Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie


Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie

Średnia ocena: 8.86

Ptaszor2016-12-16 19:36:41



Film roku i najlepsze Gwiezdne Wojny, jakie widziałem - powiedział człowiek, któremu, będąc 9-letnim brzdącem, podobało się Mroczne Widmo. Tu jest bardzo mrocznie, realistycznie (jak na GW, szturmowcy w dalszym ciągu są ślepi) i więcej tu odcieni szarości, niż bajkowej wojny dobra ze złem. Ryczałem jak dziecko trochę z radości, a trochę ze smutku, że to już koniec, a po skończeniu miałem ochotę na owację na stojąco (podobno w innych miastach ludzie bili brawo).

10/10

Gregor2016-12-17 19:56:17




OjaPierdole!

Jedynie co się można przyczepić, to tego, że nie jest to zbyt familijna odsłona Star Warsów (dzieciakom może się nie spodobać) i postacie nie są tak fajne jak w Przebudzeniu Mocy. Poza K-2SO. On niszczy Nie znaczy, że są złe - w końcu to film o rebelii, a nie pojedynczych ludziach.

Cała reszta jest super, a III akt filmu oglądałem ze szczęką na podłodze.

W ogóle pisanie za dużo o tym filmie może popsuć troszkę komuś seans. Nawet recenzje bez spojlerów spalają niektóre niespodzianki.

9/10

DaeL2016-12-18 01:51:31



Nie będę się rozpisywał, bo chcę zrobić pełną recenzję na stronie głównej. Ale generalnie - film mi się podobał znacznie bardziej niż Przebudzenie Mocy. Rozkręca się powoli, ale od ataku na Scarif jest już jazda bez trzymanki. I to równie spektakularna, co emocjonalna. Prawie na samym końcu jest trwająca może minutę albo dwie scena, która obrywa szczękę. Slasher horror na całego.
Jeśli mam wymienić minusy, to powiem tak:
- twarze wygenerowane CGI nadal nie są w stu procentach realistyczne
- tak jak wspomniałem wcześniej - pierwsza połowa filmu jest zbyt rozwleczona
- brak scen, które były w trailerze lekko irytował
- do jasnej cholery, znowu ktoś użył napędu hiperprzestrzennego w atmosferze planety.
- trochę szkoda, że to historia Jyn Erso i Cassiana Andora, a nie Jan Ors i Kyle'a Katarna.
Ale to są oczywiście drobiazgi. Ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo mile zaskoczony. Film jest dużo odważniejszy od Przebudzenia Mocy, ale jednocześnie nie traci starłorsowego klimatu.
Ocena:

8/10

Voo2016-12-18 10:46:41




Zbierałem myśli od wczoraj a teraz gdy usiadłem do klawiatury to stwierdzam, że niewiele z tego wyszło. No trudno. Nie będę wymieniał co jest w filmie fajne a co mniej, zresztą zapewne wrażenia większości forumowiczów będą podobne i elementy takie i tak pojawią się w większości recenzji. Niektórzy z Was zapewne rozprawią się z nimi wręcz drobiazgowo.
Napiszę więc co innego. Napiszę, że wczoraj wieczorem, po raz pierwszy od 1999 roku, od momentu premiery Mrocznego widma, oglądając kolejny film ze świata Gwiezdnych Wojen nie czułem tej swędzącej irytacji pomieszanej z zażenowaniem, że rzeczy idą w złą stronę. Tego pewnego zawstydzenia, że poświęcam czas na coś co w najlepszym razie (Mroczne Widmo, Zemsta Sithów), nie mówiąc już o najgorszych razach (Przebudzenie mocy) jest takim sobie słabym kinem SF. Filmem, który istnieje tylko jako część większej opowieści a sam w sobie nie broni się niczym. Ani scenariuszem, ani aktorstwem ani nawet, o zgrozo, jakąś nadzwyczajną realizacją. Filmem, który nie byłby wstanie zainteresować nikogo poza małym dzieckiem i dorosłym fanem SW.
Powiem szczerze, że poddałem się już z Gwiezdnymi wojnami. Pierwszy raz zetknąłem się z tym wymyślonym światem w latach 80-tych, gdy jako małego dzieciaka tata zabrał mnie na Imperium kontratakuje. Kto nie żył w tych siermiężnych, ponurych czasach ten nie zrozumie jak taki film wówczas mógł podziałać na dziecko z dużą wyobraźnią. Jak go wtedy musieli odbierać starsi widzowie? (Imperium, Rebelia? ha!) Bardziej przygodowy Powrót Jedi podtrzymał tylko tę fascynację, która trwała nieprzerwanie do 1999 i premiery Mrocznego widma. Wtedy sobie odpuściłem. Doszedłem nawet do wniosku, że stare filmy być może wcale nie były lepsze a oglądając je robię to nadal oczami 8-latka. Nie mogłem sobie wyjaśnić inaczej tego, że różni twórcy zabierali się za prequele i sequel i kompletnie nic z tego nie wychodziło.
Wczoraj poszedłem do kina "z urzędu". Bo tak trzeba, bo nowe Gwiezdne Wojny, bo syn chciał. Nie napiszę, że nie spodziewałem się niczego. Napiszę wprost, że spodziewałem się "powtórki z rozrywki" i filmu, o którym w rozmowie z dzieckiem będzie się mówiło "no fajny, fajny" ale podczas spotkania z kumplem-rówieśnikiem wystarczy pokiwać ze smutkiem głową.
I co?
Zobaczyłem film, który przedstawia spójną, dobrze wymyśloną i bardzo dramatyczną historię. Który wzrusza i przejmuje nawet dorosłego widza! Ma charyzmatycznych bohaterów. Jest (z małym wyjątkiem) znakomicie zrealizowany. W genialny sposób łączy się na wielu poziomach (w głównej osi fabuły, w fabularnych smaczkach oraz w żartach słownych) z Nową nadzieją. Mało tego - po latach nadaje pewnym jej rozwiązaniom fabularnym głębszy sens. Zaczynałem go oglądać rozwalony na fotelu, zblazowany a dość chaotyczny początek tylko utwierdzał mnie w oczekiwaniach. Kończyłem na przedniej krawędzi fotela, na bezdechu i z szeroko otwartymi oczami. Pierwsza decyzja po ujrzeniu napisów końcowych? Idę jeszcze raz!
Ale jeszcze nie za to wystawię Łotrowi 1 ocenę taką jaką wystawię. Zerknąłem do netu i zaskoczeniem stwierdziłem, że Edwards i ja jesteśmy praktycznie rówieśnikami. Sądziłem, że jest młodszy ale to bez znaczenia. Chodzi mi o to, że bardzo prawdopodobne jest, że pierwszym filmem jaki widział z tego uniwersum także było Imperium kontratakuje. Także pewnie wyszedł z kina zamroczony, jak rąbnięty młotkiem, tyle, że mieszkając w Wielkiej Brytanii mógł sobie potem do woli kupować komiksy i figurki i grać na Atari. Też pewnie od 1999 roku zastanawiał się "o co tu k...a chodzi?". A kiedy dostał swoją szansę to jej nie zmarnował i zafundował mi oraz milionom jego i moich rówieśników bilet do dzieciństwa. Jasne, nie zrobił filmu bez wad. Jasne, jego dzieło zyskuje na miernocie poprzednich filmów serii i na tym, że oczekiwania widzów były niewielkie. Wszystko to jest jasne ale istotne jest to, że podniósł Gwiezdne wojny z kolan i obudził moje dawne fascynacje. Człowieku, dziękuję Ci.

10/10

Crowley2016-12-18 23:15:34




Nie ma The Force Awakens. Nie ma prequelowej crap-trylogii. Po Powrocie jedi powinien być tylko Łotr z numerem jeden. Parafrazując słowa Bena Kenobiego: this is the Star Wars movie you were looking for. Nie za bardzo jest jak się rozpisać, żeby przypadkiem nie zdradzić kilku szczegółów i nie popsuć seansu tym, którzy jeszcze nie widzieli, więc ograniczę się do paru ogólnych myśli, które mam po seansie.
Po pierwsze ktoś wreszcie stwierdził, że do produkcji filmu przydaje się scenariusz. Nie żaden wybitny ale taki, który ma początek, rozwinięcie i porządne zakończenie. Nawet jeśli są w nim dziury, to nie takie, po których masz ochotę zabić się własną dłonią.
Po drugie okazało się, że można zrobić Gwiezdne wojny na nowych fajnych planetach. A nawet jak już wracają na stare śmieci, to jest to coś tak zajebistego jak zamek Vadera na Mustafar.
Po trzecie pięknie brzydko wygląda ten film. Znaczy wszystko jest w nim brudne, rozwalające się i autentyczne (jak na film s-f oczywiście). JJ mógł się chwalić różnymi zabawkami z planu ale to dopiero w Łotrze świat wygląda jak powinien. Nie wiem, czy zwróciliście też uwagę na to, jak dobrze dobrano aktorów, którzy wyglądają jak... w latach 70tych. Te wszystkie śmieszne wąsy i w ogóle niedzisiejsze gęby. Strasznie mi się to podobało.
Georgowi i JJowi powinno się Łotra puszczać jako lekcję w temacie umiejętnego nawiązywania do innych dzieł. W prequelach i TFA czasami brakowało tylko wielkiego napisu na pół ekranu: "NAWIĄZANIE DO STAREJ TRYLOGII". Tu jest inaczej. Są rzeczy, które wyglądają identycznie jak w Nowej nadziei, bo to są te same rzeczy co w Nowej nadziei. I one istnieją na planie, całkowicie stapiając się z tłem. Nie widać tu kilkudziesięciu lat, jakie dzielą te filmy. To jest spójne. Do tego gdzieś tam mignie znajoma postać, powtarza się jakiś kadr (koleś na wieży podczas odlotu X-Wingów!) ale czuć, że Łotr to samodzielny film a nie doklejka, stworzona w celu wyprodukowania zabawek.
W końcu jest poważnie. Znaczy są żarty, i to bardzo dobrze napisane, ale to jest film wojenny. Ludzie giną, rebelianci to terroryści, strzela się w plecy, dobija rannych, a Vader w 30 sekund robi to, czego Anakin nie potrafił przez całą Zemstę sithów - budzi lęk. W ogóle cała końcówka, jeśli już przy niej jesteśmy, to mokry sen każdego miłośnika Gwiezdnych wojen. Tego mi zabrakło w Przebudzeniu mocy. Statków kosmicznych... I rozmachu. I akcji w stylu Indiana Jonesa. I to wszystko tam jest, a całą bitwę na Scarif faktycznie ogląda się siedząc na krawędzi fotela.

No dobra, żeby nie było, że to nowe Imperium kontratakuje. Jak już musieli zrobić komputerowego moffa, to mogli go chociaż mniej pokazywać, żeby CGI tak nie raziły. Szkoda, że wycięli prawie całkowicie postać Whitakera. Jestem pewien, że dałby czadu. Nie do końca przekonały mnie też dwie postacie pierwszoplanowe. O ile reszta wesołej gromadki jest nader sympatyczna i do tego absolutnie nie ma co się czepiać ich ekhm... różnorodności etnicznej, podyktowanej poprawnością polityczną ...ekhm, to Jyn i ten rebeliant, którego imienia ciągle nie mogę zapamiętać, byli po prostu tacy se. No nie polubiłem ich, w przeciwieństwie do gwiezdnego Rutgera Hauera, czy pilota rodem z Mad Maxa.
I jeszcze muzyka. Fajnie, że znowu z głośników orkiestra naparza na pełnej mocy, szkoda tylko, że ktoś zapomniał wymyślić porządne motywy muzyczne. Nawet w TFA był śliczniutki motyw Rey, a tu nic.

Podsumowując wyszedł mi strasznie chaotyczny i słaby tekst o bardzo bardzo dobrym filmie. Chętnie poszedłbym jeszcze raz, może na 3D. Łotr mną ruszył, Łotr mnie zaciekawił, Łotr mnie porwał. Star Wars movie you were loking for Rouge One is.

9/10

SithFrog2016-12-19 19:25:35


- Każdy ma jakąś potrawę, która smakuje dzieciństwem, beztroską i której smak przywołuje wszystkie najpiękniejsze wspomnienia z minionego okresu. Dla mnie to jabłecznik. Moja babcia robiła fantastyczny jabłecznik. Kruche ciasto, rewelacyjne jabłka z cynamonem, wszystko w owalnej blasze, palce lizać. Stara trylogia Gwiezdnych wojen jest dla mnie takim odpowiednikiem wypieku babci, tylko w tematach filmowych. A Rogue one (odmawiam stosowania Łotr jeden, może i wierne tłumaczenie, ale brzmi głupio, jak krakowiaczek jeden) to taki jabłecznik, który ktoś nagle sprezentował mi po prawie 30 latach (trylogie pierwszy raz widziałem w 1987). Co prawda raz na kilka kęsów ukryto obrzydliwe ziarenka kminku i zdradzieckie, smakujące jak płyn ludwik liście kolendry, ale nadal... 80% potrawy to ten cudowny smak, ściskający żołądek i gardło i wszystko inne, wzruszający i rzucający na kolana. Rogue one to najlepsze Gwiezdne wojny od 1983 roku.

Dalszy tekst będzie pisany od serca więc nie polecam czytać jeśli nie widziałaś/eś filmu. Mogą pojawić się drobne spojlery.

Galen Erso to naukowiec, który pomógł Imperium zbudować pierwszą Gwiazdę Śmierci. Rogue one opowiada historię jego córki i tego jak udało się zdobyć plany stacji kosmicznej, które wykorzystano do późniejszego jej zniszczenia. Przygodę kończymy dokładnie w tym momencie, w którym zaczyna się Nowa nadzieja.

Tak jak pisałem, po 33 latach wróciły Gwiezdne wojny. Wróciła prosta, ale wciągająca historia. Wrócili starzy znajomi, stare, znane lokacje, pojawili się nowi bohaterowie, a także klimat, który może i pojawił się w zeszłorocznej produkcji Abramsa, ale który mocno ucierpiał przez brak oryginalności i wtórność do Starej Trylogii. Rogue one niczego nie kopiuje, jedynie uzupełnia luki w znanej historii i robi to fantastycznie. Gareth Edwards nie popełnił błędu The Force Awakens i zabiera nas w nieznane. Owszem, jest bardzo dużo żerowania na nostalgii, ale zrobionego jak trzeba. Widzimy znane statki, bazy (Yavin 4), twarze, ale już fabuła nie pokazuje nam kolejnych tajnych planów, w kolejnym sympatycznym robociku, na kolejnej pustynnej planecie. Mimo, że finał byłem w stanie przewidzieć od mniej więcej 2/3 seansu - nie miało to znaczenia. Po prostu oglądałem... nie... po prostu przeżywałem przygodę razem z jej bohaterami. Piszę trochę chaotycznie, ale to wina filmu! Zamieszał mi w głowie w momencie, w którym nie spodziewałem się już niczego dobrego po Disneyu i SW. Niczego poza odtwarzaniem w kółko ogranych motywów i liczeniem kasy z wpływów.

Powiedziawszy to, skupię się na negatywach, bo tych jest jednak zaskakująco dużo. Nie decydują o jakości całej produkcji (na szczęście), ale uwierają jak ten kminek czy inna kolendra w co którymś kęsie ulubionej potrawy. Części z nich można było uniknąć, a gdyby to zrobiono - aż się boję myśleć - Rogue one mógłby zasłużyć na coś więcej niż porównywanie do starej trylogii. Mógłby pokusić się nawet o wbicie klina między Imperium kontratakuje, a pozostałe dwie odsłony.

Przede wszystkim Tarkin. Wiem, naprawdę rozumiem, że nie dało się zrobić filmu bez tej postaci. Wiem też jak kultowa (pozdro Cath) jest rola Petera Cushinga w Nowej nadziei. Uważam jednak, że przy całej wielkiej robocie speców od efektów, wyszło bardzo, bardzo słabo. Cyfrowo tworzone postaci nadają się - jak Leia - na kilkusekundowe, statyczne ujęcie. Kiedy zaczynają mówić, kiedy w grę wchodzi mimika, kiedy w są w otoczeniu prawdziwych ludzi - cały czar pryska i mózg bezbłędnie wychwytuje oszustwo. Tarkin w tym filmie razi swoja nienaturalnością. Szkoda, bo wystarczyło wziąć Charlesa Dance'a (propsy za propozycję Twin) czyli Tywina Lannistera z Gry o tron, trochę ucharakteryzować i wypadłoby to nieporównywalnie lepiej.

Pozostałe powroty wypadły świetnie. Bail Organa, Mon Mothma, generał Dodonna - fantastycznie dobrano tak aktorów (poza tymi, którzy po prostu wrócili do roli) i dobrze zbalansowano ich udział w historii. Najlepiej, co niespodzianka nie jest, wypadł najbardziej rozpoznawalny bohater w historii kina - Darth Vader. Nie ma go wiele, ale scena, w której walczy... tzn. masakruje rebeliantów trafia do top 3 najlepszych momentów z udziałem mrocznego Lorda. Nie dość, że jest odważna to jeszcze genialnie nakręcona i zmontowana. Brawa. Jedyny zgrzyt to jego rezydencja na Mustafar. Nie znam książek, komiksów i kanonu, ale pałac pośrodku morza lawy wydał mi się zbyt przerysowany i bezsensowny nawet jak na Star Wars.

Nowe postaci wypadają dobrze. Zastrzeżenie mam właściwie takie, że jest ich... za dużo. Poświęciłbym niewiele wnoszący drugi plan (gwiezdny Zatoichi, koleś z CKMem, pilot-dezerter) na rzecz kilku scen więcej i pogłębienia relacji Cassiana i Jyn. Bo ta dwójka sprawiała wrażenie, że ma do pokazania więcej niż to, na co im pozwolono. A tak mamy kilka, kilkanaście scen, gdzie oglądam postaci dziwaczne, które i tak w filmie są na tyle mało, że pod koniec nie obchodzi mnie kompletnie ich los. Sama panna Erso jak na główną bohaterkę ma bardzo mało do zrobienia w filmie. Poza trzecim aktem służy głównie jako pretekst do skakania po galaktyce w poszukiwaniu kogoś innego. Mimo to doceniam Felicity Jones, bo i tak zdążyłem polubić młodą rebeliantkę. No i wydaje się bardziej ludzka niż wszystko-mająca i wszystkowiedząca Rey z TFA. Wspomnę jeszcze o Galenie Erso, bo nie wypada pominąć. Mads Mikkelsen jako genialny inżynier, który nie do końca chce budować machiny masowej zagłady kradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawia. Świetny wybór ludzi odpowiedzialnych za casting. Rozpoznawalna twarz nie przeszkodziła w stworzeniu wiarygodnego bohatera. Na parę ciepłych słów zasłużył także Ben Mendelsohn jako Orson Krennic. Imperialny dyrektor i hm... producent wykonawczy Gwiazdy śmierci z przerośniętym ego. Nie trafi może do galerii najbardziej charyzmatycznych czarnych charakterów, ale swoją rolę w filmie spełnia w zasadzie idealnie.

Kompletnie zawiódł mnie Forrest Whitaker. Saw Gerrera to skrajny fanatyk i terrorysta uważający, że Rebelia robi za mało i zbyt delikatnie. W dodatku przez lata opiekował się Jyn. Nie uwierzyłem w ten wątek za grosz. Whitaker to zacny aktor, ale z dziwnymi minami i gestami, z dziwnym głosem wypadł jakby kogoś parodiował, a nie próbował stworzyć poważną postać. Wiem z innych recenzji, że część widzów jest raczej na tak, ale ja się bardzo zawiodłem na tym elemencie. Podobnie, choć nie tak źle, jest w przypadku imperialnego droida, który towarzyszy Cassianowi. K-2SO, wzorowany ewidentnie na HK-47 z KOTORa (ale do pięt mu nie dorasta), został wprowadzony jako element rozweselający. Czasem żarty wychodzą mu całkiem nieźle, a czasem tak bardzo nie trafiają, że przymykałem oczy z zażenowania. Trochę za dużo tego było i miejscami zbyt na siłę. Poza tym rebelia w filmie jest przedstawiona jest mocno niejednoznacznie. Walczą o wolność dla galaktyki, ale metody jakie stosują trudno nazwać nieskazitelnymi. I mamy potem ciąg zdarzeń w kilka minut, gdzie droid rzuca żartem, strzał rannemu w plecy i znów żarcik. Trochę za dużo skrajności na małej przestrzeni.

Oprócz Tarkina za największą wadę filmu uważam dwie sceny. Obie tego samego typu. Deklamacje i przemowy. Jedna jak Cassian wygłasza powody dla których pójdzie za Jyn w bój, a druga jak sama Erso strzela gadkę motywacyjną dla żołnierzy przed bitwą. Raz, że kompletnie nie pasowało to do postaci, bo obydwoje wyglądają raczej na speców od brudnej roboty, a nie patetycznych haseł. Dwa - dlaczego żołnierzy miałaby natchnąć do walki obca baba, którą znają od 20 minut? A sama treść tych wystąpień... o rety... poziom patosu i górnolotnych frazesów mógłby zawstydzić podobne hasła z Transformersów czy innych Dni niepodległości. Zbędne sceny, które mocno mi zgrzytnęły podczas seansu. Zupełnie tak samo jak kilka idiotyzmów widocznych tylko dla zatwardziałych fanów. ISD w atmosferze. Skok w hiperprzestrzeń z atmosfery. Wiem, że przeciętny widz tego nie widzi, albo ma to gdzieś, ale mnie to uwiera. Jak ten kminek, jak ta kolendra. Last but not least, moment inspekcji imperialnej Rogue one na Scarif. Do statku wchodzi oficer, koleś w czarnym wdzianku i dwóch szturmowców. Po chwili wychodzi INNY oficer, koleś w czarnym wdzianku i K-2SO. Nikogo to nie dziwi, nikt nie podnosi alarmu. Wszystko gra. Aha...

Trochę pomarudziłem, trochę złośliwości przelałem na tekst, ale to tylko narzekanie na fakt, że coś, co mogło być niemal doskonałe jest tylko bardzo, bardzo dobre. Pomijając niedociągnięcia, Rogue one to najlepsze co mogło spotkać fanów Gwiezdnych wojen. Przynajmniej tych, którzy (jak ja) przestali wierzyć po miałkim TFA, że ten świat ma jeszcze szanse nawiązać do swojej minionej świetności. Jeśli epizod VIII podąży ścieżką wytyczoną przez Dżej Dżeja Abramsa, bardziej będę czekał na spin-offy niż na kolejne epizody "głównej" historii świata SW. Napisałbym jeszcze trochę pochwał, ale nie mam czasu. Święta tuż tuż, a ja muszę jeszcze przynajmniej raz iść do kina na pyszny jabłecznik. Czas na dokładkę. Kminek i kolendrę przełknę z uśmiechem na ustach.

P.S. Tak sobie pomyślałem. Z jednej strony tym filmem uciszyli narzekających, że "Gwiazda śmierci miała taką głupią wadę i to jest bez sensu". Teraz wiemy, że to sabotaż konstruktora. Z drugiej strony po finale Rogue one ciężko wziąć na serio hasło Lei w pierwszych momentach Nowej nadziei, że Vader nie ma prawa ich zatrzymać, bo to misja dyplomatyczna. Przecież dopiero co uciekli z samego serca bitwy z Imperium. Takie tam, dywagacje

8/10

Pquelim2017-01-10 11:40:55



Film, który odsadził Przebudzenie Mocy i sprawił, że mam ochotę obniżyć tamtemu ocenę o kilka stopni. Zdecydowanie najlepsza część franczyzy, jaką mogłem obejrzeć w kinie. I w ogóle, w moim prywatnym rankingu starwarsów ustępuję chyba tylko Imperium Kontratakuje. Początek lekko niemrawy i męczący, ale kiedy akcja się rozpędza jest wprost wzorowo. Trup ściele się gęsto, idiotyzmy trzymają poziom pierwszej trylogii (czyli nie kłują w oczy zbyt mocno), do tego rewelacyjna kompatybilność z częścią IV. Plus świetna muzyka i dobrze zgrana zgraja głównych bohaterów, a wszystko w fabularnym sznycie tragicznego romantyzmu, który zawsze mnie wzrusza. Rewelacyjny film, który stanowi przy okazji - cóż za ulga! - zamkniętą całość, opowiedzianą od początku do końca, bez potrzeby gdybania i szalonych teorii. Gdyby nie naprawdę nudna pierwsza połowa mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że to najlepszy film zeszłego roku.

8/10