Jadłem popcorn, zagapiłem się ekran, pojawiło się twarde ziarenko-niewypał i bach! Kawałek uzębienia bezpowrotnie utracony. Dlaczego o tym piszę? Kogo to obchodzi? Poza mną i moim dentystą pewnie nikogo, ale wspominam, bo to był niestety najbardziej emocjonujący i angażujący moment podczas seansu Kong: Wyspa czaszki. A to już mówi wiele...
To nie jest tak, że film jest bardzo zły. Nic z tych rzeczy, jest po prostu... nijaki? Generyczny. Jest wyspa, wielka małpa, trochę innych przerośniętych zwierząt. Jednie niegroźne, inne zabójcze, a w sam środek tego ekosystemu pakuje się zgraja stereotypowych, nijakich postaci. Tom Hiddleston to były komandos-tropiciel zwierząt (że co?), Brie Larsson robi zdjęcia, John Goodman jest Johnem Goodmanem, Samuel L. Jackson również gra samego siebie. Ekipę uzupełnia kilkunastu żołnierzy i naukowców, których wzięto tylko po to, żeby było kogo rzucać na pożarcie kolejnym kreaturom. Tak papierowych, płytkich i bezpłciowych postaci nie widziałem na ekranie od bardzo dawna. Poza tym miałem wrażenie, że każdy gra tutaj w innym filmie. Goodman i Larson w przygodowym, Jackson w wojennym, a Hiddleston w reklamie odzieży/zegarków/męskich perfum. To jest niesamowite. Zebrać aktorów tego kalibru w jednej produkcji i nie dać im nic do zagrania. Szok.
Jedyny bohater, który ma coś ciekawego do powiedzenia, ma ciekawą historię i naprawdę można się z nim identyfikować to rozbitek Hank Marlow grany przez niezawodnego Johna C. Reilly'ego. Jego samolot rozbił się u wybrzeży wyspy podczas drugiej wojny światowej. Od tamtej pory, czyli przez prawie trzydzieści lat, pilot poznaje "uroki" wyspy, co nie pozostało bez wpływu na jego zachowanie. To jedyna postać na ekranie, która wychodzi poza schemat, nie jest naszkicowanym dwoma zdaniami stereotypem z filmów akcji. Na plus wybija się jeszcze Samuel L. Jackson i charyzmą próbuje ratować swoją postać, ale znów - scenariusz zostawia mu tak mało pola do popisu, że wysiłki idą raczej na marne.
Jeśli pominiemy długie i nudne wędrówki bohaterów po wyspie - niestety, tak spędzimy większość czasu - zostanie kilka świetnie zrealizowanych scen gdzie Kong tłucze ludzi, helikoptery, olbrzymie kałamarnice i demoniczne jaszczury. Ten element wypadł rewelacyjnie. Walki są efektowne, dynamiczne i widowiskowe. Nie ma za wiele trzęsącej się kamery, są za to długie, nieprzerwane ujęcia z boku czy z góry. Widać kto kogo bije i kto w danym momencie wygrywa. Kong wygląda zjawiskowo, jego przeciwnicy też. Łyżką dziegciu jest tutaj okazjonalnie złe CGI. Scena (kompletnie niepasująca do reszty filmu, ale mająca być chyba hołdem dla starszych opowieści) z Kongiem i Brie Larson na skale to chyba najbardziej rażący przykład. Kiepskie efekty biją po oczach i nawet przez chwilę nie wierzyłem, że to mogło powstać gdzie indziej niż w studio z wielkim green boxem. Podobnie ujęcie kiedy Larsson i Hiddleston stają między Jacksonem i Kongiem.
Wydawało mi się, że połączenie klimatu Czasu Apokalipsy i Konga to pomysł świetny, ale ryzykowny. Niestety miałem rację. Kilka sekwencji stylizowanych na film wojenny robi wrażenie, Kong też, ale zabrakło tu dobrego scenariusza, spójnej opowieści, mniejszej ilości (i lepiej napisanych) bohaterów. No i scena po napisach. Musi być, bo Marvel tak robi i dobrze zarabia więc każdy by chciał. Marvel ma też MCU więc i WB chce mieć swoje "monsterversum" z Kongiem, Godzillą i innymi gigantami. Teraz najwyraźniej wszystko musi być w jakimś uniwersum. Szkoda, że prawdopodobnie częścią wspólną tego i kolejnych filmów będą Hiddleston i Larson, postaci doskonale nijakie. Jak najnowszy film z Kongiem. Plus jeden do oceny za fantastycznego Johna C. Reilly'ego.
Uwielbiam udane realizacje w klimacie monster-action-adventure. I to jest taki film! Niemal w stu procentach spełnił moje oczekiwania co do: znakomitych efektów specjalnych, świetnej obsady oraz trzymającego w napięciu scenariusza.
Jest Samuel L. Jackson, opętany rzadzą zemsty na bestii. Jest tajemnicza wyspa, na której żyją potwory nieznane ludzkości. Jest świetny John C. Reily, który stanowi pomost pomiędzy cywilizacją, a przeklętą ziemią z piekła rodem. Jest klimat ciagłego zagrożenia i ścierające się postawy co do roli, jaką człowiek powinien odegrać w tym bagnie. Jest wreszcie on - Kong, imponujący naczelny, niepodzielnie panujący król tego chaosu. Znalazło się też miejsce na delikatne nawiązanie do poprzednich produkcji z wielką małpą w roli głównej - udany ukłon w stronę historycznej ikony popkultury, którą King Kong przecież bywał.
Jasne, nie ma tutaj wysublimowanego studium filozofii i ezgystencji, bohaterowie są papierowi, a fabuła prosta i oklepana, ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Ten film miał dostarczać rozrywki i robi to z nawiązka. Jedynym zgrzytem była dla mnie jedna z końcowych scen, rozwiązanie wątku wspomnianego konfliktu postaw, w której temperatura spada i ewidentnie twórcom zabrakło inwencji, ale ostatecznie nieznacznie wpłynęła ona na ogólny odbiór filmu. Pozostałe elementy - miód, w porywach, z orzeszkami. Rewelacyjne pojedynki okraszone świetnymi animacjami potworów. Adekwatna ścieżka dźwiękowa i momentami zapierające dech ujęcia, przywołujace skojarzenia z klasykami kina vide Czas Apokalipsy. Najnowsza produkcja Davida O'Connora to całkiem obszerny tygiel - wizualnie przypomina wojenne filmy o Wietnamie, atmosferą zachacza o klimaty Predatora, pozostając przy tym przygodowo-sensacyjną bajką dla dorosłych. Polecam, bo dawno nie było tak radosnej rozwałki z przerażającymi potworami w roli głównej. Kong odsadza wszelkie Jurrasic Worldy na znaczny dystans. O Pacific Rimach, czy innych Transformersach nie ma nawet co wspominać. Z przyjemnością obejrzałbym udane połączenie zaprezentowanej tu wizji z najnowszą Godzillą, co zostało zresztą wstępnie zapowiedziane przez producentów.